Poniedziałek, 10 sierpnia 2015
Mielec-Tarnów
Miałam inne plany. Chciałam jechać przez Przecław (taka spokojna droga), potem do Radomyśla. Tyle, że to byłoby 15 km więcej i to jakieś 30 km bez drzew, w pełnym słońcu. Zrezygnowałam. Pojechałam najkrótszą możliwą drogą.
Piekło. Mój licznik pokazał 39 stopni.
Nie było więc łatwo, no ale jakoś dojechałam do domu.
Piekło. Mój licznik pokazał 39 stopni.
Nie było więc łatwo, no ale jakoś dojechałam do domu.
- DST 56.00km
- Czas 02:15
- VAVG 24.89km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 10 sierpnia 2015
Niedziela
Siostra wróciła do domu, więc jazda z siostrą. Nad stawy. Posiedziałyśmy chwilkę i trzeba było wracać.
Wieczorem ... mecz:)
Pasażer na gapę © Iza
W Mielcu na meczu © Iza
Wieczorem ... mecz:)
Pasażer na gapę © Iza
W Mielcu na meczu © Iza
- DST 12.00km
- Czas 00:45
- VAVG 16.00km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 7 sierpnia 2015
Przecław
Pomyślałam, że najwyższy czas na jakiś trening i porządniejszą jazdę. Porobiłam sobie więc interwały w drodze do Przecławia.
Przecław to takie miasteczko niedaleko Mielca (jest tam podobno piękny pałac, nie wiem czy takim jest, bo go nie widziałam, ale kiedyś tam jeszcze pojadę obejrzeć go).
Spotkała mnie niespodzianka, bo Przecław połozony jest na wzgórzu i żeby dojechać do Rynku trzeba kawałek podjechać (tak, tak był podjazd!!!).
No i coś tak pięknego po drodze...
Ładny, prawda?
DOM-marzenie w Przecławiu © Iza
a tego zdjęcia nie mogłam sobie odmówić...
Zdjęcie dla Sufy © Iza
Przecław to takie miasteczko niedaleko Mielca (jest tam podobno piękny pałac, nie wiem czy takim jest, bo go nie widziałam, ale kiedyś tam jeszcze pojadę obejrzeć go).
Spotkała mnie niespodzianka, bo Przecław połozony jest na wzgórzu i żeby dojechać do Rynku trzeba kawałek podjechać (tak, tak był podjazd!!!).
No i coś tak pięknego po drodze...
Ładny, prawda?
DOM-marzenie w Przecławiu © Iza
a tego zdjęcia nie mogłam sobie odmówić...
Zdjęcie dla Sufy © Iza
- DST 38.00km
- Czas 01:32
- VAVG 24.78km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 6 sierpnia 2015
Stawy
Tego dnia, wyjątkowo mi się nie chciało, więc tylko nad stawy i z powrotem.
Mieleckie stawy © Iza
Mieleckie stawy © Iza
- DST 12.00km
- Czas 00:35
- VAVG 20.57km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 5 sierpnia 2015
Kierunek:Hotel Rado
Tego dnia wyjechałam rano. Pojechałam w kierunku Hotelu Rado (taki hotel pod Mielcem).
Spora część trasy przez las.
No i gorąco.. żadna nowość.
Spora część trasy przez las.
No i gorąco.. żadna nowość.
- DST 29.00km
- Czas 01:13
- VAVG 23.84km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 4 sierpnia 2015
Podleszany i...
Było gorąco. Po obiedzie wyrwałam się na krótką jazdę.
Nie chciało mi się kręcić szybko. Za gorąco było. Pojechałam na Stary Mielec (przez Borek - jak ja tam dawno nie byłam). Potem kładka nad Wisłoką (kiedyś była wisząca, to dopiero była atrakcja).
No i pojechałam sobie.. Podleszany a potem zobaczyłam.. drogowskaz... No to musiałam tam jechać.
Bo tam była:
nie Śląska, nie Nowa, ani nawet nie Kameralna, a po prostu...
Taka niespodzianka:) © Iza
Nie chciało mi się kręcić szybko. Za gorąco było. Pojechałam na Stary Mielec (przez Borek - jak ja tam dawno nie byłam). Potem kładka nad Wisłoką (kiedyś była wisząca, to dopiero była atrakcja).
No i pojechałam sobie.. Podleszany a potem zobaczyłam.. drogowskaz... No to musiałam tam jechać.
Bo tam była:
nie Śląska, nie Nowa, ani nawet nie Kameralna, a po prostu...
Taka niespodzianka:) © Iza
- DST 27.00km
- Czas 01:17
- VAVG 21.04km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 3 sierpnia 2015
Tarnów-Mielec
Urlop.
Długo na niego czekałam, chociaż wiedziałam, że to nie będzie urlop z prawdziwego zdarzenia. Są jednak rzeczy ważne i wazniejsze i cieszę się, że "poświęciłam" swój urlop dla rzeczy ważniejszych.
Pojechałam na rowerze, mając nadzieję, ze uda mi się pokręcić coś w międzyczasie. Czasu jednak było niewiele i średnie to było kręcenie, no ale codziennie kilka kilometrów wykręcałam (chyba tylko jednego dnia nie popedałowałam). No a poza tym upał, też skutecznie zniechęcał.
A w poniedziałek kiedy jechałam do Mielca byłam mocno zdziwiona bo jechało mi się dobrze. Byłam zdzwiona, bo było duszno i gorąco (pomimo, że słońce za chmurami), miałam wyjątkowo ciężki plecak i zakwasy w nogach po chodzeniu po górach.
No, ale "objechałam" dość szybko jak na moje obecne możliwości.
Długo na niego czekałam, chociaż wiedziałam, że to nie będzie urlop z prawdziwego zdarzenia. Są jednak rzeczy ważne i wazniejsze i cieszę się, że "poświęciłam" swój urlop dla rzeczy ważniejszych.
Pojechałam na rowerze, mając nadzieję, ze uda mi się pokręcić coś w międzyczasie. Czasu jednak było niewiele i średnie to było kręcenie, no ale codziennie kilka kilometrów wykręcałam (chyba tylko jednego dnia nie popedałowałam). No a poza tym upał, też skutecznie zniechęcał.
A w poniedziałek kiedy jechałam do Mielca byłam mocno zdziwiona bo jechało mi się dobrze. Byłam zdzwiona, bo było duszno i gorąco (pomimo, że słońce za chmurami), miałam wyjątkowo ciężki plecak i zakwasy w nogach po chodzeniu po górach.
No, ale "objechałam" dość szybko jak na moje obecne możliwości.
- DST 56.00km
- Czas 02:13
- VAVG 25.26km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 2 sierpnia 2015
Weekend w górach
Odpoczynek od roweru (ale już trochę tęsknię), ale zanim o tym co było w weekend, to muszę napisać COŚ.
W sobotę moja ulubiona para czyli Ruda&Sufa dojechali do ostatniego etapu Sudety MTB Challenge.
Czy to nie jest niesamowite? 7 dni zmagań. Dzień po dniu trudne, górskie trasy.
I Ona.. Pani Krystyna. Pierwsza kobieta w Tarnowie mająca w kolekcji Beskidy MTB Trophy (trzykrotnie) i pierwsza mająca w kolekcji Sudety MTB Challenge. Chylę czoła, niezmiennie podziwiam i.. pozytywnie zazdroszczę. Jesteś WIELKA i tyle! Żaden facet z Tarnowa nie zrobił tego co TY nasza RUDA!
Tarnów dumny, GTA dumne, ja dumna!
A ja w weekend wreszcie wyruszyłam w góry. Zaczęło się przyjemnie bo na dworzec w Mościcach zajechało powiatowe Pendolino i pomknęłam nim do Sącza. Pendolino powiatowe jednak tylko z wyglądu przypominało Pendolino, bo do Sącza jedzie 2 godziny 8 minut. Długo trochę, ale za to.. wygodne siedzenia, klimatyzacja. Byłam pod wrażeniem.
W sobotę wybrałyśmy się z Bożeną, na niewymagającą kondycyjnie t (mało podejść), ale dosyć długą trasę. Z miejscowości Wierchomla Wlk do bacówki na Wierchomli, stamtąd na Jaworzynę z Jaworzyny do Czarnego Potoku, a stamtąd do Krynicy. Było świetnie, słonecznie z widokami. Na trasie spotkałyśmy uczestników Spartan Race, więc było na co popatrzeć (ciekawe zawody).
Były piękne widoki, odpoczynek i…. była tęsknota za rowerem, kiedy na trasie widziałam bikerów (było ich całkiem sporo). Ot taka ciekawostka… kiedy jadę na rowerze po górach.. myślę, że chętnie bym pochodziła… popodziwiała widoki… kiedy idę, to myślę, że pojeździłabym. I to „zboczenie” przyglądania się szlakowi pod kątem jazdy… czy da się tu podjechać, czy da się zjechać itd.
No i były wspomnienia… przecież pierwszy raz w górach z moim Magnusem byłam na Jaworzynie. Jakie to było dla mnie wtedy wyzwanie! I maratony krynickie gdzie Jaworzyna była jednym ze zdobywanych szczytów. Lubię Beskid Sądecki i chętnie tam
wracam.
Po dojściu do Bacówki na Wierchomli © Iza
Zdjęcie w stylu Pana Adama © Iza
W sobotę moja ulubiona para czyli Ruda&Sufa dojechali do ostatniego etapu Sudety MTB Challenge.
Czy to nie jest niesamowite? 7 dni zmagań. Dzień po dniu trudne, górskie trasy.
I Ona.. Pani Krystyna. Pierwsza kobieta w Tarnowie mająca w kolekcji Beskidy MTB Trophy (trzykrotnie) i pierwsza mająca w kolekcji Sudety MTB Challenge. Chylę czoła, niezmiennie podziwiam i.. pozytywnie zazdroszczę. Jesteś WIELKA i tyle! Żaden facet z Tarnowa nie zrobił tego co TY nasza RUDA!
Tarnów dumny, GTA dumne, ja dumna!
A ja w weekend wreszcie wyruszyłam w góry. Zaczęło się przyjemnie bo na dworzec w Mościcach zajechało powiatowe Pendolino i pomknęłam nim do Sącza. Pendolino powiatowe jednak tylko z wyglądu przypominało Pendolino, bo do Sącza jedzie 2 godziny 8 minut. Długo trochę, ale za to.. wygodne siedzenia, klimatyzacja. Byłam pod wrażeniem.
W sobotę wybrałyśmy się z Bożeną, na niewymagającą kondycyjnie t (mało podejść), ale dosyć długą trasę. Z miejscowości Wierchomla Wlk do bacówki na Wierchomli, stamtąd na Jaworzynę z Jaworzyny do Czarnego Potoku, a stamtąd do Krynicy. Było świetnie, słonecznie z widokami. Na trasie spotkałyśmy uczestników Spartan Race, więc było na co popatrzeć (ciekawe zawody).
Były piękne widoki, odpoczynek i…. była tęsknota za rowerem, kiedy na trasie widziałam bikerów (było ich całkiem sporo). Ot taka ciekawostka… kiedy jadę na rowerze po górach.. myślę, że chętnie bym pochodziła… popodziwiała widoki… kiedy idę, to myślę, że pojeździłabym. I to „zboczenie” przyglądania się szlakowi pod kątem jazdy… czy da się tu podjechać, czy da się zjechać itd.
No i były wspomnienia… przecież pierwszy raz w górach z moim Magnusem byłam na Jaworzynie. Jakie to było dla mnie wtedy wyzwanie! I maratony krynickie gdzie Jaworzyna była jednym ze zdobywanych szczytów. Lubię Beskid Sądecki i chętnie tam
wracam.
Po dojściu do Bacówki na Wierchomli © Iza
Odpoczynek w Bacówce na Wierchomli © Iza
Uczestnicy Spartan Race © Iza
Z JAworzyną w tle © Iza
Jaworzyna © Iza
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 28 lipca 2015
Leśnie
Ta oto wdzięczna pioseneczka ma okazję stać się wkrótce oficjalnym hymnem Sudety MTB Challenge.
Zapodałam ją Sufie (bo Ruda ją lubi), co by śpiewał jej na trasie i drogę umilał. Ponoć drze się na cały las.
Ponoć zagraniczni już też śpiewają.
Ponoć jutro będą puszczać z głośników.
A oni jadą niczym niezrażeni. Nie byli faworytami, a dzisiaj pokonali Agę i Wierzbę. Gratulacje!
A ja powoli podnosiłam się z dołka, w który wpędziło mnie Zakopane. Dzisiaj wyprostowałam się na całego, postawiło mnie do pionu, kiedy przeczytałam to co napisał mi Sławek Bartnik („ Nie maż się jak mała dziewczynka”). WOW… mocno, no nie?
Się ubrałam więc:), wzięłam rower i pojechałam. Nic wielkiego, bo nogi jakoś słabo kręcą, ale parę kilometrów poszło. Postanowiłam, że nie ma co się obrażać na rower. Trzeba mu tylko pomóc i w końcu zawieźć do serwisu.
Pamiętacie Magdę Szabo? Pisałam o niej. Wyrasta na moją pisarkę numer 1, nie wiem czy nie zdetronizuje Olgi Tokarczuk. Dzisiaj z wielkim żalem skończyłam czytać „Staroświecką historię”. Co za książka! Koniecznie przeczytajcie (tylko radzę nie zrażać się trudnym początkiem, jest nieco cięzki do czytania, ale za to potem.....!
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że z tych wydanych W Polsce książek już niewiele pozostało mi do przeczytania, a Magda Szabo żadnej już nie napisze. Szukam „Sarenki”, gdyby ktoś coś wiedział.. albo miał… Na allegro jest i owszem, ale cena zawrotna… Zajrzę jeszcze do biblioteki.
- DST 42.00km
- Teren 12.00km
- Czas 02:01
- VAVG 20.83km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 26 lipca 2015
Zakopane - relacja
Zakopane CK
Maraton nr 61
miejsce kategoria 4/4
Miejsce kobiety open 7/11
Zakopane okazało się w moim wydaniu fatalnym wyścigiem.
Najgorzej pojechanym w tym roku. Samopoczucie na trasie w skali od 0-10… zero.
Dzisiaj kiedy myślę o przyczynach tego jak źle mi się jechało.. zastanawiam się czy to po prostu brak sił, czy upał tak mi dał radę, czy moje niewyspanie (z piątku na sobotę nie mogłam zasnąć, 4 godziny snu, to trochę mało).
Zero radości z jazdy, objechały mnie dziewczyny, z którymi wcześniej wygrywałam ( i o ile wiedziałam, że Kaśka na swojej nowej karbonowej ważącej 10 kg, z kołami 27,5 maszynie, będzie bardzo groźna, bo mój rower w porównaniu do jej to zabytek, to dwie pozostałe, które wyprzedzały mnie a ja nie byłam w stanie zrobić zupełnie nic.. prawie doprowadziły mnie do płaczu. No może trochę przesadzam. Wesoło jednak mi nie było).
Nie pamiętam kiedy ostatnio tak toczyłam się.. bez życia i bez sił. Jedynie zjazdy przynosiły mi frajdę, bo jak na CK były niezłe (aczkolwiek wiele z nich do bezpiecznych nie należało i widziałam po drodze wypadki najpierw człowiek z zakrwawioną twarzą, potem siedząca na poboczu Gośka Budzyńska i trzymająca się za rękę - nie wiem co się stało, ale nie wyglądało to dobrze). Bardzo zależało mi na tym starcie, bo to był ostatni potrzebny mi do generalki. I dojechać do mety udało się (chociaż miałam duże wątpliwości czy tym razem mi się uda), ale jednak głęboki niesmak po tym występie pozostał i wrył się w psychikę.
Ale po kolei. Już myślałam, że nie pojadę, bo Ruda pojechała na Challenge, a wszyscy których obdzwoniłam, albo jechali wcześniej do Zakopanego albo w ogóle. Ale zadzwonił Sławek Bartnik, powiedział, że jest w Polsce, że jedzie i mnie zabierze. No więc humor mi się w minucie mocno poprawił bo zrobienie tej generalki stało się realne.
Bardzo też chciałam zobaczyć jaka będzie trasa, czy potencjał gór nie zostanie zmarnowany. I co…
I było tak sobie. Średnio po prostu. Trasa kondycyjnie wymagająca, a jeszcze w tym upale to już w ogóle. Technicznie raczej niezbyt trudna. Kilka fajnych zjazdów w lesie, takich jak to w górach plus bardzo szybkie zjazdy w stylu beskidzkiego szutru gruboziarnistego. Na plus również widoki, jechać mając tak blisko Tatry to jest coś niesamowitego. Tyle, że ja byłam tak upodlona tego dnia, że sił nie miałabym żeby patrzeć. Organizacyjnie - niezbyt fajnie to wypadło i nie jestem odosobniona w tych odczuciach. Oznaczenie poprzez malowanie strzałek tylko i wyłącznie na asfalcie nie sprawdza się zwłaszcza jak się szybko jedzie z góry. A kiedy popada (a tak się stało i część zawodników giga jechało w deszczu), to już w ogóle.
Maraton zaczął się przejazdem przez miasto. Bardzo szybko. Jadę szybko, wyprzedzam nawet Marcina (moje zdziwienie). Potem zaczyna się podjazd, jadę mocno (tak w ogóle do 24 km dawałam z siebie wszystko i nie jechałam najgorzej, kłopoty zaczęły się potem), podjazd przechodzi z asfaltu w szuter.
Wyprzedza mnie Kaśka. To dla mnie sygnał, że jednak nowa maszyna niesie ją pod górę (dzisiaj mi powiedziała, ze płynie pięknie, że ma wrażenie, ze rower sam jedzie), ponieważ nigdy dotychczas nie zdarzyło się, żebyśmy się na trasie spotkały. Startowałam, byłam z przodu i tak dojeżdżałam do mety.
No ale walczę. Jadę za nią i postanawiam nie odpuszczać (wyprzedzam). Ale jest bardzo ciężko. Słońce grzeje niemiłosiernie. A my znowu wyjeżdżamy na asfalt (tych asfaltowych podjazdów jest strasznie dużo). Kaśka mnie wyprzedza . Ładnie, równo jedzie pod górę. Wtedy zamiast się skupić na jeździe, myślę o bieżniku jej opon (bardzo drobnym) i moich ciężkich klocach. Ale zbieram się w sobie, pedałuję mocno i wyprzedzam. Potem zaczyna się wreszcie COŚ co jest moją szansą. Las, technicznie ścieżki, zjazd, korzenie, kamienie. Dość szybko Kaśce odjeżdżam i modlę się żeby to trwało jak najdłużej. Taki odcinek, bo to moja szansa. No i niestety… jakiś człowiek przede mną niespodziewanie schodzi z roweru, ja też muszę, ale nie wypina mi się pedał i padam jak długa, rower na mnie. Boleśnie stłuczone udo, „puszcza” też moje kolano. Siodełko przekrzywione. Poprawiam. Szybko wstaje i jadę dalej. Nagle czuję, że w rękawiczce jakoś ciepło mi się robi… patrzę cała dłoń zalana krwią. Przecięcie jest małe, ale głębokie.
Trudno – tak sobie myślę – kiedyś przestanie się lać. Piecze, udo boli, ale mimo wszystko adrenalina znacząco ból uśmierza (dopiero dzisiaj wszystko czuję). Niestety techniczna ścieżka szybko się kończy i znowu asfalt.. szuter, pełne słońce i niekończące się podjazdy. Pierwszy bufet na 11 km. Odwracam się, Kaśki nie widzę, więc jest ulga, że trochę odjechałam. Wiem jednak że jeśli nie będzie technicznych fragmentów tylko takie podjazdy asfaltowe lub szutrowe długie, to pewnie ma duże szanse żeby do mnie dojechać.
Na którymś z podjazdów dojeżdża do mnie Gośka Krajewska-Półtorak. Obydwie „zdychamy’ w tym upale. Ona mówi: już wolę jak jest 12 stopni i marznę… Chyba tak. Chyba ma rację.
Jest koszmarnie. Jadę za nią przez jakiś czas, ale zaczynam czuć dreszcze.. to dopiero jakiś 15 km, a ja już tak źle się czuję… i takie objawy. Przegrzania. Po raz pierwszy tego dnia zaczynam mieć obawy czy dojadę do mety.
Piję, ale wody ubywa w zastraszających tempie, a bufet dopiero na 30 km. Na jednym z podjazdów moje nikłe zapasy „uszczupla” jeszcze jeden z zawodników, który prosi mnie o łyk wody, bo zgubił bidon. Podobno zgubił na początku trasy. Cóż… daje mu pić, ale dziwię się, że gubiąc bidon zdecydował się jechać dalej w takim potwornym upale. Na którymś z podjazdów jakaś gaździna stojąca przy drodze mówi do drugiej:
- Popatrz się, łone wszystkie takie chude, skąd to siłę mają pedałować?
Śmieje się pomimo ogromnego zmęczenia.
Szybki zjazd (o jak fajnie się mknie, a Pan Fox tak pięknie wybiera) a potem zaczyna się podjazd koszmar. Jakaś łąka.. i podjazd z gatunku niekończących się. Jadę, ale dość szybko schodzę z roweru (za dużo sił by to kosztowało). Sławek Bartnik na tym podjeździe (też szedł), zaliczył taką fazę, że myślał, że to już koniec. Wpadł na jakieś podwórko, poprosił o polanie wężem. Pani powiedziała, że wąż zepsuty, ale może skorzystać z łazienki. Sławek wskakuje więc do.. wanny:).
A ja ledwie idę.. przystaję co chwilę żeby się napić. To był jakiś 24 km. I wtedy wyprzedza mnie Kaśka. Jestem w wielkim szoku… wszyscy tam idą, a ona jedzie… Jedzie z bardzo dobrą kadencją, równiutko…. Wielki, wielki szacunek za ten podjazd. Co prawda po 20 metrach też zsiada, ale tam już było naprawdę mega trudno. Nie wiem jak ona to zrobiła. Ma pewnie sporo siły, a nowy rower dodał jej możliwości (tak zresztą to relacjonowała). W każdym bądź razie byłam pod dużym wrażeniem.
Nieodmiennie (bo sporo rozmawiamy) zazdroszczę jej tego, że jest na początku tej drogi i przeżywa teraz to COŚ co ja przeżywałam jakieś 9 lat temu. Kiedy każdy wyścig tak cieszył, ekscytował. To są świetne emocje.
Próbuję ją gonić, ale czuję, że to będzie bardzo trudne, że brakuje mi sił. Przez jakiś czas widzę ją przed sobą, ale potem mi znika. I wtedy już siada mi psycha i motywacja. Zresztą czuję się coraz gorzej i mam obawy czy ja tego dnia w ogóle dojadę do mety. Hm.. w pewnym momencie podchodzę jakiś podjazd po płytach, co jest o tyle dziwne dla mnie, że na żadnym maratonie, nigdy nie zeszłam z roweru na podobnym podjeździe. Jedyne płyty, które podchodziłam to końcówkę tego podjazdu w Istebnej (tego przed Ochodzitą). Zawsze nawet jak byłam zmęczona, a było coś co nawet bardzo trudne, ale dało się podjechać, podjeżdżałam.
Zwyczajnie.. tak sobie myślę analizując to wszystko.. zwyczajnie brakuje mi w tym roku wytrzymałości. Nie mam kiedy jeździć długich jazd, w weekendy albo jestem na maratonie, albo w Mielcu. W tym roku tylko raz byłam na długiej terenowej jeździe, na Jamnej, na wiosnę. To wyraźnie niekorzystnie „procentuje” właśnie tak. No trudno. Jest jak jest i niewiele na to poradzę. Nie mam kiedy jeździć takich długich jazd. W tym sezonie, po prostu są ważniejsze rzeczy na głowie. Wiedziałam, że tak to będzie mogło wyglądać, miałam wątpliwości czy w ogóle zrobię tę generalkę. Więc może trzeba byłoby się bardziej cieszyć, że się udało?
Drugi bufet. Zatrzymuje się, uzupełniam bidony, jem żela i dalej w drogę. A tam niekończący się leśny podjazd (o tyle dobrze, że słońce nie grzeje bezpośrednio bo jest sporo drzew). No ale dalej jest ogromnie gorąco. Ledwie pedałuje, już chyba tylko siłą woli pedałuje, a jeszcze aż 20 km.. do mety. No i tak toczę się już bez większych przygód. Po drodze wyprzedza mnie jadący giga Olek. Jak ładnie „idzie” pod górę.
Męczę się. I niestety wody ubywa, a bufetu już nie będzie. Do mety dojeżdżam „na sucho” co w tych warunkach pogodowych jest koszmarem. Ale zanim była meta, to było jeszcze wiele trudnych kilometrów. Trudnych bo może nie jakoś specjalnie trudne technicznie, to w moim stanie były dla mnie istnym koszmarem. Niestety trasa nie była dobrze zabezpieczona. Wiele zjazdów, które kończyły się „wypadem” na drogę publiczną niezabezpieczonych. Było naprawdę niebezpiecznie. W końcówce jadę ulicą a przede mną jakaś pani autem jedzie sobie 20 km/h, ja chcę jak najszybciej dojechać do mety.. nie da się… jest wąsko i ani z lewej ani z prawej nie mogę jej wyprzedzić. Koszmar jakiś. Złoszczę się mocno.
Dojeżdżam w końcu, a jakiś chłopak krzyczy do mnie : w prawo i jeszcze jedna górka i meta… Patrzę i nie wierzę.. do mety jest taka ściana w górę (jak to chłopaki powiedzieli: meta na pęterku) że jestem pewna, ze nie dam rady wjechać. Wjeżdżam siłą woli. Sama nie wiem jak. Pani na mecie bije brawo ale ja jestem tak zła, że nie stać mnie nawet na uśmiech. Zła na siebie, swój brak kondycji, brak mocy w nogach, słońce, niewyspanie, rower, cały świat. 4 godz 14 min tyle zajęło mi pokonanie trasy 50 km o przewyższeniu ok 1400 m. Strasznie długo….. Niestety.
W dodatku i wieści drużynowe nie są dobre. Krzysiu Pilch i Jacek Gil nie dojechali na wyścig, a Mateusz Dziadek zjechał na mega. Więc drużynowo jest dopiero 7 miejsce. Ja też drużynie chwały nie przyniosłam. Niestety.
Dzisiaj jestem zmęczona, obolała (udo okazało się do tego stopnia potłuczone, że ciężko chodzić), zniechęcona (na rower patrzę podjerzliwie, zresztą musze go oddać do serwisu, łożyska w piastach hm.. odmawiają posłuszeństwa). Czuję się tak jak w ub roku czułam się po maratonie w Wiśle. Podobnie źle mi się jechało i podobnie psycha mi siadła. Sufa by powiedział: Iza nie rób scen, weź się do roboty. Tylko czy ja jeszcze mam siłę i chęci? Na dzisiaj zdecydowanie nie. Może mi przejdzie:).
Teraz odpoczynek, bo do Komańczy nie jadę. Tak zdecydowałam kiedy robiłyśmy rozpiskę z Rudą na ten sezon. Ona jedzie Challenge, a ja musze odpocząć i muszę mieć chociaż jeden weekend, żeby zrobić coś na co przez maratony czasu nie mam, a bardzo za tym tęsknię (czyli pochodzić po górach). Zresztą trasa w Komańczy niespecjalnie mi się podoba, więc nie będzie czego żałować.
A co dalej? Nie wiem, na razie nie wiem… Dukla to też nie jest moja ulubiona trasa. Mało ciekawa, dużo asfaltu, ciężko mi się tam jechało w ub. roku. Zobaczymy. Nie czas na podejmowanie decyzji. Teraz muszę trochę odpocząć.
Na szczęście nic nie musze –generalka zrobiona. Mogę chcieć.
A dzisiaj pojechaliśmy oglądać zawody enduro, w których startował Sławek Bartnik i jego córka. Świetna sprawa. Nie dziwię się Mambie, że tak się jej spodobało. Sama bym chętnie spróbowała tak pozjeżdżać gdybym miała odpowiedni rower.
Oglądając enduro © Iza
Sławek na OS-ie © Iza
Andrzej i Asia, żona Sławka z synem © Iza
Maraton nr 61
miejsce kategoria 4/4
Miejsce kobiety open 7/11
Zakopane okazało się w moim wydaniu fatalnym wyścigiem.
Najgorzej pojechanym w tym roku. Samopoczucie na trasie w skali od 0-10… zero.
Dzisiaj kiedy myślę o przyczynach tego jak źle mi się jechało.. zastanawiam się czy to po prostu brak sił, czy upał tak mi dał radę, czy moje niewyspanie (z piątku na sobotę nie mogłam zasnąć, 4 godziny snu, to trochę mało).
Zero radości z jazdy, objechały mnie dziewczyny, z którymi wcześniej wygrywałam ( i o ile wiedziałam, że Kaśka na swojej nowej karbonowej ważącej 10 kg, z kołami 27,5 maszynie, będzie bardzo groźna, bo mój rower w porównaniu do jej to zabytek, to dwie pozostałe, które wyprzedzały mnie a ja nie byłam w stanie zrobić zupełnie nic.. prawie doprowadziły mnie do płaczu. No może trochę przesadzam. Wesoło jednak mi nie było).
Nie pamiętam kiedy ostatnio tak toczyłam się.. bez życia i bez sił. Jedynie zjazdy przynosiły mi frajdę, bo jak na CK były niezłe (aczkolwiek wiele z nich do bezpiecznych nie należało i widziałam po drodze wypadki najpierw człowiek z zakrwawioną twarzą, potem siedząca na poboczu Gośka Budzyńska i trzymająca się za rękę - nie wiem co się stało, ale nie wyglądało to dobrze). Bardzo zależało mi na tym starcie, bo to był ostatni potrzebny mi do generalki. I dojechać do mety udało się (chociaż miałam duże wątpliwości czy tym razem mi się uda), ale jednak głęboki niesmak po tym występie pozostał i wrył się w psychikę.
Ale po kolei. Już myślałam, że nie pojadę, bo Ruda pojechała na Challenge, a wszyscy których obdzwoniłam, albo jechali wcześniej do Zakopanego albo w ogóle. Ale zadzwonił Sławek Bartnik, powiedział, że jest w Polsce, że jedzie i mnie zabierze. No więc humor mi się w minucie mocno poprawił bo zrobienie tej generalki stało się realne.
Bardzo też chciałam zobaczyć jaka będzie trasa, czy potencjał gór nie zostanie zmarnowany. I co…
I było tak sobie. Średnio po prostu. Trasa kondycyjnie wymagająca, a jeszcze w tym upale to już w ogóle. Technicznie raczej niezbyt trudna. Kilka fajnych zjazdów w lesie, takich jak to w górach plus bardzo szybkie zjazdy w stylu beskidzkiego szutru gruboziarnistego. Na plus również widoki, jechać mając tak blisko Tatry to jest coś niesamowitego. Tyle, że ja byłam tak upodlona tego dnia, że sił nie miałabym żeby patrzeć. Organizacyjnie - niezbyt fajnie to wypadło i nie jestem odosobniona w tych odczuciach. Oznaczenie poprzez malowanie strzałek tylko i wyłącznie na asfalcie nie sprawdza się zwłaszcza jak się szybko jedzie z góry. A kiedy popada (a tak się stało i część zawodników giga jechało w deszczu), to już w ogóle.
Maraton zaczął się przejazdem przez miasto. Bardzo szybko. Jadę szybko, wyprzedzam nawet Marcina (moje zdziwienie). Potem zaczyna się podjazd, jadę mocno (tak w ogóle do 24 km dawałam z siebie wszystko i nie jechałam najgorzej, kłopoty zaczęły się potem), podjazd przechodzi z asfaltu w szuter.
Wyprzedza mnie Kaśka. To dla mnie sygnał, że jednak nowa maszyna niesie ją pod górę (dzisiaj mi powiedziała, ze płynie pięknie, że ma wrażenie, ze rower sam jedzie), ponieważ nigdy dotychczas nie zdarzyło się, żebyśmy się na trasie spotkały. Startowałam, byłam z przodu i tak dojeżdżałam do mety.
No ale walczę. Jadę za nią i postanawiam nie odpuszczać (wyprzedzam). Ale jest bardzo ciężko. Słońce grzeje niemiłosiernie. A my znowu wyjeżdżamy na asfalt (tych asfaltowych podjazdów jest strasznie dużo). Kaśka mnie wyprzedza . Ładnie, równo jedzie pod górę. Wtedy zamiast się skupić na jeździe, myślę o bieżniku jej opon (bardzo drobnym) i moich ciężkich klocach. Ale zbieram się w sobie, pedałuję mocno i wyprzedzam. Potem zaczyna się wreszcie COŚ co jest moją szansą. Las, technicznie ścieżki, zjazd, korzenie, kamienie. Dość szybko Kaśce odjeżdżam i modlę się żeby to trwało jak najdłużej. Taki odcinek, bo to moja szansa. No i niestety… jakiś człowiek przede mną niespodziewanie schodzi z roweru, ja też muszę, ale nie wypina mi się pedał i padam jak długa, rower na mnie. Boleśnie stłuczone udo, „puszcza” też moje kolano. Siodełko przekrzywione. Poprawiam. Szybko wstaje i jadę dalej. Nagle czuję, że w rękawiczce jakoś ciepło mi się robi… patrzę cała dłoń zalana krwią. Przecięcie jest małe, ale głębokie.
Trudno – tak sobie myślę – kiedyś przestanie się lać. Piecze, udo boli, ale mimo wszystko adrenalina znacząco ból uśmierza (dopiero dzisiaj wszystko czuję). Niestety techniczna ścieżka szybko się kończy i znowu asfalt.. szuter, pełne słońce i niekończące się podjazdy. Pierwszy bufet na 11 km. Odwracam się, Kaśki nie widzę, więc jest ulga, że trochę odjechałam. Wiem jednak że jeśli nie będzie technicznych fragmentów tylko takie podjazdy asfaltowe lub szutrowe długie, to pewnie ma duże szanse żeby do mnie dojechać.
Na którymś z podjazdów dojeżdża do mnie Gośka Krajewska-Półtorak. Obydwie „zdychamy’ w tym upale. Ona mówi: już wolę jak jest 12 stopni i marznę… Chyba tak. Chyba ma rację.
Jest koszmarnie. Jadę za nią przez jakiś czas, ale zaczynam czuć dreszcze.. to dopiero jakiś 15 km, a ja już tak źle się czuję… i takie objawy. Przegrzania. Po raz pierwszy tego dnia zaczynam mieć obawy czy dojadę do mety.
Piję, ale wody ubywa w zastraszających tempie, a bufet dopiero na 30 km. Na jednym z podjazdów moje nikłe zapasy „uszczupla” jeszcze jeden z zawodników, który prosi mnie o łyk wody, bo zgubił bidon. Podobno zgubił na początku trasy. Cóż… daje mu pić, ale dziwię się, że gubiąc bidon zdecydował się jechać dalej w takim potwornym upale. Na którymś z podjazdów jakaś gaździna stojąca przy drodze mówi do drugiej:
- Popatrz się, łone wszystkie takie chude, skąd to siłę mają pedałować?
Śmieje się pomimo ogromnego zmęczenia.
Szybki zjazd (o jak fajnie się mknie, a Pan Fox tak pięknie wybiera) a potem zaczyna się podjazd koszmar. Jakaś łąka.. i podjazd z gatunku niekończących się. Jadę, ale dość szybko schodzę z roweru (za dużo sił by to kosztowało). Sławek Bartnik na tym podjeździe (też szedł), zaliczył taką fazę, że myślał, że to już koniec. Wpadł na jakieś podwórko, poprosił o polanie wężem. Pani powiedziała, że wąż zepsuty, ale może skorzystać z łazienki. Sławek wskakuje więc do.. wanny:).
A ja ledwie idę.. przystaję co chwilę żeby się napić. To był jakiś 24 km. I wtedy wyprzedza mnie Kaśka. Jestem w wielkim szoku… wszyscy tam idą, a ona jedzie… Jedzie z bardzo dobrą kadencją, równiutko…. Wielki, wielki szacunek za ten podjazd. Co prawda po 20 metrach też zsiada, ale tam już było naprawdę mega trudno. Nie wiem jak ona to zrobiła. Ma pewnie sporo siły, a nowy rower dodał jej możliwości (tak zresztą to relacjonowała). W każdym bądź razie byłam pod dużym wrażeniem.
Nieodmiennie (bo sporo rozmawiamy) zazdroszczę jej tego, że jest na początku tej drogi i przeżywa teraz to COŚ co ja przeżywałam jakieś 9 lat temu. Kiedy każdy wyścig tak cieszył, ekscytował. To są świetne emocje.
Próbuję ją gonić, ale czuję, że to będzie bardzo trudne, że brakuje mi sił. Przez jakiś czas widzę ją przed sobą, ale potem mi znika. I wtedy już siada mi psycha i motywacja. Zresztą czuję się coraz gorzej i mam obawy czy ja tego dnia w ogóle dojadę do mety. Hm.. w pewnym momencie podchodzę jakiś podjazd po płytach, co jest o tyle dziwne dla mnie, że na żadnym maratonie, nigdy nie zeszłam z roweru na podobnym podjeździe. Jedyne płyty, które podchodziłam to końcówkę tego podjazdu w Istebnej (tego przed Ochodzitą). Zawsze nawet jak byłam zmęczona, a było coś co nawet bardzo trudne, ale dało się podjechać, podjeżdżałam.
Zwyczajnie.. tak sobie myślę analizując to wszystko.. zwyczajnie brakuje mi w tym roku wytrzymałości. Nie mam kiedy jeździć długich jazd, w weekendy albo jestem na maratonie, albo w Mielcu. W tym roku tylko raz byłam na długiej terenowej jeździe, na Jamnej, na wiosnę. To wyraźnie niekorzystnie „procentuje” właśnie tak. No trudno. Jest jak jest i niewiele na to poradzę. Nie mam kiedy jeździć takich długich jazd. W tym sezonie, po prostu są ważniejsze rzeczy na głowie. Wiedziałam, że tak to będzie mogło wyglądać, miałam wątpliwości czy w ogóle zrobię tę generalkę. Więc może trzeba byłoby się bardziej cieszyć, że się udało?
Drugi bufet. Zatrzymuje się, uzupełniam bidony, jem żela i dalej w drogę. A tam niekończący się leśny podjazd (o tyle dobrze, że słońce nie grzeje bezpośrednio bo jest sporo drzew). No ale dalej jest ogromnie gorąco. Ledwie pedałuje, już chyba tylko siłą woli pedałuje, a jeszcze aż 20 km.. do mety. No i tak toczę się już bez większych przygód. Po drodze wyprzedza mnie jadący giga Olek. Jak ładnie „idzie” pod górę.
Męczę się. I niestety wody ubywa, a bufetu już nie będzie. Do mety dojeżdżam „na sucho” co w tych warunkach pogodowych jest koszmarem. Ale zanim była meta, to było jeszcze wiele trudnych kilometrów. Trudnych bo może nie jakoś specjalnie trudne technicznie, to w moim stanie były dla mnie istnym koszmarem. Niestety trasa nie była dobrze zabezpieczona. Wiele zjazdów, które kończyły się „wypadem” na drogę publiczną niezabezpieczonych. Było naprawdę niebezpiecznie. W końcówce jadę ulicą a przede mną jakaś pani autem jedzie sobie 20 km/h, ja chcę jak najszybciej dojechać do mety.. nie da się… jest wąsko i ani z lewej ani z prawej nie mogę jej wyprzedzić. Koszmar jakiś. Złoszczę się mocno.
Dojeżdżam w końcu, a jakiś chłopak krzyczy do mnie : w prawo i jeszcze jedna górka i meta… Patrzę i nie wierzę.. do mety jest taka ściana w górę (jak to chłopaki powiedzieli: meta na pęterku) że jestem pewna, ze nie dam rady wjechać. Wjeżdżam siłą woli. Sama nie wiem jak. Pani na mecie bije brawo ale ja jestem tak zła, że nie stać mnie nawet na uśmiech. Zła na siebie, swój brak kondycji, brak mocy w nogach, słońce, niewyspanie, rower, cały świat. 4 godz 14 min tyle zajęło mi pokonanie trasy 50 km o przewyższeniu ok 1400 m. Strasznie długo….. Niestety.
W dodatku i wieści drużynowe nie są dobre. Krzysiu Pilch i Jacek Gil nie dojechali na wyścig, a Mateusz Dziadek zjechał na mega. Więc drużynowo jest dopiero 7 miejsce. Ja też drużynie chwały nie przyniosłam. Niestety.
Dzisiaj jestem zmęczona, obolała (udo okazało się do tego stopnia potłuczone, że ciężko chodzić), zniechęcona (na rower patrzę podjerzliwie, zresztą musze go oddać do serwisu, łożyska w piastach hm.. odmawiają posłuszeństwa). Czuję się tak jak w ub roku czułam się po maratonie w Wiśle. Podobnie źle mi się jechało i podobnie psycha mi siadła. Sufa by powiedział: Iza nie rób scen, weź się do roboty. Tylko czy ja jeszcze mam siłę i chęci? Na dzisiaj zdecydowanie nie. Może mi przejdzie:).
Teraz odpoczynek, bo do Komańczy nie jadę. Tak zdecydowałam kiedy robiłyśmy rozpiskę z Rudą na ten sezon. Ona jedzie Challenge, a ja musze odpocząć i muszę mieć chociaż jeden weekend, żeby zrobić coś na co przez maratony czasu nie mam, a bardzo za tym tęsknię (czyli pochodzić po górach). Zresztą trasa w Komańczy niespecjalnie mi się podoba, więc nie będzie czego żałować.
A co dalej? Nie wiem, na razie nie wiem… Dukla to też nie jest moja ulubiona trasa. Mało ciekawa, dużo asfaltu, ciężko mi się tam jechało w ub. roku. Zobaczymy. Nie czas na podejmowanie decyzji. Teraz muszę trochę odpocząć.
Na szczęście nic nie musze –generalka zrobiona. Mogę chcieć.
A dzisiaj pojechaliśmy oglądać zawody enduro, w których startował Sławek Bartnik i jego córka. Świetna sprawa. Nie dziwię się Mambie, że tak się jej spodobało. Sama bym chętnie spróbowała tak pozjeżdżać gdybym miała odpowiedni rower.
Oglądając enduro © Iza
Sławek na OS-ie © Iza
Andrzej i Asia, żona Sławka z synem © Iza
- DST 50.00km
- Teren 35.00km
- Czas 04:12
- VAVG 11.90km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze