Wpisy archiwalne w miesiącu
Lipiec, 2011
Dystans całkowity: | 828.00 km (w terenie 164.00 km; 19.81%) |
Czas w ruchu: | 41:12 |
Średnia prędkość: | 19.71 km/h |
Maksymalna prędkość: | 66.00 km/h |
Suma podjazdów: | 1600 m |
Maks. tętno maksymalne: | 180 (95 %) |
Maks. tętno średnie: | 160 (85 %) |
Suma kalorii: | 15951 kcal |
Liczba aktywności: | 19 |
Średnio na aktywność: | 43.58 km i 2h 25m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 17 lipca 2011
O wyprawie na Jamną i smaku piwa:)
Koneserem nie jestem, ale lubię.
Lubię i zimą i latem.
Latem.. kiedy jestem bardzo zmęczona i jest upalnie. Zimne. Z sokiem. Szczególnie mocno marzę o nim, kiedy męczę się gdzieś na maratonowej trasie. Myślę wtedy:
Dojedziesz do mety i napijesz się zimnego, pysznego piwa….
Ta myśl pozwala mi przetrwać kryzysy.Z tego co wiem, nie tylko ja tak marzę:)
Lubię zimą. Kiedy wracam zmarznięta z górskiej wędrówki, albo z biegania na nartach.. albo jazdy na rowerze. Grzane. Z miodem. Przyprawami.
Wiem , wiem są tacy… którzy uważają , ze smaku piwa nie można „zabijać” żadnymi dodatkami.
Ale ja tak lubię.
Latem z sokiem.. zimneeee… po jakiejs solidnej rowerowej wytrypie.
I zimą… z tymi wszystkim aromatami cynamonu, miodu, imbiru… Nie zapomnę nigdy smaku piwa w pizzerni gdzieś.. gdzie to było ? Bukowina, Białka? Wracalismy z Tatr. Najlepsze grzane piwo jakie piłam.
Siedzę sobie teraz popijając zimne z sokiem i wspominam weekend.
Wczoraj jak siedziałam wieczorem na Rynku i patrzyłam na ludzi pijących piwo, pomyślałam:
No owszem, jest ciepło, przyjemnie, ładnie na tym Rynku, piwo smakuje, ale nawet nie wiecie jak smakuje po wielu kilometrach przemierzonych na rowerze, w upale.
To jest dopiero smak!!!!
7.30 rano, dzwoni budzik. Zrywam się szybko, bo czasu mam niewiele ( godzina). Szybko nastawiam wodę na makaron ( błeeeeee… znowu wmuszanie w siebie na siłę "ukochanych” węglowodanów). I jeszcze kawa i dwa wafle ryżowe z miodem ( ostatnio się tak nauczyłam, jakoś najłatwiej mi rano przełknąć).
O 8.30 przyjeżdża Sławek N i Jacek Ł ( „szwagier” mojego wiernego czytelnika czyli Siergieja – pozdrówka), zaraz potem Andżelika i Tomek.
Jedziemy.
Na przejściu dla pieszych postój. Pytam Sławka:
Jak jedziemy?
No na Lubinkę najpierw.
Jakis pijaczek mówi: tak daleko jedziecie?
Ja: jeszcze dalej:)
On: o rany boskie… to ja bym gdzieś legł w rowie…
Z pewnością:)
Zarządzam , ze na Lubinkę jedziemy szutrowym podjazdem od Dąbrówki. A co?:) jak ma być ciężko, niech będzie ciężko.
Niektórzy wzdychają , ale jadą dzielnie.
Tak więc najpierw tradycyjnie niebieskim przez Buczynę i wzdłuż Dunajca. jest ciepłooooooo… i będzie coraz cieplej.
Pierwszy podjazd… ten szutrowy wjeżdza mi się cieżko. Nie jest jednak wymagający aż tak bardzo dzisiaj, jakby mniej kolein a może to moje cudowne NN tak ładnie się trzymają?
Potem zdobywamy Lubinkę asfaltem, zaczynają się piękne widoki.
Potem Wał i jak to mówi Jacek: ściana płaczu.
Ale tę ścianę płaczu nawet nie najgorzej mi się wjeżdża. A koncówkę Wału to już w ogóle.. łapię fajny rytm i naprawdę jest ok.
Sławek mówi: oszczedzaj siły.
Ale w tym momencie siły i mam i jadę bez specjalnej napinki i dobrze mi się jedzie, wiec wjeżdzam w miarę fajnie. To zawsze podbudowuje psychicznie.
Skręcamy do lasu w kierunku Siemiechowa i działki Agnieszki, czarnym rowerowym. Tam gdzie ostatnio zgubiłam telefon. Świetny to jest kawałek leśny.
Za dużo to ich dzisiaj nie będzie, pewnie tak z 1/3 trasy to teren, ale sporo pod górę. No i jest coraz bardziej gorąco.
My cały czas czarnym szlakiem. Niektóre leśne fragmenty bardzo fajne, jest nawet momentami sporo błota ( rower znowu do mycia:)).
Szkoda tylko, ze tak stosunkowo niewiele techniczych fragmentów, mało zjazdów, podjazdów terenowych, ale w sumie było się gdzie wspinać, a przy tym upale to naprawdę dawało w kość.
Na Jamnej krótki odpoczynek i zasłuzone piwo ( ja tylko małe z Andzeliką na pół).
Ponieważ chłopaki się spieszą, decydujemy , ze wracamy najprostszym wariantem, zjazd do Paleśnicy , potem wzdłuż Dunajca. Czyli asfalt i bez wielkiego podjeżdzania.
Początkowo było mi żal, miałam ochotę na solidną wyrypę, ale to była chyba dobra decyzja. Mielismy w nogach wczorajsze 90 km, a ten upał solidnie nas wymęczył. Już jadać z Zakliczyna dopadł mnie jakis kryzys, na szczęscie tylko chwilowy.
W Zakliczynie zatrzymujemy się na jedzonko. Sławek mówi:
Nie wiedziałem , ze tu jest rynek.
Rynek w Zakliczynie jest całkiem urokliwy.
Sławek i Jacek spieszą się, wiec kilka km za Zakliczynem pojadą szybciej do domu. Ja żegnam się z Andżelika i Tomkiem w Zb. Górze. Chce jechać jeszcze na chwilę nad Dunajec.
Nie mogę jednak trafić na „moje” miejsce sprzed lat ( często tu przyjeżdzałam, bo nigdy nie było tu ludzi, cisza, spokój, szum Dunajca, odpoczywałam w tym miejscu bardzo) i funduje sobie dobre kilka kilometrów dodatkowo po wertepach nieziemskich.
W koncu dojeżdzam do Ostrowa, ale z drugiej strony Dunajca, nie tam gdzie zwykle odpoczywamy. Chwilę siedzę, ale słonce … mam go już dośc, poza tym jestem głodna. Jadę do domu.
Mam skręcać w kierunku Kępy Bogumiłowickiej, ale w ostatniej chwili myślę: a pojadę ścieżką…
Tak to już pewnie w zyciu jest. Ktoś gdzieś tam kieruje tym co robimy...
Nagle przed sobą widzę rowerzystę. Idzie prowadząc rower, na rowerze fotelik z dzieckiem, a z tyłu kapeć…
Pytam: może dętka Panu potrzebna? Mam dętkę.
Okazuje się ze pan mieszka gdzieś jakieś 10 km stąd…
Długo by szedł.
Daje Panu swoją dętkę, pompkę.
Chce mi dać 40 zł. Szybko odjeżdzam mówiąc: niech pan nie żartuje, po prostu pan kiedyś pomoże komuś kto będzie tego potrzebował.
40 zł… widzieliście? za dętkę i pożyczenie łyżek i pompki ( skądinąd łyzek miałam nie brac, pomyslałam rano: tylu chłopaków jedzie, ktoś będzie miał, ale potem pomyślałam: a jak nie? i wzięłam).
Pomyslałam sobie: jakby ktos tak stanął na maratonie na koncu jakiegoś kamienistego zjazdu i sprzedawał dętki, nieźle by zarobił.
Polacy niby taki pomysłowy naród… a jeszcze nikogo takiego nie widziałam.
Zmęczyłam się dzisiaj.
Słonce mnie ogromnie zmęczyło.
Dobrze, ze nie uległam Andzelice i nie pojechałam z nią nad Dunajec jeszcze. Pewnie bym miała jutro kłopoty ze wstaniem.
P.S Jestem coraz bardziej urzeczona NN Double Defense. Chyba najlepsze opony jakie miałam.
idą pieknie pod górę, z góry, oczyszczają się momentalnie z błota, przez błoto też ładnie "przechodzą"
Polecam.
Lubię i zimą i latem.
Latem.. kiedy jestem bardzo zmęczona i jest upalnie. Zimne. Z sokiem. Szczególnie mocno marzę o nim, kiedy męczę się gdzieś na maratonowej trasie. Myślę wtedy:
Dojedziesz do mety i napijesz się zimnego, pysznego piwa….
Ta myśl pozwala mi przetrwać kryzysy.Z tego co wiem, nie tylko ja tak marzę:)
Lubię zimą. Kiedy wracam zmarznięta z górskiej wędrówki, albo z biegania na nartach.. albo jazdy na rowerze. Grzane. Z miodem. Przyprawami.
Wiem , wiem są tacy… którzy uważają , ze smaku piwa nie można „zabijać” żadnymi dodatkami.
Ale ja tak lubię.
Latem z sokiem.. zimneeee… po jakiejs solidnej rowerowej wytrypie.
I zimą… z tymi wszystkim aromatami cynamonu, miodu, imbiru… Nie zapomnę nigdy smaku piwa w pizzerni gdzieś.. gdzie to było ? Bukowina, Białka? Wracalismy z Tatr. Najlepsze grzane piwo jakie piłam.
Siedzę sobie teraz popijając zimne z sokiem i wspominam weekend.
Wczoraj jak siedziałam wieczorem na Rynku i patrzyłam na ludzi pijących piwo, pomyślałam:
No owszem, jest ciepło, przyjemnie, ładnie na tym Rynku, piwo smakuje, ale nawet nie wiecie jak smakuje po wielu kilometrach przemierzonych na rowerze, w upale.
To jest dopiero smak!!!!
7.30 rano, dzwoni budzik. Zrywam się szybko, bo czasu mam niewiele ( godzina). Szybko nastawiam wodę na makaron ( błeeeeee… znowu wmuszanie w siebie na siłę "ukochanych” węglowodanów). I jeszcze kawa i dwa wafle ryżowe z miodem ( ostatnio się tak nauczyłam, jakoś najłatwiej mi rano przełknąć).
O 8.30 przyjeżdża Sławek N i Jacek Ł ( „szwagier” mojego wiernego czytelnika czyli Siergieja – pozdrówka), zaraz potem Andżelika i Tomek.
Jedziemy.
Na przejściu dla pieszych postój. Pytam Sławka:
Jak jedziemy?
No na Lubinkę najpierw.
Jakis pijaczek mówi: tak daleko jedziecie?
Ja: jeszcze dalej:)
On: o rany boskie… to ja bym gdzieś legł w rowie…
Z pewnością:)
Zarządzam , ze na Lubinkę jedziemy szutrowym podjazdem od Dąbrówki. A co?:) jak ma być ciężko, niech będzie ciężko.
Niektórzy wzdychają , ale jadą dzielnie.
Tak więc najpierw tradycyjnie niebieskim przez Buczynę i wzdłuż Dunajca. jest ciepłooooooo… i będzie coraz cieplej.
Pierwszy podjazd… ten szutrowy wjeżdza mi się cieżko. Nie jest jednak wymagający aż tak bardzo dzisiaj, jakby mniej kolein a może to moje cudowne NN tak ładnie się trzymają?
Potem zdobywamy Lubinkę asfaltem, zaczynają się piękne widoki.
Potem Wał i jak to mówi Jacek: ściana płaczu.
Ale tę ścianę płaczu nawet nie najgorzej mi się wjeżdża. A koncówkę Wału to już w ogóle.. łapię fajny rytm i naprawdę jest ok.
Sławek mówi: oszczedzaj siły.
Ale w tym momencie siły i mam i jadę bez specjalnej napinki i dobrze mi się jedzie, wiec wjeżdzam w miarę fajnie. To zawsze podbudowuje psychicznie.
Skręcamy do lasu w kierunku Siemiechowa i działki Agnieszki, czarnym rowerowym. Tam gdzie ostatnio zgubiłam telefon. Świetny to jest kawałek leśny.
Za dużo to ich dzisiaj nie będzie, pewnie tak z 1/3 trasy to teren, ale sporo pod górę. No i jest coraz bardziej gorąco.
My cały czas czarnym szlakiem. Niektóre leśne fragmenty bardzo fajne, jest nawet momentami sporo błota ( rower znowu do mycia:)).
Szkoda tylko, ze tak stosunkowo niewiele techniczych fragmentów, mało zjazdów, podjazdów terenowych, ale w sumie było się gdzie wspinać, a przy tym upale to naprawdę dawało w kość.
Na Jamnej krótki odpoczynek i zasłuzone piwo ( ja tylko małe z Andzeliką na pół).
Ponieważ chłopaki się spieszą, decydujemy , ze wracamy najprostszym wariantem, zjazd do Paleśnicy , potem wzdłuż Dunajca. Czyli asfalt i bez wielkiego podjeżdzania.
Początkowo było mi żal, miałam ochotę na solidną wyrypę, ale to była chyba dobra decyzja. Mielismy w nogach wczorajsze 90 km, a ten upał solidnie nas wymęczył. Już jadać z Zakliczyna dopadł mnie jakis kryzys, na szczęscie tylko chwilowy.
W Zakliczynie zatrzymujemy się na jedzonko. Sławek mówi:
Nie wiedziałem , ze tu jest rynek.
Rynek w Zakliczynie jest całkiem urokliwy.
Sławek i Jacek spieszą się, wiec kilka km za Zakliczynem pojadą szybciej do domu. Ja żegnam się z Andżelika i Tomkiem w Zb. Górze. Chce jechać jeszcze na chwilę nad Dunajec.
Nie mogę jednak trafić na „moje” miejsce sprzed lat ( często tu przyjeżdzałam, bo nigdy nie było tu ludzi, cisza, spokój, szum Dunajca, odpoczywałam w tym miejscu bardzo) i funduje sobie dobre kilka kilometrów dodatkowo po wertepach nieziemskich.
W koncu dojeżdzam do Ostrowa, ale z drugiej strony Dunajca, nie tam gdzie zwykle odpoczywamy. Chwilę siedzę, ale słonce … mam go już dośc, poza tym jestem głodna. Jadę do domu.
Mam skręcać w kierunku Kępy Bogumiłowickiej, ale w ostatniej chwili myślę: a pojadę ścieżką…
Tak to już pewnie w zyciu jest. Ktoś gdzieś tam kieruje tym co robimy...
Nagle przed sobą widzę rowerzystę. Idzie prowadząc rower, na rowerze fotelik z dzieckiem, a z tyłu kapeć…
Pytam: może dętka Panu potrzebna? Mam dętkę.
Okazuje się ze pan mieszka gdzieś jakieś 10 km stąd…
Długo by szedł.
Daje Panu swoją dętkę, pompkę.
Chce mi dać 40 zł. Szybko odjeżdzam mówiąc: niech pan nie żartuje, po prostu pan kiedyś pomoże komuś kto będzie tego potrzebował.
40 zł… widzieliście? za dętkę i pożyczenie łyżek i pompki ( skądinąd łyzek miałam nie brac, pomyslałam rano: tylu chłopaków jedzie, ktoś będzie miał, ale potem pomyślałam: a jak nie? i wzięłam).
Pomyslałam sobie: jakby ktos tak stanął na maratonie na koncu jakiegoś kamienistego zjazdu i sprzedawał dętki, nieźle by zarobił.
Polacy niby taki pomysłowy naród… a jeszcze nikogo takiego nie widziałam.
Zmęczyłam się dzisiaj.
Słonce mnie ogromnie zmęczyło.
Dobrze, ze nie uległam Andzelice i nie pojechałam z nią nad Dunajec jeszcze. Pewnie bym miała jutro kłopoty ze wstaniem.
P.S Jestem coraz bardziej urzeczona NN Double Defense. Chyba najlepsze opony jakie miałam.
idą pieknie pod górę, z góry, oczyszczają się momentalnie z błota, przez błoto też ładnie "przechodzą"
Polecam.
W drodze na Jamną© lemuriza1972
Nasz cel© lemuriza1972
Mocna grupa© lemuriza1972
W lesie na Jamnej Andżelika i Sławek© lemuriza1972
I Jacek© lemuriza1972
Nagroda czekała w Bacówce© lemuriza1972
- DST 90.00km
- Teren 30.00km
- Czas 04:44
- VAVG 19.01km/h
- VMAX 54.00km/h
- Temperatura 35.0°C
- HRmax 170 ( 90%)
- HRavg 139 ( 73%)
- Kalorie 1900kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 16 lipca 2011
Czchów:)))))
Napisałam wczoraj do Kuby i do Ani Suś
Już przeszły mi myśli o porzuceniu maratonów… Oglądam zdjęcia i tęsknię za tymi wszystkim ludźmi…
Ania odpisała: tak.. można siedzieć w klubach do czwartej rano i wracać na czworakach do domu, a można tak jak my , jechać na drugi koniec Polski żeby się zmęczyć i zobaczyć tych wszystkich ludzi, którzy rozumieją naszą pasję…
Tak LUDZIE lubię się z Wami spotykać i cieszę się , ze Wam niczego nie muszę tłumaczyć.
Dzisiaj miałam w planie długą jazdę z elementami treningu, ale wyszła w zasadzie trochę wycieczkowa jazda, ale za to długa i piekną trasą
No i wykonałam założenie swoje. Tzn obiecałam sobie, ze na wszystkich ( co prawda wiele ich nie było i nie jakieś znaczące) podjazdach na trasie będę jechać z blatu. To mi zwykle bardzo dobrze wpływa na poprawę mocy.
Tak też robiłam, oprócz podjazdu w Czchowie już prawie pod samą zaporę. Zbyt stromy jak dla mnie żeby dała radę z blatu tam wjechać.
Zaczęlismy w przyjemnej kolarskie temperaturze a konczylismy w upale.
Dzisiaj z Andżelika i Tomkiem.
Sporo kilometrów.
Jutro wyprawa na Jamną w większym gronie. Będzie gorąco, będzie więcej górek, będzie wiecej terenu czyli.. będzie się działo. I o to chodzi.
Już przeszły mi myśli o porzuceniu maratonów… Oglądam zdjęcia i tęsknię za tymi wszystkim ludźmi…
Ania odpisała: tak.. można siedzieć w klubach do czwartej rano i wracać na czworakach do domu, a można tak jak my , jechać na drugi koniec Polski żeby się zmęczyć i zobaczyć tych wszystkich ludzi, którzy rozumieją naszą pasję…
Tak LUDZIE lubię się z Wami spotykać i cieszę się , ze Wam niczego nie muszę tłumaczyć.
Dzisiaj miałam w planie długą jazdę z elementami treningu, ale wyszła w zasadzie trochę wycieczkowa jazda, ale za to długa i piekną trasą
No i wykonałam założenie swoje. Tzn obiecałam sobie, ze na wszystkich ( co prawda wiele ich nie było i nie jakieś znaczące) podjazdach na trasie będę jechać z blatu. To mi zwykle bardzo dobrze wpływa na poprawę mocy.
Tak też robiłam, oprócz podjazdu w Czchowie już prawie pod samą zaporę. Zbyt stromy jak dla mnie żeby dała radę z blatu tam wjechać.
Zaczęlismy w przyjemnej kolarskie temperaturze a konczylismy w upale.
Dzisiaj z Andżelika i Tomkiem.
Sporo kilometrów.
Jutro wyprawa na Jamną w większym gronie. Będzie gorąco, będzie więcej górek, będzie wiecej terenu czyli.. będzie się działo. I o to chodzi.
Czchów:)© lemuriza1972
Jezioro Czchowskie© lemuriza1972
W tle zapora© lemuriza1972
- DST 86.00km
- Teren 12.00km
- Czas 03:35
- VAVG 24.00km/h
- VMAX 52.00km/h
- Temperatura 26.0°C
- HRmax 175 ( 93%)
- HRavg 144 ( 76%)
- Kalorie 1600kcal
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 15 lipca 2011
Zdjęcia z Ustronia i .. recepta na sukces:)))
Pada.
Cóż, czasem musi padać.
Gdyby nie to, że na weekend przewidziałam dwie solidne jazdy, to pewnie dzisiaj mimo deszczu wyjechałabym.
Ale w sumie w poniedziałek było 70 km, spokojnie, ale jednak.
We wtorek : technika,
Środa:podjazdy i tlen.
Jutro mam zamiar jechać do Czchowa, w niedzielę na Jamną. Wystarczy chyba jak na jeden tydzien.
Miałam wiec wczoraj i dzisiaj superkompensację:)
I dobrze. To też jest potrzebne .
Przeczytałam dzisiaj w „Bluszczu” ( takie czasopismo powiedzmy literackie) wywiad z Jackiem Fedorowiczem. Na koniec cytat, bo mi się spodobał i stwierdziłam, że Wam go „sprzedam”.
Może jest to jakiś sposób na sukces?:)
„ Zawsze byłem chuchro, wszyscy koledzy mnie bili, więc postanowiłem, że będę uprawiał jakiś sport. Niestety nie miałem sił na nic, poza gimnastyką rozciągającą. Stąd w książce człowiek –guma. Dwa lata po jej napisaniu, odkryłem , że szansą kogoś, kto nie waży, mogą być biegi długodystansowe. No i po 35 latach pracowitego truchtania doszedłem do zwycięstwa w półmaratonie w mieście Jawor w kategorii siedemdzięciolatków. Startowałem jako jedyny w tej kategorii. Zakończę więc sentencjonalnie: JEŚLI NIE MOŻESZ KOGOŚ POKONAĆ, SPRÓBUJ GO PRZEŻYĆ”.
Ale moc: zieloni ale nie ci z Krakowa a MPEC BIKE TEAM TARNÓW plus Ola Janota z Gomoli, Mateusz i Monia z AZS Subaru , no i jedna czerwona bikeholiczka
Moja przyjaciołka Ela napisała: tylu ludzi jechało w tym Ustroniu na rowerach? Toż to jakiś horror!
Na pierwszym planie Ania Suś i Ania Tomica, na drugim Miśqu i ja.
Miśqu już nie ucieka od mojej czerwonej koszulki:)
Cóż, czasem musi padać.
Gdyby nie to, że na weekend przewidziałam dwie solidne jazdy, to pewnie dzisiaj mimo deszczu wyjechałabym.
Ale w sumie w poniedziałek było 70 km, spokojnie, ale jednak.
We wtorek : technika,
Środa:podjazdy i tlen.
Jutro mam zamiar jechać do Czchowa, w niedzielę na Jamną. Wystarczy chyba jak na jeden tydzien.
Miałam wiec wczoraj i dzisiaj superkompensację:)
I dobrze. To też jest potrzebne .
Przeczytałam dzisiaj w „Bluszczu” ( takie czasopismo powiedzmy literackie) wywiad z Jackiem Fedorowiczem. Na koniec cytat, bo mi się spodobał i stwierdziłam, że Wam go „sprzedam”.
Może jest to jakiś sposób na sukces?:)
„ Zawsze byłem chuchro, wszyscy koledzy mnie bili, więc postanowiłem, że będę uprawiał jakiś sport. Niestety nie miałem sił na nic, poza gimnastyką rozciągającą. Stąd w książce człowiek –guma. Dwa lata po jej napisaniu, odkryłem , że szansą kogoś, kto nie waży, mogą być biegi długodystansowe. No i po 35 latach pracowitego truchtania doszedłem do zwycięstwa w półmaratonie w mieście Jawor w kategorii siedemdzięciolatków. Startowałem jako jedyny w tej kategorii. Zakończę więc sentencjonalnie: JEŚLI NIE MOŻESZ KOGOŚ POKONAĆ, SPRÓBUJ GO PRZEŻYĆ”.
Ale moc: zieloni ale nie ci z Krakowa a MPEC BIKE TEAM TARNÓW plus Ola Janota z Gomoli, Mateusz i Monia z AZS Subaru , no i jedna czerwona bikeholiczka
Zdjęcie zbiorowe:)© lemuriza1972
Moja przyjaciołka Ela napisała: tylu ludzi jechało w tym Ustroniu na rowerach? Toż to jakiś horror!
Kolorowo:))) w Ustroniu© lemuriza1972
Na pierwszym planie Ania Suś i Ania Tomica, na drugim Miśqu i ja.
Miśqu już nie ucieka od mojej czerwonej koszulki:)
Na starcie© lemuriza1972
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 13 lipca 2011
Podjazdowo- interwałowo:)))) i o niepoddawaniu się
"Próbowałam,
nie udawało się,
wiele razy wodziło na pokuszenie
poddaj się
mogłam znależć wykręt
choćby zwolnienie lekarskie
"niezdolna do walki"
nie zrobiłam nic
walczę
aż do gorzkiego końca
przeciwko nim
przeciwko tobie
przeciwko sobie samej
i wygram
ponieważ
nie mam
innego
wyjścia"
Kiedys już cytowałam ten wiersz, "znaleziony" w ksiązce o Wandzie Rutkiewicz.
Lubię go.
Jest mi bliski.
Często sobie powtarzam w różnych sytuacjach zyciowych: nie mam wyjścia... muszę walczyć.
Zrobiłam sobie pewną analizę ( dzięki prowadzeniu bloga jest to bardzo ułatwione).
Porównałam kilometry przejechane w poszczególnych miesiącach tego roku, popatrzyłam gdzie jeździłam, jak jeździłam.
Wnioski nasuwają się same. Najbardziej pracowity był kwiecień i gdyby nie to co nastapiło potem ( upadek przed Złotym , kontuzja w Zabierzowie) , byłabym zapewne w zupełnie innym miejscu niż teraz. Bo cały maj był do niczego. Prawie bez treningu.
W czerwcu próbowałam to nadrobić, ale tak naprawdę nie było takiej możliwości. Pierwsze dwa tygodnie po kontuzji jeździłam po płaskim, do maratonu w Ustroniu tylko 7 razy byłam w górkach i powiedzmy sobie szczerze wielkie podjeżdzanie to nie było. więc jak mogło byc inaczej w Ustroniu?
Reasumując: trzeba podjeżdzać, podjeżdżać, podjeżdżać . Noga juz prawie nie boli, więc trzeba wziąć sie do pracy.
Nie po to żeby był jakiś świetny wynik... juz niczego raczej nie zdziałam w generalce, raczej nie ma szans zmieszczenia się w szóstce. Musiałby zdarzyć sie cud. ale są jeszcze poszczególne wyścigi przecież..
Poza tym chcę wziąć sie do pracy, zeby czuć RADOŚĆ z jazdy, żeby mieć to moje SPEŁNIENIE na mecie.
Zdecydowałam dzisiaj, ze na maraton do Sanoka nie jadę. Nie jestem gotowa raczej, nie chce kolejnej męczarni i niedobrych mysli potem.
Pojadę w niedzielę szukać RADOŚCI z jazdy, pojadę tam gdzie najłtawiej ją znależć czyli na naszą JAMNĄ.
A dzisiaj wymysliłam sobie podjazdy. Ponieważ chciałam zdążyć na "Tatarak" Wajdy w tv ( skądinąd .. piekny film),postanowiłam nie oddalać sie daleko od domu i zrobić "mój" podjazd w Zbylitowskiej Górze.
Było gorąco.. bardzo gorąco.
Andżelika miała dzisiaj inne plany.
Powiedziała mi też: dzisiaj za gorąco na podjazdy... W pewnym sensie miała rację, ale...
Powiedziałam: deszcz nie pojedziemy, upał nie pojedziemy... to kiedy trenować?
Powiedziała: no tak...
a ja pomyślałam jeszcze: potem jest upał w trakcie maratonu i trzeba jechać.
Wzięłam Magnusa ( raz, że trochę szkoda mi NN ścierać na asfalcie, dwa ze pomyslałam , że jak będę dźwigać dodatkowe kilogramy pod górę to mi nie zaszkodzi. Magnus teraz znacznie cięższy od KTM-a. Myslę ze co najmniej kilogram.
Pomyślałam dzisiaj: jak ja przejeżdzałam na tym rowerze np Głuszycę???).
Pierwszy podjazd w Zbylitowskiej.. cięzko.. nogi pięką, ledwie oddycham.
Zjechałam w dół "moim" podjazdem, ruszyłam do góry.
Nogi bolą, słonce pali niemiłosiernie.. zatrzymałam sie w połowie. Pomyślałam: Nie dasz rady Iza, jest za gorąco... daj sobie spokój ( diabeł, podszepty diabła:)). Zjechalam w dół i pogadałam sobie sama ze sobą:
Jak to nie dasz rady? to po co tu przyjechałaś? jak chcesz poprawić formę jak pękasz, bo jest upał... Do roboty. Do góry.
No i pojechałam. Raz, drugi, trzeci... dociągnęłam do 13 pozdjazdów, chociaż w planie miałam 10:))) czyli 3 podjazdy więcej niż ostatnio.
Łatwo nie było. podjazd ma ok 400 - 500 m. Niby niewiele, ale jest znaczne nachylenie. Czas jednego przejazdu ok 3 minuty.
Cieszę się, ze sie przemogłam i mocno wierzę, ze jesli będę tak dalej wygrywać walkę z moim wewnętrznym treningowym "diabłem" , to w koncu kiedyś będzie ok.
dzisiaj napisałam jednemu poczatkującemu kolarzowi górskiemu, że do gór trzeba mieć cierpliwość. Ze nie da się od razu tak po prostu pięknie na wszystkie wjeżdzać.
Ale że nie wolno pękać. Schodzić z roweru. Powoli, cierpliwie, ale w górę. I będą efekty, prędzej czy później. I każda ta "straszna" góra z początków " kariery" będzie coraz łatwiejsza. Nie łatwa, bo góry nigdy takie nie są, ale łatwiejsza.
Bo wobec gór trzeba mieć pokorę.
I trzeba być cierpliwym.
No właśnie Iza.. cierpliwości.
Po podjazdach była jeszcze ponad godzina jazdy w tlenie.
nie udawało się,
wiele razy wodziło na pokuszenie
poddaj się
mogłam znależć wykręt
choćby zwolnienie lekarskie
"niezdolna do walki"
nie zrobiłam nic
walczę
aż do gorzkiego końca
przeciwko nim
przeciwko tobie
przeciwko sobie samej
i wygram
ponieważ
nie mam
innego
wyjścia"
Kiedys już cytowałam ten wiersz, "znaleziony" w ksiązce o Wandzie Rutkiewicz.
Lubię go.
Jest mi bliski.
Często sobie powtarzam w różnych sytuacjach zyciowych: nie mam wyjścia... muszę walczyć.
Zrobiłam sobie pewną analizę ( dzięki prowadzeniu bloga jest to bardzo ułatwione).
Porównałam kilometry przejechane w poszczególnych miesiącach tego roku, popatrzyłam gdzie jeździłam, jak jeździłam.
Wnioski nasuwają się same. Najbardziej pracowity był kwiecień i gdyby nie to co nastapiło potem ( upadek przed Złotym , kontuzja w Zabierzowie) , byłabym zapewne w zupełnie innym miejscu niż teraz. Bo cały maj był do niczego. Prawie bez treningu.
W czerwcu próbowałam to nadrobić, ale tak naprawdę nie było takiej możliwości. Pierwsze dwa tygodnie po kontuzji jeździłam po płaskim, do maratonu w Ustroniu tylko 7 razy byłam w górkach i powiedzmy sobie szczerze wielkie podjeżdzanie to nie było. więc jak mogło byc inaczej w Ustroniu?
Reasumując: trzeba podjeżdzać, podjeżdżać, podjeżdżać . Noga juz prawie nie boli, więc trzeba wziąć sie do pracy.
Nie po to żeby był jakiś świetny wynik... juz niczego raczej nie zdziałam w generalce, raczej nie ma szans zmieszczenia się w szóstce. Musiałby zdarzyć sie cud. ale są jeszcze poszczególne wyścigi przecież..
Poza tym chcę wziąć sie do pracy, zeby czuć RADOŚĆ z jazdy, żeby mieć to moje SPEŁNIENIE na mecie.
Zdecydowałam dzisiaj, ze na maraton do Sanoka nie jadę. Nie jestem gotowa raczej, nie chce kolejnej męczarni i niedobrych mysli potem.
Pojadę w niedzielę szukać RADOŚCI z jazdy, pojadę tam gdzie najłtawiej ją znależć czyli na naszą JAMNĄ.
A dzisiaj wymysliłam sobie podjazdy. Ponieważ chciałam zdążyć na "Tatarak" Wajdy w tv ( skądinąd .. piekny film),postanowiłam nie oddalać sie daleko od domu i zrobić "mój" podjazd w Zbylitowskiej Górze.
Było gorąco.. bardzo gorąco.
Andżelika miała dzisiaj inne plany.
Powiedziała mi też: dzisiaj za gorąco na podjazdy... W pewnym sensie miała rację, ale...
Powiedziałam: deszcz nie pojedziemy, upał nie pojedziemy... to kiedy trenować?
Powiedziała: no tak...
a ja pomyślałam jeszcze: potem jest upał w trakcie maratonu i trzeba jechać.
Wzięłam Magnusa ( raz, że trochę szkoda mi NN ścierać na asfalcie, dwa ze pomyslałam , że jak będę dźwigać dodatkowe kilogramy pod górę to mi nie zaszkodzi. Magnus teraz znacznie cięższy od KTM-a. Myslę ze co najmniej kilogram.
Pomyślałam dzisiaj: jak ja przejeżdzałam na tym rowerze np Głuszycę???).
Pierwszy podjazd w Zbylitowskiej.. cięzko.. nogi pięką, ledwie oddycham.
Zjechałam w dół "moim" podjazdem, ruszyłam do góry.
Nogi bolą, słonce pali niemiłosiernie.. zatrzymałam sie w połowie. Pomyślałam: Nie dasz rady Iza, jest za gorąco... daj sobie spokój ( diabeł, podszepty diabła:)). Zjechalam w dół i pogadałam sobie sama ze sobą:
Jak to nie dasz rady? to po co tu przyjechałaś? jak chcesz poprawić formę jak pękasz, bo jest upał... Do roboty. Do góry.
No i pojechałam. Raz, drugi, trzeci... dociągnęłam do 13 pozdjazdów, chociaż w planie miałam 10:))) czyli 3 podjazdy więcej niż ostatnio.
Łatwo nie było. podjazd ma ok 400 - 500 m. Niby niewiele, ale jest znaczne nachylenie. Czas jednego przejazdu ok 3 minuty.
Cieszę się, ze sie przemogłam i mocno wierzę, ze jesli będę tak dalej wygrywać walkę z moim wewnętrznym treningowym "diabłem" , to w koncu kiedyś będzie ok.
dzisiaj napisałam jednemu poczatkującemu kolarzowi górskiemu, że do gór trzeba mieć cierpliwość. Ze nie da się od razu tak po prostu pięknie na wszystkie wjeżdzać.
Ale że nie wolno pękać. Schodzić z roweru. Powoli, cierpliwie, ale w górę. I będą efekty, prędzej czy później. I każda ta "straszna" góra z początków " kariery" będzie coraz łatwiejsza. Nie łatwa, bo góry nigdy takie nie są, ale łatwiejsza.
Bo wobec gór trzeba mieć pokorę.
I trzeba być cierpliwym.
No właśnie Iza.. cierpliwości.
Po podjazdach była jeszcze ponad godzina jazdy w tlenie.
- DST 42.00km
- Teren 4.00km
- Czas 02:12
- VAVG 19.09km/h
- VMAX 52.00km/h
- Temperatura 35.0°C
- HRmax 171 ( 90%)
- HRavg 142 ( 75%)
- Kalorie 931kcal
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 12 lipca 2011
Technika w Buczynie
Po maratonie w Ustroniu siedząc sobie ze znajomymi, powiedziałam: nie wiem czy chce jechać do Głuszycy, jeździ mi się tak cięzko, że nie wiem czy jest dalej sens jeździć na wyścigi .
Versus z Rowerowania powiedział:
Jutro będziesz mówić już inaczej
( szczerze mówiąc inaczej to mówiłam już wieczorem:)w niedzielę).
Od wczoraj zaś walczę z róznymi myślami i szukam rozwiązań, co zrobić żeby moc poprawić i psycha nie siadała na podjazdach ( bo ze zjazdami już sobie poradziłam – dzisiaj znowu super mi się zjeżdzało, bez oporów, bez blokady, czułam radość ze zjeżdżania). Ogromną radość.
Początkowo rano myślałam: jak chce się przygotować dobrze do tej morderczej Głuszycy, do tego najtrudniejszego maratonu jaki kiedykolwiek jechałam ( trasa w Głuszycy nosi miano najtrudniejszej, maraton łatwy nie jest, ale w ub roku przez błoto i upał cieżej było chyba w Krynicy, aczkolwiek trasa w Głuszycy z większym przewyższeniem), to muszę moc robić.. podjazdy..
Taki był plan, ale potem źle się poczułam, zmeczenie jakieś, ból głowy i stwierdziłam, ze to byłoby bez sensu, że musze odpocząć.
Potwierdził to Kuba pisząc ze zdecydowanie za wczesnie na podjazdy ( w sensie ze tak zaraz po maratonie) i zebym dzisiaj zrobiła sobie przerwę albo luźną jazdę. Wybrałam druga opcję bo na rower mnie ciągnęło.
Te nowe kółka i oponki to był jednak dobry zakup i chciałam znowu sobie przetestować.
Jadąc Ustron myslałam: i po co było tyle pieniedzy wydawać na koła i inne szpeje, skoro tak cienko jeżdżę?
Ale sens był. Opony są po prostu świetne ( bezdętkowe Schwalbe NN Double Defense). Rewelacja. Świetna przyczepność, na asfalcie też nieźle się toczą, szybko oczyszczają się z błota ( na buldogach bardzo długo błoto się trzymało).
Plan był: technika w Buczynie.
Pojechałysmy sobie z Andżeliką i pokręciłysmy po lesie spokojnie. Podjazdy, zjazdy. Próba sił na podjazdach ( trzeba się było nasiłować). Niestety zdjęcia w ogóle nie oddają nastromienia ani zjazdu ani podjazdów, ale było co jechać. Piękny teren naprawdę.
Andżelika stwierdziła, ze nadajemy się na Puchar Tarnowa ( organizator namawia nas na start), smiałam się jednak, bo na Marcince jednak trudniej i szybciej trzeba jechać.
Czułam dzisiaj wielką radość z jazdy. Lubie takie techniczne kawałki. Wtedy wiem po co mi rower górski i jest usmiech od ucha do ucha i w ogóle wszystko wydaje się prostsze:)
P.S na sam koniec już w mieście przydarzyło mi się COŚ ( jak zwykle, przecież jestem mistrzynia od przydarzania mi się CZEGOŚ.
jechałysmy co prawda nieprzepisowo chodnikiem a nie ścieżką po drugiej stronie ulicy, na chodniku auto, do auta rodzice wpychali pijanego dorosłego syna, było miejsca na tyle zeby przejechać. Nie przewidziałam tylko tyle, ze mama pakująca syna do auta znienacka nie wiedzieć czemu machnie drzwiami. Machnęła tak ze uderzyła we mnie , no i spadłam z roweru... uderzyłam kierownicą o klatkę, wiec troche mnie przytkało... pani sie zmartwiła a ja jej powiedziałam: ma pani obity samochód... machneła ręką.
No:). Na szczęscie nie jestem ani obita, ani obdarta. Troche tylko boję sie czy przerzutka nie ucierpiała, albo co gorsza mój unikatowy hak.
Po chwili przejechało obok nas auto z rowerem na dachu i ktoś zawzięcie zaczął nam machać.
Monia z Mateuszem:)).
Versus z Rowerowania powiedział:
Jutro będziesz mówić już inaczej
( szczerze mówiąc inaczej to mówiłam już wieczorem:)w niedzielę).
Od wczoraj zaś walczę z róznymi myślami i szukam rozwiązań, co zrobić żeby moc poprawić i psycha nie siadała na podjazdach ( bo ze zjazdami już sobie poradziłam – dzisiaj znowu super mi się zjeżdzało, bez oporów, bez blokady, czułam radość ze zjeżdżania). Ogromną radość.
Początkowo rano myślałam: jak chce się przygotować dobrze do tej morderczej Głuszycy, do tego najtrudniejszego maratonu jaki kiedykolwiek jechałam ( trasa w Głuszycy nosi miano najtrudniejszej, maraton łatwy nie jest, ale w ub roku przez błoto i upał cieżej było chyba w Krynicy, aczkolwiek trasa w Głuszycy z większym przewyższeniem), to muszę moc robić.. podjazdy..
Taki był plan, ale potem źle się poczułam, zmeczenie jakieś, ból głowy i stwierdziłam, ze to byłoby bez sensu, że musze odpocząć.
Potwierdził to Kuba pisząc ze zdecydowanie za wczesnie na podjazdy ( w sensie ze tak zaraz po maratonie) i zebym dzisiaj zrobiła sobie przerwę albo luźną jazdę. Wybrałam druga opcję bo na rower mnie ciągnęło.
Te nowe kółka i oponki to był jednak dobry zakup i chciałam znowu sobie przetestować.
Jadąc Ustron myslałam: i po co było tyle pieniedzy wydawać na koła i inne szpeje, skoro tak cienko jeżdżę?
Ale sens był. Opony są po prostu świetne ( bezdętkowe Schwalbe NN Double Defense). Rewelacja. Świetna przyczepność, na asfalcie też nieźle się toczą, szybko oczyszczają się z błota ( na buldogach bardzo długo błoto się trzymało).
Plan był: technika w Buczynie.
Pojechałysmy sobie z Andżeliką i pokręciłysmy po lesie spokojnie. Podjazdy, zjazdy. Próba sił na podjazdach ( trzeba się było nasiłować). Niestety zdjęcia w ogóle nie oddają nastromienia ani zjazdu ani podjazdów, ale było co jechać. Piękny teren naprawdę.
Andżelika stwierdziła, ze nadajemy się na Puchar Tarnowa ( organizator namawia nas na start), smiałam się jednak, bo na Marcince jednak trudniej i szybciej trzeba jechać.
Czułam dzisiaj wielką radość z jazdy. Lubie takie techniczne kawałki. Wtedy wiem po co mi rower górski i jest usmiech od ucha do ucha i w ogóle wszystko wydaje się prostsze:)
P.S na sam koniec już w mieście przydarzyło mi się COŚ ( jak zwykle, przecież jestem mistrzynia od przydarzania mi się CZEGOŚ.
jechałysmy co prawda nieprzepisowo chodnikiem a nie ścieżką po drugiej stronie ulicy, na chodniku auto, do auta rodzice wpychali pijanego dorosłego syna, było miejsca na tyle zeby przejechać. Nie przewidziałam tylko tyle, ze mama pakująca syna do auta znienacka nie wiedzieć czemu machnie drzwiami. Machnęła tak ze uderzyła we mnie , no i spadłam z roweru... uderzyłam kierownicą o klatkę, wiec troche mnie przytkało... pani sie zmartwiła a ja jej powiedziałam: ma pani obity samochód... machneła ręką.
No:). Na szczęscie nie jestem ani obita, ani obdarta. Troche tylko boję sie czy przerzutka nie ucierpiała, albo co gorsza mój unikatowy hak.
Po chwili przejechało obok nas auto z rowerem na dachu i ktoś zawzięcie zaczął nam machać.
Monia z Mateuszem:)).
Andżelika podjeżdża© lemuriza1972
Zjeżdżam z uśmiechem na ustach:)© lemuriza1972
Walczę na podjeździe© lemuriza1972
W Buczynie© lemuriza1972
- DST 30.00km
- Teren 12.00km
- Czas 02:02
- VAVG 14.75km/h
- VMAX 40.00km/h
- Temperatura 28.0°C
- HRmax 168 ( 89%)
- HRavg 130 ( 69%)
- Kalorie 581kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 11 lipca 2011
Słońce, góry i "górale" czyli relacja z maratonu w Ustroniu
Maraton nr 34
Ustroń 2011 Powerade Suzuki MTB Marathon
Miejsce 8
Czas jazdy 3 h 55 min
Dystans : 45 km
Przewyższenie 1600 m
Nie bez powodu na początku mojej relacji umieszczam tę piosenkę.
Adam wieczorem i rano na naszej „kwaterze” ( którą w myślach nazwałam Willą Śmiesznotką – kto zna klasykę literatury dziecięcej to wie o co chodzi) „zapodawał” nam muzykę z komputera. Ku mojej uciesze, wszak wiadomo, że bez muzyki cięzko mi zyć.
Gust muzyczny mamy na szczęscie zbliżony.
Rano ( podczas rytualnych przygotowań do startu głownie pod hasłem : jak wmusić w siebie coś do jedzenia) poprosiłam Adama, żeby zapodał cos optymistycznego.
No i usłyszałam znajomą mi skądinąd piosenkę Akurat.
Czas goni nas…
„ no.. odpowiedni tekst jak na wyścig”.
Adam powiedział, ze to jego pierwszy właściwy maraton w tym roku.
Spytałam co ma na mysli.
Wyjaśnił , ze Murowana.. no to wiadomo.. płasko.. Krynicy nie skonczył z powodu awarii, do Karpacza nie pojechał z powodu kontuzji, Cyklokarpaty ( które Krysia z Adamem jeżdzą) zdaniem Adama nie ta skala trudności
Coś na rzeczy jest. Z calym szacunkiem do innych cykli bo i tam jest niełatwo, ale
jak to Adam powiedział: zmęczyć się można wszędzie, a ja juz w myślach dodałam sobie, że tylko w górach jest ta skala trudności technicznych i tylko GG nie boi się wytyczania b.trudnych technicznie tras.
No bo Adam stwierdził, ze na Cyklo praktycznie nie ma trudnych zjazdów ( przynajmniej na tych edycjach na których on był do tej pory).
Cały czas myślałam jak ja na zjazdach na tym „właściwym” maratonie poradzę sobie.
Byłam raczej nastawiona optymistyczne i w głowie miałam jedną myśl: luz od początku… zapamietaj, ze potrafisz zjeżdżać.
Pogoda… cóż… słonce grzało niemiłosiernie od rana. Dla większości kolarzy to nie jest wymarzona pogoda, ale myślę sobie: nie ma co narzekać. Gorzej jakby było zimno i padało.
Na stracie straszą nas, że będzie burza, ulewa. Nie mam cieplejszych ciuchów, więc mnie to trochę martwi. Podśpiewuję sobie piosenkę Strachów „ idzie na burzę , idzie na deszcz”
Potem w trakcie jazdy modliłam się o tę ulewę. Było tak gorąco… ze myślam: niech już będzie ta burza…
Przed startem spotykam wielu, wielu znajomych.
Monia, Matuesz, Piotrek Klonowicz, cała ekipa MPEC-u, Bracia Toporowie ( czyli dzisiaj Tarnów mocną reprezentację ma).
Ryszard z Poznania wita się ze mna jak zwykle wylewnie, na tyle wylewnie, ze zaraz pojawia się jakić paparrazo ( na szczęscie nie zdązył fotki zrobić).
Przed startem giga rozmawiamy z Anią Suś.
Na stracie tuż przede mną w sektorze MiśQu z Rowerowania ( już chyba pogodził się z moimi czerwonymi barwami).
Obok mnie Olek Brich.
Dzieki temu, ze cały czas rozmawiamy, nie denerwuję się.
Ale w koncu nadchodzi start. Ponieważ Olek poinformował mnie, ze jest na poczatek kilka km asfaltu, postanawiam grzać ile sił w nogach.
Grzeje. Chyba nie najgorzej, ale nogi bolą okropnie i już pierwsze złe myśli…
Trzeba je oddalać.
Widzę przed sobą Anię Suś, więc postanawiam się jej trzymać. Jest kilka metrów przede mną. Jadę mocno, chce ją wyprzedzić. Zaczyna się podjazd w lesie. Zrzucam na młynek i spada łancuch. Wypada poza kasetę. Wyciagam, zakładam, wsiadam na rower i .. znowu to samo. I tak raz trzeci i czwarty. W koncu mija mnie Paweł z MPEC- u i krzyczy: Iza pomóc ci?
Mówię: no spada mi łancuch, ale jakos sobie poradzę.
Ale znowu wypada poza kasetę. Paweł wraca do mnie i cos tam reguluje. Mówi: nie wolno ci już wiecej zrzucać, masz mozliwośc tylko tu i .. pokazuje na manetce.
Dotkliwie odczuje to potem podczas sztywnych podjazdów.
No ale dzięki Pawłowi jadę dalej , bo myslałam już, ze trzeba będzie zejść z trasy.
Niestety Ania Suś znika mi z pola widzenia, a wraz z nią chyba … i chęci i motywacja.
Nie wiem, naprawde nie wiem, co się ze mną dzieje, ze nie potrafię już jak kiedyś wyzwolić z siebie większej woli walki.
Potem mija mnie Monia i Mamba i wtedy myślę, ze musiałam początek nieźle pojechać skoro dopiero teraz mnie mijają.
A może one też miały jakieś kłopoty? Nieważne.
Podobno nieważne jak się zaczyna tak? Tylko jak się konczy… a ja skonczyłam… nie najlepiej.
Jadę.
Słońce pali jak na pustyni. Pije dużo, bardzo dużo. Podjazdy bardzo sztywne. Potem pierwsze zjazdy. Pamietam o tym, żeby się nie bać.
I zjeżdzam. Gdzieś tam tylko w którymś momencie jeszcze na początku niepotrzebnie się zatrzymuję. Potem już nie robię tego błędu. Jadę może nie najszybciej na zjazdach, ale odważnie.
A zjazdy nie są naprawde łatwe. Miliony jakis pieprzonych, ostrych kamieni, kamyczków ( takiego nagromadzenia kamyków to ja jeszcze chyba nie widzialam).
Jeśli kogoś poniesie fantazja, to przy tych szybkich zjazdach może być nie fajnie. Jadę wiec ostrożnie, ale bez przesady, bo wiem, że nagłe hamowanie może się źle skonczyc. Czasem wiec po prostu puszczam hamulce…i rower niesie mnie w doł.
Niestety jest jakiś problem z tarczą hamulcową. Nieraz i nie dwa słyszałam piszczace tarcze, ale te dżwięki które wydaje któraś z nich to jest cos niewyobrażalnego.
Jest mi wstyd zwyczajnie. Jestem postrachem peletonu po prostu
Gdzieś pod koniec maratonu sprawdzam, która to tarcza i okazuje się ze tył. Z tego wstydu hamuje więc tylko przodem, a momentami kiedy dżwieki stają się już nieznośne dla ucha, po prostu odpuszczam hamowanie.
Bezpieczne to nie jest, bo zjazdy ogromnie szybkie.
I długiiieeeee…. Niektóre bardzo długie.
Po jedynym z nich tak bolą mnie ręcę, ze wykorzystując asfaltowy kawałek strzepuję ręce tak jak to robią wspinacze, kiedy ręka „spuchnie”.
Generalnie zjeżdza mi się fajnie. Gdzieś pod koniec dystansu widzę człowieka , który schodzi z roweru przed jakąś „przepaścia” . Myślę sobie, co tam jest? No jest… ostro w dół mocno kamienisty zjazd. Szybka decyzja: próbuję.
Jadę i mysle sobie: ten z tyłu pewnie mi zazdrosci , ze potrafię.
Ja też tak czasem ludziom zazdrościłam.
Ale nie ma czasu na myślenie, za mną ktoś jedzie i popędza mnie: no jedź!
Ja mam śmierć w oczach, zjazd jest naprawde trudny. Pupa prawie na tylnym kole, a on mnie popedza!!!
Ładnie łykam te wszystkie kamienie, korzenie. Jedynie jednej poprzecznej belce na samym koncu ulegam, ale wielkiej krzywdy mi nie robi na szczęscie.
Podjazdy. To jest osobny temat.
Staram się jechać tak długo jak się da, i naprawde dużo podjeżdzam, ale tempo nie najlepsze. Nie czuję mocy.
Jest ogromnie ciężko, wiem ze znowu jadę w ogonie.
No trudno.
Kiedy widzę przed sobą koszulkę Gomoli i orientuje się ze to Gosia Adamczyk ( chyba), z którą zwykle bez problemów wygrywam, myślę sobie: no nie.. nie mogę na to pozwolić.
Spręzam się. Gosia mija mnie na zjeździe, ale potem na bufecie widzę ze chyba jest bardzo zmęczona, bo nie zbiera się do jazdy.
Ja szybko zwijam się z bufetu i staram się jak najmocniej pod górę.
Nie spotykamy się już na trasie.
W pewnym momencie słysze jak z tyłu ktoś mówi:
Wy w Tarnowie macie lepiej…
Ktoś pyta: dlaczego?
No bo górki macie większe…
Odwracam się, widzę jakiegoś pana w koszulce Sokoła. Mija mnie. Próbuje do niego dojechać, przywitać się i powiedzieć, ze ja też pomimo, ze w krakowskich barwach jestem z Tarnowa.
Ilekroć jednak zbliżam się do niego, mocniej naciska na pedały. Mam ochotę krzyknąć: proszę pana.. ja się chce tylko przywitać…
Co jeszcze pamietam z tego maratonu? ( no bo na ogół naprawde nie pamieta się wiele).
Upał, upał, upał.
Większość podjazdów w otwartym słoncu.
Kilka razy udało mi się rozjerzeć na boki. Cudowne, naprawde cudowne widoki.
Gdzieś na szlaku idą dwie panie w strojach bikini z kijkami trekkingowymi.
Jakaś nowa moda?
Zazdroszczę im, ze tak skąpo są ubrane, a ja mam na sobie cały ten kolarski strój. Chętnie bym się zamieniła.
Gdzieś na kilka kilometrów przed metą wpada mi w szprychy pół metrowy patol bo patykiem nazwać tego czegoś nie można, na szczęscie nie przekręciłam korbą… byłoby niewesoło.
Dojeżdzając do mety, wiem, że nie pojechałam dobrze, ale jestem szczęsliwa, ze nic się nie stało, że koncze ten maraton.
Bo prawda jest taka, ze nie mam w tym roku szczęscie do maratonów u GG. Jakies fatum do tej pory nade mną ciązyło.
Murowana – kapeć.
Przed Złotym – okropne upadki
Zabierzów – skręcona noga.
Może wiec czas na zrobienie jakiegos wyłomu i zamiast treningu w niedzielę pojechać na Cyklokarpaty.
Może jakos podbuduje swoje morale?
Zobaczymy. Myślę.
Wczoraj podczas jazdy miałam takie mysli, ze nie pojadę do Głuszycy, ze w obecnej formie ta trasa mnie zabije.
Dzisiaj zdecydowałam, ze nie poddam się. Spróbuję.
Wczoraj miałam dość roweru.. trochę.
Dzisiaj co prawda w niewielkim tempie, ale zrobiłam 70 km rozjazdowych i poczułam sie znacznie lepiej.
Ustroń - pierwsze kilometry, jeszcze po asfalcie:)© lemuriza1972
- DST 45.00km
- Teren 35.00km
- Czas 03:55
- VAVG 11.49km/h
- VMAX 56.00km/h
- Temperatura 34.0°C
- HRmax 180 ( 95%)
- HRavg 160 ( 85%)
- Kalorie 2000kcal
- Podjazdy 1600m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 11 lipca 2011
Rozjazd po Ustroniu
Wczoraj 45 km w Ustroniu, dzisiaj 70 w okolicach Tarnowa, ale jakie inne te kilometry. Wczoraj i dzisiaj około 4 godzin na trasie:)
Najdziwniejsze jest to, że te dzisiejsze , takie spokojne, chyba dostarczyły mi więcej endorfin.
Wczoraj mordowałam sie okropnie na trasie. maraton zawsze jest mordęgą, ale jak sie nie czuje mocy, tak jak ja wczoraj, to to jest mordęga podwójna.
Dzisiaj miałam urlop , wiec najpierw z Wikcią na Dwudniaki i z powrotem ( powoli):), a po południu z miłą dwójką nowo poznaną: Tata i Córa z Tarnowa.
Miło było pokazać im jakies mniej znane dla nich ścieżki. Jestem zdumiona ile ta młoda panna ( 12 letnia) wykazała hartu ducha, ambicji i siły i pokonała naprawdę niełatwą trasę, ponad 40 km z kilkoma podjazdami.
Ja chyba gdzieś zatraciłam taką ambicję...
Najdziwniejsze jest to, że te dzisiejsze , takie spokojne, chyba dostarczyły mi więcej endorfin.
Wczoraj mordowałam sie okropnie na trasie. maraton zawsze jest mordęgą, ale jak sie nie czuje mocy, tak jak ja wczoraj, to to jest mordęga podwójna.
Dzisiaj miałam urlop , wiec najpierw z Wikcią na Dwudniaki i z powrotem ( powoli):), a po południu z miłą dwójką nowo poznaną: Tata i Córa z Tarnowa.
Miło było pokazać im jakies mniej znane dla nich ścieżki. Jestem zdumiona ile ta młoda panna ( 12 letnia) wykazała hartu ducha, ambicji i siły i pokonała naprawdę niełatwą trasę, ponad 40 km z kilkoma podjazdami.
Ja chyba gdzieś zatraciłam taką ambicję...
- DST 70.00km
- Teren 7.00km
- Czas 04:12
- VAVG 16.67km/h
- VMAX 53.00km/h
- Temperatura 28.0°C
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 10 lipca 2011
Ustroń::)))
To nie był udany powrót na maratonowe trasy, ale cóż.. nawet nie spodziewałam się, że może być b. udany.
Po doscyć długiej przerwie w jeżdzeniu raczej ciężko w trzy tygodnie odbudować jakąś super formę.
Czas kiepski.. rózne myśli w czasie jazdy. Nawet takie zeby sobie "darować" Głuszycę, ale w konsekwencji ... zadowolenie na mecie.
Skoro czas kiepski dlaczego zadowolenie?
Z prostej przyczyny. Nie do konca sie układał ten wyścig dla mnie dobrze.
Upał, w którym raczej jeździ mi sie źle.
Trochę strachu czy znowu nie złapię blokady na zjazdach.
Kłopoty zaraz na początku z przerzutką i gdyby nie pomoc Pawła z MPEC-U, to pewnie byłabym zmuszona zejść z trasy.
Kłopot z tylnym hamulcem ( ale o tym szczegółowo w relacji z maratonu).
To były te przeciwności, ale one oczywiście nie tłumaczą kiepskiego czasu.
Głowna przyczyna to brak mocy.
Ale... jest ten jeden wielki pozytyw. Udało mi sie kompletnie odblokować na zjazdach. A naprawdę łatwe nie były. Ta niezliczona ilość luźnych , ostrych kamieni... korzenie.
Oj było gdzie polecieć.
Udało mi sie zjechać niemalże wszystko ( z wyjątkiem małego fragmentu na początku, ale wtedy jeszcze byłam taka "niewjeżdzona" w te zjazdy i był pewien strach).
No więc udało sie bezpiecznie przejechać i z tego bardzo sie cieszę.
Co będzie dalej? nie wiem. Czy stać mnie w tym sezonie na jakiś lepszy wynik.
Czas pokaże, ale nawet jeśli nie.. to trudno.
Nauczyłam się jednej cennej rzeczy przez tę moją historię ze skręconą kostką.
Nawet jak nie idzie na wyścigach.. to to nie jest w koncu koniec świata.
jest jeszcze tyle fajnych rzeczy do zrobienia... są góry do chodzenia, są narty do biegania, są skały do wspinania, jest tyle miejsc do zwiedzania:)
A tras w Ustroniu przepiękna... po prostu kwintesencja mtb.
Polecam te rejony dla prawdziwych "górali", którym niestraszna wspinaczka i ostre zjazdy.
Po doscyć długiej przerwie w jeżdzeniu raczej ciężko w trzy tygodnie odbudować jakąś super formę.
Czas kiepski.. rózne myśli w czasie jazdy. Nawet takie zeby sobie "darować" Głuszycę, ale w konsekwencji ... zadowolenie na mecie.
Skoro czas kiepski dlaczego zadowolenie?
Z prostej przyczyny. Nie do konca sie układał ten wyścig dla mnie dobrze.
Upał, w którym raczej jeździ mi sie źle.
Trochę strachu czy znowu nie złapię blokady na zjazdach.
Kłopoty zaraz na początku z przerzutką i gdyby nie pomoc Pawła z MPEC-U, to pewnie byłabym zmuszona zejść z trasy.
Kłopot z tylnym hamulcem ( ale o tym szczegółowo w relacji z maratonu).
To były te przeciwności, ale one oczywiście nie tłumaczą kiepskiego czasu.
Głowna przyczyna to brak mocy.
Ale... jest ten jeden wielki pozytyw. Udało mi sie kompletnie odblokować na zjazdach. A naprawdę łatwe nie były. Ta niezliczona ilość luźnych , ostrych kamieni... korzenie.
Oj było gdzie polecieć.
Udało mi sie zjechać niemalże wszystko ( z wyjątkiem małego fragmentu na początku, ale wtedy jeszcze byłam taka "niewjeżdzona" w te zjazdy i był pewien strach).
No więc udało sie bezpiecznie przejechać i z tego bardzo sie cieszę.
Co będzie dalej? nie wiem. Czy stać mnie w tym sezonie na jakiś lepszy wynik.
Czas pokaże, ale nawet jeśli nie.. to trudno.
Nauczyłam się jednej cennej rzeczy przez tę moją historię ze skręconą kostką.
Nawet jak nie idzie na wyścigach.. to to nie jest w koncu koniec świata.
jest jeszcze tyle fajnych rzeczy do zrobienia... są góry do chodzenia, są narty do biegania, są skały do wspinania, jest tyle miejsc do zwiedzania:)
A tras w Ustroniu przepiękna... po prostu kwintesencja mtb.
Polecam te rejony dla prawdziwych "górali", którym niestraszna wspinaczka i ostre zjazdy.
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 8 lipca 2011
Trening mentalny i próba opon
Plan na dzisiaj był taki żeby jechać do Buczyny ( tam wiadomo było, ze będzie mokro i technicznie) i wypróbować opony, a potem myjka.
Tuż przed wyjsciem z pracy burza i ulewa. Dawno nie padało haha. Tak się wszyscy cieszyli dzisiaj słońcem… a tu znowu deszcz.
Ulewa była chyba potężna bo w Buczynie po prostu.. potop. Mokro bardzo, bardzo, bardzo, a niektóre podjazdy po prostu niewjeżdżalne z uwagi na to ze po prostu akurat tam .. sliska glina. Żadna opona by tego nie wytrzymała.
Piękny jest ten las i tak sobie jeżdżąc , odkrywałam nowe ścieżki. Myślałam: przecież mam ten las dosłownie 3 km od domu. Jest tyle technicznych kawałków, zjazdów i podjazdów dlaczego ja tu jestem tak rzadko?
Dawniej czasem z Mirkiem kręcilismy po Buczynie. Trzeba będzie do tego wrócić w dni kiedy w planie będę miała technikę , bo naprawdę jest gdzie ją ćwiczyć. Dzisiaj jeździłam ostrozonie i wolno. Opony.. myślę, ze ok.
Postawiłam sobie za cel trening mentalny, dlatego też wybierałam fragmenty gdzie są zjazdy.
Znalazłam jeden taki co prawda króciutki ale najeżony sliskimi korzeniami i zjeżdzałam kilka razy.
Potem spojrzałam na zjazdy, które kiedyś robilismy z Mirkiem ( 3 lata temu). Na tych zjazdach uczyłam się przełamywać strach. Popatrzyłam na jeden z nich, dzisiaj okropnie grząski i pomyślałam: o nie.. dzisiaj bym tego nie zjechała..
Ale potem stanęłam , popatrzyłam w dół i pomyślałam: Iza, musisz spróbować, musisz się przemóc, musisz sobie przypomnieć , ze potrafiłaś już nieźle zjeżdzać.
Bo przecież tak było! W tamtym sezonie starty u GG wyrobiły we mnie wiele nawyków, naprawdę fajnie już zjeżdzałam, a przede wszystkim nie bałam się.
Tegoroczne wypadki, ten przed Złotym i potem ten w Zabierzowie spowodowały, ze gdzieś tam w umyśle jest jeszcze nieco strachu.
No i to jest głownie zadanie na ten maraton – przełamać się. Zacząć po prostu jeździć swoje i wiem, ze ze startu na start powinno wtedy zjeżdzać się lepiej.
Już wiele razy cytowałam tutaj pewien dialog.
Ojciec i synek.
Synek: tato już nie mogę iść, nogi mnie bolą.
Ojciec: nóżki jeszcze mogą, to głowa mówi ci : nie.
Ja często powtarzam sobie to podczas maratonów.
Obiecałam sobie, ze w niedzielę będę starała się o tym pamietać. Będę się też starała pamietać o tym jakie trudy znosiłam zimą w Tatrach. Wtedy nie pękałam. Potrafiłam iść 7 godz w zimnie, zadymce, pod górę.
Więc i teraz musze dać radę.
No i dlatego postanowiłam jednak zjechać ten zjazd. I udało się. I od razu w głowie się trochę rozjaśniło.
Muszę pracować nad swoją głową.
Bardzo podoba mi się to co napisał Kulisty w komentarzu do mojego wpisu przedwczorajszego.
"Rower jest pojazdem napędzanym siłą mięśni. Rower jadący pod górę jest pojazdem napędzanym siłą woli...".
Bo ciagle myslę o tym, ze mocy brak.. więc muszę w niedzielę mieć dużo , dużo siły woli.
a dzisiaj trzeba już iść spać. Rower umyty, łańcuch nasmarowany, amor "popsikany", szpeje spakowane. Jutro wyjazd do Ustronia.
Dzisiaj weszłam sobie w sektorówkę ( byłam pewna, ze po Zabierzowie spadnę na szary koniec), ale niespodzianka - mam dalej sektor III. To dobrze. Zawsze to juz cos na początek:)
Tuż przed wyjsciem z pracy burza i ulewa. Dawno nie padało haha. Tak się wszyscy cieszyli dzisiaj słońcem… a tu znowu deszcz.
Ulewa była chyba potężna bo w Buczynie po prostu.. potop. Mokro bardzo, bardzo, bardzo, a niektóre podjazdy po prostu niewjeżdżalne z uwagi na to ze po prostu akurat tam .. sliska glina. Żadna opona by tego nie wytrzymała.
Piękny jest ten las i tak sobie jeżdżąc , odkrywałam nowe ścieżki. Myślałam: przecież mam ten las dosłownie 3 km od domu. Jest tyle technicznych kawałków, zjazdów i podjazdów dlaczego ja tu jestem tak rzadko?
Dawniej czasem z Mirkiem kręcilismy po Buczynie. Trzeba będzie do tego wrócić w dni kiedy w planie będę miała technikę , bo naprawdę jest gdzie ją ćwiczyć. Dzisiaj jeździłam ostrozonie i wolno. Opony.. myślę, ze ok.
Postawiłam sobie za cel trening mentalny, dlatego też wybierałam fragmenty gdzie są zjazdy.
Znalazłam jeden taki co prawda króciutki ale najeżony sliskimi korzeniami i zjeżdzałam kilka razy.
Potem spojrzałam na zjazdy, które kiedyś robilismy z Mirkiem ( 3 lata temu). Na tych zjazdach uczyłam się przełamywać strach. Popatrzyłam na jeden z nich, dzisiaj okropnie grząski i pomyślałam: o nie.. dzisiaj bym tego nie zjechała..
Ale potem stanęłam , popatrzyłam w dół i pomyślałam: Iza, musisz spróbować, musisz się przemóc, musisz sobie przypomnieć , ze potrafiłaś już nieźle zjeżdzać.
Bo przecież tak było! W tamtym sezonie starty u GG wyrobiły we mnie wiele nawyków, naprawdę fajnie już zjeżdzałam, a przede wszystkim nie bałam się.
Tegoroczne wypadki, ten przed Złotym i potem ten w Zabierzowie spowodowały, ze gdzieś tam w umyśle jest jeszcze nieco strachu.
No i to jest głownie zadanie na ten maraton – przełamać się. Zacząć po prostu jeździć swoje i wiem, ze ze startu na start powinno wtedy zjeżdzać się lepiej.
Już wiele razy cytowałam tutaj pewien dialog.
Ojciec i synek.
Synek: tato już nie mogę iść, nogi mnie bolą.
Ojciec: nóżki jeszcze mogą, to głowa mówi ci : nie.
Ja często powtarzam sobie to podczas maratonów.
Obiecałam sobie, ze w niedzielę będę starała się o tym pamietać. Będę się też starała pamietać o tym jakie trudy znosiłam zimą w Tatrach. Wtedy nie pękałam. Potrafiłam iść 7 godz w zimnie, zadymce, pod górę.
Więc i teraz musze dać radę.
No i dlatego postanowiłam jednak zjechać ten zjazd. I udało się. I od razu w głowie się trochę rozjaśniło.
Muszę pracować nad swoją głową.
Bardzo podoba mi się to co napisał Kulisty w komentarzu do mojego wpisu przedwczorajszego.
"Rower jest pojazdem napędzanym siłą mięśni. Rower jadący pod górę jest pojazdem napędzanym siłą woli...".
Bo ciagle myslę o tym, ze mocy brak.. więc muszę w niedzielę mieć dużo , dużo siły woli.
a dzisiaj trzeba już iść spać. Rower umyty, łańcuch nasmarowany, amor "popsikany", szpeje spakowane. Jutro wyjazd do Ustronia.
Dzisiaj weszłam sobie w sektorówkę ( byłam pewna, ze po Zabierzowie spadnę na szary koniec), ale niespodzianka - mam dalej sektor III. To dobrze. Zawsze to juz cos na początek:)
Las Buczyna w Zbylitowskiej Górze© lemuriza1972
Buczyna© lemuriza1972
- DST 21.00km
- Teren 8.00km
- Czas 01:16
- VAVG 16.58km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 7 lipca 2011
Rozważania przed Ustroniem
http://www.dailymotion.com/video/xbquwb_sting-geoffrey-gurrumul-every-breat_music
Prawda, że niewiarygodne wykonanie?
Muzyka to jednak… coś… metafizycznego. Taka muzyka.
Dzisiaj planów na wielką jazdę nie miałam. Po pierwsze zbliża się niedzielny start, wiec robienie jakiegos mocnego treningu w mojej obecnej formie, chyba nie przyniosłoby wielkiego pozytku, a poza tym niewiele czasu miałam, bo chciałam zdążyć na mecz siatkarzy.
Andżelika chciała jechać w górki, ale jakoś udało się ją przekonać, że tym razem nie ten kierunek.
Mirek chyba chciał jej pokazać , ze w Lesie Radłowskim też może być ciekawie i wybrał takie ścieżki, że jestem pewna, ze NIKT z okolic Tarnowa takiej trasy w Lesie Radłowskim jeszcze nie zrobił.
Nie miałam pojęcia, ze tak w Lesie można pojeździć. Zboczylismy z głównych szerokich, szutrowych dróg i jeździlismy dosłownie po krzaczorach, przeciskając się między drzewami, trawskami itp. No fajnie było naprawdę, fajnie.
Zakonczylismy nad Dunajcem, a tam było tyle błota i kałuż, ze mój sąsiad jak nas zobaczył zapytał się gdzie byliśmy, czy czasem po Dunajcu nie jeździlismy?
Jutro więc mycie roweru.
Tomek załozył mi moje bezdętkowe NN i jutro muszę jechać je trochę popróbować, pewnie do Buczyny, jakiś podjazd , zjazd zrobić, zobaczyc jak się zachowują. Potem na myjkę.
Jeszcze przedwczoraj myslałam, że chyba nie bardzo chce mi się jechać na ten maraton, że forma byle jaka, ze nie mam czego szukać na trasie itd.
Wczoraj zaczęłam sama siebie przekonywać, że to zły kierunek myslenia.
Dzisiaj.. dzisiaj chyba zaczynam już się cieszyć , ze wracam na trasy.
Oczywiście są obawy. Nie było mnie na maratonach 2 miesiące, może mnie jeszcze trochę blokada zjazdowa łapać, ale walczę ze złymi myślami i wiem, że jak przekonam sama siebie, że jakos ten Ustroń da się przejechać, to naprawdę źle nie będzie. Tak wiele zalezy od tego co dzieje się w naszej głowie.
No i zaczynam się cieszyć, ze zobaczę znajomych.
Dzisiaj widzialam sie chwilę z Piotrkiem Klonowiczem. Piotrek powiedział: krótki ten maraton będzie.. 45 km.
Powiedziałam: wiesz jak GG wyznacza taki krótki dystans, to oznacza, że coś się za tym kryje.
No.. bo tak pewnie będzie. Pewnie jakieś mega sztywne podjazdy itp.
Na pewno zmęczyć będzie się gdzie:)
zresztą 1600 m przewyższenia na 45 km, to naprawdę sporo.
I przypomniał mi się cytat z Piotrka Morawskiego:
„PRZED NAMI WIELKA NIEWIADOMA, KTÓRA CZASEM MOŻE PRZERAŻAĆ. JEDNAK NIEWIADOMA STAJE SIĘ WIADOMĄ,A MY POTEM ZNOWU PATRZYMY WSTECZ I OKAŻE SIĘ , ZE WSZYSTKO BYŁO TAKIE ŁATWE. MOŻE NIE TYLE, ŻE ŁATWE, TYLKO MY SPODZIEWALISMY SIĘ ZE BĘDZIE TRUDNIEJSZE. OBOJĘTNE CZY SIĘ WSPINANYM, JEŹDZIMY W NAJWYŻSZE GÓRY ŚWIATA, CZY PO PROSTU CHODZIMY PO TATRZAŃSKICH SZLAKACH”.
No właśnie. Jest niewiadoma, ale to nie znaczy, ze trzeba się jej tak bardzo bać.
Trzeba jej stawić czoła i wierzyć, ze będzie dobrze.
Prawda, że niewiarygodne wykonanie?
Muzyka to jednak… coś… metafizycznego. Taka muzyka.
Dzisiaj planów na wielką jazdę nie miałam. Po pierwsze zbliża się niedzielny start, wiec robienie jakiegos mocnego treningu w mojej obecnej formie, chyba nie przyniosłoby wielkiego pozytku, a poza tym niewiele czasu miałam, bo chciałam zdążyć na mecz siatkarzy.
Andżelika chciała jechać w górki, ale jakoś udało się ją przekonać, że tym razem nie ten kierunek.
Mirek chyba chciał jej pokazać , ze w Lesie Radłowskim też może być ciekawie i wybrał takie ścieżki, że jestem pewna, ze NIKT z okolic Tarnowa takiej trasy w Lesie Radłowskim jeszcze nie zrobił.
Nie miałam pojęcia, ze tak w Lesie można pojeździć. Zboczylismy z głównych szerokich, szutrowych dróg i jeździlismy dosłownie po krzaczorach, przeciskając się między drzewami, trawskami itp. No fajnie było naprawdę, fajnie.
Zakonczylismy nad Dunajcem, a tam było tyle błota i kałuż, ze mój sąsiad jak nas zobaczył zapytał się gdzie byliśmy, czy czasem po Dunajcu nie jeździlismy?
Jutro więc mycie roweru.
Tomek załozył mi moje bezdętkowe NN i jutro muszę jechać je trochę popróbować, pewnie do Buczyny, jakiś podjazd , zjazd zrobić, zobaczyc jak się zachowują. Potem na myjkę.
Jeszcze przedwczoraj myslałam, że chyba nie bardzo chce mi się jechać na ten maraton, że forma byle jaka, ze nie mam czego szukać na trasie itd.
Wczoraj zaczęłam sama siebie przekonywać, że to zły kierunek myslenia.
Dzisiaj.. dzisiaj chyba zaczynam już się cieszyć , ze wracam na trasy.
Oczywiście są obawy. Nie było mnie na maratonach 2 miesiące, może mnie jeszcze trochę blokada zjazdowa łapać, ale walczę ze złymi myślami i wiem, że jak przekonam sama siebie, że jakos ten Ustroń da się przejechać, to naprawdę źle nie będzie. Tak wiele zalezy od tego co dzieje się w naszej głowie.
No i zaczynam się cieszyć, ze zobaczę znajomych.
Dzisiaj widzialam sie chwilę z Piotrkiem Klonowiczem. Piotrek powiedział: krótki ten maraton będzie.. 45 km.
Powiedziałam: wiesz jak GG wyznacza taki krótki dystans, to oznacza, że coś się za tym kryje.
No.. bo tak pewnie będzie. Pewnie jakieś mega sztywne podjazdy itp.
Na pewno zmęczyć będzie się gdzie:)
zresztą 1600 m przewyższenia na 45 km, to naprawdę sporo.
I przypomniał mi się cytat z Piotrka Morawskiego:
„PRZED NAMI WIELKA NIEWIADOMA, KTÓRA CZASEM MOŻE PRZERAŻAĆ. JEDNAK NIEWIADOMA STAJE SIĘ WIADOMĄ,A MY POTEM ZNOWU PATRZYMY WSTECZ I OKAŻE SIĘ , ZE WSZYSTKO BYŁO TAKIE ŁATWE. MOŻE NIE TYLE, ŻE ŁATWE, TYLKO MY SPODZIEWALISMY SIĘ ZE BĘDZIE TRUDNIEJSZE. OBOJĘTNE CZY SIĘ WSPINANYM, JEŹDZIMY W NAJWYŻSZE GÓRY ŚWIATA, CZY PO PROSTU CHODZIMY PO TATRZAŃSKICH SZLAKACH”.
No właśnie. Jest niewiadoma, ale to nie znaczy, ze trzeba się jej tak bardzo bać.
Trzeba jej stawić czoła i wierzyć, ze będzie dobrze.
- DST 32.00km
- Teren 15.00km
- Czas 01:50
- VAVG 17.45km/h
- VMAX 32.00km/h
- Temperatura 26.0°C
- HRmax 173 ( 92%)
- HRavg 147 ( 78%)
- Kalorie 824kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze