Wpisy archiwalne w miesiącu
Maj, 2011
Dystans całkowity: | 329.00 km (w terenie 116.00 km; 35.26%) |
Czas w ruchu: | 17:52 |
Średnia prędkość: | 18.02 km/h |
Maksymalna prędkość: | 55.00 km/h |
Suma podjazdów: | 1500 m |
Maks. tętno maksymalne: | 177 (94 %) |
Maks. tętno średnie: | 164 (87 %) |
Suma kalorii: | 7245 kcal |
Liczba aktywności: | 11 |
Średnio na aktywność: | 29.91 km i 1h 47m |
Więcej statystyk |
Środa, 11 maja 2011
jest lepiej... i o moim nowym teamie:)
Piosenka pewnie po raz kolejny.
Dlaczego?
Bo lubię.
Kuba napisał dzisiaj , ze objechał trasę niedzielnego maratonu i będzie bardzo cieżki maraton.
No cóż.. nikt nie obiecywał , ze będzie łatwo.
To nie jest sport dla miękkich ludzi, więc twardym trzeba być.
Dodatkowo ma padać, a Krysia mówiła, że tam skaly są specyficzne i trzeba będzie uważać, bo jak zrobi się slisko.. będzie mało bezpiecznie.
Pozyjemy, zobaczymy.
Dzisiaj jazda po płaskim, ale było zdecydowanie lepiej.
Dzisiaj jazda z Alkiem i Andżelika. Najpierw po naddunajcowych wertepach, potem las Radłowski. Sporo terenu, ale raczej bardzo łatwego, stąd momentami było szybko.
Andżelika powiedziała, ze ją wymęczylismy, ale ona mało jeszcze jeździła, wiec stąd takie odczucia.
Jak dla mnie, jazda tak pewnie na 80 % mozliwości, ale tuż przed maratonem to inaczej chyba nie ma większego sensu.
Bo maratonie w Zabierzowie, będę chciała wrócić do bardziej przemyślanego trenowania.
Teraz trochę nie było jak, raz, ze zdrowie, dwa ze trochę innych problemów.
Jutro ćwiczymy technikę na Marcince, albo w Lipu.
Spokojnie, ale trudno będzie. Chyba.
A teraz najważniejsza wiadomość.
I strasznie dla mnie miła i podbudowująca i motywująca dodatkowo.
Zostałam za sprawą Pauliny SZ-G zaproszona do Bikeholików i od niedzieli będę jeździć w ich barwach.
Chciałabym żeby mieli ze mnie pociechę, ale czy już na tym maratonie? Nie wiem. Bardzo bym chciała.
http://www.bikeholicy.pl/wycieczki/wszystkie-kategorie/relacje/wycieczki/powitanie-nowych-bikeholikow
P.S w Krakowie podczas Juwenaliów ma być i Hey i Myslovitz i Indios Bravos czyli moja wielka trójca.
szkoda, ze nie moge jechać.
zadroszczę Wam Krakusy:)
I jeszcze jedna ważna rzecz, tak publicznie chciałam podziękować Paulinie, ze o mnie pomyslała, ze zaprosiła mnie w szeregi swojego teamu, no i całemu teamowi, ze przychylił się do tej propozycji.
- DST 40.00km
- Teren 20.00km
- Czas 01:40
- VAVG 24.00km/h
- VMAX 36.00km/h
- Temperatura 23.0°C
- HRmax 175 ( 93%)
- HRavg 157 ( 83%)
- Kalorie 860kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 10 maja 2011
Forma.. gdzieś uciekła
ale mam nadzieję, ze mnie nie zawiedzie i wróci.
Tak przecież o nią dbałam i tak na nią pracowałam zimą , wiosną.
Formo niewdzięczna... wołam do Ciebie wróć! jesteś mi potrzebna za dni parę.
No ciężko sie jechało.
nawet nie próbowałam robić jakiegoś mocniejszego treningu bo takim kiepskim ub tygodniu.
po prostu pojechałam w górki, zeby zobaczyc jak będzie na podjazdach i chciałam zrobic przynajmniej jeden zjazd terenowy, zeby zobaczyć jak tam z moją głową.. po upadkowej traumie sprzed Złotego.
No i wyniki tego sprawdzianu zbyt dobre nie są.
Pod górę ciezko.. okropnie cieżko.. złe myśli, zeby odpuścic podjazd ( 6 km na Wał) i zjechać po prostu..
Gdzieś tam jednak z zakamarków umysłu odezwał się glos: Iza.. Ty? nie odpuszczasz przecież. nie tak łatwo. Próbuj.
No i jakoś sie wjechało, nawet przyspieszyłam na koncowce, a Andżelika mówiła ze jade za szybko ten podjazd, ale ja wiem, ze tak nie było.
I wiem, ze jechało mi się ogromnie cieżko. Z trudem łapałam oddech, jakies pieczenie w klatce...
zjazd... przejechałam... ale wolno... widziałam patyki, korzenie, błoto i tak troche asekuracyjnie. Trochę mnie to martwi.
Andżelika chociaż miała momenty przestoju w dwóch miejscach ( gdzie ja ich nie miałam) to zjechała o wiele szybciej.
Rany na ciele sie goja już pięknie. Na łokciu niewielki ślad, no i wiadomo będzie blizna. Siniaki już pewnie niewidoczne. Kolano pobolewa nieznacznie, ale "blizna" w głowie chyba jeszcze minimalnie jest.
Mam nadzieję, ze jak przyjdzie maratonowa adrenalina, to minie.
Mam wielką nadzieję, ze forma do mnie wróci, bo przecież zawody tuż, tuż.
A mam jeszcze jeden powód dla którego zależy mi zeby dobrze wypasć.
ale o tym niebawem. taka fajna niespodzianka i coś co sprawiło mi dużą przyjemnośc w ostatnich dniach.
No i rower cos dziwnie dźwięki wydawał, jakby chciał się z moja formą zsynchronizować:)
Zakonczyłysmy jazdę wspolną kolacją u mnie i oglądaniem sukienek , które kupiłam wczoraj w Krakowie. Ot moje kobiece słabości.
Kraków... miłe spotkania , z miłymi ludźmi, ale rozmowy niełatwe, bo życie niełatwe.
Kraków.. słonce, kwiaty, ludzie, magia.
Kraków.. nie są to Tatry, ale dla mnie i tak niesamowita magia i zastrzyk energii.
po prostu od lat.. niezmiennie:)
Tak przecież o nią dbałam i tak na nią pracowałam zimą , wiosną.
Formo niewdzięczna... wołam do Ciebie wróć! jesteś mi potrzebna za dni parę.
No ciężko sie jechało.
nawet nie próbowałam robić jakiegoś mocniejszego treningu bo takim kiepskim ub tygodniu.
po prostu pojechałam w górki, zeby zobaczyc jak będzie na podjazdach i chciałam zrobic przynajmniej jeden zjazd terenowy, zeby zobaczyć jak tam z moją głową.. po upadkowej traumie sprzed Złotego.
No i wyniki tego sprawdzianu zbyt dobre nie są.
Pod górę ciezko.. okropnie cieżko.. złe myśli, zeby odpuścic podjazd ( 6 km na Wał) i zjechać po prostu..
Gdzieś tam jednak z zakamarków umysłu odezwał się glos: Iza.. Ty? nie odpuszczasz przecież. nie tak łatwo. Próbuj.
No i jakoś sie wjechało, nawet przyspieszyłam na koncowce, a Andżelika mówiła ze jade za szybko ten podjazd, ale ja wiem, ze tak nie było.
I wiem, ze jechało mi się ogromnie cieżko. Z trudem łapałam oddech, jakies pieczenie w klatce...
zjazd... przejechałam... ale wolno... widziałam patyki, korzenie, błoto i tak troche asekuracyjnie. Trochę mnie to martwi.
Andżelika chociaż miała momenty przestoju w dwóch miejscach ( gdzie ja ich nie miałam) to zjechała o wiele szybciej.
Rany na ciele sie goja już pięknie. Na łokciu niewielki ślad, no i wiadomo będzie blizna. Siniaki już pewnie niewidoczne. Kolano pobolewa nieznacznie, ale "blizna" w głowie chyba jeszcze minimalnie jest.
Mam nadzieję, ze jak przyjdzie maratonowa adrenalina, to minie.
Mam wielką nadzieję, ze forma do mnie wróci, bo przecież zawody tuż, tuż.
A mam jeszcze jeden powód dla którego zależy mi zeby dobrze wypasć.
ale o tym niebawem. taka fajna niespodzianka i coś co sprawiło mi dużą przyjemnośc w ostatnich dniach.
No i rower cos dziwnie dźwięki wydawał, jakby chciał się z moja formą zsynchronizować:)
Zakonczyłysmy jazdę wspolną kolacją u mnie i oglądaniem sukienek , które kupiłam wczoraj w Krakowie. Ot moje kobiece słabości.
Kraków... miłe spotkania , z miłymi ludźmi, ale rozmowy niełatwe, bo życie niełatwe.
Kraków.. słonce, kwiaty, ludzie, magia.
Kraków.. nie są to Tatry, ale dla mnie i tak niesamowita magia i zastrzyk energii.
po prostu od lat.. niezmiennie:)
- DST 36.00km
- Teren 6.00km
- Czas 01:56
- VAVG 18.62km/h
- VMAX 50.00km/h
- Temperatura 20.0°C
- HRmax 176 ( 93%)
- HRavg 153 ( 81%)
- Kalorie 916kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 8 maja 2011
Jest fantastycznie!
Zupełnie przypadkiem trafiłam na te piosenkę.. i tak bardzo mi się spodobała!!!!
I tak pasuje do dzisiejszego dnia!
Bo wreszcie poczułam, że żyję!!!
Wczoraj w tv widziałam Tatry… i zrozumiałam… że to jest jedna z tych rzeczy…, która daje mi najwięcej szczęścia …. Kiedy staje na szczycie.. i patrzę wkoło.
I co więcej to jest takie szczęście, taki rodzaj szczęścia, który jest uniezależniony od … innych osób ( no do pewnych granic).
To jest absolutnie MOJE SZCZĘŚCIE, mozolnie wchodząc na jedną czy drugą górę, daję je sobie sama. O nic nikogo nie muszę prosić…
Dzisiaj wreszcie po przerwie na rowerze.
Krótko, bo byłam umówiona ze znajomymi na obiad, więc trzeba było gnać.
Ale zawsze to coś prawda?
Znowu ta wolność, radość, zieleń, Dunajec… i błoto:)
Pojechałam niebieskim przez Buczynę a w Buczynie i nad Dunajcem ogrom błota, więc wkrótce i ja i Kateemek, wyglądalismy nieciekawie.
Jak tak sobie jechałam niebieskim nad Dunajcem to pomyslałam sobie ze ze wszystkich asfaltowych dróg, szlaków to chyba jeden z najładniejszych, którymi jechałam.
Szkoda, ze nie możecie go zobaczyć:).
Pojechałam na Lubinkę od Janowic i tym razem kosztowało mnie to sporo sił. Nie dość, ze po takiej przerwie, to jeszcze pod wiatr… Pod górę i pod wiatr….ciężko, ale przecież wiatr przyjacielem kolarza, wiec tak jakby podwójny podjazd zrobiłam.
Najważniejsze.. kolano nie boli.
Wybrałabym się z wielką ochotą na jakiś solidny trening, ale jutro wybieram się do Krakowa. Będzie dużo spotkań , z duzą ilością osób.
Specjalnie pozdrowienia dla Siergieja, który przyznał mi się w piątek, ze czyta mojego bloga ( to takie miłe wiedzieć ze ma sie kolejnych czytelników), a dzisiaj jak przyszłam do Andżeliki dostałam mały prezent, bo Siergiej jak z Renią jechali autobusem zobaczyli, ze są imieniny Izabeli.
Ja co prawda mam imieniny we wrześniu, ale to szczegół. Gest się liczy.
Miło:)
Las na Lubince:)© lemuriza1972
Widok z Lubinki© lemuriza1972
Marcinka z Lubinki© lemuriza1972
- DST 40.00km
- Teren 10.00km
- Czas 01:49
- VAVG 22.02km/h
- Temperatura 13.0°C
- HRmax 169 ( 89%)
- HRavg 148 ( 78%)
- Kalorie 811kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 maja 2011
Bez treningu i.. historia jednej znajomości... ( a raczej miłości):))))
&feature=related
Fajna i optmistyczna piosenka.
„Odstawiłam” dzisiaj do niej taniec z mopem.
No z mopa okazał się niezły parntner, nie przeszkadzał mi za bardzo i pozwolił… ze tak powiem w tańcu iść na zywioł.
Bez treningu. Niestety. Nie dość , że noga pobolewa ( z jaką ulgą ubrałam dzisiaj sportowe buty, bo całym tygodniu noszenia wysokich obcasów, które niestetey, ale najlepsze dla kolana nie są).
Do tego jakby jakieś choróbsko krazyło po mnie, więc z uwagi na zimno ogromne niestety … bez treningu.
Szalenstwo mnie lekkie ogarnia… ja tak bez ruchu nie daję rady.
Wczoraj wieczórw bilardowani i na kreglach… jako widz tylko niestety… bo nie da rady… no….
Ale będzie dobrze, niebawem, bo dzisiaj jest już lepiej i ufam, ze jutro wreszcie popatrzę na świat z perspektywy siodełka.
A tv jeszcze siatkówka.. i serce płacze , ze grać nie można….
I tak na koniec.. jeśli ktos ma ochotę i cierpliwość, zapraszam na fragment jednej książeczki, znaleziony w sieci.
Ot przypadek.. wczoraj moja kolezanka owinieta szalem przypomniała mi postać z jednej bajki. Zaczęłam szukać w sieci.. i proszę.
Dawno się tak nie usmiałam.
Dziecinstwa i dawnych bajek czar.
Ciekawe czy ktoś pamieta co to za książeczka?:)
Fikander różni się od wszystkich. Złośliwi mówią nawet, że Fikander robi wszystko, żeby odróżnić się od wszystkich, ale jest to tylko złośliwość. Po prostu, jako poeta, Fikander poświęca więcej czasu na sprawy, które są mniej ważne dla innych.
Na przykład wybrał się kiedyś na wspaniały mecz piłki nożnej pomiędzy Pućkami a Paćkami i zamiast oglądać, jak kopią piłkę, cały czas odwracał się do tyłu, gdzie siedziała Malwinka.
- Podczas meczu piłki nożnej potrafi się zakochać tylko Fikander - powiedzieli złośliwi. No, ale Malwinka jest rzeczywiście śliczna.
Podczas tego historycznego meczu zakończonego remisem dwa - dwa Fikander naprawdę zakochał się w Malwince. Dokoła krzyki, marynarki powiewają w górze, spokojny zazwyczaj Fum trąbi na jakiejś wielkiej okarynie, małe asiaki ciągną wiewiórki za ogony, Pciuchy gwiżdżą, koty machają transparentami, a Fikander patrzy tylko na Malwinkę!
I tak rozpoczęła sie historia wielkiej miłości poety i zegarynki.
Mawinka-zegarynka pracowała w centrali telefonicznej i miłym, ciepłym głosem podawała godziny. Oczywiście było tam jeszcze kilka innych osób, dlatego że o godzinę można było się zapytać przez telefon zawsze, ale Malwinka wykonywała tę pracę najczęściej, gdyż posiadała doskonałą dykcję i zawsze starannie trzymała się regulaminu.
Podczas meczu bardzo się zaniepokoiła (bo oczywiście zauważyła, że Fikander przygląda się jej bez przerwy), była jednak wyjątkowo skromna i nawet przez myśl jej nie przeszło, że to z powodu jej urody.
A Fikander taki był nieśmiały, że nie miał odwagi podejść i powiedziedzieć, dlaczego się jej przygląda. Co innego napisać poemat wierszem na sto stron, a zupełnie co innego powiedzieć dwa zdania do nieznajomej w czasie meczu piłki nożnej.
Więc Fikander zamiast po zakończeniu meczu podejść i na przykład bardzo uprzejmie zapytać: czy Malwinka uważa, że wynik jest słuszny, albo czy Malwinka nie zechciałaby z nim zamienić paru słów o pogodzie, ruszył w odległości kilkunastu metrów za nią, ciągle nie mogąc przestać się przyglądać.
Malwinka przestraszyła się nie na żarty. Szła bardzo szybko, a kiedy tylko weszła do domu, zamknęła drzwi na klucz i zatelefonowała do Kajetana Chrumpsa.
- A jak wygląda podejrzany osobnik? - zapytał Kajetan.
- Nosi bardzo długi szalik owinięty kilka razy wokół szyi, uszy chyba po 30 centymetrów każde, bardzo duże, piwne, smutne oczy, ubrany w czarne futerko z żółtym szlaczkiem, pod pachą trzyma dwie książki, ciągle się wpatruje w moje okno - powiedziała Malwinka.
- Ależ to Fikander! - zawołał Chrumps.
- Czy to bardzo groźny przestępca?
- Wstyd, Malwinko - powiedział słynny detektyw - czyżbyś nie czytała poematu Fikandra pod tytułem "Cień moich uszu przeklęty"?
- Nie - powiedziała Malwinka - ostatnio mało czytam. Tyle osób chce wiedzieć, która godzina...
- Mam pewien projekt, który ułatwi ci czytanie, ale o tym porozmawiamy potem, a teraz poproś Fikandra do telefonu - powiedział Kajetan.
Malwinka otworzyła więc okno i zawołała:
- Panie Fikandrze, pan Kajetan Chrumps prosi pana do telefonu.
Fikander zaczerwienił się od stóp do głów i wszedł do pokoju Malwinki, żeby wziąć słuchawkę.
- Halo, czy to Fikander? - zapytał detektyw.
- W pewnym sensie - odpowiedział coraz mocniej zaczerwieniony poeta.
- Nie można być sobą w pewnym sensie, a nie być w innym - powiedział Kajetan.
- Można - odpowiedział smutno Fikander.
- Ale to ty? - zaniepokoił się Kajetan.
- Ale to ja - odpowiedział Fikander - w pewnym sensie.
- A jak ty się czujesz, Fikandrze? Co ci przyszło do głowy, żeby chodzić za Malwinką?
- Och! - westchnął Fikander - przepięknie...
- Wytłumacz się jaśniej, co przepięknie?
- Nie mogę. Imię rymuje się przepięknie... słoninka... wędlinka... koniczynka... przepięknie...
- Zdaje się, że już wiem, o co chodzi. Poproś Malwinkę.
- O co?
- Do aparatu.
Fikander czerwony jak piwonia podał Malwince słuchawkę, ale nie powiedział ani słowa. I kiedy detektyw zaczął tłumaczyć Malwince, że sławny poeta Fikander po prostu, jak to poeta, zamyślił się i trochę niechcący poszedł za nią, ale na pewno... Sławny poeta zamiast grzecznie wyjaśnić sytuację, uciekł z mieszkania Malwinki strasznie zawstydzony i w ponurym nastroju.
Ale na następny dzień Malwinka zobaczyła rano, że Fikander stoi pod jej oknem trzymając w ręku olbrzymi pęk kwiatów. Były tam i bzy, i róże, i goździki, i w ogóle bardzo dużo różnych kwiatów pomieszanych. To było tak wzruszające, że Malwinka, choć przecież powinna mieć żal do Fikandra za wczorajszy dzień, wyszła i powiedziała:
- Dzień dobry! Czy te kwiatki to dla mnie?
- Dzień dobry. Tak - odpowiedział Fikander.
- Bardzo pan miły. Szkoda, że pan wczoraj nie został dłużej.
- Przepraszam - powiedział Fikander i uśmiechnął się chyba po raz pierwszy w życiu, bo zawsze był poważnym i zamyślonym artystą.
Zabiorę te kwiaty i wstawię do wazonu u siebie w pracy
- powiedziałą Malwinka. Przyjdzie pan do mnie, kiedy skończę pracę? Poszlibyśmy na karuzelę.
- Oczywiście! - powiedział Fikander.
- To do widzenia - powiedziała Malwinka - wrócę koło godziny trzeciej.
- Do widzenia - powiedział Fikander. I znów się uśmiechnął, ale teraz trochę smutniej, bo Malwinka odchodziła.
Malwinka też się zakochała w Fikandrze. Trwało to oczywiście dłużej, bo tylko poeci potrafią tak się skupić, zeby zakochać się na meczu piłki nożnej, ale bądź co bądź idąc do pracy miała głowę pełną rozważań, jaki ten Fikander oryginalny, jakie interesujące pisze wiersze (pożyczyła je sobie zeszłego dnia od Pańci), jakie ma duże oczy, jak sympatycznie się uśmiecha... kiedy usłyszała za sobą głos wiewiórki:
- Tego bym się po tobie, Malwinko, nie spodziewała...
- Dzień dobry pani - przywitała się Malwinka.
- Tego bym się nie spodziewała - powtórzyła wiewiórka. - Jestem odpowiedzialna za stan naszego miejskiego ogrodu i właśnie się zastanawiałam, kto dzisiaj nazrywał tyle kwiatów, a tu się okazuje, że to Malwinka. Mogłaś przecież poprosić, a nie tak brutalnie zrywać, co wpadnie w rękę...
Malwinka oczywiście wzięła winę na siebie, ale kiedy Fikander przyszedł, żeby ją zabrać na karuzelę, oświadczyła:
- Przepraszam bardzo, ale miałam dziś kłopoty z tego powodu, że nazrywał pan kwiatów w miejskim ogrodzie, i niestety nie będę panu mogła towarzyszyć na karuzeli!
Powiedziała to tak uroczystym tonem, że jej samej zrobiło się przykro, a Fikander znów milczał.
"Stoję jak rażony gromem" - pomyślał. A potem poszedł.
- Dwunasta pięćdziesiąt trzy, dwunasta pięćdziesiąt trzy - mówiła właśnie Malwinka, kiedy usłyszała w słuchawce:
- Pod twoim białym domem
stałem jak rażony gromem.
I biło mi serce z łomotem,
ale musiałem iść potem.
Och, co za bolesna wiadomość:
ja zrywam kwiaty, ty naszą znajomość.
- Dwunasta pięćdziesiąt trzy, dwunasta pięćdziesiąt trzy - powtórzyła Malwinka, choć tylko żelazna wola powstrzymywała ją od przekroczenia regulaminu.
- O, gdym cię ujrzał wśród tłumu,
mało nie straciłem rozumu.
Za tobą szedłem skrycie,
mógłbym tak całe życie.
Malwinka znała surowy regulamin zegarynek zakazujący prywatnych rozmów. Łzy napłynęły jej do oczu.
- Dwunasta pięćdziesiąt cztery, dwunasta pięćdziesiąt cztery - mówiła.
- Lecz słodka była ta chwilka,
choć jestem kopnięty jak piłka.
Żegnam cię w bólu i trwodze.
Cóż mi zostało - odchodzę.
- Dwunasta pięćdziesiąt cztery, dwunasta pięćdziesiąt cztery... - Szczęknęła odkładana słuchawka. Malwinka rozpłakała się na dobre. Nikomu nie należy życzyć takiego wyboru: obowiązek czy uczucie? A piękna Malwinka przeżyła dwie najcięższe minuty swojego życia od godziny dwunastej pięćdziesiąt trzy do dwunastej pięćdziesiąt pięć.
I nie wiadomo, jak by się skończyłacała historia, gdyby nie roztargnienie Fikandra. Zrozpaczony, powtarzając sobie cały czas w myśli: " Cóż mi zostało... odchodzę", wyszedł z budki telefonicznej, zarzucił spakowany uprzednio plecak i ruszył przed siebie. Ponieważ nie wszystkie książki mieściły się w plecaku, niósł także kilka w rękach, a jego długi, romantyczny szal rozwijał się coraz bardziej, wlókł się po ziemi i już wkrótce poeta mógł się przekonać, skąd się wzięło jego odziedziczone po przodkach imię. Fiknął bowiem takiego fikołka, że kiedy oprzytomniał, powtarzał przekręcone słowa: "cóż mi odeszło... zostaję", a nad sobą zobaczył pochyloną Malwinkę, która właśnie zmieniała mu okład na głowie.
Fiknął tak nieszczęśliwie (albo szczęśliwie), że musiał leżeć w łóżku trzy dni i codziennie rano Bromba przychodziła zmierzyć mu temperaturę szklanym termometrem. Malwinka robiła mu kompot ze śliwek. Ponieważ Kajetan Chrumps wynalazł właśnie urządzenie magnetofonowo-zegarowo-telefoniczne, mogła chodzić do pracy, kiedy chciała, nawet już wtedy, kiedy Fikander wyzdrowiał.
Wiewiórkę oboje jeszcze raz przeprosili i odczytali specjalny utwór na przeprosiny pod tytułem "Daremne żale, próżny ogród". Od tej pory rozstają się z sobą bardzo rzadko, ale tę część opowiadania pozostawmy samemu poecie...
Fajna i optmistyczna piosenka.
„Odstawiłam” dzisiaj do niej taniec z mopem.
No z mopa okazał się niezły parntner, nie przeszkadzał mi za bardzo i pozwolił… ze tak powiem w tańcu iść na zywioł.
Bez treningu. Niestety. Nie dość , że noga pobolewa ( z jaką ulgą ubrałam dzisiaj sportowe buty, bo całym tygodniu noszenia wysokich obcasów, które niestetey, ale najlepsze dla kolana nie są).
Do tego jakby jakieś choróbsko krazyło po mnie, więc z uwagi na zimno ogromne niestety … bez treningu.
Szalenstwo mnie lekkie ogarnia… ja tak bez ruchu nie daję rady.
Wczoraj wieczórw bilardowani i na kreglach… jako widz tylko niestety… bo nie da rady… no….
Ale będzie dobrze, niebawem, bo dzisiaj jest już lepiej i ufam, ze jutro wreszcie popatrzę na świat z perspektywy siodełka.
A tv jeszcze siatkówka.. i serce płacze , ze grać nie można….
I tak na koniec.. jeśli ktos ma ochotę i cierpliwość, zapraszam na fragment jednej książeczki, znaleziony w sieci.
Ot przypadek.. wczoraj moja kolezanka owinieta szalem przypomniała mi postać z jednej bajki. Zaczęłam szukać w sieci.. i proszę.
Dawno się tak nie usmiałam.
Dziecinstwa i dawnych bajek czar.
Ciekawe czy ktoś pamieta co to za książeczka?:)
Fikander różni się od wszystkich. Złośliwi mówią nawet, że Fikander robi wszystko, żeby odróżnić się od wszystkich, ale jest to tylko złośliwość. Po prostu, jako poeta, Fikander poświęca więcej czasu na sprawy, które są mniej ważne dla innych.
Na przykład wybrał się kiedyś na wspaniały mecz piłki nożnej pomiędzy Pućkami a Paćkami i zamiast oglądać, jak kopią piłkę, cały czas odwracał się do tyłu, gdzie siedziała Malwinka.
- Podczas meczu piłki nożnej potrafi się zakochać tylko Fikander - powiedzieli złośliwi. No, ale Malwinka jest rzeczywiście śliczna.
Podczas tego historycznego meczu zakończonego remisem dwa - dwa Fikander naprawdę zakochał się w Malwince. Dokoła krzyki, marynarki powiewają w górze, spokojny zazwyczaj Fum trąbi na jakiejś wielkiej okarynie, małe asiaki ciągną wiewiórki za ogony, Pciuchy gwiżdżą, koty machają transparentami, a Fikander patrzy tylko na Malwinkę!
I tak rozpoczęła sie historia wielkiej miłości poety i zegarynki.
Mawinka-zegarynka pracowała w centrali telefonicznej i miłym, ciepłym głosem podawała godziny. Oczywiście było tam jeszcze kilka innych osób, dlatego że o godzinę można było się zapytać przez telefon zawsze, ale Malwinka wykonywała tę pracę najczęściej, gdyż posiadała doskonałą dykcję i zawsze starannie trzymała się regulaminu.
Podczas meczu bardzo się zaniepokoiła (bo oczywiście zauważyła, że Fikander przygląda się jej bez przerwy), była jednak wyjątkowo skromna i nawet przez myśl jej nie przeszło, że to z powodu jej urody.
A Fikander taki był nieśmiały, że nie miał odwagi podejść i powiedziedzieć, dlaczego się jej przygląda. Co innego napisać poemat wierszem na sto stron, a zupełnie co innego powiedzieć dwa zdania do nieznajomej w czasie meczu piłki nożnej.
Więc Fikander zamiast po zakończeniu meczu podejść i na przykład bardzo uprzejmie zapytać: czy Malwinka uważa, że wynik jest słuszny, albo czy Malwinka nie zechciałaby z nim zamienić paru słów o pogodzie, ruszył w odległości kilkunastu metrów za nią, ciągle nie mogąc przestać się przyglądać.
Malwinka przestraszyła się nie na żarty. Szła bardzo szybko, a kiedy tylko weszła do domu, zamknęła drzwi na klucz i zatelefonowała do Kajetana Chrumpsa.
- A jak wygląda podejrzany osobnik? - zapytał Kajetan.
- Nosi bardzo długi szalik owinięty kilka razy wokół szyi, uszy chyba po 30 centymetrów każde, bardzo duże, piwne, smutne oczy, ubrany w czarne futerko z żółtym szlaczkiem, pod pachą trzyma dwie książki, ciągle się wpatruje w moje okno - powiedziała Malwinka.
- Ależ to Fikander! - zawołał Chrumps.
- Czy to bardzo groźny przestępca?
- Wstyd, Malwinko - powiedział słynny detektyw - czyżbyś nie czytała poematu Fikandra pod tytułem "Cień moich uszu przeklęty"?
- Nie - powiedziała Malwinka - ostatnio mało czytam. Tyle osób chce wiedzieć, która godzina...
- Mam pewien projekt, który ułatwi ci czytanie, ale o tym porozmawiamy potem, a teraz poproś Fikandra do telefonu - powiedział Kajetan.
Malwinka otworzyła więc okno i zawołała:
- Panie Fikandrze, pan Kajetan Chrumps prosi pana do telefonu.
Fikander zaczerwienił się od stóp do głów i wszedł do pokoju Malwinki, żeby wziąć słuchawkę.
- Halo, czy to Fikander? - zapytał detektyw.
- W pewnym sensie - odpowiedział coraz mocniej zaczerwieniony poeta.
- Nie można być sobą w pewnym sensie, a nie być w innym - powiedział Kajetan.
- Można - odpowiedział smutno Fikander.
- Ale to ty? - zaniepokoił się Kajetan.
- Ale to ja - odpowiedział Fikander - w pewnym sensie.
- A jak ty się czujesz, Fikandrze? Co ci przyszło do głowy, żeby chodzić za Malwinką?
- Och! - westchnął Fikander - przepięknie...
- Wytłumacz się jaśniej, co przepięknie?
- Nie mogę. Imię rymuje się przepięknie... słoninka... wędlinka... koniczynka... przepięknie...
- Zdaje się, że już wiem, o co chodzi. Poproś Malwinkę.
- O co?
- Do aparatu.
Fikander czerwony jak piwonia podał Malwince słuchawkę, ale nie powiedział ani słowa. I kiedy detektyw zaczął tłumaczyć Malwince, że sławny poeta Fikander po prostu, jak to poeta, zamyślił się i trochę niechcący poszedł za nią, ale na pewno... Sławny poeta zamiast grzecznie wyjaśnić sytuację, uciekł z mieszkania Malwinki strasznie zawstydzony i w ponurym nastroju.
Ale na następny dzień Malwinka zobaczyła rano, że Fikander stoi pod jej oknem trzymając w ręku olbrzymi pęk kwiatów. Były tam i bzy, i róże, i goździki, i w ogóle bardzo dużo różnych kwiatów pomieszanych. To było tak wzruszające, że Malwinka, choć przecież powinna mieć żal do Fikandra za wczorajszy dzień, wyszła i powiedziała:
- Dzień dobry! Czy te kwiatki to dla mnie?
- Dzień dobry. Tak - odpowiedział Fikander.
- Bardzo pan miły. Szkoda, że pan wczoraj nie został dłużej.
- Przepraszam - powiedział Fikander i uśmiechnął się chyba po raz pierwszy w życiu, bo zawsze był poważnym i zamyślonym artystą.
Zabiorę te kwiaty i wstawię do wazonu u siebie w pracy
- powiedziałą Malwinka. Przyjdzie pan do mnie, kiedy skończę pracę? Poszlibyśmy na karuzelę.
- Oczywiście! - powiedział Fikander.
- To do widzenia - powiedziała Malwinka - wrócę koło godziny trzeciej.
- Do widzenia - powiedział Fikander. I znów się uśmiechnął, ale teraz trochę smutniej, bo Malwinka odchodziła.
Malwinka też się zakochała w Fikandrze. Trwało to oczywiście dłużej, bo tylko poeci potrafią tak się skupić, zeby zakochać się na meczu piłki nożnej, ale bądź co bądź idąc do pracy miała głowę pełną rozważań, jaki ten Fikander oryginalny, jakie interesujące pisze wiersze (pożyczyła je sobie zeszłego dnia od Pańci), jakie ma duże oczy, jak sympatycznie się uśmiecha... kiedy usłyszała za sobą głos wiewiórki:
- Tego bym się po tobie, Malwinko, nie spodziewała...
- Dzień dobry pani - przywitała się Malwinka.
- Tego bym się nie spodziewała - powtórzyła wiewiórka. - Jestem odpowiedzialna za stan naszego miejskiego ogrodu i właśnie się zastanawiałam, kto dzisiaj nazrywał tyle kwiatów, a tu się okazuje, że to Malwinka. Mogłaś przecież poprosić, a nie tak brutalnie zrywać, co wpadnie w rękę...
Malwinka oczywiście wzięła winę na siebie, ale kiedy Fikander przyszedł, żeby ją zabrać na karuzelę, oświadczyła:
- Przepraszam bardzo, ale miałam dziś kłopoty z tego powodu, że nazrywał pan kwiatów w miejskim ogrodzie, i niestety nie będę panu mogła towarzyszyć na karuzeli!
Powiedziała to tak uroczystym tonem, że jej samej zrobiło się przykro, a Fikander znów milczał.
"Stoję jak rażony gromem" - pomyślał. A potem poszedł.
- Dwunasta pięćdziesiąt trzy, dwunasta pięćdziesiąt trzy - mówiła właśnie Malwinka, kiedy usłyszała w słuchawce:
- Pod twoim białym domem
stałem jak rażony gromem.
I biło mi serce z łomotem,
ale musiałem iść potem.
Och, co za bolesna wiadomość:
ja zrywam kwiaty, ty naszą znajomość.
- Dwunasta pięćdziesiąt trzy, dwunasta pięćdziesiąt trzy - powtórzyła Malwinka, choć tylko żelazna wola powstrzymywała ją od przekroczenia regulaminu.
- O, gdym cię ujrzał wśród tłumu,
mało nie straciłem rozumu.
Za tobą szedłem skrycie,
mógłbym tak całe życie.
Malwinka znała surowy regulamin zegarynek zakazujący prywatnych rozmów. Łzy napłynęły jej do oczu.
- Dwunasta pięćdziesiąt cztery, dwunasta pięćdziesiąt cztery - mówiła.
- Lecz słodka była ta chwilka,
choć jestem kopnięty jak piłka.
Żegnam cię w bólu i trwodze.
Cóż mi zostało - odchodzę.
- Dwunasta pięćdziesiąt cztery, dwunasta pięćdziesiąt cztery... - Szczęknęła odkładana słuchawka. Malwinka rozpłakała się na dobre. Nikomu nie należy życzyć takiego wyboru: obowiązek czy uczucie? A piękna Malwinka przeżyła dwie najcięższe minuty swojego życia od godziny dwunastej pięćdziesiąt trzy do dwunastej pięćdziesiąt pięć.
I nie wiadomo, jak by się skończyłacała historia, gdyby nie roztargnienie Fikandra. Zrozpaczony, powtarzając sobie cały czas w myśli: " Cóż mi zostało... odchodzę", wyszedł z budki telefonicznej, zarzucił spakowany uprzednio plecak i ruszył przed siebie. Ponieważ nie wszystkie książki mieściły się w plecaku, niósł także kilka w rękach, a jego długi, romantyczny szal rozwijał się coraz bardziej, wlókł się po ziemi i już wkrótce poeta mógł się przekonać, skąd się wzięło jego odziedziczone po przodkach imię. Fiknął bowiem takiego fikołka, że kiedy oprzytomniał, powtarzał przekręcone słowa: "cóż mi odeszło... zostaję", a nad sobą zobaczył pochyloną Malwinkę, która właśnie zmieniała mu okład na głowie.
Fiknął tak nieszczęśliwie (albo szczęśliwie), że musiał leżeć w łóżku trzy dni i codziennie rano Bromba przychodziła zmierzyć mu temperaturę szklanym termometrem. Malwinka robiła mu kompot ze śliwek. Ponieważ Kajetan Chrumps wynalazł właśnie urządzenie magnetofonowo-zegarowo-telefoniczne, mogła chodzić do pracy, kiedy chciała, nawet już wtedy, kiedy Fikander wyzdrowiał.
Wiewiórkę oboje jeszcze raz przeprosili i odczytali specjalny utwór na przeprosiny pod tytułem "Daremne żale, próżny ogród". Od tej pory rozstają się z sobą bardzo rzadko, ale tę część opowiadania pozostawmy samemu poecie...
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 4 maja 2011
po prostu przejażdżka
&feature=fvwrel
Piosenka mi się przypomniała dzisiaj rano…
Lubię maj, bo to miesiąc moich urodzin, ale dzisiaj to już było przegięcie z tą temperaturą naprawdę.
Po południu zrobiło się trochę cieplej, ale bez szału ( jakieś 7 stopni pewnie).
Wyjechałam na rower bo już trochę zaczęłam świrowąć z braku ruchu.
Dzisiaj z Mirkiem i Alkiem. Las Radłowski.
Taka sobie po prostu przejeżdzka. Żaden tam trening. Jeszcze mi zdrowie nie pozwala na trening, także nici raczej z wyjazdu na Cyklokarpaty.
Powolna, spokojna jazda.
Mirek opowiadał o wypadku na Świnicy.
Bezmyslność tego turysty i jego zony, porażająca.
Piosenka mi się przypomniała dzisiaj rano…
Lubię maj, bo to miesiąc moich urodzin, ale dzisiaj to już było przegięcie z tą temperaturą naprawdę.
Po południu zrobiło się trochę cieplej, ale bez szału ( jakieś 7 stopni pewnie).
Wyjechałam na rower bo już trochę zaczęłam świrowąć z braku ruchu.
Dzisiaj z Mirkiem i Alkiem. Las Radłowski.
Taka sobie po prostu przejeżdzka. Żaden tam trening. Jeszcze mi zdrowie nie pozwala na trening, także nici raczej z wyjazdu na Cyklokarpaty.
Powolna, spokojna jazda.
Mirek opowiadał o wypadku na Świnicy.
Bezmyslność tego turysty i jego zony, porażająca.
- DST 30.00km
- Teren 11.00km
- Czas 01:22
- VAVG 21.95km/h
- VMAX 37.00km/h
- Temperatura 7.0°C
- HRmax 167 ( 88%)
- HRavg 144 ( 76%)
- Kalorie 602kcal
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 3 maja 2011
Niedzielny rozjazd i o wypadku w Tatrach
Nawet nie było kiedy dodać tego wpisu, wczesniej. Jakoś tak intensywnie życie popłynęło po maratonie.
Ale Złoty Stok to juz historia, kolejny maraton w mojej "karierze", kolejna relacja, którą kiedyś tam po miesiącach, latach bedę czytać z przyjemnością.
Nie żałuję, ze pojechałam pomimo kiepskiego wyniku.
Ania Z Bydgoszczy napisała mi, ze mnie podziwia, ze w takim stanie pojechałam, bo ona pewnie by nie pojechała.
No ale ja już tak mam...tak było w Szczawnicy ze skręconą kostką, tak było w Głuszycy po grypie żołądkowej ( ta Gluszyca wymeczona wtedy to jeden z maratonów, który przyniosł mi najwięcej satysfkacji, bo tylko ja wiem, ile mnie to kosztowało).
Po prostu taką mam mentalność.. nie lubię sie poddawać, dopoki jestem w stanie kręcic korbą będe jechać.
Na rozjazd niedzielny musiałam sie nieco zmusić, w myśl zasady, ze trzeba mięśnie rozruszać po wyścigu.
Pojechałam krótko ( było zimno) i niezbyt szybko.
Teraz myślę juz o Zabierzowie, chociaż niestety od 2 dni nie trenuję i bynajmniej nie pogoda mnie odstrasza, bo ona nie jest w stanie mnie odstarszyć.
Pobolewa jeszcze kolano i wiem, ze prosi mnie o odpoczynek, więc mu go daje, chociaż brak endorfin doskwiera bardzo , bardzo mocno.
Zastanawiam sie na treningowym startem w niedzielę w Cyklokarpatach, ale uzależniam to od stanu mojego kolana.
Chciałabym, bo wiadomo, ze nawet najlepszy trening nie jest lepszy od najgorszego startu.
Zobaczymy.
Najważniejszy jest Zabierzów, więc na nim się będę koncentrować. Na szczeście spadłam tylko do III sektora, wiec nie bedzie źle na starcie.
a teraz trochę o górach.
Kiedy wracalismy ze Złotego dostałam dziwnego smsa od Mirka:
"Żyję. Ja dotrzesz do wiadomości to będziesz wiedzieć o co chodzi"
Zmartwiałam... nie wiedziałam o co biega i wtedy przypomniałam sobie.. ze Mirek miał zaplanowany wypad w Tatry ( znowu beze mnie?????:))
sms: co sie stało????
I Mirek zadzwonił. Widział wypadek w Tatrach.
I teraz jemu oddam głos ( cytat z maila), ku przestrodze, dla tych , ktorzy wychodzą w Tatry bez raków, czekanów.... i idą tam gdzie iść nie powinni.
"A góry jak góry, piękne, ale dla tych co mają choć trochę rozwagi. Niestety gościom ułańska fantazja podpowiedziała, że Orla Perć jest groźna tylko w opowieściach. A widok, faktycznie, niezbyt ciekawy. Najpierw zobaczyłem gościa jak sunie, niczym bobsleista, żlebem. Jak zniknął mi z oczu za jakimś załomem, usłyszałem krzyk. No i wtedy wiedziałem, że jest niedobrze. Zlazłem do żlebu, wyprowadziłem żonę gościa i jego kumpla ze żlebu. Zlazłem na dół żlebu, do półki skalnej z której gość musiał wystrzelić jak Małysz na Wielkiej Krokwi. No i znalazłem gościa (właściwie to co z niego zostało) 200 metrów niżej i dalej. Wkoło pełno krwi, a gość powykręcany jak chiński paragraf. Przyleciał helikopter i pozbierali co było do pozbierania. podobno jeszcze żył, ale po tym co widziałem, nie dawałem szans na przeżycie. Jak przyjechałem do domu już był komunikat, że kolejna ofiara na Świnicy. Gdyby gość miał czekan pewnie by wyhamował"
:(((((((
Monia powiedziała mi: jak ogladałam te Wasze zdjęcia z Tatr to stwierdziłam .. jesteście szaleni.
Opowiedziałam to Krysi , powiedziała:
eee... a maraton... wydzwonisz na zjeździe w drzewo i co???
No właśnie, były dwa groźne wypadki w Złotym, ale po tym co widziałam ( co wyprawiają ludzie na szybkich szutrowych zjazdach), nie dziwię się.
I tego do konca nie rozumiem...
Bo jeśli goście w mojej częsci stawki tak ryzykują, kiedy nie walczą o czołowe lokaty to taka ułanska fantazja na takich zjazdach i zjeżdzanie 70 km/h w terenie, do konca mnie przekonuje, chociaż sama startując w maratonie podejmuje ryzyko.
W koncu to nie są Mistrzostwa Świata w maratonie.
No ale to już kwestia wyboru, moje ryzyko na zjazdach u GG jest bardzo umiarkowane i tego dalej będę się trzymać.
p.S przypomniał mi się fajny dialog z maratonu.
jedziemy pod górę.. cieżko... Idą turyści , patrzą na nas:
Pani: o jezu.. to ja już wole na nogach:)
Zawodnik jadący za mną: ja teraz też bym wolał...:)))
Ale Złoty Stok to juz historia, kolejny maraton w mojej "karierze", kolejna relacja, którą kiedyś tam po miesiącach, latach bedę czytać z przyjemnością.
Nie żałuję, ze pojechałam pomimo kiepskiego wyniku.
Ania Z Bydgoszczy napisała mi, ze mnie podziwia, ze w takim stanie pojechałam, bo ona pewnie by nie pojechała.
No ale ja już tak mam...tak było w Szczawnicy ze skręconą kostką, tak było w Głuszycy po grypie żołądkowej ( ta Gluszyca wymeczona wtedy to jeden z maratonów, który przyniosł mi najwięcej satysfkacji, bo tylko ja wiem, ile mnie to kosztowało).
Po prostu taką mam mentalność.. nie lubię sie poddawać, dopoki jestem w stanie kręcic korbą będe jechać.
Na rozjazd niedzielny musiałam sie nieco zmusić, w myśl zasady, ze trzeba mięśnie rozruszać po wyścigu.
Pojechałam krótko ( było zimno) i niezbyt szybko.
Teraz myślę juz o Zabierzowie, chociaż niestety od 2 dni nie trenuję i bynajmniej nie pogoda mnie odstrasza, bo ona nie jest w stanie mnie odstarszyć.
Pobolewa jeszcze kolano i wiem, ze prosi mnie o odpoczynek, więc mu go daje, chociaż brak endorfin doskwiera bardzo , bardzo mocno.
Zastanawiam sie na treningowym startem w niedzielę w Cyklokarpatach, ale uzależniam to od stanu mojego kolana.
Chciałabym, bo wiadomo, ze nawet najlepszy trening nie jest lepszy od najgorszego startu.
Zobaczymy.
Najważniejszy jest Zabierzów, więc na nim się będę koncentrować. Na szczeście spadłam tylko do III sektora, wiec nie bedzie źle na starcie.
a teraz trochę o górach.
Kiedy wracalismy ze Złotego dostałam dziwnego smsa od Mirka:
"Żyję. Ja dotrzesz do wiadomości to będziesz wiedzieć o co chodzi"
Zmartwiałam... nie wiedziałam o co biega i wtedy przypomniałam sobie.. ze Mirek miał zaplanowany wypad w Tatry ( znowu beze mnie?????:))
sms: co sie stało????
I Mirek zadzwonił. Widział wypadek w Tatrach.
I teraz jemu oddam głos ( cytat z maila), ku przestrodze, dla tych , ktorzy wychodzą w Tatry bez raków, czekanów.... i idą tam gdzie iść nie powinni.
"A góry jak góry, piękne, ale dla tych co mają choć trochę rozwagi. Niestety gościom ułańska fantazja podpowiedziała, że Orla Perć jest groźna tylko w opowieściach. A widok, faktycznie, niezbyt ciekawy. Najpierw zobaczyłem gościa jak sunie, niczym bobsleista, żlebem. Jak zniknął mi z oczu za jakimś załomem, usłyszałem krzyk. No i wtedy wiedziałem, że jest niedobrze. Zlazłem do żlebu, wyprowadziłem żonę gościa i jego kumpla ze żlebu. Zlazłem na dół żlebu, do półki skalnej z której gość musiał wystrzelić jak Małysz na Wielkiej Krokwi. No i znalazłem gościa (właściwie to co z niego zostało) 200 metrów niżej i dalej. Wkoło pełno krwi, a gość powykręcany jak chiński paragraf. Przyleciał helikopter i pozbierali co było do pozbierania. podobno jeszcze żył, ale po tym co widziałem, nie dawałem szans na przeżycie. Jak przyjechałem do domu już był komunikat, że kolejna ofiara na Świnicy. Gdyby gość miał czekan pewnie by wyhamował"
:(((((((
Monia powiedziała mi: jak ogladałam te Wasze zdjęcia z Tatr to stwierdziłam .. jesteście szaleni.
Opowiedziałam to Krysi , powiedziała:
eee... a maraton... wydzwonisz na zjeździe w drzewo i co???
No właśnie, były dwa groźne wypadki w Złotym, ale po tym co widziałam ( co wyprawiają ludzie na szybkich szutrowych zjazdach), nie dziwię się.
I tego do konca nie rozumiem...
Bo jeśli goście w mojej częsci stawki tak ryzykują, kiedy nie walczą o czołowe lokaty to taka ułanska fantazja na takich zjazdach i zjeżdzanie 70 km/h w terenie, do konca mnie przekonuje, chociaż sama startując w maratonie podejmuje ryzyko.
W koncu to nie są Mistrzostwa Świata w maratonie.
No ale to już kwestia wyboru, moje ryzyko na zjazdach u GG jest bardzo umiarkowane i tego dalej będę się trzymać.
p.S przypomniał mi się fajny dialog z maratonu.
jedziemy pod górę.. cieżko... Idą turyści , patrzą na nas:
Pani: o jezu.. to ja już wole na nogach:)
Zawodnik jadący za mną: ja teraz też bym wolał...:)))
- DST 20.00km
- Teren 3.00km
- Czas 00:58
- VAVG 20.69km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 1 maja 2011
Złoty Stok relacja
http://www.velonews.pl/galeria/filmy/2071-grzegorz-wypelnia-dane-zawodnikom-slowo
fajne
Maraton nr 33
Powerade Suzuki Mtb Marathon
Złoty Stok 30 kwietnia 2011-05-01
Miejsce w kat 12
Open 443/521 ( co z dramat!!!)
czas 3 h 46 min
To był mój trzeci Złoty Stok.
Dobrze, że nie czytałam przed tym startem swoich relacji z poprzednich, bo nie wiem czy po moim środowym upadku, wytrzymałabym…psychiczne napięcie.
Jakos tak nie sięgałam pamięcią wstecz i zapomniałam jakie ciezkie zjazdy są w Złotym.
Cały czwartek walczyłam z poupadkowym bólem i robiłam wszystko, żeby ciało jakos doszło do siebie.
Do tego stopnia , że nawet nie do końca przygotowałam sobie rower. Zawsze czyszczę łańcuch , kasetę, psikam amora Brunoxem… a tym razem byłam skoncentrowana na walce z bólem.
I może dlatego kompletnie nie wyszedł mi ten start, bo wszystko rozegrało się niestety w mojej głowie. Źle się rozegrało.
Nie rozpaczam.
Dzisiaj przeczytałam felieton.
Zaczyna się takim cytatem:
„ NIE MIERZ WARTOŚCI SWOJEJ I INNYCH LICZBĄ ŻYCIOWYCH PORAŻEK I SUKCESÓW. WYTRWALE ZDĄZAJ DO CELU, NAWET JEŚLI RAZ PO RAZ CI SIĘ NIE UDAJE. TO NIE ZAKLECIE, TO ŻELAZNA LOGIKA RACHUNKU PRAWDPODODBIENSTWA”
I tego się będę trzymać.
Bałam się tego startu. Wiedziałam, ze najgorzej będzie przełamać strach na zjazdach.
Nie dość, że mało zjeżdzałam w tym sezonie, to po tej nieszczęsnej środzie, coś tak w głowie utkwiło. Strach przed bólem?
Ale tak to już chyba jest.
Dlatego ja po takich „wpadkach” staram się szybko jechać gdzieś na zjazd na przełamanie.
Tym razem nie było kiedy….
Przed startem Rafał , który jedzie z nami po raz pierwszy na Powerade’a , musi się zapisać, wziąć czipa itd. Ja w tym czasie idę zobaczyć start giga. Na stracie chłopaki z „pszczółkowego” teamu i Jacek.
Miło.
Zaraz potem spotykam Ryszarda i Grzegorza z Poznania. Pytam się jaka będzie pogoda ( wszyscy mówią, ze ma padać). Ryszard mówi, ze ma zacząć padać o 11 ( czyli wtedy kiedy startujemy).
Mówię: no to tak w sam raz…:)
Ale pogoda sprawiła nam ogromnie miłą niespodziankę. Nie pada, jest ciepło, nawet momentami za ciepło.
Jaka to przyjemna odmiana po tym błotnym i dość zimnym sezonie 2010.
Niestety nie mam prawie w ogóle czasu na rozgrzewkę.
Szybko jadę , żeby mi nie zamknęli sektora.
Startuję z II ( pewnie po raz ostatni w tym sezonie). Przyjemnie. W sektorze tłok. Staję obok Czarnej Mamby. Rozmawiamy.
Trochę się denerwuję. Martwię się o zjazdy.
Ruszamy. Pierwszy podjazd.. bagatela 9 km prawie.
Jedzie mi się bardzo źle.. bardzo. Tętno ogromnie wysokie pomimo , że ja wcale nie jadę jakoś specjalnie szybko. Jakby zupełnie nie było mocy. Zwykle na pierwszym podjeździe jednak kogoś tam mijam, teraz mam wrażenie, ze mijają mnie WSZYSCY.
Mija mnie Monia i Mamba. Długo mam je na oku i staram się jechać tak żeby ich nie stracić z pola widzenia, ale niestety nie udaje się.
Wciąż mijaja mnie kolejni zawodnicy… czuję się załamana. Nie mam siły jechac pod górę.
Pojawiają się złe myśli pt: po co ci to? Koniec z tymi maratonami!
Potem sama siebie strofuję: Iza przecież wiesz, ze nie wolno Ci tak myśleć.. to samobójstwo.
Kiedy mija mnie Miłka Olejnik, jestem załamana….
Staram się przez chwilę jechać jej na kole, ale oddala mi się…
Potem jedzie kilka metrów za mną… więc robię wszystko, żeby nie tracić jej z pola widzenia, ale w koncu mi znika.
Pierwsze zjazdy to jakaś masakra…. Po prostu zachowuję się jak kompletny nowicjusz. Hamuje w miejscach gdzie nie ma takiej potrzeby, a wręcz może to być niebezpieczne.
Jadę tak asekuracyjnie, jakbym była po raz pierwszy na maratonie u GG.
Coś okropnego.
Mówię do siebie: Iza, rany boskie.. co się z Tobą stało, przecież ty potrafisz zjeżdzać!Uspokój się, opanuj.
Nie pomaga. Schodzę w miejscach , gdzie w ubiegłym roku nawet by mi to nie przyszło na myśl…
Ale moja głowa mnie nie puszcza. W niej ciągle tkwi ten ból ze środy, chociaż rany goją się dobrze, a kolano chociaż boli przy chodzeniu, na rowerze daje radę.
Niewiele pamietam z tego maratonu, zero widoków… tylko zapach.. ten zapach, który można poczuć w górach.
Ta walka z moją głową kosztuje mnie wiele…
W końcu jakos udaje mi się ją przekonać, żeby sobie odpuściła, żeby mi pozwoliła jechać swoje.
Jestem już w takiej części stawki, ze rozpacz mnie ogarnia.
Nie powinnam się w takiej części stawki znaleźć. Z całym szacunkiem dla wszystkich startujących, ale jak mijają mnie osoby na platformach dajmy na to i ze sporą nadwagą, to pojawiają się pytania o sens mojego trenowania.
Ale zaczyna się drugi podjazd i mówię sobie: dość tego opieprzania się.. dość.
I pomaga.
Jadę na młynku, ale bardzo rytmicznie, z dobrą kadencją. Każdy facet kilkanascie metrów przede mną to cel. Naciskam mocniej na pedały i po kolei mijam. Jednego, drugiego, trzeciego, pietnastego.
Któryś tam minięty z kolei mówi do kolegi:
Co się dzieje? Myślałam , ze to czołówka mini.. ale przeciez mini skręciło…
To znaczy, że jadę „ładnie”. Jest efekt. Od razu robi mi się trochę.. lepiej.
Od połowy dystansu jadę już znacznie odważniej.
I zaczyna się słynny zjazd z Borówkowej. Mówię sobie: Iza.. Ty musisz sobie przypomnieć jak się zjedza , bo to potrafisz i zrobisz to, tylko bez paniki…
I udaje się. Jadę już zupełnie inaczej niż na początku.
Mykam korzeń za korzeniem, balansuje między kamieniami… zaczynam pracować ciałem, tak jak potrafię no i wreszcie jadę…
To sa niebezpieczne zjazdy, bardzo niebezpieczne, ale je przejeżdzam i myślę sobie:
Kobieto.. zjeżdzasz takie zjazdy a przewróciłas się u siebie w Błoniu i na Lubince… jak to możliwe?
Kiedy tez zjazdy w Błoniu i na Lubince to .. można się uśmiac jak się je porówna do zjazdu z Bórówkowej.
Jakis chłopak jedzie za mna i mówi:
I jak się podobają zjazdy?
Ja: ja tu jadę po raz kolejny, więc jestem przyzwyczajona…
On: ale to jest przesada..
Ja: nie, to są po prostu góry…
On; ale zabić się można..
Ja: ano można… usmiecham się i zjeżdzam dalej ( i tylko myslę sobie, zebym tylko teraz gdzieś nie fiknęła).
Aaa..jeszcze troche o podjeździe w Lutynii…
Zatrzymuje się na bufecie. Pani oblewa mi rękawiczkę poweradem. No ale to nic. Gorzej, ze mówi do pana:
Już chyba nikt nie będzie jechał…
Szok. Myśle sobie: co ona mówi.. ze niby co, ostatnia jadę.. niemozliwe.
Do bufetu dojeżdza Pocio z Rowerowania.
Mija mnie potem pod górę, potem ja jego i tak jest kilkakrotnie.
Podjazd w Lutynii jadę…Pocio też. Reszta towarzystwa idzie. Jade większość.. sztywnych podjazdów w lesie, na niektórych musze jednak skapitulować… albo nie daje rady ( technika) albo po prostu brakuje siły.
Mateusz mówił, że jeden z nich miał 35 % nachylenia. Zresztą 1500 m przewyższenia na 40 km to sporo naprawdę.
Jadę powoli ale jadę
Marzę o mecie…
Jeszcze sobie mówię: to nic , ze rywalki odjechały daleko. Zmobilizuj się jeszcze, będzie ciut lepszy czas.
Czas na mecie jest kiepski. Na mecie widzę Anię z Bydgoszczy, więc już wiem, ze skoro mnie Ania objechała ( jak się poźniej okazuje bardzo dużo), to pojechałam bardzo słabo.
Przegrałam ten maraton nie z rywalkami , ale z samą sobą. Po prostu.
Ale nie dramatyzuję.
Myślę sobie: trudno… za dwa tygodnie następny maraton. Odkuję się. Na pewno.
Cytat:
„ NIE DZIWMY SIĘ, ZE W KAŻDEJ DYSCYPLINIE LUDZIE SUKCESU SĄ NIEMAL BEZ WYJĄTKU CZLONKAMI TEGO SAMEGO KLUBU: KLUBU OSÓB , KTÓRE SIĘ NIE PODDAJĄ”.
Ide zrobic rozjazd. Trzeba rozruszać mięśnie.
P.S I jeszcze cytat z forum Powerade'a, autorem jest Romek Pietruszka i chyba bardzo fajnie oddał sens tej naszej maratonowej "męczarni"
"W ciągu 2godzin wyścigu miałem tyle samo wrażeń, co w dobry jeden tydzień życia "śmiertelnika" ! "
Bliskie mojej filozofii zyciowej:), brawo Romek.
wszyscy chwalą bufet na mecie, piwo... nie miałam okazji spróbować:(
fajne
Maraton nr 33
Powerade Suzuki Mtb Marathon
Złoty Stok 30 kwietnia 2011-05-01
Miejsce w kat 12
Open 443/521 ( co z dramat!!!)
czas 3 h 46 min
To był mój trzeci Złoty Stok.
Dobrze, że nie czytałam przed tym startem swoich relacji z poprzednich, bo nie wiem czy po moim środowym upadku, wytrzymałabym…psychiczne napięcie.
Jakos tak nie sięgałam pamięcią wstecz i zapomniałam jakie ciezkie zjazdy są w Złotym.
Cały czwartek walczyłam z poupadkowym bólem i robiłam wszystko, żeby ciało jakos doszło do siebie.
Do tego stopnia , że nawet nie do końca przygotowałam sobie rower. Zawsze czyszczę łańcuch , kasetę, psikam amora Brunoxem… a tym razem byłam skoncentrowana na walce z bólem.
I może dlatego kompletnie nie wyszedł mi ten start, bo wszystko rozegrało się niestety w mojej głowie. Źle się rozegrało.
Nie rozpaczam.
Dzisiaj przeczytałam felieton.
Zaczyna się takim cytatem:
„ NIE MIERZ WARTOŚCI SWOJEJ I INNYCH LICZBĄ ŻYCIOWYCH PORAŻEK I SUKCESÓW. WYTRWALE ZDĄZAJ DO CELU, NAWET JEŚLI RAZ PO RAZ CI SIĘ NIE UDAJE. TO NIE ZAKLECIE, TO ŻELAZNA LOGIKA RACHUNKU PRAWDPODODBIENSTWA”
I tego się będę trzymać.
Bałam się tego startu. Wiedziałam, ze najgorzej będzie przełamać strach na zjazdach.
Nie dość, że mało zjeżdzałam w tym sezonie, to po tej nieszczęsnej środzie, coś tak w głowie utkwiło. Strach przed bólem?
Ale tak to już chyba jest.
Dlatego ja po takich „wpadkach” staram się szybko jechać gdzieś na zjazd na przełamanie.
Tym razem nie było kiedy….
Przed startem Rafał , który jedzie z nami po raz pierwszy na Powerade’a , musi się zapisać, wziąć czipa itd. Ja w tym czasie idę zobaczyć start giga. Na stracie chłopaki z „pszczółkowego” teamu i Jacek.
Miło.
Zaraz potem spotykam Ryszarda i Grzegorza z Poznania. Pytam się jaka będzie pogoda ( wszyscy mówią, ze ma padać). Ryszard mówi, ze ma zacząć padać o 11 ( czyli wtedy kiedy startujemy).
Mówię: no to tak w sam raz…:)
Ale pogoda sprawiła nam ogromnie miłą niespodziankę. Nie pada, jest ciepło, nawet momentami za ciepło.
Jaka to przyjemna odmiana po tym błotnym i dość zimnym sezonie 2010.
Niestety nie mam prawie w ogóle czasu na rozgrzewkę.
Szybko jadę , żeby mi nie zamknęli sektora.
Startuję z II ( pewnie po raz ostatni w tym sezonie). Przyjemnie. W sektorze tłok. Staję obok Czarnej Mamby. Rozmawiamy.
Trochę się denerwuję. Martwię się o zjazdy.
Ruszamy. Pierwszy podjazd.. bagatela 9 km prawie.
Jedzie mi się bardzo źle.. bardzo. Tętno ogromnie wysokie pomimo , że ja wcale nie jadę jakoś specjalnie szybko. Jakby zupełnie nie było mocy. Zwykle na pierwszym podjeździe jednak kogoś tam mijam, teraz mam wrażenie, ze mijają mnie WSZYSCY.
Mija mnie Monia i Mamba. Długo mam je na oku i staram się jechać tak żeby ich nie stracić z pola widzenia, ale niestety nie udaje się.
Wciąż mijaja mnie kolejni zawodnicy… czuję się załamana. Nie mam siły jechac pod górę.
Pojawiają się złe myśli pt: po co ci to? Koniec z tymi maratonami!
Potem sama siebie strofuję: Iza przecież wiesz, ze nie wolno Ci tak myśleć.. to samobójstwo.
Kiedy mija mnie Miłka Olejnik, jestem załamana….
Staram się przez chwilę jechać jej na kole, ale oddala mi się…
Potem jedzie kilka metrów za mną… więc robię wszystko, żeby nie tracić jej z pola widzenia, ale w koncu mi znika.
Pierwsze zjazdy to jakaś masakra…. Po prostu zachowuję się jak kompletny nowicjusz. Hamuje w miejscach gdzie nie ma takiej potrzeby, a wręcz może to być niebezpieczne.
Jadę tak asekuracyjnie, jakbym była po raz pierwszy na maratonie u GG.
Coś okropnego.
Mówię do siebie: Iza, rany boskie.. co się z Tobą stało, przecież ty potrafisz zjeżdzać!Uspokój się, opanuj.
Nie pomaga. Schodzę w miejscach , gdzie w ubiegłym roku nawet by mi to nie przyszło na myśl…
Ale moja głowa mnie nie puszcza. W niej ciągle tkwi ten ból ze środy, chociaż rany goją się dobrze, a kolano chociaż boli przy chodzeniu, na rowerze daje radę.
Niewiele pamietam z tego maratonu, zero widoków… tylko zapach.. ten zapach, który można poczuć w górach.
Ta walka z moją głową kosztuje mnie wiele…
W końcu jakos udaje mi się ją przekonać, żeby sobie odpuściła, żeby mi pozwoliła jechać swoje.
Jestem już w takiej części stawki, ze rozpacz mnie ogarnia.
Nie powinnam się w takiej części stawki znaleźć. Z całym szacunkiem dla wszystkich startujących, ale jak mijają mnie osoby na platformach dajmy na to i ze sporą nadwagą, to pojawiają się pytania o sens mojego trenowania.
Ale zaczyna się drugi podjazd i mówię sobie: dość tego opieprzania się.. dość.
I pomaga.
Jadę na młynku, ale bardzo rytmicznie, z dobrą kadencją. Każdy facet kilkanascie metrów przede mną to cel. Naciskam mocniej na pedały i po kolei mijam. Jednego, drugiego, trzeciego, pietnastego.
Któryś tam minięty z kolei mówi do kolegi:
Co się dzieje? Myślałam , ze to czołówka mini.. ale przeciez mini skręciło…
To znaczy, że jadę „ładnie”. Jest efekt. Od razu robi mi się trochę.. lepiej.
Od połowy dystansu jadę już znacznie odważniej.
I zaczyna się słynny zjazd z Borówkowej. Mówię sobie: Iza.. Ty musisz sobie przypomnieć jak się zjedza , bo to potrafisz i zrobisz to, tylko bez paniki…
I udaje się. Jadę już zupełnie inaczej niż na początku.
Mykam korzeń za korzeniem, balansuje między kamieniami… zaczynam pracować ciałem, tak jak potrafię no i wreszcie jadę…
To sa niebezpieczne zjazdy, bardzo niebezpieczne, ale je przejeżdzam i myślę sobie:
Kobieto.. zjeżdzasz takie zjazdy a przewróciłas się u siebie w Błoniu i na Lubince… jak to możliwe?
Kiedy tez zjazdy w Błoniu i na Lubince to .. można się uśmiac jak się je porówna do zjazdu z Bórówkowej.
Jakis chłopak jedzie za mna i mówi:
I jak się podobają zjazdy?
Ja: ja tu jadę po raz kolejny, więc jestem przyzwyczajona…
On: ale to jest przesada..
Ja: nie, to są po prostu góry…
On; ale zabić się można..
Ja: ano można… usmiecham się i zjeżdzam dalej ( i tylko myslę sobie, zebym tylko teraz gdzieś nie fiknęła).
Aaa..jeszcze troche o podjeździe w Lutynii…
Zatrzymuje się na bufecie. Pani oblewa mi rękawiczkę poweradem. No ale to nic. Gorzej, ze mówi do pana:
Już chyba nikt nie będzie jechał…
Szok. Myśle sobie: co ona mówi.. ze niby co, ostatnia jadę.. niemozliwe.
Do bufetu dojeżdza Pocio z Rowerowania.
Mija mnie potem pod górę, potem ja jego i tak jest kilkakrotnie.
Podjazd w Lutynii jadę…Pocio też. Reszta towarzystwa idzie. Jade większość.. sztywnych podjazdów w lesie, na niektórych musze jednak skapitulować… albo nie daje rady ( technika) albo po prostu brakuje siły.
Mateusz mówił, że jeden z nich miał 35 % nachylenia. Zresztą 1500 m przewyższenia na 40 km to sporo naprawdę.
Jadę powoli ale jadę
Marzę o mecie…
Jeszcze sobie mówię: to nic , ze rywalki odjechały daleko. Zmobilizuj się jeszcze, będzie ciut lepszy czas.
Czas na mecie jest kiepski. Na mecie widzę Anię z Bydgoszczy, więc już wiem, ze skoro mnie Ania objechała ( jak się poźniej okazuje bardzo dużo), to pojechałam bardzo słabo.
Przegrałam ten maraton nie z rywalkami , ale z samą sobą. Po prostu.
Ale nie dramatyzuję.
Myślę sobie: trudno… za dwa tygodnie następny maraton. Odkuję się. Na pewno.
Cytat:
„ NIE DZIWMY SIĘ, ZE W KAŻDEJ DYSCYPLINIE LUDZIE SUKCESU SĄ NIEMAL BEZ WYJĄTKU CZLONKAMI TEGO SAMEGO KLUBU: KLUBU OSÓB , KTÓRE SIĘ NIE PODDAJĄ”.
Ide zrobic rozjazd. Trzeba rozruszać mięśnie.
P.S I jeszcze cytat z forum Powerade'a, autorem jest Romek Pietruszka i chyba bardzo fajnie oddał sens tej naszej maratonowej "męczarni"
"W ciągu 2godzin wyścigu miałem tyle samo wrażeń, co w dobry jeden tydzień życia "śmiertelnika" ! "
Bliskie mojej filozofii zyciowej:), brawo Romek.
wszyscy chwalą bufet na mecie, piwo... nie miałam okazji spróbować:(
- DST 40.00km
- Teren 37.00km
- Czas 03:46
- VAVG 10.62km/h
- VMAX 42.00km/h
- Temperatura 18.0°C
- HRmax 177 ( 94%)
- HRavg 155 ( 82%)
- Kalorie 1785kcal
- Podjazdy 1500m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze