Wpisy archiwalne w miesiącu
Czerwiec, 2014
Dystans całkowity: | 797.00 km (w terenie 192.00 km; 24.09%) |
Czas w ruchu: | 39:29 |
Średnia prędkość: | 20.19 km/h |
Maksymalna prędkość: | 62.00 km/h |
Liczba aktywności: | 16 |
Średnio na aktywność: | 49.81 km i 2h 28m |
Więcej statystyk |
Poniedziałek, 9 czerwca 2014
Interwały
Gdyby nie: dnf w Istebnej w 2009r. (upadek, uszkodzona przerzutka, urwany łańcuch)
dnf w Gorlicach w 2010r. (na 12 km przed metą dystansu giga, muszę zejść z trasy – brak hamulców)
dnf w Zabierzowie w 2011r. (skręcona noga)
dnf w Krakowie w 2011r. (poważny upadek, próba jazdy jeszcze przez jakieś 10 km i poddanie się, bo organizm nie dał rady)
dnf w Wierchomli w 2013r. (pomyliłam trasę)
to sobotnia Wisła byłaby maratonem nr 50. Ale nie była i trzeba się starać dalej.
Kiedy dojechałam w Wiśle na metę i rozgoryczona, a wręcz można powiedzieć wściekła, siedziałam z koleżankami i kolegami z drużyny, powiedziałam: kończę z tym… Darek Wierzbicki powiedział: przejdzie ci.. Pokręciłam głową, będąc pewną, że nie.
I przyznam się szczerze .. trzymało mnie długo. Jakoś tak do połowy dzisiejszego dnia.
Niesmak, rozgoryczenie, żal, pewien rodzaj frustracji. A potem.. potem pomyślałam: trzeba jeszcze zawalczyć. Spróbować.
I nakreśliłam sobie plan naprawczy (szczegółów nie zdradzam, może kiedyś... jak się uda coś naprawić). I dzisiaj był pierwszy dzień planu naprawczego. On nie dotyczył tylko treningu. I muszę powiedzieć, że zrealizowałam go w 100% . Na trening wyjechałam późno. Po 19 . Celowo, ponieważ upał był nieziemski. Ostatecznie tego upału nie da się unikać bez końca, trzeba będzie i w upale pojeździć, bo przecież organizm musi się przyzwyczajać i do takich warunków. Niejeden wyścig pewnie odbędzie się w w upale. Krótko dzisiaj, ale tak zaplanowałam. Trochę interwałów. Kolano po sobotnim upadku nieznacznie bolało, ale i tak jest super, ponieważ w nocy z soboty na niedzielę bolało bardzo i myślałam, że będzie większy kłopot ( nasza gomolowa Lucy na ten przykład zaliczyła podobny upadek na podjeździe i.. złamała rzepkę).
Niestety zdaje się, że napęd w Magnusie "kończy się". I tak długo wytrzymał.
Na koniec trochę zdjęć z Wisły jeszcze:
Na pierwszym podjeździe © lemuriza1972
dnf w Gorlicach w 2010r. (na 12 km przed metą dystansu giga, muszę zejść z trasy – brak hamulców)
dnf w Zabierzowie w 2011r. (skręcona noga)
dnf w Krakowie w 2011r. (poważny upadek, próba jazdy jeszcze przez jakieś 10 km i poddanie się, bo organizm nie dał rady)
dnf w Wierchomli w 2013r. (pomyliłam trasę)
to sobotnia Wisła byłaby maratonem nr 50. Ale nie była i trzeba się starać dalej.
Kiedy dojechałam w Wiśle na metę i rozgoryczona, a wręcz można powiedzieć wściekła, siedziałam z koleżankami i kolegami z drużyny, powiedziałam: kończę z tym… Darek Wierzbicki powiedział: przejdzie ci.. Pokręciłam głową, będąc pewną, że nie.
I przyznam się szczerze .. trzymało mnie długo. Jakoś tak do połowy dzisiejszego dnia.
Niesmak, rozgoryczenie, żal, pewien rodzaj frustracji. A potem.. potem pomyślałam: trzeba jeszcze zawalczyć. Spróbować.
I nakreśliłam sobie plan naprawczy (szczegółów nie zdradzam, może kiedyś... jak się uda coś naprawić). I dzisiaj był pierwszy dzień planu naprawczego. On nie dotyczył tylko treningu. I muszę powiedzieć, że zrealizowałam go w 100% . Na trening wyjechałam późno. Po 19 . Celowo, ponieważ upał był nieziemski. Ostatecznie tego upału nie da się unikać bez końca, trzeba będzie i w upale pojeździć, bo przecież organizm musi się przyzwyczajać i do takich warunków. Niejeden wyścig pewnie odbędzie się w w upale. Krótko dzisiaj, ale tak zaplanowałam. Trochę interwałów. Kolano po sobotnim upadku nieznacznie bolało, ale i tak jest super, ponieważ w nocy z soboty na niedzielę bolało bardzo i myślałam, że będzie większy kłopot ( nasza gomolowa Lucy na ten przykład zaliczyła podobny upadek na podjeździe i.. złamała rzepkę).
Niestety zdaje się, że napęd w Magnusie "kończy się". I tak długo wytrzymał.
Na koniec trochę zdjęć z Wisły jeszcze:
Na podium z Panią Krystyną © lemuriza1972
Na podium ze wszystkimi dziewczynami z drużyny © lemuriza1972
Początek ostatniego terenowego zjazdu © lemuriza1972
Zaczynamy zjazd © lemuriza1972
- DST 30.00km
- Czas 01:07
- VAVG 26.87km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 8 czerwca 2014
Bikemaraton Wisła
Maraton nr 45
Bikemaraton Wisła 2014
Przewyższenie: 1900 m, km 41
Czas: 3 h 53 minuty
Miejsce: open 416/556
Kobiety 25/40
Kategoria K4: 4/6
Bikemaraton Wisła 2014
Przewyższenie: 1900 m, km 41
Czas: 3 h 53 minuty
Miejsce: open 416/556
Kobiety 25/40
Kategoria K4: 4/6
To był weekend pełen emocji (różnorakich).
Bo wyjazd w góry, zawsze budzi emocje.
Kierunek: Wisła.
Celem nr 1 była doroczna impreza u sponsora naszego teamu Pawła Gomoli, który jest szczęśliwcem i mieszka w Wiśle
. Ale , że w sobotę był maraton, no to trzeba było wystartować, żeby na trasie było jak najwięcej niebiesko-pomarańczowo-białych barw (i było sporrrooooo…).
Do Wisły wyjechaliśmy już w piątek.
Rano nieprzewidziane kłopoty. Z mojej tylnej opony zeszła znaczna część powietrza. Jestem niespokojna, ale chłopcy z GTA działają. Diagnoza: uszkodzony wentyl. Na szczęście kolega Jacek S., zwany również Sufą ma różne części zapasowe. Koledzy wymieniają i jestem już spokojna. Kolegom ( Mirkowi W i Sufie) bardzo dziękuję. Jesteście współtwórcami mojego wątpliwego co prawda, ale jednak sukcesu (bo dotoczyłam się do mety):). A z braku innych sukcesów, to i takie COŚ należy chyba uznać za sukces:).
Ale powróćmy do wydarzeń dnia wczorajszego.
Teraz pozostaje już tylko zmierzyć się z trasą. Tę znam z ubiegłego roku i wiem jedno: łatwo nie będzie. Technicznie nie jest specjalnie trudno , bo zjazdy to takie, które mi pasują i które zjeżdżam dobrze. Z podjazdami nieco gorzej, bo są dwa konkretne długie podpychy, które wiem, że dla mnie będą problemem, poza tym sporo podjazdów o dużym nastromieniu. Jest to jednak maraton z dużym przewyższeniem: prawie 1900 m na 41 km. Sporo, prawda?
Nie znam specjalnie specyfiki maratonów u Grabka, ale ci którzy jeżdżą twierdzą, że Wisła i Bielawa, to maratony najtrudniejsze w tym cyklu.
To taki maraton.. łatwiejszy niż te najtrudniejsze u GG, ale trudniejszy niż te w Cyklo.
Do tego grzeje mocno słońce i już wiadomo, że tym bardziej łatwo nie będzie. Na start zjeżdżamy na rowerach ( 5 km, dwa krótkie podjazdy i dwa zjazdy). Mam okazję poćwiczyć ostatni terenowy zjazd do mety. To jest najtrudniejszy zjazd tego maratonu, tak to pamiętam z ub. roku. W tym roku dodatkowo jest mokry ( trasa była momentami mokra, ale nie nadmiernie, wiec było pod tym względem dość bezpiecznie). Próbny zjazd zjeżdżam z jedną niewielką podpórką.
Tym razem przyjdzie mi się zmierzyć w kategorii z Krysią, bo jedzie mega (na giga u Grabka dalej kobietom jeździć nie wolno). Raczej nie mam wątpliwości kto wyjdzie zwycięsko z tej rywalizacji, ale po cichu liczę, że powalczę. Ruszamy. Na początek bardzo długi podjazd. Kilka dobrych kilometrów , 5, 6? Jakoś tak. Najpierw asfalt, potem płyty i cóż.. stromo, bardzo stromo. Trzeba walczyć, a tutaj słońce przygrzewa bardzo. Krysia mnie nie mija, więc pewnie jest gdzieś tuż za mną.
Przed sobą widzę Sufę i tak będziemy się widywać do jakiegoś 14 km, raz on mnie mija , raz ja jego.
Gorąco, a nie ma za bardzo kiedy pić, bo wciąż jest pod górę i to konkretnie pod górę. Na tym pierwszym podjeździe mam spore wątpliwości co do dalszej jazdy. Tak męczy mnie ten podjazd i to słońce, że mam ochotę zjechać sobie na bok i dać sobie spokój. Coś jednak nie pozwala. Jedziemy więc dalej.
Mija mnie Paweł Tutaj z MPEC-u i mówi: A jednak jest Tarnów… Pyta jak się jedzie ( a akurat jest bardzo ostro pod górę). Mówię mu: w nieodpowiednim miejscu zadajesz pytania ( z trudem odpowiadam, bo dyszę jak lokomotywa).
Gdzieś na 14 km terenowy podjazd, koło gdzieś mi ucieka, rower leci na bok, a ja niestety nie nadążam z wypięciem butów z pedałów, no i uderzam bardzo mocno kolanem w kamień. Boli… no ale cóż. Nie raz tak bolało. Trzeba jechać dalej. Sufa spada przeze mnie z roweru ( no tak twierdzi i pewnie tak jest).
Za chwilę widzę Panią Krystynę. No cóż.. tego można się było spodziewać, że w końcu mnie dojdzie. Postanawiam próbować walczyć. No to jadę. W którymś momencie mnie mija, ale siedzę na kole i myślę sobie: tak łatwo nie odpuszczę. Jedziemy. Akurat jest taki terenowy dłuższy, fajny odcinek, trochę kałuż, korzeni. Staram się trzymać blisko, bo wiem, że jak będzie zjazd to Krysia może mi odjechać. Jest zjazd, trzymam się tuż za nią. Jadę jak na mnie odważnie i jestem zadowolona, że nie straciłam nic na dystansie. No ale niestety w tym cyklu często spotyka się ludzi, którzy jednak chyba mało jeżdżą po terenie i górach i ze zjazdami mają problemy. Te zjazdy nie są specjalnie nastromione, ale pełne ostrych, luźnych kamieni i widać, że niektórzy się boją. Zjazd łąką. Jakiś człowiek przed nami, skutecznie blokuje nas na zjeździe, a ta łąka nie jest bezpieczna, lepiej jechać ścieżką, bo nie wiadomo co kryje się pod trawą. Krysi jakoś udaje się wyminąć gościa, mnie już niestety nie. Jadę za nim, on ledwie jedzie, a ja bezradnie patrzę jak Krysia odjeżdża. Myślę, że popełniłam błąd. Powinnam wtedy zaryzykować i jakoś próbować go ominąć. Pocieszam się, że może uda mi się Krysię dogonić. No, ale niestety. Tracę ją z pola widzenia, a jak się „rywala” nie widzi, to jest ciężko. Do tego mam świadomość, że jak się zaczną te długie podpychy ( a są naprawdę straszne), to nie dam Krysi rady. Ona dużo szybciej chodzi, a ja na takich odcinkach bardzo tracę.
Męczę się potwornie podpychając rower, który jednak trochę waży,wszyscy mnie mijają, a ja popadam w rozpacz, bo jeśli cokolwiek zyskałam na podjeździe czy zjeździe, to wszystko tracę na tych podpychach. Generalnie upał mnie wykańcza. Czuję kompletny brak mocy. Toczę się pod górę. Z góry zjeżdżam szybko i płynnie i ze zjazdów jestem bardzo zadowolona. Na pewno poszły mi jeszcze sprawniej niż w ub roku. Na tych podpychach w głowie kłębią się tysiące myśli ( jakoś z tą moja głową w tym roku wygrać nie mogę). Myśli pt: po co ja to robię ? Jestem przecież taka słaba.. tylko się ośmieszam taką jazdą. Trzeba z tym skończyć. Zrobię generalkę u GG, ale w Cyklo, na pewno nie będę robić generalki. Nie ma sensu… ITD.
Cóż.. Ostatni bufet, do mety jakieś 12 km, patrzę na licznik, czas niezły ( tak mi się wydaje wtedy) , myślę sobie: będzie lepszy czas niż w ub roku. (a taki sobie cel zakładałam, żeby ten czas był lepszy). Jakoś jednak zapomniałam, że te ostatnie 12 km są naprawdę ciężkie. Najpierw mozolny podjazd na Orłową ( tak to chyba się nazywa), potem podpych.. długiiiiiiiiiiiiiii. Na Orłowej ledwie się toczę, słońce pali niemiłosiernie, a mnie dodatkowo coś podrażniło gardło i chyba 10 minut jadę kaszląc. To samo miałam w Karpaczu. Czy to jakaś alergia? Nie wiem.
Myślę sobie: byle tylko dojechać do domu Pawła (bo trasa biegnie obok jego domu), potem już 5 km. Co prawda będą jeszcze dwa krótkie podjazdy, ale jakoś je przemęczę. Patrzę na licznik i już widzę, że czasu wiele chyba nie poprawię. Pod domem Pawła stoi żona Mirka Wójcika i Romek z naszego teamu. Biorę od nich kubek wody i polewam się ( zresztą polewałam się na każdym bufecie). No i do mety. Dwa podjazdy, jeden szybki zjazd po kamieniach, zjazd po asfalcie i po płytach, a potem skręt do lasu i ten najtrudniejszy zjazd maratonu. Mnie on się bardzo podobał i tym razem przejeżdżam bezbłędnie, chociaż nie jest on taki łatwy naprawdę. I już do mety.
Na mecie jestem zła rozgoryczona, bo wiem, że pojechałam przeciętnie bardzo. Do tego dostaje wynik smsem, nie dość, że jestem 4 w kategorii, to jeszcze czas identyczny jak w ub roku. Co do minuty. Czyli nie udało się nic urwać.
Dzisiaj mi się humor poprawił nieznacznie, bo ci z którymi rozmawiałam mieli dużo gorsze czasy niż w ub roku, gorszy o 5 min podobno miał też zwycięzca mega. No to niby powinnam być zadowolona. I pewnie byłabym w pełni, gdyby nie świadomość, że ten mój zeszłoroczny czas, był po prostu kiepski. Nie ma więc co piać z zachwytu, że czas taki sam jak w ub roku. Dużo wniosków po tym maratonie, dużo przemyśleń. Ale to zostawię na kiedy indziej.
Na szczęście nie muszę się martwić tak jak Sufa, ze Trophy niedługo:) ( bo Sufa się martwi).
Ja tam sobie będę spokojnie myśleć: co dalej...
To był mój 45 maraton. Na pewno będę chciała ww tym roku „dociągnąć” do 50. Czy się uda? Nie wiem, bo jakoś coraz mi trudniej i na treningach i na wyścigach.
Weekend generalnie udany, bo wieczorem impreza u Pawła w licznych gomolowym towarzystwie, a dzisiaj spacer po lesie (nie pojechałam na rozjazd z grupą, bo mi się nie chciało jeździć na rowerze, a do tego bolało stłuczone wczoraj kolano), a potem wylegiwanie się na leżaku w słoneczku z widokiem na góry ze szczególnym uwzględnieniem Czantorii.
Krysi należą się wielkie gratulacje, ponieważ wygrała kategorię K4 (była ode mnie lepsza, aż o chyba 18 minut). Sufa ( tutaj jeszcze jechał przede mną). Niestety (dla niego) nie trwało to długo.
No, ale na pocieszenie ma zdjęcie z mistrzynią... Co prawda, tylko drugiego planu, no ale zawsze to mistrzyni:)>
Sufa i mistrzyni drugiego planu © lemuriza1972Bo wyjazd w góry, zawsze budzi emocje.
Kierunek: Wisła.
Celem nr 1 była doroczna impreza u sponsora naszego teamu Pawła Gomoli, który jest szczęśliwcem i mieszka w Wiśle
. Ale , że w sobotę był maraton, no to trzeba było wystartować, żeby na trasie było jak najwięcej niebiesko-pomarańczowo-białych barw (i było sporrrooooo…).
Do Wisły wyjechaliśmy już w piątek.
Rano nieprzewidziane kłopoty. Z mojej tylnej opony zeszła znaczna część powietrza. Jestem niespokojna, ale chłopcy z GTA działają. Diagnoza: uszkodzony wentyl. Na szczęście kolega Jacek S., zwany również Sufą ma różne części zapasowe. Koledzy wymieniają i jestem już spokojna. Kolegom ( Mirkowi W i Sufie) bardzo dziękuję. Jesteście współtwórcami mojego wątpliwego co prawda, ale jednak sukcesu (bo dotoczyłam się do mety):). A z braku innych sukcesów, to i takie COŚ należy chyba uznać za sukces:).
Ale powróćmy do wydarzeń dnia wczorajszego.
Teraz pozostaje już tylko zmierzyć się z trasą. Tę znam z ubiegłego roku i wiem jedno: łatwo nie będzie. Technicznie nie jest specjalnie trudno , bo zjazdy to takie, które mi pasują i które zjeżdżam dobrze. Z podjazdami nieco gorzej, bo są dwa konkretne długie podpychy, które wiem, że dla mnie będą problemem, poza tym sporo podjazdów o dużym nastromieniu. Jest to jednak maraton z dużym przewyższeniem: prawie 1900 m na 41 km. Sporo, prawda?
Nie znam specjalnie specyfiki maratonów u Grabka, ale ci którzy jeżdżą twierdzą, że Wisła i Bielawa, to maratony najtrudniejsze w tym cyklu.
To taki maraton.. łatwiejszy niż te najtrudniejsze u GG, ale trudniejszy niż te w Cyklo.
Do tego grzeje mocno słońce i już wiadomo, że tym bardziej łatwo nie będzie. Na start zjeżdżamy na rowerach ( 5 km, dwa krótkie podjazdy i dwa zjazdy). Mam okazję poćwiczyć ostatni terenowy zjazd do mety. To jest najtrudniejszy zjazd tego maratonu, tak to pamiętam z ub. roku. W tym roku dodatkowo jest mokry ( trasa była momentami mokra, ale nie nadmiernie, wiec było pod tym względem dość bezpiecznie). Próbny zjazd zjeżdżam z jedną niewielką podpórką.
Tym razem przyjdzie mi się zmierzyć w kategorii z Krysią, bo jedzie mega (na giga u Grabka dalej kobietom jeździć nie wolno). Raczej nie mam wątpliwości kto wyjdzie zwycięsko z tej rywalizacji, ale po cichu liczę, że powalczę. Ruszamy. Na początek bardzo długi podjazd. Kilka dobrych kilometrów , 5, 6? Jakoś tak. Najpierw asfalt, potem płyty i cóż.. stromo, bardzo stromo. Trzeba walczyć, a tutaj słońce przygrzewa bardzo. Krysia mnie nie mija, więc pewnie jest gdzieś tuż za mną.
Przed sobą widzę Sufę i tak będziemy się widywać do jakiegoś 14 km, raz on mnie mija , raz ja jego.
Gorąco, a nie ma za bardzo kiedy pić, bo wciąż jest pod górę i to konkretnie pod górę. Na tym pierwszym podjeździe mam spore wątpliwości co do dalszej jazdy. Tak męczy mnie ten podjazd i to słońce, że mam ochotę zjechać sobie na bok i dać sobie spokój. Coś jednak nie pozwala. Jedziemy więc dalej.
Mija mnie Paweł Tutaj z MPEC-u i mówi: A jednak jest Tarnów… Pyta jak się jedzie ( a akurat jest bardzo ostro pod górę). Mówię mu: w nieodpowiednim miejscu zadajesz pytania ( z trudem odpowiadam, bo dyszę jak lokomotywa).
Gdzieś na 14 km terenowy podjazd, koło gdzieś mi ucieka, rower leci na bok, a ja niestety nie nadążam z wypięciem butów z pedałów, no i uderzam bardzo mocno kolanem w kamień. Boli… no ale cóż. Nie raz tak bolało. Trzeba jechać dalej. Sufa spada przeze mnie z roweru ( no tak twierdzi i pewnie tak jest).
Za chwilę widzę Panią Krystynę. No cóż.. tego można się było spodziewać, że w końcu mnie dojdzie. Postanawiam próbować walczyć. No to jadę. W którymś momencie mnie mija, ale siedzę na kole i myślę sobie: tak łatwo nie odpuszczę. Jedziemy. Akurat jest taki terenowy dłuższy, fajny odcinek, trochę kałuż, korzeni. Staram się trzymać blisko, bo wiem, że jak będzie zjazd to Krysia może mi odjechać. Jest zjazd, trzymam się tuż za nią. Jadę jak na mnie odważnie i jestem zadowolona, że nie straciłam nic na dystansie. No ale niestety w tym cyklu często spotyka się ludzi, którzy jednak chyba mało jeżdżą po terenie i górach i ze zjazdami mają problemy. Te zjazdy nie są specjalnie nastromione, ale pełne ostrych, luźnych kamieni i widać, że niektórzy się boją. Zjazd łąką. Jakiś człowiek przed nami, skutecznie blokuje nas na zjeździe, a ta łąka nie jest bezpieczna, lepiej jechać ścieżką, bo nie wiadomo co kryje się pod trawą. Krysi jakoś udaje się wyminąć gościa, mnie już niestety nie. Jadę za nim, on ledwie jedzie, a ja bezradnie patrzę jak Krysia odjeżdża. Myślę, że popełniłam błąd. Powinnam wtedy zaryzykować i jakoś próbować go ominąć. Pocieszam się, że może uda mi się Krysię dogonić. No, ale niestety. Tracę ją z pola widzenia, a jak się „rywala” nie widzi, to jest ciężko. Do tego mam świadomość, że jak się zaczną te długie podpychy ( a są naprawdę straszne), to nie dam Krysi rady. Ona dużo szybciej chodzi, a ja na takich odcinkach bardzo tracę.
Męczę się potwornie podpychając rower, który jednak trochę waży,wszyscy mnie mijają, a ja popadam w rozpacz, bo jeśli cokolwiek zyskałam na podjeździe czy zjeździe, to wszystko tracę na tych podpychach. Generalnie upał mnie wykańcza. Czuję kompletny brak mocy. Toczę się pod górę. Z góry zjeżdżam szybko i płynnie i ze zjazdów jestem bardzo zadowolona. Na pewno poszły mi jeszcze sprawniej niż w ub roku. Na tych podpychach w głowie kłębią się tysiące myśli ( jakoś z tą moja głową w tym roku wygrać nie mogę). Myśli pt: po co ja to robię ? Jestem przecież taka słaba.. tylko się ośmieszam taką jazdą. Trzeba z tym skończyć. Zrobię generalkę u GG, ale w Cyklo, na pewno nie będę robić generalki. Nie ma sensu… ITD.
Cóż.. Ostatni bufet, do mety jakieś 12 km, patrzę na licznik, czas niezły ( tak mi się wydaje wtedy) , myślę sobie: będzie lepszy czas niż w ub roku. (a taki sobie cel zakładałam, żeby ten czas był lepszy). Jakoś jednak zapomniałam, że te ostatnie 12 km są naprawdę ciężkie. Najpierw mozolny podjazd na Orłową ( tak to chyba się nazywa), potem podpych.. długiiiiiiiiiiiiiii. Na Orłowej ledwie się toczę, słońce pali niemiłosiernie, a mnie dodatkowo coś podrażniło gardło i chyba 10 minut jadę kaszląc. To samo miałam w Karpaczu. Czy to jakaś alergia? Nie wiem.
Myślę sobie: byle tylko dojechać do domu Pawła (bo trasa biegnie obok jego domu), potem już 5 km. Co prawda będą jeszcze dwa krótkie podjazdy, ale jakoś je przemęczę. Patrzę na licznik i już widzę, że czasu wiele chyba nie poprawię. Pod domem Pawła stoi żona Mirka Wójcika i Romek z naszego teamu. Biorę od nich kubek wody i polewam się ( zresztą polewałam się na każdym bufecie). No i do mety. Dwa podjazdy, jeden szybki zjazd po kamieniach, zjazd po asfalcie i po płytach, a potem skręt do lasu i ten najtrudniejszy zjazd maratonu. Mnie on się bardzo podobał i tym razem przejeżdżam bezbłędnie, chociaż nie jest on taki łatwy naprawdę. I już do mety.
Na mecie jestem zła rozgoryczona, bo wiem, że pojechałam przeciętnie bardzo. Do tego dostaje wynik smsem, nie dość, że jestem 4 w kategorii, to jeszcze czas identyczny jak w ub roku. Co do minuty. Czyli nie udało się nic urwać.
Dzisiaj mi się humor poprawił nieznacznie, bo ci z którymi rozmawiałam mieli dużo gorsze czasy niż w ub roku, gorszy o 5 min podobno miał też zwycięzca mega. No to niby powinnam być zadowolona. I pewnie byłabym w pełni, gdyby nie świadomość, że ten mój zeszłoroczny czas, był po prostu kiepski. Nie ma więc co piać z zachwytu, że czas taki sam jak w ub roku. Dużo wniosków po tym maratonie, dużo przemyśleń. Ale to zostawię na kiedy indziej.
Na szczęście nie muszę się martwić tak jak Sufa, ze Trophy niedługo:) ( bo Sufa się martwi).
Ja tam sobie będę spokojnie myśleć: co dalej...
To był mój 45 maraton. Na pewno będę chciała ww tym roku „dociągnąć” do 50. Czy się uda? Nie wiem, bo jakoś coraz mi trudniej i na treningach i na wyścigach.
Weekend generalnie udany, bo wieczorem impreza u Pawła w licznych gomolowym towarzystwie, a dzisiaj spacer po lesie (nie pojechałam na rozjazd z grupą, bo mi się nie chciało jeździć na rowerze, a do tego bolało stłuczone wczoraj kolano), a potem wylegiwanie się na leżaku w słoneczku z widokiem na góry ze szczególnym uwzględnieniem Czantorii.
Krysi należą się wielkie gratulacje, ponieważ wygrała kategorię K4 (była ode mnie lepsza, aż o chyba 18 minut). Sufa ( tutaj jeszcze jechał przede mną). Niestety (dla niego) nie trwało to długo.
No, ale na pocieszenie ma zdjęcie z mistrzynią... Co prawda, tylko drugiego planu, no ale zawsze to mistrzyni:)>
Podium © lemuriza1972
Nie było dla mnie miejsca © lemuriza1972
PS
zapomniałam, że chociaż szczęście nie dopisało mi podczas wyścigu, to dopisało mi na Tomboli.
Wygrałam buffa w kolorze pończochy i skarpety, takie cudowne co to niby jak się je ubierze po wyścigu, to nogi nie bolą.
Będziemy teraz z Panią Krystyną zadawać szyku na.. stacjach benzynowych, kiedy to będziemy wracać z wyścigów:).
Krótki filmik z Wisły:
- DST 41.00km
- Teren 30.00km
- Czas 03:53
- VAVG 10.56km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 5 czerwca 2014
Rege
Takie sobie „rege” po wczorajszym podjeżdżaniu, mające na celu sprawdzenie czy w KTM-ie wszystko ok, bo nie ruszany stoi sobie od Karpacza (w sobotę kolejny wyścig, więc KTM potrzebny będzie b. sprawny, bo wyścig będzie długi i dość ciężki)
Chyba raczej wszystko ok, więc po mocno rekreacyjnej jeździe umyłam rower i do domu.
A jazda po Lesie Radłowskim i okolicach. Znowu zrobiło się bardzo ciepło.
I jeszcze dwa zdjęcia z wczoraj.
Widok z podjazdu na Słoną Górę © lemuriza1972
I jeszcze jeden © lemuriza1972
- DST 29.00km
- Teren 9.00km
- Czas 01:14
- VAVG 23.51km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 4 czerwca 2014
Słona Góra x 6
Tę piosenkę słuchacze Radia Kraków wybrali jako utwór 25 lecia ( ostatniego 25 lecia:)).
Moim zdaniem były lepsze, no ale…
Dzisiaj zrealizowałam plan, który był przewidziany na wczoraj. Tak to czasem bywa. Zrealizowałam go można powiedzieć z nadwyżką, bo zrobiłam zdecydowanie więcej podjazdów niż planowałam. A planowałam 3. Zrobiłam 6.
Podjazd na Słoną Górę od Relaksu. Kto jechał, to wie, że niby niewiele ponad kilometr, ale jest to KONKRETNY kilometr. Kiedyś było tak, że wjeżdżałam tam ze średniej tarczy. Kiedyś to było jakieś 5 lat temu.
Kiedyś… A dzisiaj jest dzisiaj i na razie niewielkie widzę szansę żeby znowu wjechać ze średniej.
Kiedyś, a było to pewnie jakieś 7, 8 lat temu marzyłam o tym (siedząc sobie pod Relaksem, którego zresztą już nie ma) żeby w ogóle tam wjechać. Teraz jestem gdzieś pomiędzy marzeniem o wjeździe, a wjeździe ze średniej. No bo wjeżdżać wjeżdżam i to nawet dzisiaj 6 razy, ale za to młynkując beznadziejnnniiiieeeeeee…..
Miałam zakończyć na 5 razach, ale kiedy wjechałam do góry i już miałam zawracać i zjeżdżać, zobaczyłam asfaltowe "odbicie" (nowy asfalt). Postanowiłam więc zjechać sobie tą nową drogą. Gdzieś w jej połowie spotkałam dwóch młodych mężczyzn, którzy podchodzili do góry.
Zjazd był konkretny, stromy. Jak już zjechałam, pomyślałam: a może spróbuję podjechać? Zobaczymy jaki to podjazd…. I zaczęłam…. Oj ciężko… było. Nie wiem czy to „ciężko” to była konsekwencja tego, ze był to już 6 raz, czy też może podjazd jest taki ciężki. Kiedyś będę musiała podjechać go „na świeżo” i przekonamy się.
Gdzieś tam po drodze ujrzałam mężczyzn, których wcześniej spotkałam. Siedzieli na drodze. Zmęczyli się podchodzeniem? Czy też był to tylko bufet z piwem? Nie wiem.
W każdym bądź razie jeden z nich powiedział: coś wolne to podjeżdżanie… A drugi: ma pani siłę… Hm.. duża rozbieżność w opiniach na temat mojego podjeżdżania:).
Nie skomentowałam ani jednej ani drugiej opinii, bo zmęczona byłam i ledwo jechałam.
Po chwili zrobiło się jeszcze gorzej. Jak na najbardziej stromych maratonowych podjazdach. Prędkość spadła mi do 4 km/h i ledwo utrzymywałam się na rowerze. Były momenty, że myślałam, że już nie dam rady, że zejdę z roweru. No, ale jakoś udało się pokonać ten podjazd. Zmęczyło mnie jednak to dzisiejsze podjeżdżanie. Dość mocno zmęczyło.
W mojej kuchni, na mojej lodówce, obok Agnieszki Sobczak, wisi zdjęcie Justyny Kowalczyk. Wisi i wisieć będzie dopóki moja kuchnia i ja istnieć będziemy. Ta kobieta zawsze motywowała mnie do treningów, do walki w życiu. Dzisiaj wszyscy o niej mówią, bo udzieliła bardzo szczerego wywiadu. Niektórzy sądzą, że niepotrzebnie. Że to mówienie o zbyt intymnych sprawach. Nie uważam tak. Myślę, że miała swoje powody żeby o tym opowiedzieć. Że może miała dość tych ciągłych oczekiwań wobec swojej osoby. Oczekiwań, którym coraz trudniej, w jej sytuacji było sprostać. Mam teraz jeszcze więcej szacunku dla tej Dziewczyny, za to co osiągnęła na ostatniej Olimpiadzie, będą w tak beznadziejnym psychicznym stanie. Kto był kiedykolwiek w takim stanie w jakim jest Justyna, rozumie jak wielkiej rzeczy dokonała. Trzymam kciuki żeby wyszła na prostą. W życiu. Bo w sporcie zrobiła już wszystko i nic nikomu udowadniać już nie musi.
Moim zdaniem były lepsze, no ale…
Dzisiaj zrealizowałam plan, który był przewidziany na wczoraj. Tak to czasem bywa. Zrealizowałam go można powiedzieć z nadwyżką, bo zrobiłam zdecydowanie więcej podjazdów niż planowałam. A planowałam 3. Zrobiłam 6.
Podjazd na Słoną Górę od Relaksu. Kto jechał, to wie, że niby niewiele ponad kilometr, ale jest to KONKRETNY kilometr. Kiedyś było tak, że wjeżdżałam tam ze średniej tarczy. Kiedyś to było jakieś 5 lat temu.
Kiedyś… A dzisiaj jest dzisiaj i na razie niewielkie widzę szansę żeby znowu wjechać ze średniej.
Kiedyś, a było to pewnie jakieś 7, 8 lat temu marzyłam o tym (siedząc sobie pod Relaksem, którego zresztą już nie ma) żeby w ogóle tam wjechać. Teraz jestem gdzieś pomiędzy marzeniem o wjeździe, a wjeździe ze średniej. No bo wjeżdżać wjeżdżam i to nawet dzisiaj 6 razy, ale za to młynkując beznadziejnnniiiieeeeeee…..
Miałam zakończyć na 5 razach, ale kiedy wjechałam do góry i już miałam zawracać i zjeżdżać, zobaczyłam asfaltowe "odbicie" (nowy asfalt). Postanowiłam więc zjechać sobie tą nową drogą. Gdzieś w jej połowie spotkałam dwóch młodych mężczyzn, którzy podchodzili do góry.
Zjazd był konkretny, stromy. Jak już zjechałam, pomyślałam: a może spróbuję podjechać? Zobaczymy jaki to podjazd…. I zaczęłam…. Oj ciężko… było. Nie wiem czy to „ciężko” to była konsekwencja tego, ze był to już 6 raz, czy też może podjazd jest taki ciężki. Kiedyś będę musiała podjechać go „na świeżo” i przekonamy się.
Gdzieś tam po drodze ujrzałam mężczyzn, których wcześniej spotkałam. Siedzieli na drodze. Zmęczyli się podchodzeniem? Czy też był to tylko bufet z piwem? Nie wiem.
W każdym bądź razie jeden z nich powiedział: coś wolne to podjeżdżanie… A drugi: ma pani siłę… Hm.. duża rozbieżność w opiniach na temat mojego podjeżdżania:).
Nie skomentowałam ani jednej ani drugiej opinii, bo zmęczona byłam i ledwo jechałam.
Po chwili zrobiło się jeszcze gorzej. Jak na najbardziej stromych maratonowych podjazdach. Prędkość spadła mi do 4 km/h i ledwo utrzymywałam się na rowerze. Były momenty, że myślałam, że już nie dam rady, że zejdę z roweru. No, ale jakoś udało się pokonać ten podjazd. Zmęczyło mnie jednak to dzisiejsze podjeżdżanie. Dość mocno zmęczyło.
W mojej kuchni, na mojej lodówce, obok Agnieszki Sobczak, wisi zdjęcie Justyny Kowalczyk. Wisi i wisieć będzie dopóki moja kuchnia i ja istnieć będziemy. Ta kobieta zawsze motywowała mnie do treningów, do walki w życiu. Dzisiaj wszyscy o niej mówią, bo udzieliła bardzo szczerego wywiadu. Niektórzy sądzą, że niepotrzebnie. Że to mówienie o zbyt intymnych sprawach. Nie uważam tak. Myślę, że miała swoje powody żeby o tym opowiedzieć. Że może miała dość tych ciągłych oczekiwań wobec swojej osoby. Oczekiwań, którym coraz trudniej, w jej sytuacji było sprostać. Mam teraz jeszcze więcej szacunku dla tej Dziewczyny, za to co osiągnęła na ostatniej Olimpiadzie, będą w tak beznadziejnym psychicznym stanie. Kto był kiedykolwiek w takim stanie w jakim jest Justyna, rozumie jak wielkiej rzeczy dokonała. Trzymam kciuki żeby wyszła na prostą. W życiu. Bo w sporcie zrobiła już wszystko i nic nikomu udowadniać już nie musi.
- DST 42.00km
- Czas 02:22
- VAVG 17.75km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 3 czerwca 2014
Interwały
„ Dla serca życie jest proste: serce bije dopóki może”
Karl Ove Knausgard „Moja walka” (pierwszy z sześciu tomów. Polecam. Bardzo mi się podobało).
Pogoda pokrzyżowała moje treningowe plany.
„Treningowe plany” brzmi dumnie, dostojnie i bardzo poważnie:).
Tak poważnie, że kiedy to piszę to śmiać mi się chce i przypominam sobie, że słowo „treningowe” powinnam jednak ująć w cudzysłów. No bo w gruncie rzeczy to wszystko to przecież zabawa, taka dość poważna zabawa, ale jednak zabawa.
Treningi to ma Maja Włoszczowska, Marek Konwa … a my?
My to sobie „sportujemy”.
Zapytała mnie ostatnio koleżanka : „ to kiedy ty jeździsz na tym rowerze?”.
„ Po pracy” – odpowiedziałam.
„ Jak to po pracy? Przecież zmęczona jesteś!”
No jestem i przyznam się szczerze, że coraz ciężej wraz z upływem lat moich i upływem lat mojej zabawy w mtb, „zmusić” mi się do ciężkiej „treningowej” pracy. A przecież coś tam muszę tej pracy wykonać, żeby przejeżdżać maratony. Więc coraz więcej pojawia się myśli o sportowej emeryturze ( i jedyne co mnie powstrzymuje to moja niezastąpiona drużyna czyli GOMOLA TRANS AIRCO). Może to złe określenie ( sportowa emerytura), bo sportu nie opuszczę aż do śmierci ( jak zdrowie pozwoli).
Emerytura dotyczy zawodów. Jednocześnie zastanawiam się jak będę żyć bez tej adrenaliny, bez tego porządku maratonowego, który jest w moim życiu. Nie wiem. Zobaczymy.
Póki co mam jeszcze plany tzw treningowe:). Dzisiaj w planie były podjazdy, ale kiedy wróciłam do domu, zjadłam obiad, posiedziałam przy stole czytając gazetę, zaczął padać deszczczczcz…… Hm…pomyślałam: przeczekam. Może kiedyś przestanie. Więc w międzyczasie zabrałam się za sadzenie kwiatków, gotowanie obiadu na dzień następny. Deszcz przestał padać. Było jednak za późno żeby zrealizować podjazdowy trening. Pojechałam więc w stronę Wierzchosławic. Udałam się na serwisówkę wzdłuż autostrady i zrobiłam sobie trening interwałowy.
Wnioski? Chyba nie jest za dobrze. Męczyłam się przy prędkościach, które kiedyś nie sprawiały mi żadnej trudności i byłam w stanie z takimi prędkościami jechać długo. A teraz? No cóż. Jest nie najlepiej.
Ale trening przypadkiem wyszedł przyzwoity.
Moi przyjaciele dobrze mnie znają i wiedzą, że najwięcej radości sprawią mi prezenty książkowe i płytowe.
Odebrałam dzisiaj z poczty urodzinowy prezent: Opowiadania z Doliny Muminków.
„ To jest wieczór na piosenkę – pomyślał Włóczykij – Na nową piosenkę, która składać się będzie w jednej części z nadziei, w dwóch z wiosennej tęsknoty, i której resztę stanowić będzie niewypowiedziany zachwyt, że mogę wędrować, że mogę być sam i że jest mi ze sobą dobrze”.
Oby było Wam ze sobą dobrze, jak Włóczykijowi.
Karl Ove Knausgard „Moja walka” (pierwszy z sześciu tomów. Polecam. Bardzo mi się podobało).
Pogoda pokrzyżowała moje treningowe plany.
„Treningowe plany” brzmi dumnie, dostojnie i bardzo poważnie:).
Tak poważnie, że kiedy to piszę to śmiać mi się chce i przypominam sobie, że słowo „treningowe” powinnam jednak ująć w cudzysłów. No bo w gruncie rzeczy to wszystko to przecież zabawa, taka dość poważna zabawa, ale jednak zabawa.
Treningi to ma Maja Włoszczowska, Marek Konwa … a my?
My to sobie „sportujemy”.
Zapytała mnie ostatnio koleżanka : „ to kiedy ty jeździsz na tym rowerze?”.
„ Po pracy” – odpowiedziałam.
„ Jak to po pracy? Przecież zmęczona jesteś!”
No jestem i przyznam się szczerze, że coraz ciężej wraz z upływem lat moich i upływem lat mojej zabawy w mtb, „zmusić” mi się do ciężkiej „treningowej” pracy. A przecież coś tam muszę tej pracy wykonać, żeby przejeżdżać maratony. Więc coraz więcej pojawia się myśli o sportowej emeryturze ( i jedyne co mnie powstrzymuje to moja niezastąpiona drużyna czyli GOMOLA TRANS AIRCO). Może to złe określenie ( sportowa emerytura), bo sportu nie opuszczę aż do śmierci ( jak zdrowie pozwoli).
Emerytura dotyczy zawodów. Jednocześnie zastanawiam się jak będę żyć bez tej adrenaliny, bez tego porządku maratonowego, który jest w moim życiu. Nie wiem. Zobaczymy.
Póki co mam jeszcze plany tzw treningowe:). Dzisiaj w planie były podjazdy, ale kiedy wróciłam do domu, zjadłam obiad, posiedziałam przy stole czytając gazetę, zaczął padać deszczczczcz…… Hm…pomyślałam: przeczekam. Może kiedyś przestanie. Więc w międzyczasie zabrałam się za sadzenie kwiatków, gotowanie obiadu na dzień następny. Deszcz przestał padać. Było jednak za późno żeby zrealizować podjazdowy trening. Pojechałam więc w stronę Wierzchosławic. Udałam się na serwisówkę wzdłuż autostrady i zrobiłam sobie trening interwałowy.
Wnioski? Chyba nie jest za dobrze. Męczyłam się przy prędkościach, które kiedyś nie sprawiały mi żadnej trudności i byłam w stanie z takimi prędkościami jechać długo. A teraz? No cóż. Jest nie najlepiej.
Ale trening przypadkiem wyszedł przyzwoity.
Moi przyjaciele dobrze mnie znają i wiedzą, że najwięcej radości sprawią mi prezenty książkowe i płytowe.
Odebrałam dzisiaj z poczty urodzinowy prezent: Opowiadania z Doliny Muminków.
„ To jest wieczór na piosenkę – pomyślał Włóczykij – Na nową piosenkę, która składać się będzie w jednej części z nadziei, w dwóch z wiosennej tęsknoty, i której resztę stanowić będzie niewypowiedziany zachwyt, że mogę wędrować, że mogę być sam i że jest mi ze sobą dobrze”.
Oby było Wam ze sobą dobrze, jak Włóczykijowi.
- DST 30.00km
- Czas 01:08
- VAVG 26.47km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 1 czerwca 2014
Długi film o miłości...
Dzisiaj powrót z Mielca do Tarnowa.
I znowu wespół- zespół z przyjacielem wiatrem, który jednak dzisiaj tylko częściowo mi towarzyszył. Od Mielca do Radomyśla prawie go nie było, ale za to od Radomyśla do Żabna… oj dotrzymywał mi towarzystwa, dotrzymywał.
Od Żabna było już spokojnie. Jak zwykle najbardziej mi dał się we znaki plecak i nie chodzi o jego ciężar, bo to jeszcze bym spokojnie przetrzymała, tylko o obciążenie dla kręgosłupa. Kiedyś koniecznie muszę pomyśleć o bardziej wyprawowym rowerze z sakwami, na takie „wycieczki”. Póki co jednak będę „cierpieć”, bo w sumie takie obciążenie to niezły trening.
„ Cierpienie może być sztuką. Oczywiście tylko to cierpienie, które sobie sam zadajesz. A tak jest w himalaizmie.
- Chodzi o narzucenie sobie wysiłku ponad miarę?
- Tak to daje przyjemność. Wspinasz się, jesteś u kresu wytrzymałości, niemal umierasz ze zmęczenia, głodu, pragnienia, boli cię każdy mięsień, całej ciało, ale jesteś szczęśliwy”.
( jak na wyścigu, prawda?).
Cytat pochodzi z książki Jacka Hugo-Badera „ Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak”. Nigdy pewnie sama bym sobie nie kupiła tej książki. Nie kupiłabym, ponieważ mam dość ogólnonarodowej dyskusji o tragedii na Broad Peak, oskarżeń, domysłów itp. Ale książka to prezent urodzinowy i jestem bardzo szczęśliwa, że ją dostałam, bo to jest świetna książka.
Właśnie skończyłam czytać. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie. To nie jest typowa książka o ludziach gór. Może dlatego, że nie napisał jej człowiek gór, może dlatego, że nie opowiada o typowej wyprawie w góry, ale o wyprawie w poszukiwaniu ciał Macieja Berbeki i Tomka Kowalskiego. Rzetelna, obiektywna relacja. Ani przez moment autor nie próbuje nikogo oceniać. Ciekawa, świetna napisana książka. Polecam, naprawdę czyta się znakomicie.
Od Żabna było już spokojnie. Jak zwykle najbardziej mi dał się we znaki plecak i nie chodzi o jego ciężar, bo to jeszcze bym spokojnie przetrzymała, tylko o obciążenie dla kręgosłupa. Kiedyś koniecznie muszę pomyśleć o bardziej wyprawowym rowerze z sakwami, na takie „wycieczki”. Póki co jednak będę „cierpieć”, bo w sumie takie obciążenie to niezły trening.
„ Cierpienie może być sztuką. Oczywiście tylko to cierpienie, które sobie sam zadajesz. A tak jest w himalaizmie.
- Chodzi o narzucenie sobie wysiłku ponad miarę?
- Tak to daje przyjemność. Wspinasz się, jesteś u kresu wytrzymałości, niemal umierasz ze zmęczenia, głodu, pragnienia, boli cię każdy mięsień, całej ciało, ale jesteś szczęśliwy”.
( jak na wyścigu, prawda?).
Cytat pochodzi z książki Jacka Hugo-Badera „ Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak”. Nigdy pewnie sama bym sobie nie kupiła tej książki. Nie kupiłabym, ponieważ mam dość ogólnonarodowej dyskusji o tragedii na Broad Peak, oskarżeń, domysłów itp. Ale książka to prezent urodzinowy i jestem bardzo szczęśliwa, że ją dostałam, bo to jest świetna książka.
Właśnie skończyłam czytać. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie. To nie jest typowa książka o ludziach gór. Może dlatego, że nie napisał jej człowiek gór, może dlatego, że nie opowiada o typowej wyprawie w góry, ale o wyprawie w poszukiwaniu ciał Macieja Berbeki i Tomka Kowalskiego. Rzetelna, obiektywna relacja. Ani przez moment autor nie próbuje nikogo oceniać. Ciekawa, świetna napisana książka. Polecam, naprawdę czyta się znakomicie.
I kilka zaległych zdjęć.
Bufet w Jodłowej © lemuriza1972
Po drodze do Zalasowej © lemuriza1972
Po drodze do Zalasowej 2 © lemuriza1972
Po drodze do Zalasowej 3 © lemuriza1972
Rozbawiony Tomek:) © lemuriza1972
- DST 70.00km
- Czas 02:45
- VAVG 25.45km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze