Wpisy archiwalne w miesiącu
Październik, 2010
Dystans całkowity: | 365.00 km (w terenie 136.00 km; 37.26%) |
Czas w ruchu: | 18:16 |
Średnia prędkość: | 19.98 km/h |
Maksymalna prędkość: | 59.00 km/h |
Liczba aktywności: | 9 |
Średnio na aktywność: | 40.56 km i 2h 01m |
Więcej statystyk |
Sobota, 9 października 2010
Totalnie jesienna wycieczka
Co za piękny dzień!
Wycieczka do Lasu Radłowskiego, prawdziwa wycieczka, bo tempo takie , ze dawno nie pamietam, kiedy az tak wolno jeździłam po Lesie R.
ale po prostu było tak pięknie, że co chwilę się zatrzymawiliśmy , robilismy zdjecia ( zdjęcia będą jutro):).
Kolory lasu po prostu bajka.. tyle czerwieni, żółci, brązu.
Wiosna ze swoją intensywnością barwy zielonej jest przepiękna, ale jesień chyba jest piękniejsza.
Słońce, przyjazna temperatura, turtystyczna jazda na rowerze.
Kluczylismy sobie po lesie wjeżdzająć w ścieżki znajome i nieznajome.
Jutro będzie bardziej górzyście i w większym peletonie:)
Wycieczka do Lasu Radłowskiego, prawdziwa wycieczka, bo tempo takie , ze dawno nie pamietam, kiedy az tak wolno jeździłam po Lesie R.
ale po prostu było tak pięknie, że co chwilę się zatrzymawiliśmy , robilismy zdjecia ( zdjęcia będą jutro):).
Kolory lasu po prostu bajka.. tyle czerwieni, żółci, brązu.
Wiosna ze swoją intensywnością barwy zielonej jest przepiękna, ale jesień chyba jest piękniejsza.
Słońce, przyjazna temperatura, turtystyczna jazda na rowerze.
Kluczylismy sobie po lesie wjeżdzająć w ścieżki znajome i nieznajome.
Jutro będzie bardziej górzyście i w większym peletonie:)
- DST 45.00km
- Teren 24.00km
- Czas 02:16
- VAVG 19.85km/h
- Temperatura 12.0°C
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 7 października 2010
Góry
Dziś będzie o górach chociaż w górach nie byłam.
Nigdzie nie byłam, dzisiaj tylko sprzątnie , szorowanie:(, ale mam nadzieję że w weekend pomimo niewysokiej temperatury da się trochę pojeździć.
Ogarnia mnie coraz większe szaleństwo na punkcie gór. Ogromnie chciałabym w góry iśc tej jesieni, czy zimy. Jest okazja w przyszły weekend, ale nie mogę wybyć na na dwa dni z domu, a poza tym do Krakowa jadę na koncert Indios Bravos. Coś za coś, wszystkiego mieć nie można.
Taki serial w telewizji jest nowy "Ratownicy", którego reżyserem jest tarnowianin zresztą Marcin Wrona i całkiem fajny ten serial i oglądam go namiętnie ze względu na te Tatry tak cudnie pokazane, ze dech zapiera.
Chcę tam iść!!!
I nawet jak wczoraj zobaczyłam jak ratownicy na ściance ćwiczą to takie radosne podniecenie mnie ogarnęło, ze na ścianke niedługo zaczniemy chodzić:).
A z archiwum wygrzebałam dwa zdjęcia z naszych tarnowskich okolic.
Obydwa są z listopada ub roku , zrobione na Brzance ( taki najwyższy szczyt w naszym powiecie tarnowskim, zarazem najwyższy szczyt maratonu tarnowskiego)
taki sobie widoczek z Brzanki się rozciąga:
a tu Tatry widać zasnieżone, był chłodny poranek więc była piękna widoczność. I jak mam nie być szczęśliwa jak ta blisko takie cudowności mam:)
a tu widok z bacówki na Jamnej
Ciągnie mnie w kierunku Jamnej w weekend, ale zobaczymy
taką wzmiankę znalazłam w sieci i bardzo mi sie spodobało sformułowanie: Jamna leży na uboczu życia...
Chociaż czy ja wiem.. moze lepiej byłoby na uboczu cywilizacji.
Bo mnie się wydaje , ze własnie tam jest prawdziwie życie! Tam człowiek czuje, ze żyje.
"Wieś, Jamna to najmniejsza, najwyżej położona i zarazem najbardziej na południe wysunięta miejscowość gminy Zakliczyn. Jamna zawsze leżała i leży na uboczu życia: z dala od głównych szlaków, w głębokich lasach... . Zamieszkuje ją 95. stałych mieszkańców, rozsianych na obszarze ponad 16 km2!.
Wyjątkowe jest położenie Jamnej - w masywie najwyższej w okolicy góry Jamna (530 m. n.p.m.), wśród głębokich "paryji" (jarów), gęstych bukowo-jodłowych lasów, stanowiących większość jej obszaru. To obecność jodły jest wyznacznikiem wspaniałego klimatu i powietrza jamneńskiego; pobliskie Ciężkowice wyróżniają się najczystszym w województwie powietrzem (badania stężenia pyłu zawieszonego na rok 2000, WIOŚ ). Widoki z Jamnej są wspaniałe: Jezioro Rożnowskie, Pogórze Ciężkowickie, Beskid Sądecki, panorama Tatr...
Jamna ma przebogatą historię; tu był słynny bastion oporu AK-owskiego batalionu Barbara w roku 1944. W rocznicę Bitwy Jamneńskiej jest to do dziś miejsce corocznych zlotów kombatantów, harcerstwa, przedstawicieli władz i turystów z całej Małopolski.
Szczególni są nowi mieszkańcy Jamnej - jak to:oo. Dominikanie z Poznania w swym Domu św. Jacka (Respublika Dominikana), którzy wybudowali kościół Matki Bożej Jamneńskiej. Wyjątkowi są także jej goście - jak światowej sławy kompozytor Zbigniew Preisner...
Swój ośrodek - Bacówkę ma tu też poznański Uniwersytet im. A. Mickiewicza."
Nigdzie nie byłam, dzisiaj tylko sprzątnie , szorowanie:(, ale mam nadzieję że w weekend pomimo niewysokiej temperatury da się trochę pojeździć.
Ogarnia mnie coraz większe szaleństwo na punkcie gór. Ogromnie chciałabym w góry iśc tej jesieni, czy zimy. Jest okazja w przyszły weekend, ale nie mogę wybyć na na dwa dni z domu, a poza tym do Krakowa jadę na koncert Indios Bravos. Coś za coś, wszystkiego mieć nie można.
Taki serial w telewizji jest nowy "Ratownicy", którego reżyserem jest tarnowianin zresztą Marcin Wrona i całkiem fajny ten serial i oglądam go namiętnie ze względu na te Tatry tak cudnie pokazane, ze dech zapiera.
Chcę tam iść!!!
I nawet jak wczoraj zobaczyłam jak ratownicy na ściance ćwiczą to takie radosne podniecenie mnie ogarnęło, ze na ścianke niedługo zaczniemy chodzić:).
A z archiwum wygrzebałam dwa zdjęcia z naszych tarnowskich okolic.
Obydwa są z listopada ub roku , zrobione na Brzance ( taki najwyższy szczyt w naszym powiecie tarnowskim, zarazem najwyższy szczyt maratonu tarnowskiego)
taki sobie widoczek z Brzanki się rozciąga:
Widok z Brzanki© lemuriza1972
a tu Tatry widać zasnieżone, był chłodny poranek więc była piękna widoczność. I jak mam nie być szczęśliwa jak ta blisko takie cudowności mam:)
Widok na Tatry z okolic Tarnowa© lemuriza1972
a tu widok z bacówki na Jamnej
Widok z Jamnej© lemuriza1972
Ciągnie mnie w kierunku Jamnej w weekend, ale zobaczymy
taką wzmiankę znalazłam w sieci i bardzo mi sie spodobało sformułowanie: Jamna leży na uboczu życia...
Chociaż czy ja wiem.. moze lepiej byłoby na uboczu cywilizacji.
Bo mnie się wydaje , ze własnie tam jest prawdziwie życie! Tam człowiek czuje, ze żyje.
"Wieś, Jamna to najmniejsza, najwyżej położona i zarazem najbardziej na południe wysunięta miejscowość gminy Zakliczyn. Jamna zawsze leżała i leży na uboczu życia: z dala od głównych szlaków, w głębokich lasach... . Zamieszkuje ją 95. stałych mieszkańców, rozsianych na obszarze ponad 16 km2!.
Wyjątkowe jest położenie Jamnej - w masywie najwyższej w okolicy góry Jamna (530 m. n.p.m.), wśród głębokich "paryji" (jarów), gęstych bukowo-jodłowych lasów, stanowiących większość jej obszaru. To obecność jodły jest wyznacznikiem wspaniałego klimatu i powietrza jamneńskiego; pobliskie Ciężkowice wyróżniają się najczystszym w województwie powietrzem (badania stężenia pyłu zawieszonego na rok 2000, WIOŚ ). Widoki z Jamnej są wspaniałe: Jezioro Rożnowskie, Pogórze Ciężkowickie, Beskid Sądecki, panorama Tatr...
Jamna ma przebogatą historię; tu był słynny bastion oporu AK-owskiego batalionu Barbara w roku 1944. W rocznicę Bitwy Jamneńskiej jest to do dziś miejsce corocznych zlotów kombatantów, harcerstwa, przedstawicieli władz i turystów z całej Małopolski.
Szczególni są nowi mieszkańcy Jamnej - jak to:oo. Dominikanie z Poznania w swym Domu św. Jacka (Respublika Dominikana), którzy wybudowali kościół Matki Bożej Jamneńskiej. Wyjątkowi są także jej goście - jak światowej sławy kompozytor Zbigniew Preisner...
Swój ośrodek - Bacówkę ma tu też poznański Uniwersytet im. A. Mickiewicza."
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 6 października 2010
Misja: zdążyć przed zmrokiem
zdążyłam aczkolwiek ledwie, ledwie:). Ciemno jest już własciwie tuż po 18.
Znowu więc szybciutko z pracy, obiad w barze, wskakiwanie w rowerowe ciuchy w pospiechu i o dziwo na 16.30 byłam juz gotowa ( jakiś rekord:), biorąc pod uwagę fakt jakie przeraźliwe korki od kilku dni są w Tarnowie).
Dzisiaj po górkach i pagórkach, bez jakichś długich podjazdów, ale kilka krótkich a mocnych zaliczyłam. Sama.
Miałam jechać dość spokojnie, ale ponieważ misja była, wiec tak całkiem spokojnie to nie było.
Czy wiecie jak piękne są górki i pagórki o tej porze roku?
Czy wiecie jakie mam szczęscie? wsiadam na rower , jakieś kilka kilometrów i już widoki majestatyczne.. cudowne:).
Zgłobice- Koszyce- Rzuchowa- Pleśna - łowczówek- Łowczów - Piotrkowice- Łowczówek- Pleśna- Rzuchowa- Zgłobice- Koszyce.
Zimno już:(. Niby słonce świeciło ale zimno, a pod koniec jazdy zmarzły mi palce u rąk i stóp:(.
Próba nowych okularów ( jedna z nagród za Powerade), nawet fajne, aczkolwiek dzisiaj przydałby sie ciemne na poczatek jazdy bo słonce na takiej wysokości, ze mocno "dawało" po oczach. Więc załowałam , ze nie wzięłam ciemnych.
Własnie pan z poczty przyniósł mi zamowioną książkę.
autor jeszcze mi nieznany, tytuł nieco intrygujący, seria znana ( Proza wydawnictwa "Znak") i cytat na pierwszej stronie z Henry'ego Jamesa, którego bardzo lubię:
(...) nie mogli wiele zrobić z przeszłością(...)
zrobili więc wszystko , co możliwe z przyszłością
No to kochani do dzieła - przyszłość czeka:)
Napatrzyłam się dzisiaj na widoki, ale aż tak pieknych to ja nie mam ( zdjęcie dzięki uprzejmości Sławka Nosala mojego kolegi, który wrócił z fantastycznej wyprawy. Mam nadzieję, ze kiedys taką zaliczę). Sławek spełnia marzenia ( TransCarpatia przejechana i to nie tylko raz, maratony biegowe zaliczone, dwie wyprawy w Alpy na rowerze. Nie wiem co jeszcze wymyśli:), ale czekam z niecierpliwością i gratuluję pomysłów i wytrwałości w dążeniu do celu, no i zony, która łaskawym okiem na to wszystko spogląda:).
Znowu więc szybciutko z pracy, obiad w barze, wskakiwanie w rowerowe ciuchy w pospiechu i o dziwo na 16.30 byłam juz gotowa ( jakiś rekord:), biorąc pod uwagę fakt jakie przeraźliwe korki od kilku dni są w Tarnowie).
Dzisiaj po górkach i pagórkach, bez jakichś długich podjazdów, ale kilka krótkich a mocnych zaliczyłam. Sama.
Miałam jechać dość spokojnie, ale ponieważ misja była, wiec tak całkiem spokojnie to nie było.
Czy wiecie jak piękne są górki i pagórki o tej porze roku?
Czy wiecie jakie mam szczęscie? wsiadam na rower , jakieś kilka kilometrów i już widoki majestatyczne.. cudowne:).
Zgłobice- Koszyce- Rzuchowa- Pleśna - łowczówek- Łowczów - Piotrkowice- Łowczówek- Pleśna- Rzuchowa- Zgłobice- Koszyce.
Zimno już:(. Niby słonce świeciło ale zimno, a pod koniec jazdy zmarzły mi palce u rąk i stóp:(.
Próba nowych okularów ( jedna z nagród za Powerade), nawet fajne, aczkolwiek dzisiaj przydałby sie ciemne na poczatek jazdy bo słonce na takiej wysokości, ze mocno "dawało" po oczach. Więc załowałam , ze nie wzięłam ciemnych.
Własnie pan z poczty przyniósł mi zamowioną książkę.
autor jeszcze mi nieznany, tytuł nieco intrygujący, seria znana ( Proza wydawnictwa "Znak") i cytat na pierwszej stronie z Henry'ego Jamesa, którego bardzo lubię:
(...) nie mogli wiele zrobić z przeszłością(...)
zrobili więc wszystko , co możliwe z przyszłością
No to kochani do dzieła - przyszłość czeka:)
Napatrzyłam się dzisiaj na widoki, ale aż tak pieknych to ja nie mam ( zdjęcie dzięki uprzejmości Sławka Nosala mojego kolegi, który wrócił z fantastycznej wyprawy. Mam nadzieję, ze kiedys taką zaliczę). Sławek spełnia marzenia ( TransCarpatia przejechana i to nie tylko raz, maratony biegowe zaliczone, dwie wyprawy w Alpy na rowerze. Nie wiem co jeszcze wymyśli:), ale czekam z niecierpliwością i gratuluję pomysłów i wytrwałości w dążeniu do celu, no i zony, która łaskawym okiem na to wszystko spogląda:).
Droga do nieba:)© lemuriza1972
- DST 37.00km
- Teren 3.00km
- Czas 01:39
- VAVG 22.42km/h
- VMAX 59.00km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 5 października 2010
Jesiennie
Co roku kiedy zaczyna się jesień i kiedy jadę na rowerze przez lasy piękne, kolorowe to nucę sobie pod nosem:
Jesień już , już palą chwasty w sadach.....
Bo ja mimo wszystko lubię jesień z tymi lasami w ślicznych barwach, jesień z wrzosami, astrami i chryzantemami . Lubie te jesienne zapachy, kiedy rano idę do pracy przez Burek ( to taki tarnowski plac targowy z klimatem, warzywa, owoce,grzyby, kwiaty.... i zapachy, w zależności od pory roku, letnie, jesienne, wiosenne).
I na przekór wszystkiemu i tej ciemności za oknem i temu zimnu co przenika nas rano, to staram się bardzo pozytywnie nastawiać do tej jesieni.
I rano kiedy dzwoni budzik i kiedy tak okropnie nie chce sie wstać i brzydkie słowa niemalże siłą próbują przedostać się przez usta... to ja je "wpycham: :) z powrotem, przeganiam i myślę sobie: jest nowy dzień, będzie fajny dzień, musi być fajny dzień, to nic że lato sie skonczyło.
I wstaje szybko.Jak najszybciej.
Ze takie niby "amerykańskie"? takie: keep smiling? Może.. ale naprawdę pomaga!
Dzisiaj krótka jazda z Andżeliką, Alkiem . Krótka bo po pierwsze Alek sie spieszył, a Andżela nie całkiem zdrowa, a ja... cóż tuż przed wyjściem z domu poczułam się źle. Zaczęło mi być niedobrze, ale wyjechałam, bo byłam tak bardzo zdeterminowana na tę jazdę. Tak bardzo , ze żeby wyjechać jak najwczesniej ugotowałam obiad wieczorem, przygotowałam ciuchy i biegiem do domu z pracy.
Jechało się fajnie, do lasu z wiatrem więc prędkości były duże, potem trochę gorzej bo bardzo pod wiatr, ale noga podawała. Cóż to znaczy świeżość:)
Ale było mi niedobrze cały czas i skróciłam trasę do minimum.
Jutro jadę w górki, bezwzględnie. No bo dzisiaj było płasko:)
Powiedziałam dzisiaj coś w pracy, nieważne co, za długo by opowiadać.
No i taka sobie NASZA PANI ELA powiedziała:
Izieńko, co ty mówisz...?to do ciebie nie podobne, nie pasuje w ogóle...
- A dlaczego Pani Elu? - zapytałam
- no bo ty sie nie oglądasz do tyłu, do przodu idziesz, wciąż coś robisz, działasz...
- tak? tak mnie Pani postrzega? no nie wiem.. moze pani ma rację.. wspomnienia są potrzebne, ale tak.. trzeba do przodu iść.
I przypomniał mi sie artykuł w gazecie. O kobietach po 50-tce,które nagle odkryły coś w sobie, jakieś pasje, odnalazły jakiś cel w zyciu.
jedna z nich powiedziała: zapytałam kiedyś znajomych jakiego słowa( jednego) uzyliby żeby mnie jakoś określić. Najczęsciej powtarzanym było słowo: entuzjazm.
Hm.. i pomyslałam: no.. to może być ciekawe i zaskakujące dla nas samych jak postrzegają nas inni.
Zaczęłam myśleć.. zastanawiać się jakim jednym słowem określiliby mnie moi znajomi.
Zaczęłam się zastanawiać jak ja określiłabym swoich znajomych.
Ciekawe prawda?
Jesień już , już palą chwasty w sadach.....
Bo ja mimo wszystko lubię jesień z tymi lasami w ślicznych barwach, jesień z wrzosami, astrami i chryzantemami . Lubie te jesienne zapachy, kiedy rano idę do pracy przez Burek ( to taki tarnowski plac targowy z klimatem, warzywa, owoce,grzyby, kwiaty.... i zapachy, w zależności od pory roku, letnie, jesienne, wiosenne).
I na przekór wszystkiemu i tej ciemności za oknem i temu zimnu co przenika nas rano, to staram się bardzo pozytywnie nastawiać do tej jesieni.
I rano kiedy dzwoni budzik i kiedy tak okropnie nie chce sie wstać i brzydkie słowa niemalże siłą próbują przedostać się przez usta... to ja je "wpycham: :) z powrotem, przeganiam i myślę sobie: jest nowy dzień, będzie fajny dzień, musi być fajny dzień, to nic że lato sie skonczyło.
I wstaje szybko.Jak najszybciej.
Ze takie niby "amerykańskie"? takie: keep smiling? Może.. ale naprawdę pomaga!
Dzisiaj krótka jazda z Andżeliką, Alkiem . Krótka bo po pierwsze Alek sie spieszył, a Andżela nie całkiem zdrowa, a ja... cóż tuż przed wyjściem z domu poczułam się źle. Zaczęło mi być niedobrze, ale wyjechałam, bo byłam tak bardzo zdeterminowana na tę jazdę. Tak bardzo , ze żeby wyjechać jak najwczesniej ugotowałam obiad wieczorem, przygotowałam ciuchy i biegiem do domu z pracy.
Jechało się fajnie, do lasu z wiatrem więc prędkości były duże, potem trochę gorzej bo bardzo pod wiatr, ale noga podawała. Cóż to znaczy świeżość:)
Ale było mi niedobrze cały czas i skróciłam trasę do minimum.
Jutro jadę w górki, bezwzględnie. No bo dzisiaj było płasko:)
Powiedziałam dzisiaj coś w pracy, nieważne co, za długo by opowiadać.
No i taka sobie NASZA PANI ELA powiedziała:
Izieńko, co ty mówisz...?to do ciebie nie podobne, nie pasuje w ogóle...
- A dlaczego Pani Elu? - zapytałam
- no bo ty sie nie oglądasz do tyłu, do przodu idziesz, wciąż coś robisz, działasz...
- tak? tak mnie Pani postrzega? no nie wiem.. moze pani ma rację.. wspomnienia są potrzebne, ale tak.. trzeba do przodu iść.
I przypomniał mi sie artykuł w gazecie. O kobietach po 50-tce,które nagle odkryły coś w sobie, jakieś pasje, odnalazły jakiś cel w zyciu.
jedna z nich powiedziała: zapytałam kiedyś znajomych jakiego słowa( jednego) uzyliby żeby mnie jakoś określić. Najczęsciej powtarzanym było słowo: entuzjazm.
Hm.. i pomyslałam: no.. to może być ciekawe i zaskakujące dla nas samych jak postrzegają nas inni.
Zaczęłam myśleć.. zastanawiać się jakim jednym słowem określiliby mnie moi znajomi.
Zaczęłam się zastanawiać jak ja określiłabym swoich znajomych.
Ciekawe prawda?
- DST 25.00km
- Teren 5.00km
- Czas 01:03
- VAVG 23.81km/h
- VMAX 37.00km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 2 października 2010
Ten pierwszy maraton
To nie był Powerade.
Może i dobrze, bo może potem nie byłoby nastepnych, gdyby mnie Grzegorz G. "postraszył" trasą.
To był Bike Maraton w Krakowie. Kiedyś na konkurs napisałam takie wspomnienie. Pomyślałam sobie: siedzi sobie u mnie w komputerze, niech "wyjdzie", może ktoś przeczyta i uwierzy, że tez może? Że warto spełniać marzenia, ze należy o nie dbać, a wtedy wszystko jest możliwe.
Miłego czytania i spełniania marzeń:)
BO SĄ…
Był przełom roku 2006/2007.
Okazał się również przełomem w moim sportowym życiu.
Spędzałam długie miesiące na rehabilitacji kolana ( po zabiegu artroskopii, usunięciu zerwanego w czasie gry w siatkówkę więzadła i łąkotki).
Podczas kolejnej wizyty kontrolnej zapytałam z niepokojem w głosie:
Panie doktorze.. będę mogła jeździć na rowerze? ( byłam już w tamtym czasie zapaloną rowerzystką).
- Oczywiście…- odpowiedział pan doktor.
Oczywiście nie przyznałam się , że nie jeżdżę po parku, a zdarza mi się jeździć trasy stukilometrowe.
Całe szczęście, mój lekarz nie miał okazji zobaczyć mnie kilka miesięcy później, kiedy to wystartowałam w swoim pierwszym w życiu maratonie mtb.
Miałam 35 lat i rozpoczynała się moja wielka kolarska przygoda, która trwa do dzisiaj. I dzięki Bogu, że się rozpoczęła, bo z powodu kontuzji z ukochaną siatkówką musiałam się pożegnać na zawsze.
Zanim moje rowerowanie nabrało rozmachu, przez długie miesiące musiałam toczyć walkę o powrót do pełnej fizycznej sprawności. Pamiętam kiedy jakieś półtora miesiąca po operacji, wyjechałam po raz pierwszy „na rower”, noga była jeszcze tak sztywna że z trudem przekręcałam korbę. Łzy stanęly mi w oczach i chciałam zawrócić do domu ale… nie zawróciłam. Zrobiłam 20 km i wiedziałam, że tak łatwo nie dam za wygraną.
Wiosną 2007 roku zaczęłam nieśmiało myśleć o zakupie roweru górskiego.
W domu „parkował” już rower crossowy, ale coraz bardziej „ciągneło” mnie w nie do końca dostępny na moim crossowcu, teren.
Kiedy na bankowym koncie pojawiły się pieniądze z odszkodowania zapadła decyzja- będzie nowy rower.
Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy ujrzałam go w sklepie Mirka Bieniasza i powiedziałam : jaki on piękny….( rzecz jasna nie ujmując nic Mirkowi, chodziło o rower). Mój Magnus przejechał ze mną jak dotąd 19 martonów i chociaż pojawił się w moim życiu ktoś nowy – biało-pomaranczowy KTM, z sentymentu nie odsyłam Magnusa na sportową emeryturę.
Po jakimś miesiącu zaprzyjaźniania się z moim góralem, zaczęła mi nieśmiało kiełkować w głowie myśl o .. starcie w maratonie mtb.
To było jak porywanie się z motyką na słońce .
Wówczas maraton był dla mnie czymś absolutnie odległym… jakimś Everestem moich możliwości.
Owszem miałam trochę siły i wytrzymałości, ale technika.. zwłaszcza na zjazdach… pozostawiała wiele do życzenia. Nawet nie wiedziałam, że jest cos takiego jak technika zjazdu.
Najchętniej schodziłam z roweru kiedy pojawiała się jakaś „zjazdowa” przeszkoda. Po pierwszych nieudanych próbach, kiedy dosyć często przytrafiały mi się bliskie spotkania z matką Ziemią, stwierdziłam, że wcale nie muszę zjeżdżać. Najważniejsze żebym dobrze podjeżdżała. Ale byłam naiwna!
Pomimo tych miernych umiejętności, wyznaczyłam sobie cel – przejechać maraton i z wielką konsekwencją rozpoczęłam przygotowania. Wyjazdy na rower przestały być zwykłymi przejażdżkami, a zaczęły być czymś na kształt rowerowych treningów.
Zaczęłam jeździć szybciej, mocniej i po większych wertepach, które dotąd raczej omijałam szerokim łukiem . Były więc treningi w pobliskim lesie, było zaliczanie pofałdowanych terenów nad Dunajcem.
Pamiętam do dzisiaj jak bardzo wyczerpującą była dla mnie jazda z prędkością 20 km/h po lesie .
Kiedy dzisiaj po tym samym lesie mknę ponad 30 km/h , uśmiecham się na tamto wspomnienie.
I w końcu nadszedł ten dzień. Lipiec 2007 rok. Stanęłam na starcie
MIO Fuji Bike Maraton w Krakowie.
Moim głównym celem było rzecz jasna samo ukończenie maratonu.
Był jeszcze drugi cel – nie być ostatnią.
Kiedy podjechaliśmy w okolice Błoń, kiedy zobaczyłam ten tłum kolorowo ubranych kolarzy, ze swoimi wspaniałymi maszynami, pomyślałam : co ty tu robisz kobieto? Czego tu szukasz?
Miałam ochotę uciec, ale.. jednak sportowa ambicja wzięła górę nad strachem. Stanęłam na starcie i.. wkrótce przeżyłam szok.
„Dlaczego oni jadą tak szybko? Co to ma być? Tour de France?”. To była pierwsza myśl.
Popełniłam wtedy swój pierwszy błąd podczas tego wyścigu. Zamiast jechać swoim tempem, dałam się „podpuścić” wszystkim gnającym na oślep przed siebie.
Tempo mnie zabiło.
Do tego zupełny brak doświadczenia sprawił, że po pierwszego batona sięgnęłam wtedy, kiedy było już o wiele za późno, to znaczy wówczas kiedy poczułam głód.
Wszystko to razem wzięte sprawiło, że od połowy dystansu umierałam z wycieńczenia i zmęczenia.
Na pierwszych zjazdach również przeżyłam szok… Ktoś krzyczał : lewa, prawa… i chociaż byłam na to przygotowana, to jednak te okrzyki powodowały niepokój. Bałam się, że nie zdążę dostatecznie szybko usunąć się z drogi.
No i stało się..ktoś tam we mnie wjechał, a potem ja weszłam zbyt ostro w zakręt i z wielkim impetem poleciałam z mojego rumaka na mało przyjazny asfalt.
Poobijałam się bardzo, ale przecież miałam konkretne zadanie do zrealizowania – ukończyć ten maraton.
Przytrafiały się momenty słabości, kiedy myślałam , że nie dam rady ukończyć wyścigu.
Jakiś diabeł szeptał : kobieto po co ci to? Daj sobie spokój.. usiądź.. odpocznij…po co się tak męczysz?
Na szczęście miałam też swojego anioła stróża który dopingował: przecież masz cel.. przecież musisz dojechać do mety, właśnie po to tutaj przyjechałaś!!!
Nadszedł moment kiedy spojrzałam daleko przed siebie.. nie było nikogo, obejrzałam się daleko za siebie.. nie było nikogo. I pomyślałam, że spełni się mój najczarniejszy sen: będę ostatnia. Pomyliłam się jednak, na mecie za mną było jeszcze sporo bikerów.
Kiedy w końcu ujrzałam Błonia i wiedziałam, ze jestem tuż tuż od mety, to tylko na głos powiedziałam: dzięki ci Boże...
I autentycznie płakać chciało mi się z radości, że się udało.... Łzy szczęścia stanęły w oczach.
Zmęczenie było straszne, ból poobijanego ciała ogromny, ale cóż to oznacza w obliczu tego wielkiego poczucia spełnienia na mecie?
Tego drżenia duszy… i przepełnienia taką radością jaką daje niewiele rzeczy.
W swoim pierwszym starcie zanotowałam dość mizerny wynik . W swojej kategorii wiekowej byłam 16 na 19 kobiet.
Ale to był pierwszy i ostatni taki mój słaby wynik.
Ten wyścig uświadomił mi, w którym miejscu jestem i co muszę zrobić żeby znaleźć się bliżej tych najlepszych.
Mój pierwszy maraton sprawił, że złapałam bakcyla i w maratonach będę obecnie jeździć czwarty swój sezon, a mój pierwszy tegoroczny będzie jubileuszowym dwudziestym startem.
Krakowski maraton sprawił , że spełniłam swoje wydawałoby się nieosiągalne marzenie. Każdy ma swój Everest.
Mówi się, że siódemka to szczęśliwa liczba.
Był 31 maja 2008 roku, kiedy stanęłam na starcie swojego siódmego maratonu. Długo przeze mnie oczekiwanego , bo u siebie w Tarnowie. To było wielkie święto całej kolarskiej okolicy – Bike Maraton po raz pierwszy w naszym mieście.
Towarzyszył nam duży upał. Nie opuścił nas ani na chwilę podczas tego wyścigu. Wyssał siły ,zwłaszcza na otwartych podjazdach. Na szczęście malownicza trasa przebiegała też w lasach.
Jeszcze na 2 dni przed maratonem nie byłam taka pewna czy w nim wystartuje.
Popełniłam duży błąd. Nie było wcześniej czasu na objazd trasy , tak więc w czwartek wzięłam urlop i pojechałam.
Wyjechałam się do spodu, a do tego zaliczyłam w czasie jazdy lot przez kierownicę i trochę się poobijałam. Przyjechałam do domu zniechęcona, trasa wydawała mi się za trudna, upał zbyt duży.. Pomyślałam: nie jadę…
Ale po jakiejś godzinie w mojej głowie wszystko się odmieniło i wiedziałam, że nie darowałabym sobie gdybym odpuściła ten wyścig.
Na drugi dzień obudziłam się zmęczona, obolała, ale w sobotę już w ogóle nie myślałam o zmęczeniu. W sobotę była już pełna mobilizacja.
Jako mój anioł stróż pojechał ze mną mój nowopoznany kolega Mirek, mistrz rajdów ekstremalnych, wielokrotny mistrz Polski w biegach na orientacje.
Bardzo mi pomógł w czasie tego wyścigu. Mobilizował, przypominał o piciu , jedzeniu.
Wyścig zaczęłam spokojnie, bo rozpoczynał się od mocnego akcentu czyli wjazdu na Górę św. Marcina. Góra to może niepozorna ( chociaż wyższa niż największe wzniesienie na Litwie:)), ale o dość dużym nastromieniu i skutecznie weryfikująca klasę kolarza. Wielu bikerów z innych części Polski było mocno zdziwionych że przychodzi im się wspinać na taką górkę w Tarnowie. Słyszałam nawet jak ktoś powiedział: myślałem , że jestem w Istebnej. Za każdym razem kiedy podjeżdżam na Marcinkę mówię do niej: nienawidzę cię…:)
Do połowy dystansu jechało mi się bardzo dobrze. Wjazd na najwyższe wzniesienie podczas tego maratonu czyli Brzankę ( ponad 500 m n.p.m) odbył się bez większych problemów. Warto wspiąć się na Brzankę i przy dobrej pogodzie obejrzeć panoramę Tatr.
Zjazd z Brzanki , który wówczas był dla mnie wielkim wyzwaniem, też przebiegał spokojnie do czasu kiedy jakaś dziewczyna przede mną , przewróciła się a ja zaliczyłam malownicze OTB. Mirek powiedział mi potem, że był pewien, że to już koniec wyścigu dla mnie, ale ja wstałam szybko i pojechałam dalej. Jak się okazało nie był to ostatni upadek tego dnia.
Szybki, szutrowy zjazd i diabeł mnie podkusił żeby zboczyć ze swojej „ścieżki”,Pojechałam za jakimś kolarzem przede mną, wjechałam w koleinę i po chwili szlifowałam już ramieniem o kamienie. To był bardzo bolesny upadek, a do mety było jeszcze sporo kilometrów. Wybiłam mocno palca i ciężko było mi utrzymać kierownicę.
Do tego wszystkiego zaczęło mnie jeszcze boleć kolano i to do tego stopnia, że ledwie przekręcałam korbę.
Na kilka kilometrów przed metą , w lesie pomyliliśmy trasę. Końcówka była dla mnie mordercza. Najpierw jazda po strasznej trawie i wertepach, a potem na dobicie jeszcze raz wjazd na Marcinkę i piękny zjazd najpierw korytem strumyczka, potem przez las. Ten już częściowo schodziłam, bo byłam tak zmęczona, że bałam się że nie jestem już w stanie go kontrolować i może to się zakończyć źle. Końcówka tarnowskiego maratonu jest wyjątkowa. Jestem stąd ale i tak za każdym razem urzeka mnie ten widok po wyjeździe z lasu, bo z Góry św. Marcina rozciąga się nieprawdopodobny widok na miasto. Takiego widoku nie ma żadna inna trasa.
Do mety po asfalcie jechałam już bardzo szybko, bo chciałam się zmieścić w 4 godzinach (udało się, ale tylko 0,01 sekundy dzieliło mnie od przekroczenia 4 h).
Potem był odpoczynek ze znajomymi i oczekiwanie na wyniki.
Kiedy dostałam smsa z informacją, nie wierzyłam w to co widzę na ekranie telefonu:
Miejsce w open 178, w kategorii K3 - 1!
Wygrałam swoją kategorię . Dopisało mi szczęście, bo dwie kolejne rywalki mocno pomyliły trasę i gdyby nie to, zapewne byłabym 3.
Po tarnowskim maratonie została mi pamiątkowa koszulka zwycięzcy, puchar i blizna na prawym ramieniu, ale zostało mi jeszcze coś o wiele bardziej cennego – przepiękne wspomnienia.
Wspomniałam dwa swoje maratony. Może nie najtrudniejsze, może wcale nie najlepsze w moim wykonaniu, ale najważniejsze. Ten z lipca 2007 był pierwszym i gdyby nie on.. nie byłoby następnych . Opisałam ten z maja 2008r., bo w nim odniosłam swój największy sukces. Jak na razie nie udało mi się powtórzyć takiego wyniku w tak dużym cyklu, ale mam nadzieję, że taki dzień kiedyś nadejdzie.
Bo wciąż stawiam sobie nowe cele, wciąż trenuje coraz więcej i ciągle się uczę , popełniam coraz mniej błędów.
Wciąż za każdym razem stając na starcie, przeżywam to radosne oczekiwanie na sygnał do rozpoczęcia wyścigu. Oczekując na starcie, wiem, że czeka mnie nie tylko wysiłek, czasem ból i cierpienie, ale przede wszystkim PRZYGODA. I wiem, ze jeśli dam z siebie wszystko to bez względu na wynik, na mecie otrzymam najlepszą z możliwych nagród – poczucie spełnienia. Bezcenne. Tego nie kupi się za żadne pieniądze.
Czasem jak sobie myślę o tych dwóch moich maratonach, to puszczając oko do samej siebie mam ochotę powiedzieć: from zero to hero..:). Oczywiście lokalnego hero:).
Odpowiadając na pytanie: „dlaczego wspina się pan na Everest?”, George Mallory , słynny himalaista, zwykł odpowiadać : bo jest.
Podobnie jak on, kiedy ktoś pyta mnie: „dlaczego startuję w maratonach”, odpowiadam: bo są.
Może i dobrze, bo może potem nie byłoby nastepnych, gdyby mnie Grzegorz G. "postraszył" trasą.
To był Bike Maraton w Krakowie. Kiedyś na konkurs napisałam takie wspomnienie. Pomyślałam sobie: siedzi sobie u mnie w komputerze, niech "wyjdzie", może ktoś przeczyta i uwierzy, że tez może? Że warto spełniać marzenia, ze należy o nie dbać, a wtedy wszystko jest możliwe.
Miłego czytania i spełniania marzeń:)
BO SĄ…
Był przełom roku 2006/2007.
Okazał się również przełomem w moim sportowym życiu.
Spędzałam długie miesiące na rehabilitacji kolana ( po zabiegu artroskopii, usunięciu zerwanego w czasie gry w siatkówkę więzadła i łąkotki).
Podczas kolejnej wizyty kontrolnej zapytałam z niepokojem w głosie:
Panie doktorze.. będę mogła jeździć na rowerze? ( byłam już w tamtym czasie zapaloną rowerzystką).
- Oczywiście…- odpowiedział pan doktor.
Oczywiście nie przyznałam się , że nie jeżdżę po parku, a zdarza mi się jeździć trasy stukilometrowe.
Całe szczęście, mój lekarz nie miał okazji zobaczyć mnie kilka miesięcy później, kiedy to wystartowałam w swoim pierwszym w życiu maratonie mtb.
Miałam 35 lat i rozpoczynała się moja wielka kolarska przygoda, która trwa do dzisiaj. I dzięki Bogu, że się rozpoczęła, bo z powodu kontuzji z ukochaną siatkówką musiałam się pożegnać na zawsze.
Zanim moje rowerowanie nabrało rozmachu, przez długie miesiące musiałam toczyć walkę o powrót do pełnej fizycznej sprawności. Pamiętam kiedy jakieś półtora miesiąca po operacji, wyjechałam po raz pierwszy „na rower”, noga była jeszcze tak sztywna że z trudem przekręcałam korbę. Łzy stanęly mi w oczach i chciałam zawrócić do domu ale… nie zawróciłam. Zrobiłam 20 km i wiedziałam, że tak łatwo nie dam za wygraną.
Wiosną 2007 roku zaczęłam nieśmiało myśleć o zakupie roweru górskiego.
W domu „parkował” już rower crossowy, ale coraz bardziej „ciągneło” mnie w nie do końca dostępny na moim crossowcu, teren.
Kiedy na bankowym koncie pojawiły się pieniądze z odszkodowania zapadła decyzja- będzie nowy rower.
Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy ujrzałam go w sklepie Mirka Bieniasza i powiedziałam : jaki on piękny….( rzecz jasna nie ujmując nic Mirkowi, chodziło o rower). Mój Magnus przejechał ze mną jak dotąd 19 martonów i chociaż pojawił się w moim życiu ktoś nowy – biało-pomaranczowy KTM, z sentymentu nie odsyłam Magnusa na sportową emeryturę.
Po jakimś miesiącu zaprzyjaźniania się z moim góralem, zaczęła mi nieśmiało kiełkować w głowie myśl o .. starcie w maratonie mtb.
To było jak porywanie się z motyką na słońce .
Wówczas maraton był dla mnie czymś absolutnie odległym… jakimś Everestem moich możliwości.
Owszem miałam trochę siły i wytrzymałości, ale technika.. zwłaszcza na zjazdach… pozostawiała wiele do życzenia. Nawet nie wiedziałam, że jest cos takiego jak technika zjazdu.
Najchętniej schodziłam z roweru kiedy pojawiała się jakaś „zjazdowa” przeszkoda. Po pierwszych nieudanych próbach, kiedy dosyć często przytrafiały mi się bliskie spotkania z matką Ziemią, stwierdziłam, że wcale nie muszę zjeżdżać. Najważniejsze żebym dobrze podjeżdżała. Ale byłam naiwna!
Pomimo tych miernych umiejętności, wyznaczyłam sobie cel – przejechać maraton i z wielką konsekwencją rozpoczęłam przygotowania. Wyjazdy na rower przestały być zwykłymi przejażdżkami, a zaczęły być czymś na kształt rowerowych treningów.
Zaczęłam jeździć szybciej, mocniej i po większych wertepach, które dotąd raczej omijałam szerokim łukiem . Były więc treningi w pobliskim lesie, było zaliczanie pofałdowanych terenów nad Dunajcem.
Pamiętam do dzisiaj jak bardzo wyczerpującą była dla mnie jazda z prędkością 20 km/h po lesie .
Kiedy dzisiaj po tym samym lesie mknę ponad 30 km/h , uśmiecham się na tamto wspomnienie.
I w końcu nadszedł ten dzień. Lipiec 2007 rok. Stanęłam na starcie
MIO Fuji Bike Maraton w Krakowie.
Moim głównym celem było rzecz jasna samo ukończenie maratonu.
Był jeszcze drugi cel – nie być ostatnią.
Kiedy podjechaliśmy w okolice Błoń, kiedy zobaczyłam ten tłum kolorowo ubranych kolarzy, ze swoimi wspaniałymi maszynami, pomyślałam : co ty tu robisz kobieto? Czego tu szukasz?
Miałam ochotę uciec, ale.. jednak sportowa ambicja wzięła górę nad strachem. Stanęłam na starcie i.. wkrótce przeżyłam szok.
„Dlaczego oni jadą tak szybko? Co to ma być? Tour de France?”. To była pierwsza myśl.
Popełniłam wtedy swój pierwszy błąd podczas tego wyścigu. Zamiast jechać swoim tempem, dałam się „podpuścić” wszystkim gnającym na oślep przed siebie.
Tempo mnie zabiło.
Do tego zupełny brak doświadczenia sprawił, że po pierwszego batona sięgnęłam wtedy, kiedy było już o wiele za późno, to znaczy wówczas kiedy poczułam głód.
Wszystko to razem wzięte sprawiło, że od połowy dystansu umierałam z wycieńczenia i zmęczenia.
Na pierwszych zjazdach również przeżyłam szok… Ktoś krzyczał : lewa, prawa… i chociaż byłam na to przygotowana, to jednak te okrzyki powodowały niepokój. Bałam się, że nie zdążę dostatecznie szybko usunąć się z drogi.
No i stało się..ktoś tam we mnie wjechał, a potem ja weszłam zbyt ostro w zakręt i z wielkim impetem poleciałam z mojego rumaka na mało przyjazny asfalt.
Poobijałam się bardzo, ale przecież miałam konkretne zadanie do zrealizowania – ukończyć ten maraton.
Przytrafiały się momenty słabości, kiedy myślałam , że nie dam rady ukończyć wyścigu.
Jakiś diabeł szeptał : kobieto po co ci to? Daj sobie spokój.. usiądź.. odpocznij…po co się tak męczysz?
Na szczęście miałam też swojego anioła stróża który dopingował: przecież masz cel.. przecież musisz dojechać do mety, właśnie po to tutaj przyjechałaś!!!
Nadszedł moment kiedy spojrzałam daleko przed siebie.. nie było nikogo, obejrzałam się daleko za siebie.. nie było nikogo. I pomyślałam, że spełni się mój najczarniejszy sen: będę ostatnia. Pomyliłam się jednak, na mecie za mną było jeszcze sporo bikerów.
Kiedy w końcu ujrzałam Błonia i wiedziałam, ze jestem tuż tuż od mety, to tylko na głos powiedziałam: dzięki ci Boże...
I autentycznie płakać chciało mi się z radości, że się udało.... Łzy szczęścia stanęły w oczach.
Zmęczenie było straszne, ból poobijanego ciała ogromny, ale cóż to oznacza w obliczu tego wielkiego poczucia spełnienia na mecie?
Tego drżenia duszy… i przepełnienia taką radością jaką daje niewiele rzeczy.
W swoim pierwszym starcie zanotowałam dość mizerny wynik . W swojej kategorii wiekowej byłam 16 na 19 kobiet.
Ale to był pierwszy i ostatni taki mój słaby wynik.
Ten wyścig uświadomił mi, w którym miejscu jestem i co muszę zrobić żeby znaleźć się bliżej tych najlepszych.
Mój pierwszy maraton sprawił, że złapałam bakcyla i w maratonach będę obecnie jeździć czwarty swój sezon, a mój pierwszy tegoroczny będzie jubileuszowym dwudziestym startem.
Krakowski maraton sprawił , że spełniłam swoje wydawałoby się nieosiągalne marzenie. Każdy ma swój Everest.
Mówi się, że siódemka to szczęśliwa liczba.
Był 31 maja 2008 roku, kiedy stanęłam na starcie swojego siódmego maratonu. Długo przeze mnie oczekiwanego , bo u siebie w Tarnowie. To było wielkie święto całej kolarskiej okolicy – Bike Maraton po raz pierwszy w naszym mieście.
Towarzyszył nam duży upał. Nie opuścił nas ani na chwilę podczas tego wyścigu. Wyssał siły ,zwłaszcza na otwartych podjazdach. Na szczęście malownicza trasa przebiegała też w lasach.
Jeszcze na 2 dni przed maratonem nie byłam taka pewna czy w nim wystartuje.
Popełniłam duży błąd. Nie było wcześniej czasu na objazd trasy , tak więc w czwartek wzięłam urlop i pojechałam.
Wyjechałam się do spodu, a do tego zaliczyłam w czasie jazdy lot przez kierownicę i trochę się poobijałam. Przyjechałam do domu zniechęcona, trasa wydawała mi się za trudna, upał zbyt duży.. Pomyślałam: nie jadę…
Ale po jakiejś godzinie w mojej głowie wszystko się odmieniło i wiedziałam, że nie darowałabym sobie gdybym odpuściła ten wyścig.
Na drugi dzień obudziłam się zmęczona, obolała, ale w sobotę już w ogóle nie myślałam o zmęczeniu. W sobotę była już pełna mobilizacja.
Jako mój anioł stróż pojechał ze mną mój nowopoznany kolega Mirek, mistrz rajdów ekstremalnych, wielokrotny mistrz Polski w biegach na orientacje.
Bardzo mi pomógł w czasie tego wyścigu. Mobilizował, przypominał o piciu , jedzeniu.
Wyścig zaczęłam spokojnie, bo rozpoczynał się od mocnego akcentu czyli wjazdu na Górę św. Marcina. Góra to może niepozorna ( chociaż wyższa niż największe wzniesienie na Litwie:)), ale o dość dużym nastromieniu i skutecznie weryfikująca klasę kolarza. Wielu bikerów z innych części Polski było mocno zdziwionych że przychodzi im się wspinać na taką górkę w Tarnowie. Słyszałam nawet jak ktoś powiedział: myślałem , że jestem w Istebnej. Za każdym razem kiedy podjeżdżam na Marcinkę mówię do niej: nienawidzę cię…:)
Do połowy dystansu jechało mi się bardzo dobrze. Wjazd na najwyższe wzniesienie podczas tego maratonu czyli Brzankę ( ponad 500 m n.p.m) odbył się bez większych problemów. Warto wspiąć się na Brzankę i przy dobrej pogodzie obejrzeć panoramę Tatr.
Zjazd z Brzanki , który wówczas był dla mnie wielkim wyzwaniem, też przebiegał spokojnie do czasu kiedy jakaś dziewczyna przede mną , przewróciła się a ja zaliczyłam malownicze OTB. Mirek powiedział mi potem, że był pewien, że to już koniec wyścigu dla mnie, ale ja wstałam szybko i pojechałam dalej. Jak się okazało nie był to ostatni upadek tego dnia.
Szybki, szutrowy zjazd i diabeł mnie podkusił żeby zboczyć ze swojej „ścieżki”,Pojechałam za jakimś kolarzem przede mną, wjechałam w koleinę i po chwili szlifowałam już ramieniem o kamienie. To był bardzo bolesny upadek, a do mety było jeszcze sporo kilometrów. Wybiłam mocno palca i ciężko było mi utrzymać kierownicę.
Do tego wszystkiego zaczęło mnie jeszcze boleć kolano i to do tego stopnia, że ledwie przekręcałam korbę.
Na kilka kilometrów przed metą , w lesie pomyliliśmy trasę. Końcówka była dla mnie mordercza. Najpierw jazda po strasznej trawie i wertepach, a potem na dobicie jeszcze raz wjazd na Marcinkę i piękny zjazd najpierw korytem strumyczka, potem przez las. Ten już częściowo schodziłam, bo byłam tak zmęczona, że bałam się że nie jestem już w stanie go kontrolować i może to się zakończyć źle. Końcówka tarnowskiego maratonu jest wyjątkowa. Jestem stąd ale i tak za każdym razem urzeka mnie ten widok po wyjeździe z lasu, bo z Góry św. Marcina rozciąga się nieprawdopodobny widok na miasto. Takiego widoku nie ma żadna inna trasa.
Do mety po asfalcie jechałam już bardzo szybko, bo chciałam się zmieścić w 4 godzinach (udało się, ale tylko 0,01 sekundy dzieliło mnie od przekroczenia 4 h).
Potem był odpoczynek ze znajomymi i oczekiwanie na wyniki.
Kiedy dostałam smsa z informacją, nie wierzyłam w to co widzę na ekranie telefonu:
Miejsce w open 178, w kategorii K3 - 1!
Wygrałam swoją kategorię . Dopisało mi szczęście, bo dwie kolejne rywalki mocno pomyliły trasę i gdyby nie to, zapewne byłabym 3.
Po tarnowskim maratonie została mi pamiątkowa koszulka zwycięzcy, puchar i blizna na prawym ramieniu, ale zostało mi jeszcze coś o wiele bardziej cennego – przepiękne wspomnienia.
Wspomniałam dwa swoje maratony. Może nie najtrudniejsze, może wcale nie najlepsze w moim wykonaniu, ale najważniejsze. Ten z lipca 2007 był pierwszym i gdyby nie on.. nie byłoby następnych . Opisałam ten z maja 2008r., bo w nim odniosłam swój największy sukces. Jak na razie nie udało mi się powtórzyć takiego wyniku w tak dużym cyklu, ale mam nadzieję, że taki dzień kiedyś nadejdzie.
Bo wciąż stawiam sobie nowe cele, wciąż trenuje coraz więcej i ciągle się uczę , popełniam coraz mniej błędów.
Wciąż za każdym razem stając na starcie, przeżywam to radosne oczekiwanie na sygnał do rozpoczęcia wyścigu. Oczekując na starcie, wiem, że czeka mnie nie tylko wysiłek, czasem ból i cierpienie, ale przede wszystkim PRZYGODA. I wiem, ze jeśli dam z siebie wszystko to bez względu na wynik, na mecie otrzymam najlepszą z możliwych nagród – poczucie spełnienia. Bezcenne. Tego nie kupi się za żadne pieniądze.
Czasem jak sobie myślę o tych dwóch moich maratonach, to puszczając oko do samej siebie mam ochotę powiedzieć: from zero to hero..:). Oczywiście lokalnego hero:).
Odpowiadając na pytanie: „dlaczego wspina się pan na Everest?”, George Mallory , słynny himalaista, zwykł odpowiadać : bo jest.
Podobnie jak on, kiedy ktoś pyta mnie: „dlaczego startuję w maratonach”, odpowiadam: bo są.
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 2 października 2010
Znowu na rowerze:)
Króciutko jeździlismy bo nie mam dzisiaj zbyt wiele czasu. Wieczorem jadę do Mielca, a jeszcze trzeba sie spakować, ugotować obiad itp.
Fajnie było znowu trochę popedałować, trochę się zmęczyć pod górę. Kateem nieumyty jeszcze po Istebnej, wstyd, ale naprawdę nie było jak, cały czas padało i zimno było.
Widoki cudne, lasy na górkach już w kolorowych barwach jesieni. Za tydzień miejmy nadzieję, że będzie pogoda, bo chciałabym na jakąś dłuższą wycieczkę wyruszyć.
Nie pojechalismy z Mirkiem na Odyseję i to była chyba dobra decyzja. Nie jesteśmy w formie:), a w terenie duże błoto i zimno:). Dzisiaj za to takie wariacje na temat Lubinki.
Smiałam sie do Mirka, że dobrze, ze z nim nie pojechałam na tę Odyseję bo bym podżyła ( sądząc po tym jakie dzisiaj wynajdywał drogi ).
Bo było tak.
Najpierw Mirek skręcił tuż przed serpentynami na Lubince w jakąś drogę w lewo. Wszystko było ok do momentu kiedy okazało sie, ze droga urwana, potężne osuwisko. Nie widziałam nigdy takiego z bliska.
No więc tak sobie przedostawalismy się z rowerami, nosząc je itd. Namiastka ciężkich maratonów w górach.
Potem wyjechalismy znowu na Lubinkę i koło sklepu Renata w lewo, a potem w jakąś nieznaną mi drogę. I tu zaczęła się jazda.
Ale byl fajny zjazd terenowy, wertepy, trawa, błoto ( dobrze, ze miałam bulldogi).W koncu wylądowalismy u kogoś na podwórku i znowu przedostawanie się przez jakieś rowy itd.
Fajnie:) . Mirek powiedział, ze przecież jakoś musi mi zrekompensować ten brak Odysei.
w koncu wyjechalismy tuz koło domu ministra Grada Aleksandra:). Mirek mówił , że podobno basen ma w domu. Fajna rzecz, zawsze mi sie marzył basen w domu. Tak sobie o kazdej porze móc wskoczyć i popływać.
Pod koniec jazdy wyszło słonce, towar deficytowy ( a teraz świeci już tak, ze az nie wierzę).
Trochę porozmawialismy o Istebnej i całym sezonie.
Mirek powiedział: to co sezon nie był do konca stracony?
Powiedziałam, ze nie, ze absolutnie nie!
Ze moze nie jeździłam rewelacyjnie, ale wiele się nauczyłam, nabrałam doświadczenia, zaliczyłam wszystkie górskie trasy u GG. To był mimo wszystko dobry sezon, ale bede go sobie podsumowywać wkrotce bardziej szczegółowo, więc wyjdą wszystkie plusu i minusy.
Jak pięknie świeci słonce! Szkoda, ze nie mogę dzisiaj jeszcze pojeździć, byłaby cudna wyprawa.
P.S. Tak sobie uświadomiłam , że to moje pierwsze km w tym miesiącu. w ub roku w październiku odpoczywałam. Nie jeździłam prawie nic.
Maraton w Jaśle był 5 października, a potem juz cały miesiąc laby.
teraz tak chyba nie będę praktykować. Będę sobie jeździć spokojnie póki pogoda pozwoli.
Mirek spotkał w Kowie dawnego kolegę. Okazało się, ze sie wspina w Alpach!!!
No wygląda na to , ze Mirek znalazł kogoś z kim może byc blizej tych swoich marzeń o górach wysokich.
Będę trzymać za niego kciuki!
Fajnie było znowu trochę popedałować, trochę się zmęczyć pod górę. Kateem nieumyty jeszcze po Istebnej, wstyd, ale naprawdę nie było jak, cały czas padało i zimno było.
Widoki cudne, lasy na górkach już w kolorowych barwach jesieni. Za tydzień miejmy nadzieję, że będzie pogoda, bo chciałabym na jakąś dłuższą wycieczkę wyruszyć.
Nie pojechalismy z Mirkiem na Odyseję i to była chyba dobra decyzja. Nie jesteśmy w formie:), a w terenie duże błoto i zimno:). Dzisiaj za to takie wariacje na temat Lubinki.
Smiałam sie do Mirka, że dobrze, ze z nim nie pojechałam na tę Odyseję bo bym podżyła ( sądząc po tym jakie dzisiaj wynajdywał drogi ).
Bo było tak.
Najpierw Mirek skręcił tuż przed serpentynami na Lubince w jakąś drogę w lewo. Wszystko było ok do momentu kiedy okazało sie, ze droga urwana, potężne osuwisko. Nie widziałam nigdy takiego z bliska.
No więc tak sobie przedostawalismy się z rowerami, nosząc je itd. Namiastka ciężkich maratonów w górach.
Potem wyjechalismy znowu na Lubinkę i koło sklepu Renata w lewo, a potem w jakąś nieznaną mi drogę. I tu zaczęła się jazda.
Ale byl fajny zjazd terenowy, wertepy, trawa, błoto ( dobrze, ze miałam bulldogi).W koncu wylądowalismy u kogoś na podwórku i znowu przedostawanie się przez jakieś rowy itd.
Fajnie:) . Mirek powiedział, ze przecież jakoś musi mi zrekompensować ten brak Odysei.
w koncu wyjechalismy tuz koło domu ministra Grada Aleksandra:). Mirek mówił , że podobno basen ma w domu. Fajna rzecz, zawsze mi sie marzył basen w domu. Tak sobie o kazdej porze móc wskoczyć i popływać.
Pod koniec jazdy wyszło słonce, towar deficytowy ( a teraz świeci już tak, ze az nie wierzę).
Trochę porozmawialismy o Istebnej i całym sezonie.
Mirek powiedział: to co sezon nie był do konca stracony?
Powiedziałam, ze nie, ze absolutnie nie!
Ze moze nie jeździłam rewelacyjnie, ale wiele się nauczyłam, nabrałam doświadczenia, zaliczyłam wszystkie górskie trasy u GG. To był mimo wszystko dobry sezon, ale bede go sobie podsumowywać wkrotce bardziej szczegółowo, więc wyjdą wszystkie plusu i minusy.
Jak pięknie świeci słonce! Szkoda, ze nie mogę dzisiaj jeszcze pojeździć, byłaby cudna wyprawa.
P.S. Tak sobie uświadomiłam , że to moje pierwsze km w tym miesiącu. w ub roku w październiku odpoczywałam. Nie jeździłam prawie nic.
Maraton w Jaśle był 5 października, a potem juz cały miesiąc laby.
teraz tak chyba nie będę praktykować. Będę sobie jeździć spokojnie póki pogoda pozwoli.
Mirek spotkał w Kowie dawnego kolegę. Okazało się, ze sie wspina w Alpach!!!
No wygląda na to , ze Mirek znalazł kogoś z kim może byc blizej tych swoich marzeń o górach wysokich.
Będę trzymać za niego kciuki!
- DST 30.00km
- Teren 5.00km
- Czas 01:32
- VAVG 19.57km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze