Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2010
Dystans całkowity: | 1046.00 km (w terenie 258.00 km; 24.67%) |
Czas w ruchu: | 55:48 |
Średnia prędkość: | 18.48 km/h |
Maksymalna prędkość: | 57.00 km/h |
Suma podjazdów: | 5160 m |
Liczba aktywności: | 24 |
Średnio na aktywność: | 43.58 km i 2h 32m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 8 sierpnia 2010
Jak straciłam hak od przerzutki na ścieżce rowerowej
A miało być tak pięknie... Pogoda ładna, przede mną prosta droga. 56 km . Sama radość.
Miałam w nocy sen...
Ja wierzę w sny, bo niejednokrotnie jakoś tak sprawdzały mi się. Przed maratonem w Istebnej były złe sny i byl potem urwany łańcuch.
Dzisiaj śniło mi się, ze jadę maraton, ale coś mi sie tam popsuło. Do mety niedaleko, na pkt mi zależy, wjeżdzam do jakiegoś pomieszczenia, siedzi tam Maniek Bieniasz, a ja tak strasznie krzyczę na niego: naprawiaj, na co czekasz? ja musze skonczyć ten maraton!
Naprawił, pojechałam dalej, ale cos mi nie szło. Nie mogłam do mety dojechać.
Obudziłam sie rano i pomyslałam: kurcze wracam dzisiaj do Mielca rowerem, zeby tylko sie nic nie przytrafiło.
Wyjechałam, przejechałam 2 km, wjechałam na ścieżkę rowerową. I nagle z jakiegoś przesmyku pancia wyjechała , głowę mającą odwróconą w przeciwnym kierunku. Zeby uniknąć kraksy, odbiłam w lewo ( jakie szczescie ze nie wjechała we mnie szybciej, bo wylądowałabym na drodze), pańcia niestety dosc mocne uderzyła centralnie w moje tylne koło, a jak sie potem okazało w moją xt przerzutkę.
Poczułam to od razu bo koło przyblokowało. Patrzę kołko od przerzutki w szprychach.
"Pięknie.. " - mysle sobie...
Wyjęlam. Pańcia:
nic sie pani nie stało?
Ja: mnie nie, ale uszkodziła mi pani przerzutkę, a ja do tarnowa własnie jadę...
Zaczełam zrzucać, zrzuca, wiec myslę sobie: moze jakoś dojadę...
Powiedziałam Pańci parę słów ku przestrodze ( lepiej ze nie wiedziała co myslałam o niej w tamtej chwili) i pojechała. Ja przekręciłam dwa razy korbą i trach.. poszedł hak. Koniec jazdy...
No to telefony do przyjaciół.. żeby ktoś po mnie przyjechał... znaleźli sie DOBRZY ludzie.
Dwie godziny czekałam jednak przy tej drodze z moim KATEMKIEM , na którym smętnie xt przerzutka zwisała...
Ja wiem. psychologowie mówią: ze to nieprawda, ze sa ludzie którzy przyciagają nieszcześcia, ale ja to jakos tak mam.. ze jak zacznie sie cos złego dziać, to jakby jakieś prawo serii działało...
Jeszcze wczoraj powiedziałam do KOGOŚ: mam umiejetnosc pakowania sie w kłopoty.
I znowu.. sobota maraton w Krynicy - na który jestem strasznie "napalona" i znowu kłopoty przed maratonem.
Nigdy nie moze być tak zebym spokojnie sie mogła do startu przygotować.
Cóż.. znowu trzeba sobie powtórzyć : co cie nie zabije to cie wzmocni.
Jak byłam wrogiem ściezek rowerowych to teraz stanę sie jakims ultrasem w tej kwestii.
p.S pomyślałam przed chwilą:
lepiej zeby sie sypał sprzęt niz człowiek:)
idealnie byłoby zeby sie nic nie sypało.. ale życie idealne nie jest
Miałam w nocy sen...
Ja wierzę w sny, bo niejednokrotnie jakoś tak sprawdzały mi się. Przed maratonem w Istebnej były złe sny i byl potem urwany łańcuch.
Dzisiaj śniło mi się, ze jadę maraton, ale coś mi sie tam popsuło. Do mety niedaleko, na pkt mi zależy, wjeżdzam do jakiegoś pomieszczenia, siedzi tam Maniek Bieniasz, a ja tak strasznie krzyczę na niego: naprawiaj, na co czekasz? ja musze skonczyć ten maraton!
Naprawił, pojechałam dalej, ale cos mi nie szło. Nie mogłam do mety dojechać.
Obudziłam sie rano i pomyslałam: kurcze wracam dzisiaj do Mielca rowerem, zeby tylko sie nic nie przytrafiło.
Wyjechałam, przejechałam 2 km, wjechałam na ścieżkę rowerową. I nagle z jakiegoś przesmyku pancia wyjechała , głowę mającą odwróconą w przeciwnym kierunku. Zeby uniknąć kraksy, odbiłam w lewo ( jakie szczescie ze nie wjechała we mnie szybciej, bo wylądowałabym na drodze), pańcia niestety dosc mocne uderzyła centralnie w moje tylne koło, a jak sie potem okazało w moją xt przerzutkę.
Poczułam to od razu bo koło przyblokowało. Patrzę kołko od przerzutki w szprychach.
"Pięknie.. " - mysle sobie...
Wyjęlam. Pańcia:
nic sie pani nie stało?
Ja: mnie nie, ale uszkodziła mi pani przerzutkę, a ja do tarnowa własnie jadę...
Zaczełam zrzucać, zrzuca, wiec myslę sobie: moze jakoś dojadę...
Powiedziałam Pańci parę słów ku przestrodze ( lepiej ze nie wiedziała co myslałam o niej w tamtej chwili) i pojechała. Ja przekręciłam dwa razy korbą i trach.. poszedł hak. Koniec jazdy...
No to telefony do przyjaciół.. żeby ktoś po mnie przyjechał... znaleźli sie DOBRZY ludzie.
Dwie godziny czekałam jednak przy tej drodze z moim KATEMKIEM , na którym smętnie xt przerzutka zwisała...
Ja wiem. psychologowie mówią: ze to nieprawda, ze sa ludzie którzy przyciagają nieszcześcia, ale ja to jakos tak mam.. ze jak zacznie sie cos złego dziać, to jakby jakieś prawo serii działało...
Jeszcze wczoraj powiedziałam do KOGOŚ: mam umiejetnosc pakowania sie w kłopoty.
I znowu.. sobota maraton w Krynicy - na który jestem strasznie "napalona" i znowu kłopoty przed maratonem.
Nigdy nie moze być tak zebym spokojnie sie mogła do startu przygotować.
Cóż.. znowu trzeba sobie powtórzyć : co cie nie zabije to cie wzmocni.
Jak byłam wrogiem ściezek rowerowych to teraz stanę sie jakims ultrasem w tej kwestii.
p.S pomyślałam przed chwilą:
lepiej zeby sie sypał sprzęt niz człowiek:)
idealnie byłoby zeby sie nic nie sypało.. ale życie idealne nie jest
- DST 2.00km
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 8 sierpnia 2010
Z chłopakami z Mielca
Popołudniowa jazda z kolegami z Mielca.
Kolegów było wielu. Moja siostra nie mogła pojąć jak ja mogę z chłopakami do lasu jechać:). Tłumaczyłam jej , ze gdybym chciała jeździć tylko z dziewczynami to nie jeździłabym prawie wcale. Procent jeżdżących dziewczyn w stosunku do ogółu jest nadal niewielki, chociaż zmienia się to na plus. W samym Tarnowie już jest coraz wiecej pań na rowerach i liczba startujących w maratonach też się zwiększa. Ale to i tak mało...
A już synchronizować się i umówić na trening to w ogóle.. cieżka sprawa.
Tak więc jeżdżę z kolegami, nawet do lasu:). Las mielecki fajny. Podjazdy, zjazdy ( te w piachu bardzo mi sie podobają). Był jeden nawet dość stromy, taki, że tylne koło prawie mnie wyprzedziło:). Zjazdy to jest coś co w tej chwili najbardziej mnie cieszy.
Nieprawdopodobne, ze piszę to właśnie ja! Kobieta , która jeszcze 3 sezony temu schodziła z roweru na widok każdego zjazdu.
Pamietam, ze jak kiedyś czytałam słowa jakiegoś bikera ( relacja z maratonu), który rozpływał się nad zjazdami, myslałam: nienormalny...
Mnie zjazdy przyprawiały niemalże o zawał serca. teraz jest RADOŚĆ!
Rzecz jasna.. wciąż sie uczę, ale zjeżdza mi sie coraz przyjemniej.
Lasek naprawdę super ( no gdyby było mniej piachu, w którym sobie ewidentnie nie radzę) to już byłoby idealnie.
Poległam też na dwóch podjazdach ( jak dla mnie za duzo korzeni i za miękkie podłoże, a w nogach chyba za mało mocy).
Tempo umiarkowane, bo raz że trochę rozmawialiśmy, dwa, ze ja miałam już w nogach 56 km z rana.
Przydałby mi sie ten las gdzieś w poblizu.
Mój Las Radłowski za płaski i za łatwy technicznie, Buczyna owszem technicznie rewelacja, ale za mała. Lipie trochę daleko, i tez obszarowo za małe.
Przyjemna jazda była:).
Mam nadzieję spotkać się z chłopakami na maratonie w Krakowie
Kolegów było wielu. Moja siostra nie mogła pojąć jak ja mogę z chłopakami do lasu jechać:). Tłumaczyłam jej , ze gdybym chciała jeździć tylko z dziewczynami to nie jeździłabym prawie wcale. Procent jeżdżących dziewczyn w stosunku do ogółu jest nadal niewielki, chociaż zmienia się to na plus. W samym Tarnowie już jest coraz wiecej pań na rowerach i liczba startujących w maratonach też się zwiększa. Ale to i tak mało...
A już synchronizować się i umówić na trening to w ogóle.. cieżka sprawa.
Tak więc jeżdżę z kolegami, nawet do lasu:). Las mielecki fajny. Podjazdy, zjazdy ( te w piachu bardzo mi sie podobają). Był jeden nawet dość stromy, taki, że tylne koło prawie mnie wyprzedziło:). Zjazdy to jest coś co w tej chwili najbardziej mnie cieszy.
Nieprawdopodobne, ze piszę to właśnie ja! Kobieta , która jeszcze 3 sezony temu schodziła z roweru na widok każdego zjazdu.
Pamietam, ze jak kiedyś czytałam słowa jakiegoś bikera ( relacja z maratonu), który rozpływał się nad zjazdami, myslałam: nienormalny...
Mnie zjazdy przyprawiały niemalże o zawał serca. teraz jest RADOŚĆ!
Rzecz jasna.. wciąż sie uczę, ale zjeżdza mi sie coraz przyjemniej.
Lasek naprawdę super ( no gdyby było mniej piachu, w którym sobie ewidentnie nie radzę) to już byłoby idealnie.
Poległam też na dwóch podjazdach ( jak dla mnie za duzo korzeni i za miękkie podłoże, a w nogach chyba za mało mocy).
Tempo umiarkowane, bo raz że trochę rozmawialiśmy, dwa, ze ja miałam już w nogach 56 km z rana.
Przydałby mi sie ten las gdzieś w poblizu.
Mój Las Radłowski za płaski i za łatwy technicznie, Buczyna owszem technicznie rewelacja, ale za mała. Lipie trochę daleko, i tez obszarowo za małe.
Przyjemna jazda była:).
Mam nadzieję spotkać się z chłopakami na maratonie w Krakowie
- DST 34.00km
- Teren 24.00km
- Czas 02:07
- VAVG 16.06km/h
- Temperatura 34.0°C
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 8 sierpnia 2010
Tarnów- Mielec
Tradycjna droga do mojego rodzinnego Mielca ( raczej płasko i po asfalcie).
Z plecakiem dośc dużym, wiec dośc niewygodnie, ale nawet dosyć szybko poszło.
Dużo aut niestety:(
Z plecakiem dośc dużym, wiec dośc niewygodnie, ale nawet dosyć szybko poszło.
Dużo aut niestety:(
- DST 56.00km
- Czas 02:03
- VAVG 27.32km/h
- VMAX 35.00km/h
- Temperatura 30.0°C
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 5 sierpnia 2010
Była moc:)))
Poczytałam sobie dzisiaj moje wpisy ubiegłoroczne na blogu i wniosku nasuneły sie same.
Zresztą .. wiedziałam to, czułam to.
W ub roku o tej porze miałam przejechane 1000 km wiecej. W ub roku każdy trening wyglądał duzo lepiej niz tegoroczny ( duże większe prędkosci), w ub roku jazda jakby bardziej mnie cieszyła. Cieszył kazdy podjazd. W tych moich wpisach z ub roku czuć było RADOŚC z jazdy.. W tym roku.. jakby mniej.
Stwierdziłam , że po prostu trudno .. kilometrów już nie da sie nadrobic.
Pogoda i moja choroba na wiosnę spowodowały takie a nie inne treningi.
Za to podejeście do treningów zmienić można.
No i postanowiłam zacząć do DZISIAJ. Postanowiłam znowu zacząć sie cieszyć z jazdy, znowu cieszyć sie z kazdej zdobytej góry. Przede wszystkim postanowiłam ruszyć w trochę inne tereny ( bo ostatnio to tylko Lubinka, Wał, Lubinka, Wał i trochę mi sie przejadło)
Kolega namawiał mnie zeby jednak jechać po płaskim, ze gorąco itd, ale twardo powiedziałam: bezwzględnie górki.
I pojechalismy. Juz po pierwszym krótkim podjeździe, wiedziałam , że będzie ok.
Noga podawała dobrze:).
Pojechalismy na Słoną Górę od Swiebodzina ( oobok koscioła). Jest kawałek solidnego podjazdu, ale na tyle łagodny, że da się zrobić ze średniej.
Tyle, ze dośc długi.
Za to widoki przednie, cały Tarnów jak na dłoni w dole, po prawej Marcinka.
Zjazd ze Słonej ( jak sobie przypomne jak zjeżdzalismy tam w ub roku po ciemku w zimie, to wierzyć mi sie nie chce ze byłam taka odważna).
Dojechalismy do Pleśnej ( droga na Wał), ale nie pojechalismy na Wał jak zwykle, tylko skrecilismy w jeden ogromnie sztywny podjazd odchodzacy od głownej drogi na Wał. Zjeżdzałam tam 2 tyg temu i o mało nie wpadłam w osuwisko.
Dzisiaj go już nie ma, droga naprawiona.
Podjazd ogromnie sztywny jak dla mnie tylko z młynka. Przypomniały mi sie podjazdy w Głuszycy, to było coś w tym stylu.
Potem kawałek zjazdu zółtym szlakiem, mokry dzisiaj a ja na pythonach, wiec jechałam dość askeruacyjnie, ale i tak nieźle poszło.
Na koniec podjazd do Zgłobic wąwozem.
Po drodze spotykamy grupę chłopaków. Jeden z nich patrzy na mój rower i mówi: ale zarąbisty....:)
Ja juz takiego zachwytu nie wzbudziłam .. no cóż...:)
Podjazd wąwozem konczy sie stromo. Postanowiłam włozyć wszystkie moje siły w ten podjazd i.... oniemiałam, bo moje nogi... jakby im ktoś dodał skrzydeł.
Podjeżdzało mi sie rewelacyjnie. Chyba jeszcze nigdy takiego powera w nogach nie czułam.
Ech te górki...
Czytam teraz książkę Manueli Gretkowskiej ( nie jest to moja najbardziej ulubiona pisarka, aczkolwiek czyta sie ją dobrze i niewątpliwie ma talent do obserwowania i opisywania ludzkich zachowań).
Znalazłam tam taki dialog.
- wiesz dlaczego ludzie wspinają sie na szczyty?
żeby stamtąd opluwać innych...
a ja bym to ujęła inaczej... "wspinamy sie na góry zeby z nich "opluwać" nasze problemy".
Bo dzisiaj po tych górkach czuję sie tak szczęsliwa, ze nic wiecej do szczęscia mi niepotrzebne.
Niczym sie nie martwię... śmieję sie od ucha do ucha.
Góry to taki mój bezpieczny prozac bez recepty:)
Zresztą .. wiedziałam to, czułam to.
W ub roku o tej porze miałam przejechane 1000 km wiecej. W ub roku każdy trening wyglądał duzo lepiej niz tegoroczny ( duże większe prędkosci), w ub roku jazda jakby bardziej mnie cieszyła. Cieszył kazdy podjazd. W tych moich wpisach z ub roku czuć było RADOŚC z jazdy.. W tym roku.. jakby mniej.
Stwierdziłam , że po prostu trudno .. kilometrów już nie da sie nadrobic.
Pogoda i moja choroba na wiosnę spowodowały takie a nie inne treningi.
Za to podejeście do treningów zmienić można.
No i postanowiłam zacząć do DZISIAJ. Postanowiłam znowu zacząć sie cieszyć z jazdy, znowu cieszyć sie z kazdej zdobytej góry. Przede wszystkim postanowiłam ruszyć w trochę inne tereny ( bo ostatnio to tylko Lubinka, Wał, Lubinka, Wał i trochę mi sie przejadło)
Kolega namawiał mnie zeby jednak jechać po płaskim, ze gorąco itd, ale twardo powiedziałam: bezwzględnie górki.
I pojechalismy. Juz po pierwszym krótkim podjeździe, wiedziałam , że będzie ok.
Noga podawała dobrze:).
Pojechalismy na Słoną Górę od Swiebodzina ( oobok koscioła). Jest kawałek solidnego podjazdu, ale na tyle łagodny, że da się zrobić ze średniej.
Tyle, ze dośc długi.
Za to widoki przednie, cały Tarnów jak na dłoni w dole, po prawej Marcinka.
Zjazd ze Słonej ( jak sobie przypomne jak zjeżdzalismy tam w ub roku po ciemku w zimie, to wierzyć mi sie nie chce ze byłam taka odważna).
Dojechalismy do Pleśnej ( droga na Wał), ale nie pojechalismy na Wał jak zwykle, tylko skrecilismy w jeden ogromnie sztywny podjazd odchodzacy od głownej drogi na Wał. Zjeżdzałam tam 2 tyg temu i o mało nie wpadłam w osuwisko.
Dzisiaj go już nie ma, droga naprawiona.
Podjazd ogromnie sztywny jak dla mnie tylko z młynka. Przypomniały mi sie podjazdy w Głuszycy, to było coś w tym stylu.
Potem kawałek zjazdu zółtym szlakiem, mokry dzisiaj a ja na pythonach, wiec jechałam dość askeruacyjnie, ale i tak nieźle poszło.
Na koniec podjazd do Zgłobic wąwozem.
Po drodze spotykamy grupę chłopaków. Jeden z nich patrzy na mój rower i mówi: ale zarąbisty....:)
Ja juz takiego zachwytu nie wzbudziłam .. no cóż...:)
Podjazd wąwozem konczy sie stromo. Postanowiłam włozyć wszystkie moje siły w ten podjazd i.... oniemiałam, bo moje nogi... jakby im ktoś dodał skrzydeł.
Podjeżdzało mi sie rewelacyjnie. Chyba jeszcze nigdy takiego powera w nogach nie czułam.
Ech te górki...
Czytam teraz książkę Manueli Gretkowskiej ( nie jest to moja najbardziej ulubiona pisarka, aczkolwiek czyta sie ją dobrze i niewątpliwie ma talent do obserwowania i opisywania ludzkich zachowań).
Znalazłam tam taki dialog.
- wiesz dlaczego ludzie wspinają sie na szczyty?
żeby stamtąd opluwać innych...
a ja bym to ujęła inaczej... "wspinamy sie na góry zeby z nich "opluwać" nasze problemy".
Bo dzisiaj po tych górkach czuję sie tak szczęsliwa, ze nic wiecej do szczęscia mi niepotrzebne.
Niczym sie nie martwię... śmieję sie od ucha do ucha.
Góry to taki mój bezpieczny prozac bez recepty:)
- DST 36.00km
- Teren 4.00km
- Czas 01:45
- VAVG 20.57km/h
- VMAX 53.00km/h
- Temperatura 24.0°C
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 4 sierpnia 2010
o bardzo krótkim treningu, Mai Włoszczowskiej i radzeniu sobie z depresją
Wróciłam dzisiaj b. zmęczona i jakaś taka śpiąca z pracy.
I cały czas była "bitka" z samą sobą - wyjechać na trening , nie wyjechać...
Z jednej strony wiem, ze jestem w słabej formie, wiem , że trzeba potrenować jesli chce utrzymać moje 5 miejsce w generalce u GG, z drugiej strony wiem, ze jak człowiek jest bardzo zmęczony to trening może zrobić więcej szkody niz pożytku.
W koncu o 18.15 wyjechałam. Czasu było mało, wiec postanowiłam , ze pojadę do Zbylitowskiej Góry i zrobie kilka razy asfaltowy podjazd od Dunajca. Jakie to szczescie miec takie podjazdy 3 km od domu. Jak sie nie ma czasu na jazdę dalej, naprawdę trening siły mozna zrobić. A jekie widoki... ten wijący sie w dole Dunajec...
Pojechałam, plan był podjechać 10 razy, podjechałam tylko 5. Jechało sie strasznie cięzko, beznadziejnie wręcz, czułam sie jak na początku sezonu. Do tego bardzo bolało kolano i to nie to chore a to teoretycznie zdrowe ( bolało mnie tez przez cały maraton w Głuszycy). Mirek wczoraj stwierdził, że to przez to ze długo nie jeździlam. I moze tak być, bo podobnie bolało mnie na poczatku sezonu.
Także trening był wyjątkowo krótki.
Znajoma polecila mi "Zwierciadło", w którym jest wywiad z Mają W. , no i sama Majka na okładce. Ładna dziewczyna zaiste, ale bardziej niz uroda imponuje mi jej charakter, jej talent, mądrość.
Tyle jej słów jest mi tak bliskich.
"Generalnie sport to dla mnie sposób na rozładowanie stresu. Dwie godziny na rowerze oczyszczają umysł. Doslownie czuję, jak emocje spadają. Ja w ogóle bez przerwy muszę sie ruszać. Kiedy raz w roku w listopadzie mam przerwę w treningach, już po 4 dniach zaczyna mnie nosić. Teoretycznie powinnam nabierać energii bo odpoczywam, ale mojemu organizmowi brakuje wysiłku, musze chociaż pobiegać. Zeby sie pobudzić, zeby mi tętno skoczylo"
Mam tak samo i dlatego dzisiaj pomimo zmeczenia jednak wyjechałam.
Bo wiem, ze jak przekręce trochę korbą to od razu... umysł jakis taki .. usmiechnięty:).
Dziennikarz do Mai:
Nie boisz się ze zyjąc w ten sposób cos tracisz?
Maja: "brzmi to jakby to co robię było gorsze, niepełnowartościowe. Nie ma czegoś takiego jak schemat zycia do którego wszyscy powinni sie dostosować."
No własnie, własnie! Świete słowa, a ten dziennikarz , który z nią rozmawiał..
ech.. jak można zadawać takie pytania?
Jak mozna mysleć , ze jesli ktoś cos robi bo to jego pasja , moze mieć poczucie marnowanego czasu?
Rower zajmuje mi 80% mojego wolnego czasu. Nigdy, przenigdy nie miałam odczucia ze coś tracę przez rower.
Jest wręcz przeciwnie. Zyskalam wiele.
Zaryzkuje nawet stwierdzenie, że rower wydobyl mnie z przepaści nad którą byłam.
Bo byłam.. na skraju depresji, całkiem niedawno, jeszcze w ub roku.
Mobilizował mnie rower, treningi, maratony, dzieki rowerowi spotykałam sie z ludźmi ,wychodziłam z domu, wjeżdzałam na górki z ktorych świat wyglądał inaczej. Lepiej. Problemy odpływaly. Nie wiem co byłoby gdyby nie .. rower.
W tym samym numerze "Zwierciadła" jest tekst o 76 letniej pani, która podrózuje po świecie autostopem. Dwukrotnie przechodziła depresję ( raz po stracie pracy, raz po śmierci syna). Jej pasja podróznicza stała sie ratunkiem.
"Teresa podrózuje bo musi dostarczać organizmowi emocji, adrenaliny. Są jej potrzebne do zdrowia, działania, myślenia"
No własnie.. jeżdzę na rowerze, jeżdżę na maratony dla zdrowia:), bo musze organizmowi dostarczać emocji, adrenaliny.
Pozdrawiam wszystkich myślących podobnie:), cieszę się ze jesteście bo nie musze sie Wam z mojej pasji tłumaczyć:).
I cały czas była "bitka" z samą sobą - wyjechać na trening , nie wyjechać...
Z jednej strony wiem, ze jestem w słabej formie, wiem , że trzeba potrenować jesli chce utrzymać moje 5 miejsce w generalce u GG, z drugiej strony wiem, ze jak człowiek jest bardzo zmęczony to trening może zrobić więcej szkody niz pożytku.
W koncu o 18.15 wyjechałam. Czasu było mało, wiec postanowiłam , ze pojadę do Zbylitowskiej Góry i zrobie kilka razy asfaltowy podjazd od Dunajca. Jakie to szczescie miec takie podjazdy 3 km od domu. Jak sie nie ma czasu na jazdę dalej, naprawdę trening siły mozna zrobić. A jekie widoki... ten wijący sie w dole Dunajec...
Pojechałam, plan był podjechać 10 razy, podjechałam tylko 5. Jechało sie strasznie cięzko, beznadziejnie wręcz, czułam sie jak na początku sezonu. Do tego bardzo bolało kolano i to nie to chore a to teoretycznie zdrowe ( bolało mnie tez przez cały maraton w Głuszycy). Mirek wczoraj stwierdził, że to przez to ze długo nie jeździlam. I moze tak być, bo podobnie bolało mnie na poczatku sezonu.
Także trening był wyjątkowo krótki.
Znajoma polecila mi "Zwierciadło", w którym jest wywiad z Mają W. , no i sama Majka na okładce. Ładna dziewczyna zaiste, ale bardziej niz uroda imponuje mi jej charakter, jej talent, mądrość.
Tyle jej słów jest mi tak bliskich.
"Generalnie sport to dla mnie sposób na rozładowanie stresu. Dwie godziny na rowerze oczyszczają umysł. Doslownie czuję, jak emocje spadają. Ja w ogóle bez przerwy muszę sie ruszać. Kiedy raz w roku w listopadzie mam przerwę w treningach, już po 4 dniach zaczyna mnie nosić. Teoretycznie powinnam nabierać energii bo odpoczywam, ale mojemu organizmowi brakuje wysiłku, musze chociaż pobiegać. Zeby sie pobudzić, zeby mi tętno skoczylo"
Mam tak samo i dlatego dzisiaj pomimo zmeczenia jednak wyjechałam.
Bo wiem, ze jak przekręce trochę korbą to od razu... umysł jakis taki .. usmiechnięty:).
Dziennikarz do Mai:
Nie boisz się ze zyjąc w ten sposób cos tracisz?
Maja: "brzmi to jakby to co robię było gorsze, niepełnowartościowe. Nie ma czegoś takiego jak schemat zycia do którego wszyscy powinni sie dostosować."
No własnie, własnie! Świete słowa, a ten dziennikarz , który z nią rozmawiał..
ech.. jak można zadawać takie pytania?
Jak mozna mysleć , ze jesli ktoś cos robi bo to jego pasja , moze mieć poczucie marnowanego czasu?
Rower zajmuje mi 80% mojego wolnego czasu. Nigdy, przenigdy nie miałam odczucia ze coś tracę przez rower.
Jest wręcz przeciwnie. Zyskalam wiele.
Zaryzkuje nawet stwierdzenie, że rower wydobyl mnie z przepaści nad którą byłam.
Bo byłam.. na skraju depresji, całkiem niedawno, jeszcze w ub roku.
Mobilizował mnie rower, treningi, maratony, dzieki rowerowi spotykałam sie z ludźmi ,wychodziłam z domu, wjeżdzałam na górki z ktorych świat wyglądał inaczej. Lepiej. Problemy odpływaly. Nie wiem co byłoby gdyby nie .. rower.
W tym samym numerze "Zwierciadła" jest tekst o 76 letniej pani, która podrózuje po świecie autostopem. Dwukrotnie przechodziła depresję ( raz po stracie pracy, raz po śmierci syna). Jej pasja podróznicza stała sie ratunkiem.
"Teresa podrózuje bo musi dostarczać organizmowi emocji, adrenaliny. Są jej potrzebne do zdrowia, działania, myślenia"
No własnie.. jeżdzę na rowerze, jeżdżę na maratony dla zdrowia:), bo musze organizmowi dostarczać emocji, adrenaliny.
Pozdrawiam wszystkich myślących podobnie:), cieszę się ze jesteście bo nie musze sie Wam z mojej pasji tłumaczyć:).
- DST 15.00km
- Czas 00:48
- VAVG 18.75km/h
- VMAX 49.00km/h
- Temperatura 20.0°C
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 3 sierpnia 2010
Płasko
raczej cięzko mi sie jechało dzisiaj. Płasko, niespecjalnie szybko.
Jutro chciałam zrobic górki, ale podobno znowu ma padać. Ten rok pod względem treningów kompletnie nieudany - jak nie choroby, to jakieś zyciowe perypetie, to znowu pogoda - mało jeżdżę po górkach, co potem odczuwam na maratonie. Niestety nie da sie oszukać organizmu.
Jutro chciałam zrobic górki, ale podobno znowu ma padać. Ten rok pod względem treningów kompletnie nieudany - jak nie choroby, to jakieś zyciowe perypetie, to znowu pogoda - mało jeżdżę po górkach, co potem odczuwam na maratonie. Niestety nie da sie oszukać organizmu.
- DST 35.00km
- Teren 10.00km
- Czas 01:23
- VAVG 25.30km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 2 sierpnia 2010
Głuszyca relacja
Maraton nr 27
Powerade Suzuki MTB Maraton
Głuszyca 1 sierpnia 2010
Miejsce w kategorii 6
Przewyższenie: 2010 m
A to było tak:)
W niedzielę Gorlice, 70 km w deszczu, prawie 2000 m przewyższenia.
W poniedziałek wieczorem zaczynam się źle czuć… noc koszmar, wymioty, i wiadomo co… przeczyszcza mi organizm dokumentnie.
We wtorek jestem strasznie słaba, w środę czuję się lepiej, ale tylko do wieczora, wieczorem dolegliwosci wracają i przezywam jedną z najcieższych nocy w zyciu. Potworne bóle brzucha i co chwilę wc. Czwartek leżę w łózku.. jestem tak słaba ze szok. Wieczorem przychodzi Tomek wymienic mi klocki i okazuje się ze klocki zdrate do blachy a w hamulcach nie ma płynu:(. Jestem tak słaba, ze przy odpinaniu koła się męczę:(
Ja idę w piątek do pracy ( Jezu jaka jestem słaba), a Tomek jedzie z hamulcami do Mirka Bieniasza. W piątek wieczorem zakłada.
Ja dalej słaba.. nie wiem co robić. Pije duzo, probuje jesc, decyduję: jadę…
W sobotę na chwilę biorę rower na osiedlowe uliczki żeby popróbować hamulce. Chyba dziwnie wyglądam hamując co 10 m:).
Tydzien bez treningu, organizm „ oczyszczony „ do granic mozliwości, a przede wg mnie jeden z najtrudniejszych maratonów w Polsce. Boję się jak nigdy.
Nie wiem jak będą pracować mięśnie czy nie jestem zbyt odwodniona, co zdarzy się na trasie.
Przed startem spotkamy wielu znajomych. Jest JPbike i Maks i nowo poznany kolega z pszółkowego teamu ( tak o nich mówi Krysia), rzecz jasna Monia i Mateusz.
Na starcie stoję z Ryszardem z Rowerów Rybczyński. Przynajmniej dzieki niemu zapomniałam o przedstartowej tremie ( dużo żartów i smiechu). Hm… to mój 3 sezon u GG i zaczynam tu się czuć jak w rodzinie, coraz wiecej znajomych. Ryszard mówi, ze też się boi:)
No to zaczynamy…
Dość spory asfaltowy odcinek. Nie jadę jakoś specjalnie mocno, ale wyprzedzam najpierw Monię, potem Paulinę ( ale przecież wiem ze tylko na chwilę):).Nie minie ze 2 km już są przede mną.
Ale postanawiam: nie gonię absolutnie, dzisiaj mam jechać spokojnie, organizm jest bardzo osłabiony, jeśli chce przejechac ten maraton, musze jechać bardzo, bardzo spokojnie.
I tak też staram się jechać cały czas.
Nie ścigam się tym razem…
Nie jest to łatwe, kiedy się widzi mijające mnie dziewczyny, nie jest łatwo schować wszystkie ambicje do kieszeni.. Naprawdę.
Ale czasem po prostu nie ma wyjścia.
Gdzieś na poboczu stoi Olek z zerwanym łancuchem i pyta o skuwacz.
On to ma pecha! Co maraton to jakieś przygody.
Pierwszy zjazd.. szuter okropnie nieprzyjemny… nienawidzę takich… okrąglaki luźne…
Jadę asekuracyjnie, bo wiem ze upadki na takich szutrach są najbardziej niebezpieczne ( własnie na czyms takim wydzwoniłam dwa tygodnie temu w naszych okolicach).
W ktoryms momencie dojeżdza do mnie Maks, zadowolony ze mnie dogonił. Jedzie do przodu, staram się go nie tracić z pola widzenia i trochę się tasujemy, ale potem odpuszczam, bo wiem… nie wolno mi dzisiaj…
Oj jakie to trudne, naprawdę…
Pierwsze zjazdy, blokada puszcza, jest ok., dużo sekwencji z kamieniami ale jedzie mi się fajnie, pewnie.
Jest niezłe rodeo.
Podjazdy długie, ale na razie niezbyt wymagające technicznie.
Pierwsza częśc trasy chyba zmieniona w stosunku do ubiegłego roku, ponieważ pamietam ze w ub roku po 20 km byłam bardzo zmeczona, a tutaj czuję ze jest dobrze, wiec cos mi się to nie podoba:)
Po 20 km dojezdza do mnie Łukasz.
Pyta: daleko jeszcze ? ( z uśmiechem).
Mowię: oj daleko Łukasz, a najgorsze przed nami.
Ja wiem, bo już tu jechałam, on nie wie…i mocno dociska pod górę, a ja mysle: za mocno… powinieneś oszczedzać siły…
Mam Łukasza cały czas w zasięgu wzroku, w koncu spotykamy się na bufecie.
Widzę ze jest zmęczony, ja jadę dalej pod górę.. on zostaje.
Wiecej na trasie się już nie widzielismy.
Jadę ten maraton spokojnie, ale mimo wszystko staram się podjeżdzać tak duzo jak mogę. Naprawdę niewiele było kawałków , które podchodziłam. Miałam wiec chwilę satysfakcji kiedy jechałam tam gdzie moi towarzysze szli jak jeden mąż.
Na jednym z tych okropnie sztywnych podjazdów ( tym który prowadzi asfaltem w słoneczku) zabawna sytuacja.
Jadę.. okropnie wolno ( chyba 3 albo 4 km /h), ale jadę, wiekszosc idzie.
Idzie dziewczynka z mamą.
Dziewczynka: Mamo… a dlaczego skoro oni się wyscigują to jadą tak wolno?
( pot kapie mi z czoła, ledwie krecę, a niech to co za pytania!)
Mama: bo jest pod górę…
Dziewczynka: no to co?
Mama: pod górę jest ciezej..
Dziewczynka: Tak?????
Mimo zmęczenia usmiecham się.
No jest cięzej, jest nie da się ukryć..Zwłaszcza na Wielką Sowę po tych kamieniach.
Tam jest moment ze schodzę. Mija mnie Ewelina Ortyl, jedzie twardo, ale już wiem ze jedzie tym razem druga ( na giga rzecz jasna), bo duzo wczesniej minęła mnie Justyna Frączek.
No i tradycyjnie w Głuszycy mam przyjemnośc być dublowana przez Marka Galińskiego:)
Zjazdy po prostu bajka.
Widoki po prostu bajka.
Nie mogę sobie odmówić przyjemności żeby nawet na zjeździe.. tym idącym zboczem z wystającymi kamieniami, na chwilę odwrócić głowe i popatrzeć…
Urzekające Góry Sowie!
Naprawdę dla mnie trasa number one.
Ale jest cięzko, cholernie ciężko.
Wciąż podjazd za podjazdem, a zjazdy wymagające dużej koncentracji, nie ma gdzie odpocząć. Naprawde istne rodeo, ale im wiecej potrafię na zjazdach tym bardziej mi się podoba. Niewiele schodzę, wiekszośc zjeżdzam.
Jest cięzko, ale jakoś mysli samobojczych tym razem nie mam.
Przyświeca mi tylko jedna: dojechac do mety!
Mija mnie coraz wiecej ludzi z giga, wiec uswiadamiam sobie ze jade w ogonie mega.
Ale to przyjemność przepuszczać tych z giga na zjazdach naprawdę.
Gdzieś na jakies 10 km przed metą mija mnie JPbike. Jak ładnie jedzie, a przecież jedzie giga.
Szacunek!
I kiedy mam na liczniku 60 km ( a miało być jakoś 65).pytam jakiegos kolegi: ile jeszcze?
Odpowiada : 8…
O nie…. Ogarnia mnie rozpacz i myslę sobie: ja chce już do domu.. ja już nie chce na rowerze.. ja chce do domu…
A tu kolejny podjazd, tym razem blotnisty, nie ma sil żeby jechać.. dopiero na koncówce wsiadam na rower, inni jeszcze idą, ja staram się gdzie mogę jechać bo nienawidzę tachać rowera do góry.
Na tym podjeździe spotykam kolegę z pszółkowego teamu ( jedzie giga), pyta jak leci…
Mówię, ze ani b. dobrze ani beznadziejnie, tak średnio.
Mówi, ze już mamy chyba tylko pare km…
Mówię: z tego co pamietam z ub roku przez ten las będziemy jeszcze długo jechać..
Okazuje się ze mam rację.
Ale kiedy zaczyna się szybki zjazd wiem ze to już koncówka, pamietam to!
I tu niespodzianka, zamiast do mety wypadam na jakąś droge a tam ktoś mi pokazuje ze mam jechać w lewo.. pod górę..
O nie, co za sadyzm… masakra!
Ale po jakichs 500 metrach jestem na mecie.
Co za radość! Prawie płaczę ze szcześcia.
Wiem, ze czas kiepski ( jechałam 6 h 2 min), ale jednoczesnie wiem ile kosztowało mnie samozaparcia i walki z własną psychiką żeby po moich przejściach z żołądkiem przejechać tę naprawde trudną trasę.
Więc jest wielka radość i satysfakcji jakiej nie było dawno.
I o to przecież w tym chodzi, prawda?
Było ciepło, nawet momentami za ciepło, pogoda nam dopisała, blota stosunkowo niedużo.
Głuszyca w ub roku była trudna, w tym roku była trudna i jeszcze dłuższa, o jakię prawie 10 km.
Podsumowując: jak dla mnie najładniejsza i najtrudniejsza trasa jaką dotąd udało mi się przejechać.
To jest drogi bikerze i bikerko taki maraton , ze jak już go przejedziesz to:
Po pierwsze: będziesz miał wielką satysfakcję, ze się udało
Po drugie: będziesz bardzo zmęczony:)
Po trzecie: to na zawsze pozostanie cudnym wspomnieniem.
Po czwarte: to już zawsze będzie jakiś punkt odniesienia….
Życzę wszystkim jeżdzącym w maratonach a dotąd nie mających na swoim koncie Głuszycy, żeby kiedyś im też się udało!
P.S Jak mogłam zapomnieć :
zero upadków, zero obrażeń:)
No i.. fajnie bylo jechać mając hamulce:)
Powerade Suzuki MTB Maraton
Głuszyca 1 sierpnia 2010
Miejsce w kategorii 6
Przewyższenie: 2010 m
A to było tak:)
W niedzielę Gorlice, 70 km w deszczu, prawie 2000 m przewyższenia.
W poniedziałek wieczorem zaczynam się źle czuć… noc koszmar, wymioty, i wiadomo co… przeczyszcza mi organizm dokumentnie.
We wtorek jestem strasznie słaba, w środę czuję się lepiej, ale tylko do wieczora, wieczorem dolegliwosci wracają i przezywam jedną z najcieższych nocy w zyciu. Potworne bóle brzucha i co chwilę wc. Czwartek leżę w łózku.. jestem tak słaba ze szok. Wieczorem przychodzi Tomek wymienic mi klocki i okazuje się ze klocki zdrate do blachy a w hamulcach nie ma płynu:(. Jestem tak słaba, ze przy odpinaniu koła się męczę:(
Ja idę w piątek do pracy ( Jezu jaka jestem słaba), a Tomek jedzie z hamulcami do Mirka Bieniasza. W piątek wieczorem zakłada.
Ja dalej słaba.. nie wiem co robić. Pije duzo, probuje jesc, decyduję: jadę…
W sobotę na chwilę biorę rower na osiedlowe uliczki żeby popróbować hamulce. Chyba dziwnie wyglądam hamując co 10 m:).
Tydzien bez treningu, organizm „ oczyszczony „ do granic mozliwości, a przede wg mnie jeden z najtrudniejszych maratonów w Polsce. Boję się jak nigdy.
Nie wiem jak będą pracować mięśnie czy nie jestem zbyt odwodniona, co zdarzy się na trasie.
Przed startem spotkamy wielu znajomych. Jest JPbike i Maks i nowo poznany kolega z pszółkowego teamu ( tak o nich mówi Krysia), rzecz jasna Monia i Mateusz.
Na starcie stoję z Ryszardem z Rowerów Rybczyński. Przynajmniej dzieki niemu zapomniałam o przedstartowej tremie ( dużo żartów i smiechu). Hm… to mój 3 sezon u GG i zaczynam tu się czuć jak w rodzinie, coraz wiecej znajomych. Ryszard mówi, ze też się boi:)
No to zaczynamy…
Dość spory asfaltowy odcinek. Nie jadę jakoś specjalnie mocno, ale wyprzedzam najpierw Monię, potem Paulinę ( ale przecież wiem ze tylko na chwilę):).Nie minie ze 2 km już są przede mną.
Ale postanawiam: nie gonię absolutnie, dzisiaj mam jechać spokojnie, organizm jest bardzo osłabiony, jeśli chce przejechac ten maraton, musze jechać bardzo, bardzo spokojnie.
I tak też staram się jechać cały czas.
Nie ścigam się tym razem…
Nie jest to łatwe, kiedy się widzi mijające mnie dziewczyny, nie jest łatwo schować wszystkie ambicje do kieszeni.. Naprawdę.
Ale czasem po prostu nie ma wyjścia.
Gdzieś na poboczu stoi Olek z zerwanym łancuchem i pyta o skuwacz.
On to ma pecha! Co maraton to jakieś przygody.
Pierwszy zjazd.. szuter okropnie nieprzyjemny… nienawidzę takich… okrąglaki luźne…
Jadę asekuracyjnie, bo wiem ze upadki na takich szutrach są najbardziej niebezpieczne ( własnie na czyms takim wydzwoniłam dwa tygodnie temu w naszych okolicach).
W ktoryms momencie dojeżdza do mnie Maks, zadowolony ze mnie dogonił. Jedzie do przodu, staram się go nie tracić z pola widzenia i trochę się tasujemy, ale potem odpuszczam, bo wiem… nie wolno mi dzisiaj…
Oj jakie to trudne, naprawdę…
Pierwsze zjazdy, blokada puszcza, jest ok., dużo sekwencji z kamieniami ale jedzie mi się fajnie, pewnie.
Jest niezłe rodeo.
Podjazdy długie, ale na razie niezbyt wymagające technicznie.
Pierwsza częśc trasy chyba zmieniona w stosunku do ubiegłego roku, ponieważ pamietam ze w ub roku po 20 km byłam bardzo zmeczona, a tutaj czuję ze jest dobrze, wiec cos mi się to nie podoba:)
Po 20 km dojezdza do mnie Łukasz.
Pyta: daleko jeszcze ? ( z uśmiechem).
Mowię: oj daleko Łukasz, a najgorsze przed nami.
Ja wiem, bo już tu jechałam, on nie wie…i mocno dociska pod górę, a ja mysle: za mocno… powinieneś oszczedzać siły…
Mam Łukasza cały czas w zasięgu wzroku, w koncu spotykamy się na bufecie.
Widzę ze jest zmęczony, ja jadę dalej pod górę.. on zostaje.
Wiecej na trasie się już nie widzielismy.
Jadę ten maraton spokojnie, ale mimo wszystko staram się podjeżdzać tak duzo jak mogę. Naprawdę niewiele było kawałków , które podchodziłam. Miałam wiec chwilę satysfakcji kiedy jechałam tam gdzie moi towarzysze szli jak jeden mąż.
Na jednym z tych okropnie sztywnych podjazdów ( tym który prowadzi asfaltem w słoneczku) zabawna sytuacja.
Jadę.. okropnie wolno ( chyba 3 albo 4 km /h), ale jadę, wiekszosc idzie.
Idzie dziewczynka z mamą.
Dziewczynka: Mamo… a dlaczego skoro oni się wyscigują to jadą tak wolno?
( pot kapie mi z czoła, ledwie krecę, a niech to co za pytania!)
Mama: bo jest pod górę…
Dziewczynka: no to co?
Mama: pod górę jest ciezej..
Dziewczynka: Tak?????
Mimo zmęczenia usmiecham się.
No jest cięzej, jest nie da się ukryć..Zwłaszcza na Wielką Sowę po tych kamieniach.
Tam jest moment ze schodzę. Mija mnie Ewelina Ortyl, jedzie twardo, ale już wiem ze jedzie tym razem druga ( na giga rzecz jasna), bo duzo wczesniej minęła mnie Justyna Frączek.
No i tradycyjnie w Głuszycy mam przyjemnośc być dublowana przez Marka Galińskiego:)
Zjazdy po prostu bajka.
Widoki po prostu bajka.
Nie mogę sobie odmówić przyjemności żeby nawet na zjeździe.. tym idącym zboczem z wystającymi kamieniami, na chwilę odwrócić głowe i popatrzeć…
Urzekające Góry Sowie!
Naprawdę dla mnie trasa number one.
Ale jest cięzko, cholernie ciężko.
Wciąż podjazd za podjazdem, a zjazdy wymagające dużej koncentracji, nie ma gdzie odpocząć. Naprawde istne rodeo, ale im wiecej potrafię na zjazdach tym bardziej mi się podoba. Niewiele schodzę, wiekszośc zjeżdzam.
Jest cięzko, ale jakoś mysli samobojczych tym razem nie mam.
Przyświeca mi tylko jedna: dojechac do mety!
Mija mnie coraz wiecej ludzi z giga, wiec uswiadamiam sobie ze jade w ogonie mega.
Ale to przyjemność przepuszczać tych z giga na zjazdach naprawdę.
Gdzieś na jakies 10 km przed metą mija mnie JPbike. Jak ładnie jedzie, a przecież jedzie giga.
Szacunek!
I kiedy mam na liczniku 60 km ( a miało być jakoś 65).pytam jakiegos kolegi: ile jeszcze?
Odpowiada : 8…
O nie…. Ogarnia mnie rozpacz i myslę sobie: ja chce już do domu.. ja już nie chce na rowerze.. ja chce do domu…
A tu kolejny podjazd, tym razem blotnisty, nie ma sil żeby jechać.. dopiero na koncówce wsiadam na rower, inni jeszcze idą, ja staram się gdzie mogę jechać bo nienawidzę tachać rowera do góry.
Na tym podjeździe spotykam kolegę z pszółkowego teamu ( jedzie giga), pyta jak leci…
Mówię, ze ani b. dobrze ani beznadziejnie, tak średnio.
Mówi, ze już mamy chyba tylko pare km…
Mówię: z tego co pamietam z ub roku przez ten las będziemy jeszcze długo jechać..
Okazuje się ze mam rację.
Ale kiedy zaczyna się szybki zjazd wiem ze to już koncówka, pamietam to!
I tu niespodzianka, zamiast do mety wypadam na jakąś droge a tam ktoś mi pokazuje ze mam jechać w lewo.. pod górę..
O nie, co za sadyzm… masakra!
Ale po jakichs 500 metrach jestem na mecie.
Co za radość! Prawie płaczę ze szcześcia.
Wiem, ze czas kiepski ( jechałam 6 h 2 min), ale jednoczesnie wiem ile kosztowało mnie samozaparcia i walki z własną psychiką żeby po moich przejściach z żołądkiem przejechać tę naprawde trudną trasę.
Więc jest wielka radość i satysfakcji jakiej nie było dawno.
I o to przecież w tym chodzi, prawda?
Było ciepło, nawet momentami za ciepło, pogoda nam dopisała, blota stosunkowo niedużo.
Głuszyca w ub roku była trudna, w tym roku była trudna i jeszcze dłuższa, o jakię prawie 10 km.
Podsumowując: jak dla mnie najładniejsza i najtrudniejsza trasa jaką dotąd udało mi się przejechać.
To jest drogi bikerze i bikerko taki maraton , ze jak już go przejedziesz to:
Po pierwsze: będziesz miał wielką satysfakcję, ze się udało
Po drugie: będziesz bardzo zmęczony:)
Po trzecie: to na zawsze pozostanie cudnym wspomnieniem.
Po czwarte: to już zawsze będzie jakiś punkt odniesienia….
Życzę wszystkim jeżdzącym w maratonach a dotąd nie mających na swoim koncie Głuszycy, żeby kiedyś im też się udało!
P.S Jak mogłam zapomnieć :
zero upadków, zero obrażeń:)
No i.. fajnie bylo jechać mając hamulce:)
Start maratonu w Głuszycy© lemuriza1972
na trasie w Głuszycy© lemuriza1972
- DST 65.00km
- Teren 55.00km
- Czas 06:02
- VAVG 10.77km/h
- Temperatura 27.0°C
- Podjazdy 2010m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 2 sierpnia 2010
Udało się:))))))
Czas kiepski, ale dawno nie cieszyłam się aż tak dojeżdzając do mety.
Tak bardzo obawiałam się tego maratonu!
Moje problemy z żołądkiem w ub tygodniu sprawiły, że po prostu wielką niewiadomą było jak zareaguje organizm na tak trudną trasę.
Zero treningu, zero jedzenia i 2000 m przewyższenia... to było ryzyko, ale podjełam je i opłaciło się.
Chociaż czas kiepski ( myslę ze powinnam jechać co najmniej pół godziny krócej w normalnej dyspozycji), to myslę,ze wczoraj wygrałam walkę z samą sobą.
I z psychiką ( której "kazałam" za duzo nie mysleć, co tam tez przez ten tydzien znikneło z mojego organizmu przez grypę) i z chęcią pojechania mocniej ( musiałam schować do kieszenie chęć rywalizacji, bo wiedziałam ze jak tylko pojade mocniej to to sie moze źle skonczyc).
Wiec właczyłam "rozsądek" i opłaciło się. Dojechalam:)
Rywalek w mojej kategorii było mało, wiec zajęłam pomimo tego nierewalacyjnego czasu 6 m.
No i znowu bylo czyste mtb. Wszystko!
Strome podjazdy, trudne zjazdy, przecudne widoki, trochę błota i bardzo, bardzo wyczerpująca trasa.
Jestem szczesliwa, ze udało mi sie ją pokonać:), ale to tylko dzieki temu że ja sama ( wiele osób odradzało mi start) uwierzyłam, ze moze sie udać.
Tak bardzo obawiałam się tego maratonu!
Moje problemy z żołądkiem w ub tygodniu sprawiły, że po prostu wielką niewiadomą było jak zareaguje organizm na tak trudną trasę.
Zero treningu, zero jedzenia i 2000 m przewyższenia... to było ryzyko, ale podjełam je i opłaciło się.
Chociaż czas kiepski ( myslę ze powinnam jechać co najmniej pół godziny krócej w normalnej dyspozycji), to myslę,ze wczoraj wygrałam walkę z samą sobą.
I z psychiką ( której "kazałam" za duzo nie mysleć, co tam tez przez ten tydzien znikneło z mojego organizmu przez grypę) i z chęcią pojechania mocniej ( musiałam schować do kieszenie chęć rywalizacji, bo wiedziałam ze jak tylko pojade mocniej to to sie moze źle skonczyc).
Wiec właczyłam "rozsądek" i opłaciło się. Dojechalam:)
Rywalek w mojej kategorii było mało, wiec zajęłam pomimo tego nierewalacyjnego czasu 6 m.
No i znowu bylo czyste mtb. Wszystko!
Strome podjazdy, trudne zjazdy, przecudne widoki, trochę błota i bardzo, bardzo wyczerpująca trasa.
Jestem szczesliwa, ze udało mi sie ją pokonać:), ale to tylko dzieki temu że ja sama ( wiele osób odradzało mi start) uwierzyłam, ze moze sie udać.
- Aktywność Jazda na rowerze