Wpisy archiwalne w miesiącu
Maj, 2010
Dystans całkowity: | 750.00 km (w terenie 276.00 km; 36.80%) |
Czas w ruchu: | 42:44 |
Średnia prędkość: | 17.55 km/h |
Maksymalna prędkość: | 72.00 km/h |
Suma podjazdów: | 1770 m |
Maks. tętno maksymalne: | 176 (93 %) |
Maks. tętno średnie: | 160 (85 %) |
Suma kalorii: | 14775 kcal |
Liczba aktywności: | 18 |
Średnio na aktywność: | 41.67 km i 2h 22m |
Więcej statystyk |
Środa, 5 maja 2010
wtorek
deszcz, deszcz.
ale on mi w zasadzie nie przeszkadzał wczoraj i wsiadałam na rower, tyle ze do kolegi i z powrotem ( mały serwis rowerowy).
Po drodze dostałam fontannę od Tira, dobrze, ze miałam kurtkę przeciwdeszczową:).
a dzisiaj napompowałam sobie amora i ja wiem, ze to żadna sztuka, ale ja bardzo sie cieszę z każdej rzeczy nowej , którą sama robię przy rowerze.
Dzisiaj znowu był dalszy ciąg serwisowania, wiec nie było czasu na trening:(
Mam nadzieję ze w nastepne dni nadrobi się te zaległosci.
ale on mi w zasadzie nie przeszkadzał wczoraj i wsiadałam na rower, tyle ze do kolegi i z powrotem ( mały serwis rowerowy).
Po drodze dostałam fontannę od Tira, dobrze, ze miałam kurtkę przeciwdeszczową:).
a dzisiaj napompowałam sobie amora i ja wiem, ze to żadna sztuka, ale ja bardzo sie cieszę z każdej rzeczy nowej , którą sama robię przy rowerze.
Dzisiaj znowu był dalszy ciąg serwisowania, wiec nie było czasu na trening:(
Mam nadzieję ze w nastepne dni nadrobi się te zaległosci.
- DST 15.00km
- Czas 00:51
- VAVG 17.65km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 3 maja 2010
Karpacz relacja
Przewyższenie ok 1700 m
Km ( na moim liczniku) 53
To był mój 10 maraton u Grzegorza Golonki.
To był mój „pierwszy” Karpacz.
Lubię jeździć po nowych trasach. Jest zawsze obawa co się na niej zastanie, ale nie jest nudno.
Obawiałam się tego maratonu bardzo.
Forma bardzo daleka od ideału.
Niewiele km w tym sezonie przejeźdżonych w terenie, niewiele w ogóle.
Czas kiedy powinnam robić bazę to była walka z chorobą ( ponad miesięczna) i wykorzystywanie ( mało efektywne ) luk pomiędzy okresami całkiem złej kondycji zdrowotnej żeby chociaż trochę pokręcić.
Czułam to i wiedziałam, że będzie ciężko.
Postawiłam sobie jednak cel – przejechać spokojnie bez szarpania , po prostu mieć z radość z jazdy.
Długa droga do Karpacza i przepiękne góry ze śniegiem na szczytach. Szkoda, ze nie udało mi się na nie napatrzeć.
Kiedy obudziłam się rano i spojrzałam na rower stojący obok łóżka pomyślałam: Iza, myśl pozytywnie, będzie dobrze, masz nowy rower, nowy amor, będzie się lepiej zjeżdżać.
Zjazdy to mój problem a po zimie jakby od nowa muszę sobie przypominać jak się zjeżdża i odblokować się psychicznie.
Niestety w tym sezonie oprócz maratonu w Daleszycach ( gdzie trudnych zjazdów prawie nie było) i kilku zjazdów w okolicy Tarnowa, nie miałam szansy zbyt wiele pozjeżdżać tej wiosny.
Niepokój więc był duży i od godz 9.00 kręcąc wokół stadionu mocno się denerwowałam.
Spotkałam Paulinę z Kowa, chłopaków z Poznania, a ok. 10.30 ustawiłam się w sektorze ( niestety IV).
Jeszcze przed startem zobaczyłam Kamila, krzyknął: Iza ja tam daleko za toba stoję, ale zaraz cie dogonię.
Uśmiechnęłam się i powiedziałam: no myślę…
Strat z sektora IV nie należy do przyjemności ( a mam porównanie bo dwa razy startowałam z III i to naprawdę jest komfort). No ale cóz.. na III sektor trzeba będzie sobie zapracować.
Maraton rozpoczął się 5 km podjazdem asfaltem …
I tu pierwsze „ zgrzyty”. Nie podjeżdża mi się zbyt fajnie i pojawiają się pierwsze czarne mysli pt: no nie… po co mi to?:)
( ale wiem, ze prawie każdy je ma i wiem… ze mijają, wiec jeszcze nie dramatyzuję).
Ale za chwilę zaczynają się wydobywać z roweru jakieś dziwne dźwięki ( z kazdym obrotem korbą są jakieś cykania). Korba, pedał, sztyca?
Nie wiem… ale wkurza mnie to okropnie.
Podjazd się konczy i zaczyna się jakis delikatny zjazd.
Próbuje odblokować amora… blokada nie działa.. Sprawdzam amora.. nie działa… jest sztywny..Dramat… Przede mną prawie 50 km w górach.. a mnie nie działa amortyzator…
Mija mnie Kamil krzycząć: Iza.. dawaj, dawaj…
Mówię: Kamil.. amor nie działa..
Kamil: masz strasznie mało powietrza ( no tak.. do transportu spuściliśmy powietrze.. widocznie za mało napompowany jest), myslę.. na ktorymś bufecie jest serwis ( może jakos dotrwam…).
Płakać mi się chce.. Majstruje przy manetce.. nic.. nie rusza.. kompletnie…
Siada mi psychika.. radości z jazdy już nie ma…
Zjazd.. przewracam się… szybko podnosze się bo ktos jadący z góry krzyczy: zbieraj się dziewczyno… więc biorę rower i w nogi na bok…
I mija mnie jeden, drugi, trzeci.. przestaje liczyć.. ale cięzko się włączyć do ruchu bo ścieżka wąska..
I nie mam odwagi zjeżdzać.., schodze powoli i znowu mija mnie jeden, drugi, trzeci…
Katastrofa… myslę co robić, co dalej… jechać , wycofać się…
Wycofać się? Nie Iza, to nie jest w twoim stylu mówi moje bardziej ambitne ja.
To mniej ambitne podpowiada.. zabijesz się gdzieś tu… nic tu nie „ugrasz”, przecież nie pojedziesz…
Ale jadę.
Tylko jechac jakby się nie chciało…
Mijają mnie kolejne dziewczyny, a ja nie próbuje nawet walczyć. Kiedy mija mnie dziewczyna ze sztywnym widelcem i z platformami mam ochotę się rozpłakać…
Co ja tu robię???
Pojawiają się mysli” jestem w tak kiepskiej formie, ze nie nadaje się w tym roku na Golonkę.
Musze to powiedzieć Krysi.. trudno.. nie będę jeździć.
Znowu mnie ktoś mija… jeden, drugi, a mnie się nawet podjeżdzać już nie chce… chociaż w tym amor nie przeszkadza…
I tu największy żal mam do siebie: tak poddać się nie można! Po prostu nie!
Nie wolno marudzić, narzekać.
Wybrałam taki sport, że musze się liczyć z tym, ze nie wszystko zależy ode mnie.
I dlatego trzeba to brać pod uwagę podczas każdego startu i nie marudzić tylko robić co się może.
Dojeżdzam do bufetu, gdzie stacjonuje serwisant.
Dopompowuje mi amora, ale na niewiele się to zdaje. On dalej nie działa.
Ale ja sobie myślę… pierdo… tego amora… zjeżdzam.. trudno.. będę próbować zjeżdzać, bo schodząc to do 19 nie dojadę do mety.
I zaczynym zjeżdzać.
A zjazdy jak to w górach są cięźkie. Duże kamienie, czasem nawet bardzo duże, korzenie itd.
Kto jeździ w górach to wie.
Ręce bolą okropnie…ale jadę.
Na ktorymś zjeździe przed jakims wielkim kamieniem wyhamowuje a jadacy za mną chłopak mowi: nie hamować.. zamknąć oczy i jechać..
Myslę sobie: trudno.. wynik będzie słaby, pewnie taki jak kiedyś w Krynicy ale dojadę.
Na ktorymś z podjazdów jakis turysta pyta:
A wy to tak z całej Polski jesteście?
Tak sobie towarzyskie jedziecie czy jak?
Jeszcze przed podjazdem na Chomontówkę ( jakos tak to się nazywało) w trasie spotykam Beatę z Goleniowa ( nie wiem czy ona mnie pamięta, ale ja ją tak, ścigalysmy się w ub roku na Parkowej w Krynicy, udało mi się wygrac wtedy). Cos mówi do mnie, a ja jej mówię ze amor nie działa.
Zatrzymujemy się, próbuje mi pomóc, jest odrobinę lepiej, ale mówi: o faktycznie prawie się nie ugina…
Jestem jej wdzięczna za to ze się zatrzymała:)
Długo jedziemy równo, ale gdzies na Chomontówce mija mnie i na miecie jest przede mną ok. 5 min.
Podjazd strasznie się dluzy ( chyba jakiś 4 km) i chociaz nie jest specjalnie trudny technicznie, to wyczerpujący.
Mija mnie jakiś chłopak i mowi: teraz przynajmniej można podziwiać widoki..
Mówię: tak.. ale ja już nie mam siły.
A panorama rzeczywiście przepiękna..
Boli mnie pupa.. jakos tak dziwnie.. patrzę na siodełko.. a ono przekrzywione.. jak dlugo tak jechalam? Od upadku czyli od niemalże początku???
Mam profil trasy na mostku, wiec wiem ze to ostatni taki długi pojazd, potem będzie już w dół.
Tak… było i owszem, ale za to jak w dół.
Na sam koniec totalny hardocere…
Ale próbuje zjeżdzać początek, mijam dziewczynę na sztywnym widelcu. Mówię jej tylko: współczuję ci, wiem co to znaczy, bo prawie cały maraton jadę w zasadzie na sztywniaku…
Potem już schodzę, bo kamienie są wielkosci telewizorów a własciwie plazm:)
A potem już do mety.. szybką szutrówką i wjazd do Karpacza.
Oddycham z ulgą: teraz już blisko jest asfalt , można jechac szybko.
I niespodzianka, tuz po skręcie w prawo.. jeszcze podjazd…
Tuż przed wjazdem na stadion mijam jakiegoś chłopaka i już mknę do mety.
Zatrzymuje się i brzydko przeklinam na mój amortyzator. Mam nadzieję, ze nikt tego nie słyszał:).
Jestem zła, rozdrażniona….i trzyma mnie jakąś chwilę.
Ale za moment pojawia się w głowie myśl: że ja to jeszcze pomszczę…
Na pewno pomszczę.
Trasa cudowna, prawdziwie górska i stąd mój wielki żal , ze nie miałam z tej jazdy żadnej radości.
Czas 5 h 13 min
Miejsce w kategorii 12 ( co za porażka).
Refleksje na dzień dzisiejszy: przejechałam moj kolejny maraton w górach. Znowu poczułam smak prawdziwego mtb i na pewno CZEGOŚ sie nauczyłam.
Dziekuję ekipie GG za takie trasy!
Km ( na moim liczniku) 53
To był mój 10 maraton u Grzegorza Golonki.
To był mój „pierwszy” Karpacz.
Lubię jeździć po nowych trasach. Jest zawsze obawa co się na niej zastanie, ale nie jest nudno.
Obawiałam się tego maratonu bardzo.
Forma bardzo daleka od ideału.
Niewiele km w tym sezonie przejeźdżonych w terenie, niewiele w ogóle.
Czas kiedy powinnam robić bazę to była walka z chorobą ( ponad miesięczna) i wykorzystywanie ( mało efektywne ) luk pomiędzy okresami całkiem złej kondycji zdrowotnej żeby chociaż trochę pokręcić.
Czułam to i wiedziałam, że będzie ciężko.
Postawiłam sobie jednak cel – przejechać spokojnie bez szarpania , po prostu mieć z radość z jazdy.
Długa droga do Karpacza i przepiękne góry ze śniegiem na szczytach. Szkoda, ze nie udało mi się na nie napatrzeć.
Kiedy obudziłam się rano i spojrzałam na rower stojący obok łóżka pomyślałam: Iza, myśl pozytywnie, będzie dobrze, masz nowy rower, nowy amor, będzie się lepiej zjeżdżać.
Zjazdy to mój problem a po zimie jakby od nowa muszę sobie przypominać jak się zjeżdża i odblokować się psychicznie.
Niestety w tym sezonie oprócz maratonu w Daleszycach ( gdzie trudnych zjazdów prawie nie było) i kilku zjazdów w okolicy Tarnowa, nie miałam szansy zbyt wiele pozjeżdżać tej wiosny.
Niepokój więc był duży i od godz 9.00 kręcąc wokół stadionu mocno się denerwowałam.
Spotkałam Paulinę z Kowa, chłopaków z Poznania, a ok. 10.30 ustawiłam się w sektorze ( niestety IV).
Jeszcze przed startem zobaczyłam Kamila, krzyknął: Iza ja tam daleko za toba stoję, ale zaraz cie dogonię.
Uśmiechnęłam się i powiedziałam: no myślę…
Strat z sektora IV nie należy do przyjemności ( a mam porównanie bo dwa razy startowałam z III i to naprawdę jest komfort). No ale cóz.. na III sektor trzeba będzie sobie zapracować.
Maraton rozpoczął się 5 km podjazdem asfaltem …
I tu pierwsze „ zgrzyty”. Nie podjeżdża mi się zbyt fajnie i pojawiają się pierwsze czarne mysli pt: no nie… po co mi to?:)
( ale wiem, ze prawie każdy je ma i wiem… ze mijają, wiec jeszcze nie dramatyzuję).
Ale za chwilę zaczynają się wydobywać z roweru jakieś dziwne dźwięki ( z kazdym obrotem korbą są jakieś cykania). Korba, pedał, sztyca?
Nie wiem… ale wkurza mnie to okropnie.
Podjazd się konczy i zaczyna się jakis delikatny zjazd.
Próbuje odblokować amora… blokada nie działa.. Sprawdzam amora.. nie działa… jest sztywny..Dramat… Przede mną prawie 50 km w górach.. a mnie nie działa amortyzator…
Mija mnie Kamil krzycząć: Iza.. dawaj, dawaj…
Mówię: Kamil.. amor nie działa..
Kamil: masz strasznie mało powietrza ( no tak.. do transportu spuściliśmy powietrze.. widocznie za mało napompowany jest), myslę.. na ktorymś bufecie jest serwis ( może jakos dotrwam…).
Płakać mi się chce.. Majstruje przy manetce.. nic.. nie rusza.. kompletnie…
Siada mi psychika.. radości z jazdy już nie ma…
Zjazd.. przewracam się… szybko podnosze się bo ktos jadący z góry krzyczy: zbieraj się dziewczyno… więc biorę rower i w nogi na bok…
I mija mnie jeden, drugi, trzeci.. przestaje liczyć.. ale cięzko się włączyć do ruchu bo ścieżka wąska..
I nie mam odwagi zjeżdzać.., schodze powoli i znowu mija mnie jeden, drugi, trzeci…
Katastrofa… myslę co robić, co dalej… jechać , wycofać się…
Wycofać się? Nie Iza, to nie jest w twoim stylu mówi moje bardziej ambitne ja.
To mniej ambitne podpowiada.. zabijesz się gdzieś tu… nic tu nie „ugrasz”, przecież nie pojedziesz…
Ale jadę.
Tylko jechac jakby się nie chciało…
Mijają mnie kolejne dziewczyny, a ja nie próbuje nawet walczyć. Kiedy mija mnie dziewczyna ze sztywnym widelcem i z platformami mam ochotę się rozpłakać…
Co ja tu robię???
Pojawiają się mysli” jestem w tak kiepskiej formie, ze nie nadaje się w tym roku na Golonkę.
Musze to powiedzieć Krysi.. trudno.. nie będę jeździć.
Znowu mnie ktoś mija… jeden, drugi, a mnie się nawet podjeżdzać już nie chce… chociaż w tym amor nie przeszkadza…
I tu największy żal mam do siebie: tak poddać się nie można! Po prostu nie!
Nie wolno marudzić, narzekać.
Wybrałam taki sport, że musze się liczyć z tym, ze nie wszystko zależy ode mnie.
I dlatego trzeba to brać pod uwagę podczas każdego startu i nie marudzić tylko robić co się może.
Dojeżdzam do bufetu, gdzie stacjonuje serwisant.
Dopompowuje mi amora, ale na niewiele się to zdaje. On dalej nie działa.
Ale ja sobie myślę… pierdo… tego amora… zjeżdzam.. trudno.. będę próbować zjeżdzać, bo schodząc to do 19 nie dojadę do mety.
I zaczynym zjeżdzać.
A zjazdy jak to w górach są cięźkie. Duże kamienie, czasem nawet bardzo duże, korzenie itd.
Kto jeździ w górach to wie.
Ręce bolą okropnie…ale jadę.
Na ktorymś zjeździe przed jakims wielkim kamieniem wyhamowuje a jadacy za mną chłopak mowi: nie hamować.. zamknąć oczy i jechać..
Myslę sobie: trudno.. wynik będzie słaby, pewnie taki jak kiedyś w Krynicy ale dojadę.
Na ktorymś z podjazdów jakis turysta pyta:
A wy to tak z całej Polski jesteście?
Tak sobie towarzyskie jedziecie czy jak?
Jeszcze przed podjazdem na Chomontówkę ( jakos tak to się nazywało) w trasie spotykam Beatę z Goleniowa ( nie wiem czy ona mnie pamięta, ale ja ją tak, ścigalysmy się w ub roku na Parkowej w Krynicy, udało mi się wygrac wtedy). Cos mówi do mnie, a ja jej mówię ze amor nie działa.
Zatrzymujemy się, próbuje mi pomóc, jest odrobinę lepiej, ale mówi: o faktycznie prawie się nie ugina…
Jestem jej wdzięczna za to ze się zatrzymała:)
Długo jedziemy równo, ale gdzies na Chomontówce mija mnie i na miecie jest przede mną ok. 5 min.
Podjazd strasznie się dluzy ( chyba jakiś 4 km) i chociaz nie jest specjalnie trudny technicznie, to wyczerpujący.
Mija mnie jakiś chłopak i mowi: teraz przynajmniej można podziwiać widoki..
Mówię: tak.. ale ja już nie mam siły.
A panorama rzeczywiście przepiękna..
Boli mnie pupa.. jakos tak dziwnie.. patrzę na siodełko.. a ono przekrzywione.. jak dlugo tak jechalam? Od upadku czyli od niemalże początku???
Mam profil trasy na mostku, wiec wiem ze to ostatni taki długi pojazd, potem będzie już w dół.
Tak… było i owszem, ale za to jak w dół.
Na sam koniec totalny hardocere…
Ale próbuje zjeżdzać początek, mijam dziewczynę na sztywnym widelcu. Mówię jej tylko: współczuję ci, wiem co to znaczy, bo prawie cały maraton jadę w zasadzie na sztywniaku…
Potem już schodzę, bo kamienie są wielkosci telewizorów a własciwie plazm:)
A potem już do mety.. szybką szutrówką i wjazd do Karpacza.
Oddycham z ulgą: teraz już blisko jest asfalt , można jechac szybko.
I niespodzianka, tuz po skręcie w prawo.. jeszcze podjazd…
Tuż przed wjazdem na stadion mijam jakiegoś chłopaka i już mknę do mety.
Zatrzymuje się i brzydko przeklinam na mój amortyzator. Mam nadzieję, ze nikt tego nie słyszał:).
Jestem zła, rozdrażniona….i trzyma mnie jakąś chwilę.
Ale za moment pojawia się w głowie myśl: że ja to jeszcze pomszczę…
Na pewno pomszczę.
Trasa cudowna, prawdziwie górska i stąd mój wielki żal , ze nie miałam z tej jazdy żadnej radości.
Czas 5 h 13 min
Miejsce w kategorii 12 ( co za porażka).
Refleksje na dzień dzisiejszy: przejechałam moj kolejny maraton w górach. Znowu poczułam smak prawdziwego mtb i na pewno CZEGOŚ sie nauczyłam.
Dziekuję ekipie GG za takie trasy!
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 2 maja 2010
Niedzielne refleksje
tak sobie siedzę i czytam i myślę... i przypominam sobie dlaczego jeżdzę u Golonki.
I podpisuję się pod tym co napisał ktoś na forum u GG:
"Odpowiadam na post, z którym się nie zgadam i spróbuję zrobić to inaczej niż w trybie "świętej" wojny kibiców Realu i Barcelony. Jestem amatorem i na zawsze nim zostanę, choćby ze względu na wkraczanie w wiek średni i niewielką ilość czasu na jeżdżenie rowerem. Zaczynałem w zeszłym roku, a Karpacz to mój 10 start w "karierze". I zaczynałem właśnie w cyklu Fuji zaglądając również na maratony Powerade. Chwała i szacunek panu Grabkowi, że było miejsce gdzie mogłem rozpocząć swoją przygodę z MTB (tam można to zrobić w każdym wieku). Spróbować czym jest wyścig. Ale bardzo szybko pojawił się u mnie głód pokonywania swoich własnych ograniczeń. Szukanie dla siebie nowych wyzwań - choćby najmniejszych.
Nie miałem uprzedzeń wobec żadnego organizatora i nadal ich nie mam. Ale nie wystarczają mi już starty w miejscach gdzie nie ma gór (np. Wrocław, Zdzieszowice). Nie odpowiada mi zachowania startujących, którzy jadą tłumem i nikomu nie dają szansy pojechać szybciej, albo zsiadają z roweru na podjeździe blokując całą szerokość trasy (mam nadzieję, że kiedyś się nauczą jak to należy robić). Nie rozumiem dlaczego na mecie maratonu w Piechowicach tak wiele osób narzekało głośno na ostatnie 10 kilometrów (świetny zjazd błotnistym odcinkiem). Czemu zapowiadany jeden (jeden!) trudny technicznie zjazd zniknął w ostatniej chwili z trasy ostatniego maratonu 2009 w Polanicy.
Po co pisać o przeroście ambicji osób układających trasę w Karpaczu? Myślę, że nie warto obrażać ludzi zakręconych na punkcie MTB - dla których wyścigi to coś bardzo blisko "sensu życia". Nieważne, czy tylko uważają się za kolarzy i ścigaczy czy naprawdę nimi są. Ani nie warto obrażać tych, którzy jadą Mega 6 godzin tylko po to, żeby tylko sobie udowodnić, że dadzą radę - a spiker wita ich na mecie i gratuluje ukończenia trasy. Każdy kto startuje w takich imprezach różni się od ludzi spędzających soboty przed telewizorem i choćby dlatego zasługuje na szacunek.
Po co pisać o sobie "jestem cienki"?
Nie lepiej poczytać trochę o technice jazdy i sprawdzić to w praktyce. Dowiedzieć się jak często jeść i pić na trasie, jak gospodarować swoimi siłami takimi jakie są. Jeśli ja mam się jeszcze czegoś nauczyć, to tylko z lepszymi od siebie. A gdzie ich znaleźć, jeśli nie tam gdzie jest trudno. Nie grozi mi start z pierwszego sektora więc kiedy trafiam na techniczne zjazdy ci, którzy jechali przede mną wyraźnie "wyrysowali" mi już optymalną trasę przejazdu tego miejsca. Mam pewność, że się da pojechać (nie iść). Reszta zależy ode mnie. Mój rower przejedzie wszystko - ja jeszcze nie. Ale to powoli będzie się zmieniać. Wspólnie nad tym popracujemy.
Po co obrażać się na miejsce, w którym mi nie poszło?
Zeszłoroczna Głuszyca bardzo mnie upokorzyła - ale dojechałem. To moja wygrana. Czemu Ciebie i drugiego kolegi niezadowolonego ze startu w Karpaczu nie kręci perspektywa wygrywania - z trasą, ze zmęczeniem, ze sobą? Fakt - jeśli obaj jeździliście tylko u Grabka to w Karpaczu trafiliście na ciężką przeprawę. Ale nie wierzę, że na mecie nie mieliście ani odrobiny satysfakcji"
I podpisuję się pod tym co napisał ktoś na forum u GG:
"Odpowiadam na post, z którym się nie zgadam i spróbuję zrobić to inaczej niż w trybie "świętej" wojny kibiców Realu i Barcelony. Jestem amatorem i na zawsze nim zostanę, choćby ze względu na wkraczanie w wiek średni i niewielką ilość czasu na jeżdżenie rowerem. Zaczynałem w zeszłym roku, a Karpacz to mój 10 start w "karierze". I zaczynałem właśnie w cyklu Fuji zaglądając również na maratony Powerade. Chwała i szacunek panu Grabkowi, że było miejsce gdzie mogłem rozpocząć swoją przygodę z MTB (tam można to zrobić w każdym wieku). Spróbować czym jest wyścig. Ale bardzo szybko pojawił się u mnie głód pokonywania swoich własnych ograniczeń. Szukanie dla siebie nowych wyzwań - choćby najmniejszych.
Nie miałem uprzedzeń wobec żadnego organizatora i nadal ich nie mam. Ale nie wystarczają mi już starty w miejscach gdzie nie ma gór (np. Wrocław, Zdzieszowice). Nie odpowiada mi zachowania startujących, którzy jadą tłumem i nikomu nie dają szansy pojechać szybciej, albo zsiadają z roweru na podjeździe blokując całą szerokość trasy (mam nadzieję, że kiedyś się nauczą jak to należy robić). Nie rozumiem dlaczego na mecie maratonu w Piechowicach tak wiele osób narzekało głośno na ostatnie 10 kilometrów (świetny zjazd błotnistym odcinkiem). Czemu zapowiadany jeden (jeden!) trudny technicznie zjazd zniknął w ostatniej chwili z trasy ostatniego maratonu 2009 w Polanicy.
Po co pisać o przeroście ambicji osób układających trasę w Karpaczu? Myślę, że nie warto obrażać ludzi zakręconych na punkcie MTB - dla których wyścigi to coś bardzo blisko "sensu życia". Nieważne, czy tylko uważają się za kolarzy i ścigaczy czy naprawdę nimi są. Ani nie warto obrażać tych, którzy jadą Mega 6 godzin tylko po to, żeby tylko sobie udowodnić, że dadzą radę - a spiker wita ich na mecie i gratuluje ukończenia trasy. Każdy kto startuje w takich imprezach różni się od ludzi spędzających soboty przed telewizorem i choćby dlatego zasługuje na szacunek.
Po co pisać o sobie "jestem cienki"?
Nie lepiej poczytać trochę o technice jazdy i sprawdzić to w praktyce. Dowiedzieć się jak często jeść i pić na trasie, jak gospodarować swoimi siłami takimi jakie są. Jeśli ja mam się jeszcze czegoś nauczyć, to tylko z lepszymi od siebie. A gdzie ich znaleźć, jeśli nie tam gdzie jest trudno. Nie grozi mi start z pierwszego sektora więc kiedy trafiam na techniczne zjazdy ci, którzy jechali przede mną wyraźnie "wyrysowali" mi już optymalną trasę przejazdu tego miejsca. Mam pewność, że się da pojechać (nie iść). Reszta zależy ode mnie. Mój rower przejedzie wszystko - ja jeszcze nie. Ale to powoli będzie się zmieniać. Wspólnie nad tym popracujemy.
Po co obrażać się na miejsce, w którym mi nie poszło?
Zeszłoroczna Głuszyca bardzo mnie upokorzyła - ale dojechałem. To moja wygrana. Czemu Ciebie i drugiego kolegi niezadowolonego ze startu w Karpaczu nie kręci perspektywa wygrywania - z trasą, ze zmęczeniem, ze sobą? Fakt - jeśli obaj jeździliście tylko u Grabka to w Karpaczu trafiliście na ciężką przeprawę. Ale nie wierzę, że na mecie nie mieliście ani odrobiny satysfakcji"
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 2 maja 2010
Karpacz PORAŻKA
No tak.. porażka...
wiedziałam, że nie jestem w formie i wiedziałam, że będzie mi wyjątkowo cięzko.
Niestety te 5 tyg marnego trenowania spowodowanego bynajmniej nie moim lenistwem a chorobą , daja teraz takie "mierne" efekty.
Zanotowałam jeden z najgorszych moich występów. Podczas jazdy mysli były bardzo zdecydowane:) : muszę powiedzieć Krysi, ze ja już konczę przygodę z Poweradem w tym roku. To dla mnie za trudne maratony jak na moja obecną formę.
Jak Krysia przyjechała na metę powiedziała mi: zastanawiałam się jak Ci powiedzieć. że już nie będe jeździć....
Tak więc obawiałam się tego wystepu, ale jak wstałam rano w sobotę pomyślałam sobie: Iza.. jest dobrze... masz nowy rower... z nowym, dobrym amorem, będzie sie lepiej zjeżdzać..
Chyba nie powinnam mieć takich mysli.. bo prowokuję nimi późniejsze zdarzenia, nie do konca przyjemne.
Po 5 km podjeździe na początek ( podczas którego równiez czarne mysli mnie dobiegały), a podjazd nie byl taki trudny... długi, ale niespecjalnie nastromiony..
Tak wiec po wjeździe w las i pierwszych zjazdach czyli na samym początku maratonu zorientowałam się , ze stało sie to czego sie obawiałam czyli ze zablokowałam sie manetka do blokady amora i koniec... amor nie działa!
I wtedy myślałam , ze sie rozpłaczę... kompletnie mnie to psychicznie rozwaliło... pomyslałam sobie: jak ja mam teraz zjezdzać? tutaj w górach... kamienie korzenie i co teraz...
Zaraz też zanotowałam upadek i to totalnie mnie rozwaliło. Upadek nie był groźny.. ale rozumek powiedział: no to koniec.. juz nie dasz rady zjezdzac na sztwyniaku przecież..
I tu mam żal do siebie bo trzeba to było olać i próbować... a ja zaczełam spokojnie schodzic pierwsze trudniejsze zjazdy.. wszystkich przepuszczać...
Po prostu zrezygnowałam...
A trzeba było nawet schodzić szybciej te zjazdy... ( bo zbiegać to raczej byłoby cieżko.. wielkie kamerdolce, buty mi sie ślizgały).
I dopiero jakoś tak na 25 km pomyslałam sobie: pierd... tego amora.. zjazdzam.
No i zaczełam zjezdzać. Było trudno bo zjazdy jak dla mnie i myślę ze nie tylko dla mnie:) ciężkie... bardzo dużo dużych kamieni...
Ręce bolały mnie tak że szok...
czułam sie jakbym miała w rękach młot pneumatyczny.
Dojechałam. Sponiewairana fizycznie i psychicznie. Objechały mnie rywalki, które objechać nie powinny!!!
ale tuż za metą, już tuż za meta powiedziałam sobie: o nie... nie zrezygnuję.. pomścimy to i ja i KTM.
Muszę tylko doprowadzić do porządku swoją forme i KTM.
Nie może tak być zeby mój czas poświecony w zimie na przygotowania i finanse poświecone na nowy sprzet poszły na marne.
Pomyslałam też:
porazki też sie przydają.. po ub. Krynicy pojechałam nieźle w Tarnowie i Gluszycy i całkiem dobrze w Krakowie.
Więc będzie dobrze!
Pozdrowienia dla kolegów bodjaże z Poznania, którzy "zaczepili" mówiąć: o koleżanka z bikestas...
Myslałam ze mnie z kimś pomylili.. bo jakos tak nie zapomniało mi sie ze piszę bloga na bikestas:).
a teraz dwa dni przerwy od roweru, musze zaraz jechać do Mielca
P.S Słowko o trasie. Trasa piekna , malownicza, górska , golnkowa po prostu.
Dwa czy trzy długie kilkukilometrowe podjazdy ( łatwiejsze technicznie) i reszta takich krótkich, technicznych, siłowych, zjazdy... jak to w górach.. nieławte.. duża ilośc kamieni, dużych kamieni:) a na koniec.. prawdziwy hardcore... na dosyć sporej długości.. telewizory... skapitulowałam gdzieś w połowie.. pewnie byli tacy co przejechali całość. Szacunek.
Górski maraton to górski maraton.
To jest mtb;)
wiedziałam, że nie jestem w formie i wiedziałam, że będzie mi wyjątkowo cięzko.
Niestety te 5 tyg marnego trenowania spowodowanego bynajmniej nie moim lenistwem a chorobą , daja teraz takie "mierne" efekty.
Zanotowałam jeden z najgorszych moich występów. Podczas jazdy mysli były bardzo zdecydowane:) : muszę powiedzieć Krysi, ze ja już konczę przygodę z Poweradem w tym roku. To dla mnie za trudne maratony jak na moja obecną formę.
Jak Krysia przyjechała na metę powiedziała mi: zastanawiałam się jak Ci powiedzieć. że już nie będe jeździć....
Tak więc obawiałam się tego wystepu, ale jak wstałam rano w sobotę pomyślałam sobie: Iza.. jest dobrze... masz nowy rower... z nowym, dobrym amorem, będzie sie lepiej zjeżdzać..
Chyba nie powinnam mieć takich mysli.. bo prowokuję nimi późniejsze zdarzenia, nie do konca przyjemne.
Po 5 km podjeździe na początek ( podczas którego równiez czarne mysli mnie dobiegały), a podjazd nie byl taki trudny... długi, ale niespecjalnie nastromiony..
Tak wiec po wjeździe w las i pierwszych zjazdach czyli na samym początku maratonu zorientowałam się , ze stało sie to czego sie obawiałam czyli ze zablokowałam sie manetka do blokady amora i koniec... amor nie działa!
I wtedy myślałam , ze sie rozpłaczę... kompletnie mnie to psychicznie rozwaliło... pomyslałam sobie: jak ja mam teraz zjezdzać? tutaj w górach... kamienie korzenie i co teraz...
Zaraz też zanotowałam upadek i to totalnie mnie rozwaliło. Upadek nie był groźny.. ale rozumek powiedział: no to koniec.. juz nie dasz rady zjezdzac na sztwyniaku przecież..
I tu mam żal do siebie bo trzeba to było olać i próbować... a ja zaczełam spokojnie schodzic pierwsze trudniejsze zjazdy.. wszystkich przepuszczać...
Po prostu zrezygnowałam...
A trzeba było nawet schodzić szybciej te zjazdy... ( bo zbiegać to raczej byłoby cieżko.. wielkie kamerdolce, buty mi sie ślizgały).
I dopiero jakoś tak na 25 km pomyslałam sobie: pierd... tego amora.. zjazdzam.
No i zaczełam zjezdzać. Było trudno bo zjazdy jak dla mnie i myślę ze nie tylko dla mnie:) ciężkie... bardzo dużo dużych kamieni...
Ręce bolały mnie tak że szok...
czułam sie jakbym miała w rękach młot pneumatyczny.
Dojechałam. Sponiewairana fizycznie i psychicznie. Objechały mnie rywalki, które objechać nie powinny!!!
ale tuż za metą, już tuż za meta powiedziałam sobie: o nie... nie zrezygnuję.. pomścimy to i ja i KTM.
Muszę tylko doprowadzić do porządku swoją forme i KTM.
Nie może tak być zeby mój czas poświecony w zimie na przygotowania i finanse poświecone na nowy sprzet poszły na marne.
Pomyslałam też:
porazki też sie przydają.. po ub. Krynicy pojechałam nieźle w Tarnowie i Gluszycy i całkiem dobrze w Krakowie.
Więc będzie dobrze!
Pozdrowienia dla kolegów bodjaże z Poznania, którzy "zaczepili" mówiąć: o koleżanka z bikestas...
Myslałam ze mnie z kimś pomylili.. bo jakos tak nie zapomniało mi sie ze piszę bloga na bikestas:).
a teraz dwa dni przerwy od roweru, musze zaraz jechać do Mielca
P.S Słowko o trasie. Trasa piekna , malownicza, górska , golnkowa po prostu.
Dwa czy trzy długie kilkukilometrowe podjazdy ( łatwiejsze technicznie) i reszta takich krótkich, technicznych, siłowych, zjazdy... jak to w górach.. nieławte.. duża ilośc kamieni, dużych kamieni:) a na koniec.. prawdziwy hardcore... na dosyć sporej długości.. telewizory... skapitulowałam gdzieś w połowie.. pewnie byli tacy co przejechali całość. Szacunek.
Górski maraton to górski maraton.
To jest mtb;)
- DST 53.00km
- Teren 47.00km
- Czas 05:12
- VAVG 10.19km/h
- VMAX 45.00km/h
- Temperatura 12.0°C
- HRmax 174 ( 92%)
- HRavg 155 ( 82%)
- Kalorie 3000kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze