Wpisy archiwalne w miesiącu
Lipiec, 2011
Dystans całkowity: | 828.00 km (w terenie 164.00 km; 19.81%) |
Czas w ruchu: | 41:12 |
Średnia prędkość: | 19.71 km/h |
Maksymalna prędkość: | 66.00 km/h |
Suma podjazdów: | 1600 m |
Maks. tętno maksymalne: | 180 (95 %) |
Maks. tętno średnie: | 160 (85 %) |
Suma kalorii: | 15951 kcal |
Liczba aktywności: | 19 |
Średnio na aktywność: | 43.58 km i 2h 25m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 5 lipca 2011
Siła
Ostatnio tego słucham. Bardzo mi się podoba.
Siergiejowi sie pewnie nie spodoba:), ale ja lubię taką muzykę do słuchania:)
Dzień znowu słodko-gorzki.
Tym razem u mojej siostry duże kłopoty i nawet nie bardzo jestem w stanie jej pomóc:(
No oprócz tego, ze mogę wspierać.
Plany były na dzisiaj takie, żeby jechać do serwisu zaraz po pracy, a potem na jakiś niedługi trening.
Ale wszystko popsuła pogoda. Znowu cały dzien ulewa ( z małymi przerwami), a jak wychodzilismy z pracy, to dosłownie rzeka plynęła ulicą.
Porzuciłam więc plany wyjazdu do serwisu, bo w takiej ulewie nie miałoby to sensu. Kto by robił przy tak upaćkanym rowerze?
Zachowanie mojego koła to chyba wina opony, która niezbyt fajnie wskoczyła ( a raczej nie) do obręczy.
Trochę to mi Mirek poprawił i jest lepiej, ale jeszcze „kolebie”.
Przyszły nowe opony , może mi się uda na maraton zmienić, jeśli ktos mi pomoże, bo pierwszy raz to się sama nie odważę zakładać i zalewać mleczkiem.
Po 17 przestało padać i nawet pokazało się słonce. Tak więc po 18 wyruszyłam jednak. Ponieważ było już późno a stwierdziłam, że trzeba byłoby zrobić trochę mocy.. postanowiłam pojechać na jeden podjazd oddalony od mojego domu zaledwie 3 km.
Podjazd długi nie jest ( jakieś 600 m), prowadzi ze Zbylitowskiej Góry nad tereny naddunajcowe.
No to pojechałam, plan był taki żeby go zrobić co najmniej 6 razy. Nie jest taki łatwy, jadąc z góry osiąga się prędkość do 52 km/h ( to znaczy ja osiągam, bo może są tacy co więcej), a pod górę prędkość w granicach od 9 km/h – 14 . Tak więc łatwo nie było.
Oczywiście mysli różne podczas podjazdu…
Muszę z nimi walczyć… bo nie są dobre.
Myśli pt: nie chce mi się już tak męczyć…
A przecież jak wjechać na górę nie męcząc się? No nie da się.
Myśli pt zrzucam na młynek ( oparłam się im)
Mocy szczególnej dalej nie czuję, ale też nie jest dramatycznie, aczkolwiek z taką formą nie ma się chyba co spodziewać rewelacji w Ustroniu.
To będzie mój powrót po prawie 2 miesiącach na maratonowe trasy.
Czekam na dzień kiedy będę mogła napisać: noga znowu podaje…
Jak sobie przypomnę z jaką łatwością jeździło mi się na wiosnę… ech….
Kiedy robilam podjazd po raz szósty zaczęło padać…. Pomyslałam: jeszcze raz podjadę.
Kiedy podjechałam 7 raz, pomyslałam: no.. to teraz muszę dociągnąć do 10 razy.
I podjechałam 10 razy . Mocno już padało.
Miałam w planie pojeździć jeszcze w terenie, ale to co zobaczyłam nad Dunajcem, znięchęciło mnie. Rower nadawalby się do gruntownego mycia. Padało coraz mocniej.
Jak weszłam do domu to była już regularna ulewa.
Nie ma ostatnio w naszej okolicy warunków do treningu. Niby nie ma złej pogody, tylko źle ubrani kolarze, ale w takiej ulewie.. to już widoczność jest zerowa.
Słucham własnie płyty Stinga… cudowne to jego śpiewanie. Niepowtarzalne. Szkoda, ze zamiast Scorpionsów nie było w Tarnowie Stinga. Oddałbym każde pieniądze żeby na takim koncercie być…
P. S Mirek powiedział dzisiaj: kiedyś wejdziemy na szczyt tej skały. No pewnie, ze wejdziemy! Wierzę w to mocno!
A ze szczytu mojego dzisiejszego podjazdu taki widoczek był. Niestety zdjecie nie oddaje piękna okolicy.
Ze szczytu dzisiejszego podjazdu widoczek taki...© lemuriza1972
- DST 21.00km
- Czas 01:11
- VAVG 17.75km/h
- Temperatura 18.0°C
- HRmax 175 ( 93%)
- HRavg 144 ( 76%)
- Kalorie 525kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 4 lipca 2011
Test "nowego" Kateemka
Słodko- gorzki dzień.
Najpierw całkiem dobry humor o 6 rano i nie najgorszy chociaż b. pracowity dzien w pracy, ale potem było już trochę gorzej.
No ale po kolei.
Od piątku mam wreszcie nowe koła. Moje pierwsze bezdętkowe.
Czekałam na nie długo.. to cała historia, nie będę jej opowiadać bo i po co?
W koncu z pomocą Tomka ( któremu bardzo dziękuję za to , że wyszperał mi koła za przyzwoitą jeszcze cenę – bo podrożały bardzo, że służył radą i że koniec konców cały nowy zestaw zamontował) udało mi się koła zamówić. Jakoś tak 3 dni negocjowałam z Panem Markiem ze sklepu internetowego, bo oprócz kół kupowałam jeszcze tarcze hamulcowe, kasetę, opony, łańcuch. No a że dośc słabo się na tym wszystkim znam, to Pan Marek cierpliwie znosił moje pytania i odpowiadał. Było b. miło:)
W koncu zamówienie poszło w środę, a w piątek niecierpliwie czekałam na koła.
Ponieważ bałam się , że kurier może nie dotrzeć do Mościc przez koncert Scorpionsów, poprosiłam żeby przyjechał do pracy.
Nawet ciężko mi opisać jak się cieszyłam rozpakowując paczkę:)
Pani Ela moja "pracowa" zapytała mnie ile to wszystko kosztowało.
Powiedziałam. Popatrzyła na mnie dziwnie
Co????? To ja wszystkim mówię , ze taki drogi rower Żanetce kupiłam, a te twoje szpeje kosztowały znacznie więcej.
No tak.
Potem patrzyła jak się cieszę i powiedziała:
Myslałam , ze mnie już nic w życiu nie zdziwi, a jednak.
Jak już pisałam Tomek zamontował mi wszystko ( nie mam jeszcze tylko opon, mają dojechać, tak wiec pożyczył mi Tomek swoją toro a na tył zalozyłam bulldoga z dętką).
Próba miała być wczoraj, ale lało od rana do wieczora.
Wyruszyłam więc dzisiaj, trafiając idealnie w okno pogodowe może nieco ponadgodzinne. Bo tak w ogóle znowu lało:(
I cóż? Wynik testu taki sobie.
Owszem rower lżejszy nieco, przyspiesza lepiej ( nie wiem jak się wjeżdza pod górę bo jechałam po płaskim), ale niepokoi mnie tylne koło.
Mam wrażenie, ze bardzo nim buja… dziwnie się czuję jadąc.
Co to może być?
Koło jest nowe, wiec powinno być ok… czy w nowym kole mogą być luzy na piaście?
Nie wiem, zaniepokoiło mnie to, muszę chyba jutro podjechać do serwisu.
Poza tym wszystko ok. łancuch i kaseta pracują ładnie.
Oponki zamówiłam sobie NN, bo kiedys jeździłam na nich i jeżdziło mi się dobrze.
Dzisiejsza jazda wybitnie testowa. Nie myslałam o treningu, tętnie, prędkościach.
Wieczorem jeszcze siatkówka, która chyba stanie się już poniedziałkową tradycją.
Nie powinnam raczej grać, ale ponieważ to jest granie bardzo spokojne, mocno rekreacyjne, to mogę sobie pozwolić chyba.
Trochę odbijam, wystawiam, zagrywam, trochę piłek obronię, a serce się raduje, bo… to siatkówka moja ukochana.
Tuż przed wyjazdem na siatówkę sms od koleżanki. Zmarł nagle jej mąż. Chory na tę samą chorobę co moja Mama. Stąd się znamy.
:(((( Zadzwoniłam do niej.
Najpierw całkiem dobry humor o 6 rano i nie najgorszy chociaż b. pracowity dzien w pracy, ale potem było już trochę gorzej.
No ale po kolei.
Od piątku mam wreszcie nowe koła. Moje pierwsze bezdętkowe.
Czekałam na nie długo.. to cała historia, nie będę jej opowiadać bo i po co?
W koncu z pomocą Tomka ( któremu bardzo dziękuję za to , że wyszperał mi koła za przyzwoitą jeszcze cenę – bo podrożały bardzo, że służył radą i że koniec konców cały nowy zestaw zamontował) udało mi się koła zamówić. Jakoś tak 3 dni negocjowałam z Panem Markiem ze sklepu internetowego, bo oprócz kół kupowałam jeszcze tarcze hamulcowe, kasetę, opony, łańcuch. No a że dośc słabo się na tym wszystkim znam, to Pan Marek cierpliwie znosił moje pytania i odpowiadał. Było b. miło:)
W koncu zamówienie poszło w środę, a w piątek niecierpliwie czekałam na koła.
Ponieważ bałam się , że kurier może nie dotrzeć do Mościc przez koncert Scorpionsów, poprosiłam żeby przyjechał do pracy.
Nawet ciężko mi opisać jak się cieszyłam rozpakowując paczkę:)
Pani Ela moja "pracowa" zapytała mnie ile to wszystko kosztowało.
Powiedziałam. Popatrzyła na mnie dziwnie
Co????? To ja wszystkim mówię , ze taki drogi rower Żanetce kupiłam, a te twoje szpeje kosztowały znacznie więcej.
No tak.
Potem patrzyła jak się cieszę i powiedziała:
Myslałam , ze mnie już nic w życiu nie zdziwi, a jednak.
Jak już pisałam Tomek zamontował mi wszystko ( nie mam jeszcze tylko opon, mają dojechać, tak wiec pożyczył mi Tomek swoją toro a na tył zalozyłam bulldoga z dętką).
Próba miała być wczoraj, ale lało od rana do wieczora.
Wyruszyłam więc dzisiaj, trafiając idealnie w okno pogodowe może nieco ponadgodzinne. Bo tak w ogóle znowu lało:(
I cóż? Wynik testu taki sobie.
Owszem rower lżejszy nieco, przyspiesza lepiej ( nie wiem jak się wjeżdza pod górę bo jechałam po płaskim), ale niepokoi mnie tylne koło.
Mam wrażenie, ze bardzo nim buja… dziwnie się czuję jadąc.
Co to może być?
Koło jest nowe, wiec powinno być ok… czy w nowym kole mogą być luzy na piaście?
Nie wiem, zaniepokoiło mnie to, muszę chyba jutro podjechać do serwisu.
Poza tym wszystko ok. łancuch i kaseta pracują ładnie.
Oponki zamówiłam sobie NN, bo kiedys jeździłam na nich i jeżdziło mi się dobrze.
Dzisiejsza jazda wybitnie testowa. Nie myslałam o treningu, tętnie, prędkościach.
Wieczorem jeszcze siatkówka, która chyba stanie się już poniedziałkową tradycją.
Nie powinnam raczej grać, ale ponieważ to jest granie bardzo spokojne, mocno rekreacyjne, to mogę sobie pozwolić chyba.
Trochę odbijam, wystawiam, zagrywam, trochę piłek obronię, a serce się raduje, bo… to siatkówka moja ukochana.
Tuż przed wyjazdem na siatówkę sms od koleżanki. Zmarł nagle jej mąż. Chory na tę samą chorobę co moja Mama. Stąd się znamy.
:(((( Zadzwoniłam do niej.
Mój "nowy" Kateemek© lemuriza1972
Idę w nieznane...© lemuriza1972
- DST 25.00km
- Teren 1.00km
- Czas 01:07
- VAVG 22.39km/h
- Temperatura 16.0°C
- HRmax 168 ( 89%)
- HRavg 143 ( 76%)
- Kalorie 950kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 2 lipca 2011
Pierwsza próba wspinu czyli na skale w Żurowej
I słowo stało się ciałem…
Dawno , dawno temu…będzie już ponad rok, napisałam gdzieś tutaj ( po wizycie na sztucznej sciance): chciałabym kiedyś spróbować w skałach.
I to było we mnie.. to marzenie…
Spełniło się. Dzisiaj.
Jak wiele innych wcześniej, co jest dowodem na to, że marzyć trzeba i próbować robić wszystko, żeby marzenia się spełniały.
Bo przecież to droga do celu jest najważniejsza. Ciągle w drodze... być trzeba:)
Krysia powiedziała: wspinanie się na sztucznej ścianie i w skałach jest jak jazda na rowerze stacjonarnym i jazda na powietrzu…
Ja pomyślałam dzisiaj: to jest jak Lubinka i Everest.
Taka to jest mniej wiecej różnica. a przecież sztuczna ściana też nie jest łatwa, na pewno nie dla wszystkich osiągalna, bo jednak trochę siły mieć trzeba.
A jednak.. różnica ogromna.
Pojechaliśmy do Żurowej. Żurowa do tej pory kojarzyła mi się z powiedzonkiem Pani Małgosi z UW ( poczatek mojej pracy zawodowej), która to Pani Małgosia o jednej pani mówiła: ona jest stara jak wieża kościoła w Żurowej.
A to właśnie w Żurowej, w naszym pięknym powiecie tarnowskim jest skała, po której można się wspinać.
To był wyjazd zaplanowany od dość dawna, ale szczerze mówiąc nie bardzo wierzyłam, ze dojdzie do skutku, bo prognozy były na dzisiaj niezbyt dobre. Miało padać.
Tak wiec w napięciu czekałam do godz 14 co będzie.
Kiedy o 13.15 zadzwonił Mirek i powiedział, ze będzie po mnie za pół godziny , prawie skakałam z radości.
Oto spełnienie marzenia było blisko.
Czarne chmury gdzieś tam jednak wisiały i bałam się, ze moze to radość przedwczesna.
Kiedy dojeżdzalismy do Żurowej zaczęło padać.
Patrzyłam jednak na piękne brzankowe okolice i widoki i jakoś bardzo mocno wierzyłam, ze deszcz zniknie. No i zniknął.
No i wreszcie jestesmy pod skałą. Robi wrażenie, imponuje wielkością.
Okazuje się, ze droga , którą mamy pokonać to szóstka czyli.. jak dla nas nowicjuszy po prostu b. trudna.
Adam zakłada stanowisko i pięknie się wspina. Przyjemnie popatrzeć jak to robi. Z taką lekkością.. to wszystko z dołu wydaje się takie proste. Tutaj krawędź, tu szczelinka.. wystarczy sięgnąć, podnieść nogę. Kiedy jest sie przylepionym do skały.. perspektywa ulega "spłaszczeniu" a kazdy ruch kosztuje masę wysiłku i niekoniecznie przynosi pożądany efekt.
Kiedy wchodzi Mirek i zaczyna mieć kłopoty, myślę sobie: o rany… jeśli taki mocarz jak Mirek nie daje rady, co będzie ze mną???
Sztuczna ścianka łatwa nie była, ale tutaj…
Wiedziałam, że będzie trudno, ale nie przypuszczałam , ze aż tak.
Zaczynam walkę ze skałą i już wiem…. Będzie okropnie trudno. Nie mam ani dostatecznej siły ani techniki. Na sztucznej ściance są chwyty.. tutaj.. wydaje mi się ze ta ściana jest całkiem płaska, nie ma się czego złapać, nie ma na czym oprzeć nogi, jakieś szczelinki, malutkie krawędzie „ Przecież tego nie da się przytrzymać????”
Próbuję .. ale nie zachodzę wysoko.
Druga próba jest bardziej udana. Jestem już blisko szczytu, ale nie daje rady… po prostu wiszę i nie widzę możliwości dalszego wspinania się… nie mam się czego chwycić… nie widzę miejsc gdzie można byłoby oprzeć nogę.
Potem próbuje jeszcze raz i jeszcze, ale nie udaje się wejśc tak wysoko jak za pierwszym razem.
Mirek też nie dochodzi do szczytu skały.
Wtedy zaczynamy rozumieć jak niewiele potrafimy i jaki to trudny sport, ale.. jest też motywacja.. jakiś cel przed nami.
Inna sprawa, ze to była naprawdę trudna droga jak na pierwszy raz.
Ale skała kusi przyciąga i chociaż poszło mi dosć kiepsko znowu bym tam pojechała...walczyć , probować.. przełamywać strach.
Bo strach był . Przy zjeździe.
Jakoś nie mogłam zaufać Adamowi że mam po prostu tak jakoś "rzucić" się w tę przepaść… jak patrzyłam w dół, słabo mi się robiło… zaraz sobie myślałam: lina nie wytrzyma… spadnę.. uderzę się o skałę i stałam i stałam i nie mogłam zrobić tego pierwszego kroku i wtedy Adam.. zepchnął mnie.. tak po prostu…, po prostu zepchnął mnie i już nie miałam wyjścia.
I powiedział, ze jak uczył ludzi na kursie, to często tak trzeba było robić, bo inaczej nigdy by się nie odwazyli.
Przypomniałam sobie swoje lekcje pływania z II kl podstawówki. Trener tak spychał niektórych z wieży jak nie chcieli skakać. Ja poszłam i skoczyłam odważnie, bo na trybunach był tato z mamą. Oni mysleli, ze ja to już kiedyś robiłam, a ja to zrobiłam pierwszy raz. pewnie się bałam, nie pamietam, ale chciałam , zeby byli ze mnie dumni.
Spróbowałam jeszcze raz zjazdu i jeszcze, ale za trzecim razem znowu spanikowałam. Strach mnie ogarnął i jak patrzyłam w dół to … lepiej nie będę pisać co myślałam…
Powiedziałam: nie zjeżdzam…
Adam: jak tego nie zrobisz, to zostanie ci w głowie. Bedzie taka trauma i następnym razem znowu będziesz sie bać.
Przekonał mnie tym.
Z duszą na ramieniu postawiłam najpierw jedną nogę na krawędzi, potem drugą i powoli… w tę "przepaść":)
Najtrudniejszy pierwszy krok.. tak śpiewa Anna Jantar.
I to jest prawda. Potem ten zjazd jest już nawet przyjemny.
Adam wspinał się pięknie, wcale nie widać było, że miał tyle lat przerwy. Jak on to robił? Nie wiem….ale bardzo mu zazdroszczę, że to potrafi.
To jest piękny sport! I bardzo dziękuję Adamowi, ze nam to wszystko pokazał.
Szczęscie to właśnie jest szczęscie , to co dzisiaj mnie spotkało!
Dawno , dawno temu…będzie już ponad rok, napisałam gdzieś tutaj ( po wizycie na sztucznej sciance): chciałabym kiedyś spróbować w skałach.
I to było we mnie.. to marzenie…
Spełniło się. Dzisiaj.
Jak wiele innych wcześniej, co jest dowodem na to, że marzyć trzeba i próbować robić wszystko, żeby marzenia się spełniały.
Bo przecież to droga do celu jest najważniejsza. Ciągle w drodze... być trzeba:)
Krysia powiedziała: wspinanie się na sztucznej ścianie i w skałach jest jak jazda na rowerze stacjonarnym i jazda na powietrzu…
Ja pomyślałam dzisiaj: to jest jak Lubinka i Everest.
Taka to jest mniej wiecej różnica. a przecież sztuczna ściana też nie jest łatwa, na pewno nie dla wszystkich osiągalna, bo jednak trochę siły mieć trzeba.
A jednak.. różnica ogromna.
Pojechaliśmy do Żurowej. Żurowa do tej pory kojarzyła mi się z powiedzonkiem Pani Małgosi z UW ( poczatek mojej pracy zawodowej), która to Pani Małgosia o jednej pani mówiła: ona jest stara jak wieża kościoła w Żurowej.
A to właśnie w Żurowej, w naszym pięknym powiecie tarnowskim jest skała, po której można się wspinać.
To był wyjazd zaplanowany od dość dawna, ale szczerze mówiąc nie bardzo wierzyłam, ze dojdzie do skutku, bo prognozy były na dzisiaj niezbyt dobre. Miało padać.
Tak wiec w napięciu czekałam do godz 14 co będzie.
Kiedy o 13.15 zadzwonił Mirek i powiedział, ze będzie po mnie za pół godziny , prawie skakałam z radości.
Oto spełnienie marzenia było blisko.
Czarne chmury gdzieś tam jednak wisiały i bałam się, ze moze to radość przedwczesna.
Kiedy dojeżdzalismy do Żurowej zaczęło padać.
Patrzyłam jednak na piękne brzankowe okolice i widoki i jakoś bardzo mocno wierzyłam, ze deszcz zniknie. No i zniknął.
No i wreszcie jestesmy pod skałą. Robi wrażenie, imponuje wielkością.
Okazuje się, ze droga , którą mamy pokonać to szóstka czyli.. jak dla nas nowicjuszy po prostu b. trudna.
Adam zakłada stanowisko i pięknie się wspina. Przyjemnie popatrzeć jak to robi. Z taką lekkością.. to wszystko z dołu wydaje się takie proste. Tutaj krawędź, tu szczelinka.. wystarczy sięgnąć, podnieść nogę. Kiedy jest sie przylepionym do skały.. perspektywa ulega "spłaszczeniu" a kazdy ruch kosztuje masę wysiłku i niekoniecznie przynosi pożądany efekt.
Kiedy wchodzi Mirek i zaczyna mieć kłopoty, myślę sobie: o rany… jeśli taki mocarz jak Mirek nie daje rady, co będzie ze mną???
Sztuczna ścianka łatwa nie była, ale tutaj…
Wiedziałam, że będzie trudno, ale nie przypuszczałam , ze aż tak.
Zaczynam walkę ze skałą i już wiem…. Będzie okropnie trudno. Nie mam ani dostatecznej siły ani techniki. Na sztucznej ściance są chwyty.. tutaj.. wydaje mi się ze ta ściana jest całkiem płaska, nie ma się czego złapać, nie ma na czym oprzeć nogi, jakieś szczelinki, malutkie krawędzie „ Przecież tego nie da się przytrzymać????”
Próbuję .. ale nie zachodzę wysoko.
Druga próba jest bardziej udana. Jestem już blisko szczytu, ale nie daje rady… po prostu wiszę i nie widzę możliwości dalszego wspinania się… nie mam się czego chwycić… nie widzę miejsc gdzie można byłoby oprzeć nogę.
Potem próbuje jeszcze raz i jeszcze, ale nie udaje się wejśc tak wysoko jak za pierwszym razem.
Mirek też nie dochodzi do szczytu skały.
Wtedy zaczynamy rozumieć jak niewiele potrafimy i jaki to trudny sport, ale.. jest też motywacja.. jakiś cel przed nami.
Inna sprawa, ze to była naprawdę trudna droga jak na pierwszy raz.
Ale skała kusi przyciąga i chociaż poszło mi dosć kiepsko znowu bym tam pojechała...walczyć , probować.. przełamywać strach.
Bo strach był . Przy zjeździe.
Jakoś nie mogłam zaufać Adamowi że mam po prostu tak jakoś "rzucić" się w tę przepaść… jak patrzyłam w dół, słabo mi się robiło… zaraz sobie myślałam: lina nie wytrzyma… spadnę.. uderzę się o skałę i stałam i stałam i nie mogłam zrobić tego pierwszego kroku i wtedy Adam.. zepchnął mnie.. tak po prostu…, po prostu zepchnął mnie i już nie miałam wyjścia.
I powiedział, ze jak uczył ludzi na kursie, to często tak trzeba było robić, bo inaczej nigdy by się nie odwazyli.
Przypomniałam sobie swoje lekcje pływania z II kl podstawówki. Trener tak spychał niektórych z wieży jak nie chcieli skakać. Ja poszłam i skoczyłam odważnie, bo na trybunach był tato z mamą. Oni mysleli, ze ja to już kiedyś robiłam, a ja to zrobiłam pierwszy raz. pewnie się bałam, nie pamietam, ale chciałam , zeby byli ze mnie dumni.
Spróbowałam jeszcze raz zjazdu i jeszcze, ale za trzecim razem znowu spanikowałam. Strach mnie ogarnął i jak patrzyłam w dół to … lepiej nie będę pisać co myślałam…
Powiedziałam: nie zjeżdzam…
Adam: jak tego nie zrobisz, to zostanie ci w głowie. Bedzie taka trauma i następnym razem znowu będziesz sie bać.
Przekonał mnie tym.
Z duszą na ramieniu postawiłam najpierw jedną nogę na krawędzi, potem drugą i powoli… w tę "przepaść":)
Najtrudniejszy pierwszy krok.. tak śpiewa Anna Jantar.
I to jest prawda. Potem ten zjazd jest już nawet przyjemny.
Adam wspinał się pięknie, wcale nie widać było, że miał tyle lat przerwy. Jak on to robił? Nie wiem….ale bardzo mu zazdroszczę, że to potrafi.
To jest piękny sport! I bardzo dziękuję Adamowi, ze nam to wszystko pokazał.
Szczęscie to właśnie jest szczęscie , to co dzisiaj mnie spotkało!
Na skale w Żurowej:)© lemuriza1972
Walczę:)© lemuriza1972
Znacznie trudniej niż na rowerze...© lemuriza1972
To naprawdę jest... walka© lemuriza1972
Ciężko...© lemuriza1972
I jeszcze kawałeczek...© lemuriza1972
i zjazd...© lemuriza1972
Mirek© lemuriza1972
Spider Adam:)© lemuriza1972
Stąd kazano mi zejść...© lemuriza1972
- Aktywność Jazda na rowerze