Czwartek, 20 sierpnia 2015
Ścigant
Taka piosenka:
Warto wyjechać z domu, warto ubrać się w kolarskie ciuchy, kask i ładne okulary, wyglądać bardzo pro, bo wtedy jest szansa, że usłyszy się coś takiego:
„Ale ścigant!” – wykrzyknęła rozentuzjazmowana dziewczynka do swojego towarzysza kiedy przejeżdżałam obok nich w Skrzyszowie. Uśmiechnęłam się i miałam powiedzieć:
dziewczynko ja tylko tak wyglądam, ale ze ścigantem niewiele mam wspólnego, ale pomyślałam: a co tam będę pozbawiać dziewczynkę złudzeń, że oto w Skrzyszowie zobaczyła prawdziwego ściganta…
Dzisiaj krótko i niezbyt szybko, bo w sobotę … kolejne zawody. Tak trochę poza planem. Niby je planowałam gdzieś na początku sezonu, a potem zrezygnowałam, ale Ruda mnie przekonała, że warto jechać i wykorzystać ten numer startowy, który zafundowała nam drużyna. No to jedziemy i nareszcie zapowiada się bez upału!
A dzisiaj do Runshopu po Agisko, potem do Skrzyszowa, do Kruka, z Kruka na Marcinkę, z Marcinki czerwonym pieszym szlakiem do Poręby Radlnej, a potem Radlna, Swiebodzin, Kłokowa, Koszyce i do domu.
„Ale ścigant!” – wykrzyknęła rozentuzjazmowana dziewczynka do swojego towarzysza kiedy przejeżdżałam obok nich w Skrzyszowie. Uśmiechnęłam się i miałam powiedzieć:
dziewczynko ja tylko tak wyglądam, ale ze ścigantem niewiele mam wspólnego, ale pomyślałam: a co tam będę pozbawiać dziewczynkę złudzeń, że oto w Skrzyszowie zobaczyła prawdziwego ściganta…
Dzisiaj krótko i niezbyt szybko, bo w sobotę … kolejne zawody. Tak trochę poza planem. Niby je planowałam gdzieś na początku sezonu, a potem zrezygnowałam, ale Ruda mnie przekonała, że warto jechać i wykorzystać ten numer startowy, który zafundowała nam drużyna. No to jedziemy i nareszcie zapowiada się bez upału!
A dzisiaj do Runshopu po Agisko, potem do Skrzyszowa, do Kruka, z Kruka na Marcinkę, z Marcinki czerwonym pieszym szlakiem do Poręby Radlnej, a potem Radlna, Swiebodzin, Kłokowa, Koszyce i do domu.
- DST 34.00km
- Teren 10.00km
- Czas 01:42
- VAVG 20.00km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 19 sierpnia 2015
Sztuka cierpienia
Wojtek Kurtyka określił kiedyś wspinanie się „sztuką cierpienia”. Myślę tak czasem o MTB (zwłaszcza podczas wyścigu, na jakimś ciężkim podjeździe). Cierpiałam w niedzielę podczas upału. To widać.
Sztuka cierpienia © Iza
„Zdawać by się mogło, że bohaterem jest każdy, komu udało się zrobić coś wyjątkowego, a najlepiej jeszcze, jak dużo gapiów mogło się temu przyglądać. Ale prawdziwym bohaterem jest każdy, kto na co dzień boryka się z problemami dnia codziennego, wychowywaniem dzieci, gotowaniem obiadów, sprzątaniem i całą resztą zwykłej krzątaniny, która mało kogo omija. Łatwo jest ścisnąć półdupki na trzydzieści sekund i wywlec wrzeszczącego bachora z pożaru w sąsiednim mieszkaniu tego samego bloku. Potem nawet przez kilka dni można nachodzić w glorii sławy. Na pewno trudniej obcować z rozwrzeszczanym bachorem codziennie, przez 24 godziny na dobę, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok, lata całe, by na starość wylądować w zarobaczonym i śmierdzącym szczynami domu starców. To jest bohaterstwo”.
Robert Sterling
Mocne słowa. Ten tekst znalazłam dzisiaj na profilu facebookowym Sufy i był dla mnie ostatecznie impulsem do napisania tego co napiszę poniżej (bo już wcześniej myślałam o napisaniu tego tekstu, ale jakoś nie mogłam się zebrać).
Nie jest tajemnicą (pisałam o tym), że moja Mama od wielu lat choruje na nieuleczalną, degenerującą mózg, a co za tym idzie cały organizm, śmiertelną chorobę. Jednym z okrucieństw tej choroby jest to, że trwa długo i „umieranie” jest długie. Moją Mamą od wielu, wielu lat opiekuje się moja siostra. Najdzielniejsza z dzielnych.
Kiedyś powiedziała: „Nie żałuję tych lat „poświęconych” Mamie”.
To było najpiękniejsze wyznanie miłości jakie usłyszałam, bo ja wiem ile „kosztowały” ją te lata. W sensie emocjonalnym i fizycznym i jeszcze w wielu innych aspektach życia.
Odkąd stan mojej Mamy drastycznie się pogorszył, odkąd opieka nad nią wymaga niemalże całodobowego „poświęcenia”, dużej siły fizycznej, odporności psychicznej i co tutaj dużo kryć, dużo większych nakładów finansowych, zupełnie inaczej patrzę na różne facebookowe informacje o dokonaniach pt ukończony maraton, miejsce 1, miejsce 2, ukończony ultramaraton itd.
Są zdjęcia, gratulacje, peany pt jesteś wspaniały/wspaniała, jesteś wielki/wielka. To wszystko prawda i owszem. Akurat wiem, co oznacza ekstremalny wysiłek ból, cierpienie, krew, łzy, kontuzje, godziny treningu, które trzeba wykonać, żeby osiągnąć tak mierny poziom sportowy jaki sama reprezentuje. Bo nic nie przychodzi samo i trzeba rzeczywiście umieć zadawać sobie ból i podczas treningu i zawodów. Duży ból.
Tyle, ze to wszystko Kochani – to jest spełnianie swoich marzeń, coś co robimy na swoje wyraźne życzenie i coś, co chociaż sprawia duży ból, jednak w efekcie końcowym prowadzi do spełnienia, radości, wielkiej satysfakcji, przypływu endorfin w skrócie więc mówiąc – PRZYJEMNOŚCI. Nie ma w tym wiele z bohaterstwa. Ja bynajmniej od dawna nie czuję się bohaterką dojeżdżając do mety jakiegoś tam, nawet najtrudniejszego maratonu. Oczywiście cieszę się, że sprostałam wyzwaniu, ale nie ma w tym nic nadzwyczajnego.
Takim bohaterom jak moja siostra – bohaterom dnia codziennego, rzadko kiedy ktoś napisze na FB: jesteś wielki/wielka… Gratuluję, ze tak świetnie dajesz sobie radę.
O takich jak oni rzadko opowiadają media. A oni, zamknięci w swoich czterech ścianach mozolnie, dzień po dniu, minuta, po minucie wykonują swoje zadania, czasem latami. I towarzyszy temu taki psychiczny i fizyczny wysiłek jaki ciężko sobie wyobrazić. Kto nie „przeżył” chociażby jednego dnia opiekując się ciężko chorym – nigdy tego nie zrozumie.
Rzadko kto o nich wspomina… bo przecież nie opowiedzą Wam fascynujących historyjek, które przydarzyły się im podczas biegu, wyścigu, wyprawy. Nie pokażą zdjęć, slajdów. Nie wyjeżdżają. Często latami, bo nie mają takiej możliwości. Nie odpoczywają. Nie miewają urlopów od.. życia.
Dlatego o tym piszę – bo należą im się takie słowa. Słowa podziękowania. Powinni wiedzieć – że są superbohaterami, że robią COŚ naprawdę wyjątkowego. Są dla drugiego człowieka. Tak bardzo są.
AGA TY JESTEŚ DLA MNIE NAJWIĘKSZĄ BOHATERKĄ. TY I TOBIE PODOBNI- KTÓRzY LATAMI ZMAGAJĄC SIĘ Z WIELOMA TRUDNOŚCIAMI POŚWIECAJĄ SWOJE ŻYCIE INNYM, CHORYM DZIECIOM, RODZICOM, WSPÓŁMAŁŻONKOM. To Wy przemierzacie dzień po dniu swoje ekstremalne „trasy” i nie możecie z nich zejść, nawet jak się czujecie źle, nawet jak dopada Was choroba.
Jak dobrze, że JESTEŚCIE.
Dziękuję!
Sztuka cierpienia © Iza
„Zdawać by się mogło, że bohaterem jest każdy, komu udało się zrobić coś wyjątkowego, a najlepiej jeszcze, jak dużo gapiów mogło się temu przyglądać. Ale prawdziwym bohaterem jest każdy, kto na co dzień boryka się z problemami dnia codziennego, wychowywaniem dzieci, gotowaniem obiadów, sprzątaniem i całą resztą zwykłej krzątaniny, która mało kogo omija. Łatwo jest ścisnąć półdupki na trzydzieści sekund i wywlec wrzeszczącego bachora z pożaru w sąsiednim mieszkaniu tego samego bloku. Potem nawet przez kilka dni można nachodzić w glorii sławy. Na pewno trudniej obcować z rozwrzeszczanym bachorem codziennie, przez 24 godziny na dobę, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok, lata całe, by na starość wylądować w zarobaczonym i śmierdzącym szczynami domu starców. To jest bohaterstwo”.
Robert Sterling
Mocne słowa. Ten tekst znalazłam dzisiaj na profilu facebookowym Sufy i był dla mnie ostatecznie impulsem do napisania tego co napiszę poniżej (bo już wcześniej myślałam o napisaniu tego tekstu, ale jakoś nie mogłam się zebrać).
Nie jest tajemnicą (pisałam o tym), że moja Mama od wielu lat choruje na nieuleczalną, degenerującą mózg, a co za tym idzie cały organizm, śmiertelną chorobę. Jednym z okrucieństw tej choroby jest to, że trwa długo i „umieranie” jest długie. Moją Mamą od wielu, wielu lat opiekuje się moja siostra. Najdzielniejsza z dzielnych.
Kiedyś powiedziała: „Nie żałuję tych lat „poświęconych” Mamie”.
To było najpiękniejsze wyznanie miłości jakie usłyszałam, bo ja wiem ile „kosztowały” ją te lata. W sensie emocjonalnym i fizycznym i jeszcze w wielu innych aspektach życia.
Odkąd stan mojej Mamy drastycznie się pogorszył, odkąd opieka nad nią wymaga niemalże całodobowego „poświęcenia”, dużej siły fizycznej, odporności psychicznej i co tutaj dużo kryć, dużo większych nakładów finansowych, zupełnie inaczej patrzę na różne facebookowe informacje o dokonaniach pt ukończony maraton, miejsce 1, miejsce 2, ukończony ultramaraton itd.
Są zdjęcia, gratulacje, peany pt jesteś wspaniały/wspaniała, jesteś wielki/wielka. To wszystko prawda i owszem. Akurat wiem, co oznacza ekstremalny wysiłek ból, cierpienie, krew, łzy, kontuzje, godziny treningu, które trzeba wykonać, żeby osiągnąć tak mierny poziom sportowy jaki sama reprezentuje. Bo nic nie przychodzi samo i trzeba rzeczywiście umieć zadawać sobie ból i podczas treningu i zawodów. Duży ból.
Tyle, ze to wszystko Kochani – to jest spełnianie swoich marzeń, coś co robimy na swoje wyraźne życzenie i coś, co chociaż sprawia duży ból, jednak w efekcie końcowym prowadzi do spełnienia, radości, wielkiej satysfakcji, przypływu endorfin w skrócie więc mówiąc – PRZYJEMNOŚCI. Nie ma w tym wiele z bohaterstwa. Ja bynajmniej od dawna nie czuję się bohaterką dojeżdżając do mety jakiegoś tam, nawet najtrudniejszego maratonu. Oczywiście cieszę się, że sprostałam wyzwaniu, ale nie ma w tym nic nadzwyczajnego.
Takim bohaterom jak moja siostra – bohaterom dnia codziennego, rzadko kiedy ktoś napisze na FB: jesteś wielki/wielka… Gratuluję, ze tak świetnie dajesz sobie radę.
O takich jak oni rzadko opowiadają media. A oni, zamknięci w swoich czterech ścianach mozolnie, dzień po dniu, minuta, po minucie wykonują swoje zadania, czasem latami. I towarzyszy temu taki psychiczny i fizyczny wysiłek jaki ciężko sobie wyobrazić. Kto nie „przeżył” chociażby jednego dnia opiekując się ciężko chorym – nigdy tego nie zrozumie.
Rzadko kto o nich wspomina… bo przecież nie opowiedzą Wam fascynujących historyjek, które przydarzyły się im podczas biegu, wyścigu, wyprawy. Nie pokażą zdjęć, slajdów. Nie wyjeżdżają. Często latami, bo nie mają takiej możliwości. Nie odpoczywają. Nie miewają urlopów od.. życia.
Dlatego o tym piszę – bo należą im się takie słowa. Słowa podziękowania. Powinni wiedzieć – że są superbohaterami, że robią COŚ naprawdę wyjątkowego. Są dla drugiego człowieka. Tak bardzo są.
AGA TY JESTEŚ DLA MNIE NAJWIĘKSZĄ BOHATERKĄ. TY I TOBIE PODOBNI- KTÓRzY LATAMI ZMAGAJĄC SIĘ Z WIELOMA TRUDNOŚCIAMI POŚWIECAJĄ SWOJE ŻYCIE INNYM, CHORYM DZIECIOM, RODZICOM, WSPÓŁMAŁŻONKOM. To Wy przemierzacie dzień po dniu swoje ekstremalne „trasy” i nie możecie z nich zejść, nawet jak się czujecie źle, nawet jak dopada Was choroba.
Jak dobrze, że JESTEŚCIE.
Dziękuję!
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 18 sierpnia 2015
Z Mirkiem
Po bardzo długiej przerwie, jazda z Mirkiem.
Z Mirkiem, którego mocno cenię za dokonania sportowe, ale przede wszystkim za to jakim jest człowiekiem, za to, że zawsze mogę liczyć na jego wsparcie i za to, że tak wiele nauczyłam się od niego jeśli chodzi o MTB.
Powiedziałam mu dzisiaj: widzisz już nie boję się zjeżdżać po szutrach i szybko jeżdżę. Ty mnie tego nauczyłeś. Pamiętam jak mi powiedziałeś: na takim zjeździe szutrowym, pełnym luźnym kamieni po prostu nie wolno hamować nadmiernie. I pamiętam o tym zawsze i na takich zjazdach zwykle wiele nadrabiam .
Pojechaliśmy sobie takie hobby wojnickie czyli przez Buczynę, Isep do Wielkiej Wsi i na Panieńską Górę podjazdem maratonowym. Na tym podjeździe (zmęczona się czułam mocno) i myśli pt: nie jadę już na żaden maraton.
Szybko mi przeszło, bo noga się rozkręciła i potem jechało się znacznie lepiej. Poza tym hm… pokazała mi ta jazda jak to jest kiedy się nie jeździ, bo Mirek mocarz nad mocarze, który nogę zawsze miał mocną (i to tylko kwestia czasu, żeby taka znowu była) został na pierwszym podjeździe dobrych kilka metrów za mną.
Uświadomiłam sobie (chociaż przecież powinnam to wiedzieć), ile km trzeba w sezonie nastukać żeby jakoś przeczołgać dystans mega na maratonie.
Bo skoro Mirek po dzisiejszej jeździe był zmęczony... (a wiele to się nie napodjeżdżaliśmy).
Powiedział mi po tym pierwszym podjeździe: i dożyłem czasów, ze pokazujesz mi plecy na podjeździe.
Do tego był „zmęczony” jakąś grypą żołądkową, co też na pewno odbiło się na jego formie. Ale fakt zostawał z tyłu, nawet na zjazdach, co kiedyś nie do pomyślenia było (ale kłania się brak objeżdżenia na zjazdach i łyse opony).
Teraz myślę, że Mirek się zmobilizuje i będzie jeździł częściej i wkrótce to ja będę oglądać jego plecy, jak za dawnych lat.
Potem pojechaliśmy trasą maratonu do Lasu Milowskiego, stamtąd do Jaworska i z powrotem do domu. Fajna jazda. Jednak zupełnie inaczej się jeździ, kiedy nie ma upału, od razu są i chęci do jazdy i więcej siły i zadowolenie. A o to zadowolenie przede wszystkim chodzi.
PS Dostałam smsa od Mirka: „Dziękuję za sponiewieranie:). Oj warto było:)”
Takie towarzystwo… za sponiewieranie sobie dziękuje:).
Taka rodzina "na czasie" (dwie panie chyba i dzieci).
Z Mirkiem, którego mocno cenię za dokonania sportowe, ale przede wszystkim za to jakim jest człowiekiem, za to, że zawsze mogę liczyć na jego wsparcie i za to, że tak wiele nauczyłam się od niego jeśli chodzi o MTB.
Powiedziałam mu dzisiaj: widzisz już nie boję się zjeżdżać po szutrach i szybko jeżdżę. Ty mnie tego nauczyłeś. Pamiętam jak mi powiedziałeś: na takim zjeździe szutrowym, pełnym luźnym kamieni po prostu nie wolno hamować nadmiernie. I pamiętam o tym zawsze i na takich zjazdach zwykle wiele nadrabiam .
Pojechaliśmy sobie takie hobby wojnickie czyli przez Buczynę, Isep do Wielkiej Wsi i na Panieńską Górę podjazdem maratonowym. Na tym podjeździe (zmęczona się czułam mocno) i myśli pt: nie jadę już na żaden maraton.
Szybko mi przeszło, bo noga się rozkręciła i potem jechało się znacznie lepiej. Poza tym hm… pokazała mi ta jazda jak to jest kiedy się nie jeździ, bo Mirek mocarz nad mocarze, który nogę zawsze miał mocną (i to tylko kwestia czasu, żeby taka znowu była) został na pierwszym podjeździe dobrych kilka metrów za mną.
Uświadomiłam sobie (chociaż przecież powinnam to wiedzieć), ile km trzeba w sezonie nastukać żeby jakoś przeczołgać dystans mega na maratonie.
Bo skoro Mirek po dzisiejszej jeździe był zmęczony... (a wiele to się nie napodjeżdżaliśmy).
Powiedział mi po tym pierwszym podjeździe: i dożyłem czasów, ze pokazujesz mi plecy na podjeździe.
Do tego był „zmęczony” jakąś grypą żołądkową, co też na pewno odbiło się na jego formie. Ale fakt zostawał z tyłu, nawet na zjazdach, co kiedyś nie do pomyślenia było (ale kłania się brak objeżdżenia na zjazdach i łyse opony).
Teraz myślę, że Mirek się zmobilizuje i będzie jeździł częściej i wkrótce to ja będę oglądać jego plecy, jak za dawnych lat.
Potem pojechaliśmy trasą maratonu do Lasu Milowskiego, stamtąd do Jaworska i z powrotem do domu. Fajna jazda. Jednak zupełnie inaczej się jeździ, kiedy nie ma upału, od razu są i chęci do jazdy i więcej siły i zadowolenie. A o to zadowolenie przede wszystkim chodzi.
PS Dostałam smsa od Mirka: „Dziękuję za sponiewieranie:). Oj warto było:)”
Takie towarzystwo… za sponiewieranie sobie dziękuje:).
Taka rodzina "na czasie" (dwie panie chyba i dzieci).
Kaczuchy:) © Iza
Odbicie roweru Mirona:) czyli roweru mistrza z GTA © Iza
Jeszcze trochę zdjęć z Dukli.
Gdzieś tam w leśnych czeluściach © Iza
Dużo słońca © Iza
Dużo kurzu © Iza
Taki zakaz znalazłam na witrynie jednej z tarnowskich księgarni.
Taki zakaz:( © Iza
A Filip Springer napisał kolejną książkę.
Książka nosi tytuł „13 pięter” i traktuje o problemie mieszkaniowym w Polsce. Przeczytałam ok. 100 stron. Czyta się jak zwykle – świetnie.
Przeczytałam w jakiejś recenzji :
„Filip Springer znowu upędził bimber z nogi od krzesła”. I to prawda… bo tak pisać o pozornie nieciekawych tematach potrafi tylko on. Polecam.
Pisałam już chyba, że bardzo lubię zaglądać na profil facebookowy Springera. Często cytuje zasłyszane dialogi (a że jeździ dużo po Polsce, w tym dużo autobusami i pociągami, to wiele słyszy).
„Toruń. Rynek Nowomiejski. Tak pięknie. Pod kawiarniany ogródek zajeżdża drogie audi. Takie piękne. Wysiada z niego mężczyzna, jak spod igły. On też jest piękny. Koszula nienaganna, marynarka. Tu poszetka, tam zamsz. Wyciąga z tylnego siedzenia pieska. To York. Uroczy. Przypina mu do obróżki smyczkę, idą sobie, słońce świeci, ptaki śpiewają. On rozmawia przez telefon. Słychać strzęp rozmowy - Raczy pan zadzwonić późniejszym popołudniem...- mówi. Chowa telefon do kieszeni marynarki, potem zwraca sie do psa, który właśnie się zgarbił za potrzebą. - No i na ch#$ tu ku#%£ srasz”.
No niestety. Język polskiej ulicy.
„Filip Springer znowu upędził bimber z nogi od krzesła”. I to prawda… bo tak pisać o pozornie nieciekawych tematach potrafi tylko on. Polecam.
Pisałam już chyba, że bardzo lubię zaglądać na profil facebookowy Springera. Często cytuje zasłyszane dialogi (a że jeździ dużo po Polsce, w tym dużo autobusami i pociągami, to wiele słyszy).
„Toruń. Rynek Nowomiejski. Tak pięknie. Pod kawiarniany ogródek zajeżdża drogie audi. Takie piękne. Wysiada z niego mężczyzna, jak spod igły. On też jest piękny. Koszula nienaganna, marynarka. Tu poszetka, tam zamsz. Wyciąga z tylnego siedzenia pieska. To York. Uroczy. Przypina mu do obróżki smyczkę, idą sobie, słońce świeci, ptaki śpiewają. On rozmawia przez telefon. Słychać strzęp rozmowy - Raczy pan zadzwonić późniejszym popołudniem...- mówi. Chowa telefon do kieszeni marynarki, potem zwraca sie do psa, który właśnie się zgarbił za potrzebą. - No i na ch#$ tu ku#%£ srasz”.
- DST 47.00km
- Teren 20.00km
- Czas 02:23
- VAVG 19.72km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 17 sierpnia 2015
Dukla - relacja
Dukla CK
Maraton nr 62
Km: 63
Przewyższenie: 1400m
Czas: 4 h 35 min.
Miejsce : kategoria 5/5
Miejsce kobiety open :8/10
„Występu” w Dukli nie mogę zaliczyć do udanych, ale sam maraton bardzo pozytywnie mnie zaskoczył.
Zmiana trasy (zwłaszcza w jej drugiej części, która była zdecydowanie trudniejsza niż pierwsza część) wyszła na wielki plus. Zanim przejdę do rzeczy, to chciałabym zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz – świetne oznaczenie trasy i perfekcyjną obsługę na bufetach oraz podziękować tym wszystkim, którym chciało się stać gdzieś na poboczu i wspomagać nas bądź to kibicowaniem, bądź polewaniem z wężów i innych tego typu urządzeń. Przydało się tego dnia.
Psychiczne nastawienie na Duklę miałam bardzo złe i to myślę, że też zaowocowało taką a nie inną jazdą. Dodać do tego wyraźną obniżkę formy.. nie wiem czy spowodowaną już zmęczeniem, czy brakiem treningu, bo ostatnie dwa tygodnie, to niestety był jego brak, taka rzeczywistość. Dodać do tego upał i jest mieszanka „wybuchowa”.
Nie chciało mi się jechać do Dukli, na myśl o jeździe w upale robiło mi się niedobrze, a to co w pamięci miałam z zeszłorocznej trasy, też jakoś zniechęcało (dużo asfaltu). Liczę na to, że uda się jeszcze w tym sezonie przejechać jakiś wyścig bez upału i poczuć radość z jazdy (bo w upale jej kompletnie nie czuję).
Na maraton pojechaliśmy czwórką: Krysia, Paulina i nasz Menager Team – Tadziu. Spora była też grupa zawodników GTA, bo mieliśmy odrabiać straty w drużynówce. Nie do końca się udało – znowu pech – gumy itp. Na szczęście Miron wyszedł z potyczki cało, trasy nie pomylił, ręka wytrzymała – psychologa nie potrzebuje i dlatego dostał taką nagrodę na podium.
Dekoracja Mirona © Iza
Gomolanki trzy © Iza
Km: 63
Przewyższenie: 1400m
Czas: 4 h 35 min.
Miejsce : kategoria 5/5
Miejsce kobiety open :8/10
„Występu” w Dukli nie mogę zaliczyć do udanych, ale sam maraton bardzo pozytywnie mnie zaskoczył.
Zmiana trasy (zwłaszcza w jej drugiej części, która była zdecydowanie trudniejsza niż pierwsza część) wyszła na wielki plus. Zanim przejdę do rzeczy, to chciałabym zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz – świetne oznaczenie trasy i perfekcyjną obsługę na bufetach oraz podziękować tym wszystkim, którym chciało się stać gdzieś na poboczu i wspomagać nas bądź to kibicowaniem, bądź polewaniem z wężów i innych tego typu urządzeń. Przydało się tego dnia.
Psychiczne nastawienie na Duklę miałam bardzo złe i to myślę, że też zaowocowało taką a nie inną jazdą. Dodać do tego wyraźną obniżkę formy.. nie wiem czy spowodowaną już zmęczeniem, czy brakiem treningu, bo ostatnie dwa tygodnie, to niestety był jego brak, taka rzeczywistość. Dodać do tego upał i jest mieszanka „wybuchowa”.
Nie chciało mi się jechać do Dukli, na myśl o jeździe w upale robiło mi się niedobrze, a to co w pamięci miałam z zeszłorocznej trasy, też jakoś zniechęcało (dużo asfaltu). Liczę na to, że uda się jeszcze w tym sezonie przejechać jakiś wyścig bez upału i poczuć radość z jazdy (bo w upale jej kompletnie nie czuję).
Na maraton pojechaliśmy czwórką: Krysia, Paulina i nasz Menager Team – Tadziu. Spora była też grupa zawodników GTA, bo mieliśmy odrabiać straty w drużynówce. Nie do końca się udało – znowu pech – gumy itp. Na szczęście Miron wyszedł z potyczki cało, trasy nie pomylił, ręka wytrzymała – psychologa nie potrzebuje i dlatego dostał taką nagrodę na podium.
Dekoracja Mirona © Iza
Zaczęło się mocno, bo na początku był dość długi asfaltowy podjazd. Starałam się jechać szybko, ale nie było to jednak zbyt szybko (tak to oceniam, potrafię szybciej). Kaśka odjechała mi w mgnieniu oka, pognała jak torpeda na swoim Batmanie. Pomyślałam.. no cóż.. co zrobię, pewnych rzeczy się nie przeskoczy, trzeba jechać dalej.
Wyprzedziłam Gośkę Krajewską i dość długo jechałam przed nią, chociaż byłam raczej pewna, ze w końcu mnie dojdzie – tak się dzieje zawsze. Gośki nie było widać, ale gdzieś w mojej okolicy kręciły się dwie inne dziewczyny. Jedna, której nie znam.. dość nonszalancko się zachowywała, co mogło się skończyć wypadkiem. Ot np. na pełnej szybkości wepchała się na przejazd przez strumyk (masa kamieni), prawie wpadając we mnie.
Ok 9 kilometra w lesie, ujrzałam Wyrę. Szedł, bardzo powoli. Krzyknęłam:
- Co jest Wyra?!!! Idziemy! Idziemy na miasto!
Wyraz twarzy Wyry przeraził mnie. Nie wyglądał ciekawie. Powiedział mi, że bardzo źle się czuje, ze jest mu niedobrze i że dochodzi do bufetu, a potem schodzi z trasy. Upewniłam się czy na pewno da sobie radę i pojechałam dalej.
A było ciężko, upał skutecznie zniechęcał mnie do walki. Sił jakby w ogóle nie było. Tysiące złych myśli, słaba mobilizacja, ogólnie wiele na NIE. Nawet pojawiły się takie myśli: zejdę z trasy jak Wyra, też się źle czuję. No, ale zaraz potem:
przecież ja z trasy nie schodzę!!!
W końcu dojechała do mnie Gośka (chyba gdzieś ok 13, 14 km) i powiedziała mi:
- Dopiero 14 km przejechałam, a już mam dość…
Trochę ponarzekałyśmy na upał i jechałyśmy dalej. Długi czas trzymałam się jej na kole, ale zaczął się jakiś szutrowy podjazd i wymiękłam. Pot, zmęczenie, słońce…
Gdzieś po drodze stał policyjny wóz i policjant prze megafon zagrzewał nas (hm… niezłe słowo w tej temperaturze, co?) do walki. Krzyknął do mnie i do Gośki:
- Mocniej, mocniej…
Powiedziałam: proszę bardzo , zapraszam i wskazałam na rower…
- O nie, za gorąco – odpowiedział.
- No właśnie – powiedziałyśmy jednocześnie z Gośką.
Po czym ona mi odjechała, a ja zmagałam się już tylko z samą sobą, bo koleżanka z kategorii K2, z którą też się ścigałyśmy na którymś bufecie nie zatrzymała się i pognała przed siebie. Ja zatrzymywałam się na każdym (oprócz ostatniego), mając w pamięci suszę w bidonie z Zakopanego. Koleżanka niestety złapała kapcia i znowu jechałam przed nią, po czym na jakimś ciężkim leśnym kawałku dojechała do mnie i w momencie kiedy popełniłam błąd techniczny, wyprzedziła mnie. Siedziałam jej jednak cały czas na kole i żałowałam, ze ścieżka jest wąska, bo trochę lepiej sobie radziłam na tym technicznym fragmencie. Do czasu, bo potem nastąpił słynny lot w przepaść. Zanim do tego jednak doszło, na ostatnim bufecie zobaczyłam Panią Krystynę, przed sobą. Zaczął się podjazd łąką, a ona jechała przede mną. To mnie ostatecznie podłamało, bo byłam pewna, że oto objeżdża mnie jadąc giga i że ze mną jest naprawdę źle. Niby różnica między giga a mega wynosiła wczoraj tylko ok. 10 km, ale jednak. Nie wiedziałam wtedy, że giga w pewnym momencie odbija w lewo.
Moje morale kompletnie w tamtym momencie podupadło. Głowa wysiadła i już nawet nie chciało mi się ścigać z koleżanką z K2. Dopiero kiedy zobaczyłam ten skręt na giga wstąpiła we mnie nowa siła i pomyślałam, że się koleżance z K2 nie poddam.
Ale wcześniej był lot w przepaść. Techniczna ścieżka najeżdżona kamieniami, korzeniami, tuż nad przepaścią. Trzeba było objechać jakieś drzewo po sporych korzeniach. Koleżanka nie dała rady, a ja pomyślałam: przejadę to. No i przejechałam, tyle, ze po chwili nie utrzymałam równowagi i runęłam jak długa w dół. Próbowałam przytrzymać się drzewa, ale mi uciekło:) i… poleciałam. Lot zapewne musiał być widowiskowy, koledzy za mną byli lekko przerażeni. Poczułam ukłucie w łydce i pomyślałam: zerwałam mięsień (ale to chyba był tylko skurcz).
Przez chwilę nie wsiadałam na rower, więc któryś z idących za mną z troską pytał: czy mogę jechać? Powiedziałam, ze tak i w końcu wsiadłam na rower, bo martwiłby się bez końca:).
Końcowe fragmenty trasy były zupełnie inne niż w ubiegłym roku i naprawdę bardzo fajne. Dużo technicznych trudności, dość wymagające zjazdy. Jechałam cały czas za koleżanką z K2. Nieźle sobie radziła, ale mogłam zjeżdżać szybciej, niestety nie było jak wyprzedzić, a bałam się ryzykować i wyprzedzać, bo było wąsko. Pomyślałam więc, ze zaatakuję już na asfalcie. Ale końcówka była zupełnie inna niż w ubiegłym roku i trudno byłoby zaatakować bo asfalt prowadził w dół i dopiero kilkanaście km przed metą robiło się płasko.
Wjechałyśmy w jakiś koleiniasty zjazd i dziewczyna się przewróciła. Zapytałam dwa razy czy jest cała, powiedziała, że tak. Więc pojechałam dalej. A dalej był świetny zjazd. Już pod jego koniec, zobaczyłam, ze zawodnik przede mną się przewraca, wzmogłam więc czujność. No i faktycznie, w trawie był ogromny dół (szkoda, że nie oznaczony). No ale Pan Fox jak to Pan Fox, dał radę:). Reba – jestem pewna nie dałaby rady i nie wyszłabym z tego cało.
A potem już asfaltowy zjazd do mety, zakręt i słyszę dopingujących kolegów z Gomoli, spinam się więc bardzo i wyprzedzam Pana przede mną. To był dobry finisz, szkoda, że nie jeżdżę tak cały dystans:).
No i po Dukli. Dobra trasa jak na CK. Było dużo więcej wymagających technicznie fragmentów (moim zdaniem) niż np. w Zakopanem.
A na koniec filmik z tv RZESZÓW http://tnij.org/zz9nixx
Wyprzedziłam Gośkę Krajewską i dość długo jechałam przed nią, chociaż byłam raczej pewna, ze w końcu mnie dojdzie – tak się dzieje zawsze. Gośki nie było widać, ale gdzieś w mojej okolicy kręciły się dwie inne dziewczyny. Jedna, której nie znam.. dość nonszalancko się zachowywała, co mogło się skończyć wypadkiem. Ot np. na pełnej szybkości wepchała się na przejazd przez strumyk (masa kamieni), prawie wpadając we mnie.
Ok 9 kilometra w lesie, ujrzałam Wyrę. Szedł, bardzo powoli. Krzyknęłam:
- Co jest Wyra?!!! Idziemy! Idziemy na miasto!
Wyraz twarzy Wyry przeraził mnie. Nie wyglądał ciekawie. Powiedział mi, że bardzo źle się czuje, ze jest mu niedobrze i że dochodzi do bufetu, a potem schodzi z trasy. Upewniłam się czy na pewno da sobie radę i pojechałam dalej.
A było ciężko, upał skutecznie zniechęcał mnie do walki. Sił jakby w ogóle nie było. Tysiące złych myśli, słaba mobilizacja, ogólnie wiele na NIE. Nawet pojawiły się takie myśli: zejdę z trasy jak Wyra, też się źle czuję. No, ale zaraz potem:
przecież ja z trasy nie schodzę!!!
W końcu dojechała do mnie Gośka (chyba gdzieś ok 13, 14 km) i powiedziała mi:
- Dopiero 14 km przejechałam, a już mam dość…
Trochę ponarzekałyśmy na upał i jechałyśmy dalej. Długi czas trzymałam się jej na kole, ale zaczął się jakiś szutrowy podjazd i wymiękłam. Pot, zmęczenie, słońce…
Gdzieś po drodze stał policyjny wóz i policjant prze megafon zagrzewał nas (hm… niezłe słowo w tej temperaturze, co?) do walki. Krzyknął do mnie i do Gośki:
- Mocniej, mocniej…
Powiedziałam: proszę bardzo , zapraszam i wskazałam na rower…
- O nie, za gorąco – odpowiedział.
- No właśnie – powiedziałyśmy jednocześnie z Gośką.
Po czym ona mi odjechała, a ja zmagałam się już tylko z samą sobą, bo koleżanka z kategorii K2, z którą też się ścigałyśmy na którymś bufecie nie zatrzymała się i pognała przed siebie. Ja zatrzymywałam się na każdym (oprócz ostatniego), mając w pamięci suszę w bidonie z Zakopanego. Koleżanka niestety złapała kapcia i znowu jechałam przed nią, po czym na jakimś ciężkim leśnym kawałku dojechała do mnie i w momencie kiedy popełniłam błąd techniczny, wyprzedziła mnie. Siedziałam jej jednak cały czas na kole i żałowałam, ze ścieżka jest wąska, bo trochę lepiej sobie radziłam na tym technicznym fragmencie. Do czasu, bo potem nastąpił słynny lot w przepaść. Zanim do tego jednak doszło, na ostatnim bufecie zobaczyłam Panią Krystynę, przed sobą. Zaczął się podjazd łąką, a ona jechała przede mną. To mnie ostatecznie podłamało, bo byłam pewna, że oto objeżdża mnie jadąc giga i że ze mną jest naprawdę źle. Niby różnica między giga a mega wynosiła wczoraj tylko ok. 10 km, ale jednak. Nie wiedziałam wtedy, że giga w pewnym momencie odbija w lewo.
Moje morale kompletnie w tamtym momencie podupadło. Głowa wysiadła i już nawet nie chciało mi się ścigać z koleżanką z K2. Dopiero kiedy zobaczyłam ten skręt na giga wstąpiła we mnie nowa siła i pomyślałam, że się koleżance z K2 nie poddam.
Ale wcześniej był lot w przepaść. Techniczna ścieżka najeżdżona kamieniami, korzeniami, tuż nad przepaścią. Trzeba było objechać jakieś drzewo po sporych korzeniach. Koleżanka nie dała rady, a ja pomyślałam: przejadę to. No i przejechałam, tyle, ze po chwili nie utrzymałam równowagi i runęłam jak długa w dół. Próbowałam przytrzymać się drzewa, ale mi uciekło:) i… poleciałam. Lot zapewne musiał być widowiskowy, koledzy za mną byli lekko przerażeni. Poczułam ukłucie w łydce i pomyślałam: zerwałam mięsień (ale to chyba był tylko skurcz).
Przez chwilę nie wsiadałam na rower, więc któryś z idących za mną z troską pytał: czy mogę jechać? Powiedziałam, ze tak i w końcu wsiadłam na rower, bo martwiłby się bez końca:).
Końcowe fragmenty trasy były zupełnie inne niż w ubiegłym roku i naprawdę bardzo fajne. Dużo technicznych trudności, dość wymagające zjazdy. Jechałam cały czas za koleżanką z K2. Nieźle sobie radziła, ale mogłam zjeżdżać szybciej, niestety nie było jak wyprzedzić, a bałam się ryzykować i wyprzedzać, bo było wąsko. Pomyślałam więc, ze zaatakuję już na asfalcie. Ale końcówka była zupełnie inna niż w ubiegłym roku i trudno byłoby zaatakować bo asfalt prowadził w dół i dopiero kilkanaście km przed metą robiło się płasko.
Wjechałyśmy w jakiś koleiniasty zjazd i dziewczyna się przewróciła. Zapytałam dwa razy czy jest cała, powiedziała, że tak. Więc pojechałam dalej. A dalej był świetny zjazd. Już pod jego koniec, zobaczyłam, ze zawodnik przede mną się przewraca, wzmogłam więc czujność. No i faktycznie, w trawie był ogromny dół (szkoda, że nie oznaczony). No ale Pan Fox jak to Pan Fox, dał radę:). Reba – jestem pewna nie dałaby rady i nie wyszłabym z tego cało.
A potem już asfaltowy zjazd do mety, zakręt i słyszę dopingujących kolegów z Gomoli, spinam się więc bardzo i wyprzedzam Pana przede mną. To był dobry finisz, szkoda, że nie jeżdżę tak cały dystans:).
No i po Dukli. Dobra trasa jak na CK. Było dużo więcej wymagających technicznie fragmentów (moim zdaniem) niż np. w Zakopanem.
A na koniec filmik z tv RZESZÓW http://tnij.org/zz9nixx
Gomolanki trzy © Iza
- DST 63.00km
- Teren 40.00km
- Czas 04:34
- VAVG 13.80km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 16 sierpnia 2015
Dukla przeczołgana
Upał znowu mnie "przeczołgał".
Dobrze, że w drugiej części trasy (zdecydowanie trudniejszej) słońce już nie świeciło, wtedy jechało mi się o wiele lepiej, chociaż to właśnie tam zaliczyłam bardzo widowiskowy lot w przepaść, ale dała o sobie znać moja brawura, trochę przeszarżowałam, a ścieżka była z tych trudniejszych (oby takich więcej w CK). Takiego lotu w dół, to jeszcze nigdy nie zaliczyłam:). Będzie co wspominać.
Skończyło się na potłuczeniach - farciarz jestem i tyle. Bardziej przerażeni byli chyba ci co jechali za mną:).
No kiepsko generalnie to wszystko wyszło, pkt nawet nieznacznie mniej niż w Zakopanem. Długie było to mega (wyszło 63 km), ale organizatorzy się postarali, trasa, zwłaszcza jej końcówka na mega (bo giga jechało inaczej) bardzo fajna i wymagająca.
Cieszę się mimo wszystko, że dotarłam do mety bo pierwsze 25 km jechało mi się bardzo źle i przyznam, że były myśli, żeby zejść z trasy (chwilowe, bo jednak to nie jest dla mnie dopuszczalne, jeśli czuję się jako tak, żeby zejść z trasy, bo źle się jedzie i jest gorąco).
Dobrze, że w drugiej części trasy (zdecydowanie trudniejszej) słońce już nie świeciło, wtedy jechało mi się o wiele lepiej, chociaż to właśnie tam zaliczyłam bardzo widowiskowy lot w przepaść, ale dała o sobie znać moja brawura, trochę przeszarżowałam, a ścieżka była z tych trudniejszych (oby takich więcej w CK). Takiego lotu w dół, to jeszcze nigdy nie zaliczyłam:). Będzie co wspominać.
Skończyło się na potłuczeniach - farciarz jestem i tyle. Bardziej przerażeni byli chyba ci co jechali za mną:).
No kiepsko generalnie to wszystko wyszło, pkt nawet nieznacznie mniej niż w Zakopanem. Długie było to mega (wyszło 63 km), ale organizatorzy się postarali, trasa, zwłaszcza jej końcówka na mega (bo giga jechało inaczej) bardzo fajna i wymagająca.
Cieszę się mimo wszystko, że dotarłam do mety bo pierwsze 25 km jechało mi się bardzo źle i przyznam, że były myśli, żeby zejść z trasy (chwilowe, bo jednak to nie jest dla mnie dopuszczalne, jeśli czuję się jako tak, żeby zejść z trasy, bo źle się jedzie i jest gorąco).
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 15 sierpnia 2015
Wieczor pamięci dla Żółtego
Zewsząd słychać narzekania na upał. Niby zrozumiałe.
Nie tak łatwo żyje się w takich tropikalnych temperaturach. Nie tak łatwo nam, których ostatnie lata nie rozpieszczały aż tak nadmiernie, którzy przywykliśmy do klimatyzowanych sklepów, czasem biur… ale w swoich mieszkaniach rzadko klimatyzację miewamy.
A przecież takie lata właśnie pamiętam z dzieciństwa! Takie błogie miesiące upału, który uwielbiałam, przesiadując gdzieś nad jakimś zalewem, rzeką albo na basenie.
I dzisiaj na ten upał spojrzałam INACZEJ. Bardziej przyjaźniej. Bo przecież już niedługo będziemy tęsknić za słońcem, za ciepłem, za długim dniem, za smakiem letnich owoców i warzyw. Miałam się dzisiaj tylko nawadniać i nie nasłoneczniać, ale przy tej letniej, pięknej pogodzie cały dzień siedzieć w domu? NIE!
No to wyjęłam KTM-a i postanowiłam go trochę popróbować po terenie, ponieważ wrócił niedawno z serwisu.
I tak sobie jadąc polami, łąkami, pomyślałam, że w takim spacerowym tempie, to jazda nawet w temperaturze 40 stopni jest przyjemna. Gorzej jak się trzeba „wyścigować”, gorzej jak jest jakaś nasłoneczniona góra. Wtedy boli.
Nie tak łatwo żyje się w takich tropikalnych temperaturach. Nie tak łatwo nam, których ostatnie lata nie rozpieszczały aż tak nadmiernie, którzy przywykliśmy do klimatyzowanych sklepów, czasem biur… ale w swoich mieszkaniach rzadko klimatyzację miewamy.
A przecież takie lata właśnie pamiętam z dzieciństwa! Takie błogie miesiące upału, który uwielbiałam, przesiadując gdzieś nad jakimś zalewem, rzeką albo na basenie.
I dzisiaj na ten upał spojrzałam INACZEJ. Bardziej przyjaźniej. Bo przecież już niedługo będziemy tęsknić za słońcem, za ciepłem, za długim dniem, za smakiem letnich owoców i warzyw. Miałam się dzisiaj tylko nawadniać i nie nasłoneczniać, ale przy tej letniej, pięknej pogodzie cały dzień siedzieć w domu? NIE!
No to wyjęłam KTM-a i postanowiłam go trochę popróbować po terenie, ponieważ wrócił niedawno z serwisu.
I tak sobie jadąc polami, łąkami, pomyślałam, że w takim spacerowym tempie, to jazda nawet w temperaturze 40 stopni jest przyjemna. Gorzej jak się trzeba „wyścigować”, gorzej jak jest jakaś nasłoneczniona góra. Wtedy boli.
Letni obrazek © Iza
Pokręciłam się trochę to tu to tam, wdychając sobie te letnie zapachy łąki, czując zapach rozgrzanego powietrza (można go "czuć"? bo ja czuję:)) i myśląc o tym, że trzeba z nich korzystać póki są, bo niebawem będę bardzo za nimi tęsknić.
Dzisiaj można powiedzieć ostatni dzień urlopu (no bo jutro to „robota” mnie czeka, o tyle uprzyjemniona, że sporo osób z drużyny przyjedzie, więc pewnie będzie wesoło). Sucho wszędzie, oj opony nie bardzo trzymają, nie będzie bezpiecznie na suchych zjazdach jutro.
Niby sucho (o tam kilka kałuż – Buczyna i nad samym Dunajcem), ale.. udało mi się znaleźć trochę błota i to takiego beskidowego-cyklokarpackiego. Nie wierzycie? Proszę bardzo.
Pokręciłam się trochę to tu to tam, wdychając sobie te letnie zapachy łąki, czując zapach rozgrzanego powietrza (można go "czuć"? bo ja czuję:)) i myśląc o tym, że trzeba z nich korzystać póki są, bo niebawem będę bardzo za nimi tęsknić.
Dzisiaj można powiedzieć ostatni dzień urlopu (no bo jutro to „robota” mnie czeka, o tyle uprzyjemniona, że sporo osób z drużyny przyjedzie, więc pewnie będzie wesoło). Sucho wszędzie, oj opony nie bardzo trzymają, nie będzie bezpiecznie na suchych zjazdach jutro.
Niby sucho (o tam kilka kałuż – Buczyna i nad samym Dunajcem), ale.. udało mi się znaleźć trochę błota i to takiego beskidowego-cyklokarpackiego. Nie wierzycie? Proszę bardzo.
Wszędzie sucho a tutaj © Iza
Sufie zaginął Żółty. Żółty wyglądał tak: https://goo.gl/eS0TmR
Żółty wczoraj utonął w Bałtyku.
Smuciliśmy się z moim „Żółtym”.
Wieczór pamięci Żółtego © Iza
- DST 24.00km
- Czas 01:30
- VAVG 16.00km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 14 sierpnia 2015
Piątek (nadal upalnie)
No i co?
Leń.
Zaplanowałam sobie wieczorną jazdę, towarzystwo się wykruszyło, więc to był wspaniały pretekst żeby zostać w domu (no bo samej jeździć po nocy?). Drugim pretekstem był mecz Agnieszki Radwańskiej.
Tak więc dzień zakończył się na 12 km ukręconych nad Dunajec i z powrotem. Szał:).
Moja koleżanka zapytała mnie czy nie boję się sama siedzieć nad tym Dunajcem (bo miejsce mam dość ustronne, gdzie niewiele osób jest). No... przedwczoraj trochę nieswojo się czułam, kiedy przyjechałam i nikogo nie było (na szczęście za parę minut przyszła jakaś para).
No i wczoraj po przedarciu się przez naddunajcowe krzaki i wyjściu na plażę ujrzałam leżącego mężczyznę z gołym zadkiem.
Hm.. nie wiem kto bardziej się speszył ja czy on. Chyba jednak ja.
On zaś zaraz pozbierał rzeczy i poszedł w inne, bardziej zapewne ustronne miejsce. Widocznie jednak bardzo zależało mu na śniadych pośladkach:).
Podsłuchałam też rozmowę dwóch panów. Przedwczoraj 100m od miejsca "mojego" utopił się 21 letni chłopak. Wiedziałam, ze coś się stało, bo kiedy wracałam mijałam karetkę pędzącą na sygnale i wozy strażackie z łodziami na przyczepach. Nie sądziłam jednak, że tak blisko to się stało.
Wir.
Dunajec co roku pochłania ofiary, a ludzie pomimo tego pływają w nim.
Ja Dunajec darzę wyjątkowym uczuciem, ale jeśli chodzi o pływanie, to chociaż nie najgorzej mi to wychodzi, to zdecydowanie mówię NIE. To jest górska, niebezpieczna rzeka.
Leń.
Zaplanowałam sobie wieczorną jazdę, towarzystwo się wykruszyło, więc to był wspaniały pretekst żeby zostać w domu (no bo samej jeździć po nocy?). Drugim pretekstem był mecz Agnieszki Radwańskiej.
Tak więc dzień zakończył się na 12 km ukręconych nad Dunajec i z powrotem. Szał:).
Moja koleżanka zapytała mnie czy nie boję się sama siedzieć nad tym Dunajcem (bo miejsce mam dość ustronne, gdzie niewiele osób jest). No... przedwczoraj trochę nieswojo się czułam, kiedy przyjechałam i nikogo nie było (na szczęście za parę minut przyszła jakaś para).
No i wczoraj po przedarciu się przez naddunajcowe krzaki i wyjściu na plażę ujrzałam leżącego mężczyznę z gołym zadkiem.
Hm.. nie wiem kto bardziej się speszył ja czy on. Chyba jednak ja.
On zaś zaraz pozbierał rzeczy i poszedł w inne, bardziej zapewne ustronne miejsce. Widocznie jednak bardzo zależało mu na śniadych pośladkach:).
Podsłuchałam też rozmowę dwóch panów. Przedwczoraj 100m od miejsca "mojego" utopił się 21 letni chłopak. Wiedziałam, ze coś się stało, bo kiedy wracałam mijałam karetkę pędzącą na sygnale i wozy strażackie z łodziami na przyczepach. Nie sądziłam jednak, że tak blisko to się stało.
Wir.
Dunajec co roku pochłania ofiary, a ludzie pomimo tego pływają w nim.
Ja Dunajec darzę wyjątkowym uczuciem, ale jeśli chodzi o pływanie, to chociaż nie najgorzej mi to wychodzi, to zdecydowanie mówię NIE. To jest górska, niebezpieczna rzeka.
- DST 12.00km
- Teren 4.00km
- Czas 00:35
- VAVG 20.57km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 13 sierpnia 2015
Niebo i piekło
Mój licznik rowerowy naprzemiennie pokazuje: jednego dnia 42 stopnie, drugiego 43… i tak do niedzieli podobno.
Dlaczego nie do soboty???? Ciarki mam na myśl o NIEDZIELI, ale z drugiej strony… mój wybór prawda? W zasadzie do niczego mi to już nie jest potrzebne, bo generalka zrobiona, a z rozpędzoną Kaśką i jej nowym rowerem, którego ochrzciła Batmanem ( czyli walką o podium na koniec sezonu) szanse mam raczej niewielkie, ale z drugiej strony… nie mogę sobie odbierać ich sama, prawda? Jak mawiał jeden słynny trener: dopóki piłka w grze… Więc dopóki jedziemy i sezon się nie skończył…. to walczymy, tak więc zdecydowałam się pojechać do Dukli, chociaż już wiem, że pewnie mnie ten start doświadczy okrutnie – tak bardzo źle znoszę jazdę w upale. Ale spróbujemy, w myśl zasady: lepiej żałować, że się spróbowało, niż żałować, że się nie spróbowało.
Znowu wykonamy pewnie kawał solidnej, nikomu niepotrzebnej roboty:).
A dzisiaj, dzisiaj dałam sobie wolne od jazdy i spędziłam błogie i spokojne godziny nad Dunajcem. Z książką.
Książką, która znowu obudziła we mnie apetyt na góry i który znowu skierowała mnie na bloga Tomka Kowalskiego a dzięki temu znalazłam taką informację i już nie mogę się doczekać!!! http://www.empik.com/magisterkowalski-blogspot-co...
A książka, którą czytam aktualnie to „Broad Peak. Niebo i piekło” Bartka Dobrocha i Przemysława Wilczyńskiego. Świetnie napisana, wnikliwa i bardzo obiektywna książka. Dostałam ją na urodziny od Tomka rok temu. Zaczęłam czytać. Coś mi przerwało (a konkretnie to zaczęłam czytać coś innego) i wróciłam do niej dopiero teraz. I dobrze, że dopiero teraz. Wtedy byłam świeżo po lekturze Hugo-Badera i jego książki na ten sam temat. Nie czytałoby się więc jej tak dobrze jak teraz. Byłby przesyt tematem pewnie.
Podoba mi się to jak sprawę przedstawiają autorzy, jak bardzo starają się być obiektywni i nie ferują wyroków, a przedstawiają różne punkty widzenia. A przy tym wszystkim to po prostu świetna opowieść o ludziach i górach obecnych w ich życiu. Warta przeczytania!
Dlaczego nie do soboty???? Ciarki mam na myśl o NIEDZIELI, ale z drugiej strony… mój wybór prawda? W zasadzie do niczego mi to już nie jest potrzebne, bo generalka zrobiona, a z rozpędzoną Kaśką i jej nowym rowerem, którego ochrzciła Batmanem ( czyli walką o podium na koniec sezonu) szanse mam raczej niewielkie, ale z drugiej strony… nie mogę sobie odbierać ich sama, prawda? Jak mawiał jeden słynny trener: dopóki piłka w grze… Więc dopóki jedziemy i sezon się nie skończył…. to walczymy, tak więc zdecydowałam się pojechać do Dukli, chociaż już wiem, że pewnie mnie ten start doświadczy okrutnie – tak bardzo źle znoszę jazdę w upale. Ale spróbujemy, w myśl zasady: lepiej żałować, że się spróbowało, niż żałować, że się nie spróbowało.
Znowu wykonamy pewnie kawał solidnej, nikomu niepotrzebnej roboty:).
A dzisiaj, dzisiaj dałam sobie wolne od jazdy i spędziłam błogie i spokojne godziny nad Dunajcem. Z książką.
Książką, która znowu obudziła we mnie apetyt na góry i który znowu skierowała mnie na bloga Tomka Kowalskiego a dzięki temu znalazłam taką informację i już nie mogę się doczekać!!! http://www.empik.com/magisterkowalski-blogspot-co...
A książka, którą czytam aktualnie to „Broad Peak. Niebo i piekło” Bartka Dobrocha i Przemysława Wilczyńskiego. Świetnie napisana, wnikliwa i bardzo obiektywna książka. Dostałam ją na urodziny od Tomka rok temu. Zaczęłam czytać. Coś mi przerwało (a konkretnie to zaczęłam czytać coś innego) i wróciłam do niej dopiero teraz. I dobrze, że dopiero teraz. Wtedy byłam świeżo po lekturze Hugo-Badera i jego książki na ten sam temat. Nie czytałoby się więc jej tak dobrze jak teraz. Byłby przesyt tematem pewnie.
Podoba mi się to jak sprawę przedstawiają autorzy, jak bardzo starają się być obiektywni i nie ferują wyroków, a przedstawiają różne punkty widzenia. A przy tym wszystkim to po prostu świetna opowieść o ludziach i górach obecnych w ich życiu. Warta przeczytania!
Moja najpiękniejsza © Iza
No.. popatrzcie zakaz wjazdu dla…
Taka heca © Iza
Z bloga Tomka Kowalskiego:
Dojazd do naszego pierwszego celu, miasteczka olimpjskiego I swiatowej stolicy MTB, Whistler zajmuje nam 2500km i 4 dni. Nasz dzielny krazownik szos spisuje sie znakomicie mimo ze odkrylismy ze od jakiegos czasu poziom oleju spadl ponizej miarki a zbiornik plynu do chlodnicy jest pusty. Na dodatek schodzi nam powietrze z przedniej opony, trzeba ja podpompowywac codziennie, no a zapasowej oczywiscie nie mamy. Na szczescie w jednej z mijanych wiosek dobry samarytanin-mechanik, naprawia nam opone I daje zapasowa za darmo! Jest to chyba zasluga Canada Day czyli takiego niby dnia niepodleglosci 1go lipca. Spotykamy tez po drodze znudzonych zyciem kanadyjczykow, ktorzy daja nam w ramach rozrywki (swojej I naszej) pojdzic na quadach, powisiec glowa w dol na dziwnym przyrzadzie do rozciagania a na koniec postrzelac do puszek z calkiem nowoczesnego karabinu (?) do polowania. A potem ruszylismy dalej.
W koncu ladujemy w Whistler. A tutaj tlumy. Zakopane Kanady ze swoimi kandyjskimi Krupowkami nas na poczatku przytlacza. Pelno bogatyc turystow I obslugujacych ich ziomali I ziomalek ktorzy spedzaja zycie jezdzac na snowbardzie czy rowerze gorskim. A tutaj jednego I drugiego nie brakuje. Na nartach nadal mozna tu jedzici gdzies wysoko na lodowcu a szlaki dla rowerow gorskich sa tutaj wrecz legendarne! Podzielone wedlug poziomu trudnosci na 4 kategorie, gdzie pierwsza to jazda po dnie doliny, szutrowa droga z okazjonalnym zjazdem lub podjazdem. Druga to juz ostre zjazdy I podjazdy po kamieniach, specjalnie zrobionych drewnianych mostkach nad kilkumetrowymi spadami, serpentyny, male skoki I ciagle single-track, czyli sciezka gdzie zmiesci sie tylko jeden rower, bo las dookola lub skaly. Trzecia I czwarta kategorie widzialem tylko na zdjeciach. Ci co na nich jezdza oprocz tego ze maja rowery z pelna amortyzacja za ponad 3tys dolarow to nosza zbroje I kaski jak nowoczesni rycerze. Masakra totalna.
- DST 12.00km
- Teren 2.00km
- Czas 00:35
- VAVG 20.57km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 12 sierpnia 2015
Dunajec i nocny Radłów
Urlopu ciąg dalszy.
Jakie to jest dobro… ten czas, który jakoś sobie można wykorzystać, trochę inaczej niż zwykle.
Mój sposób na upał jest taki:
Radłów nocą © Iza
Jakie to jest dobro… ten czas, który jakoś sobie można wykorzystać, trochę inaczej niż zwykle.
Mój sposób na upał jest taki:
Sposób na upał © Iza
Czyli Dunajec (naprawdę chłodzi), woda do picia i książka z gatunku „chłodzących”.
Nad Dunajec oczywiście na rowerze – wolniej chyba już jechać się nie dało, ale jest w tym momentami coś przyjemnego – tak nigdzie się nie spieszyć i jechać w tempie dowolnym. A wieczorem wyjazd do Radłowa z Kaśką, Tomkiem, Łukaszem, Moniką i jej mężem. Miało być wolno (ale nie było). Kaśka na rowerze jeździ już pewnie sporo lat, ale ściga się dopiero drugi i ma to COŚ, co miał chyba każdy z nas na początku, a co u mnie się już gdzieś zagubiło. Chęć rywalizacji nawet podczas takiej „rozrywkowej” jazdy. Może to i trochę „śmieszne”, ale pomyślałam sobie wczoraj: i właśnie dlatego kiedyś lepiej jeździłaś Iza. Każdy wyjazd na rower to była ambicja, rywalizacja. No teraz jest inaczej i tak chyba już zostanie, bo chyba dobrze mi z takim podejściem do sprawy (chociaż nie pomaga to podczas wyścigu, bo i forma nie ta i motywacja nie ta). A do Radłowa pojechaliśmy na nocne pływanie (moje pierwsze pływanie na zewnątrz w tym roku) i oglądanie spadających gwiazd. Pływanie było świetne, ale z gwiazdami było trochę gorzej. Mało ich było, ale to co zobaczyłam, zrobiło na mnie duże, naprawdę duże wrażenie.
A to.. "dekoracja" znaleziona w drodze nad Dunajec.
Dodam (bo zdjęcie nizbyt oddaje charakter dekoracji), że kwiaty są sztuczne, a rower pociągnięty złotą farbą.
Taka dekoracja © IzaCzyli Dunajec (naprawdę chłodzi), woda do picia i książka z gatunku „chłodzących”.
Nad Dunajec oczywiście na rowerze – wolniej chyba już jechać się nie dało, ale jest w tym momentami coś przyjemnego – tak nigdzie się nie spieszyć i jechać w tempie dowolnym. A wieczorem wyjazd do Radłowa z Kaśką, Tomkiem, Łukaszem, Moniką i jej mężem. Miało być wolno (ale nie było). Kaśka na rowerze jeździ już pewnie sporo lat, ale ściga się dopiero drugi i ma to COŚ, co miał chyba każdy z nas na początku, a co u mnie się już gdzieś zagubiło. Chęć rywalizacji nawet podczas takiej „rozrywkowej” jazdy. Może to i trochę „śmieszne”, ale pomyślałam sobie wczoraj: i właśnie dlatego kiedyś lepiej jeździłaś Iza. Każdy wyjazd na rower to była ambicja, rywalizacja. No teraz jest inaczej i tak chyba już zostanie, bo chyba dobrze mi z takim podejściem do sprawy (chociaż nie pomaga to podczas wyścigu, bo i forma nie ta i motywacja nie ta). A do Radłowa pojechaliśmy na nocne pływanie (moje pierwsze pływanie na zewnątrz w tym roku) i oglądanie spadających gwiazd. Pływanie było świetne, ale z gwiazdami było trochę gorzej. Mało ich było, ale to co zobaczyłam, zrobiło na mnie duże, naprawdę duże wrażenie.
A to.. "dekoracja" znaleziona w drodze nad Dunajec.
Dodam (bo zdjęcie nizbyt oddaje charakter dekoracji), że kwiaty są sztuczne, a rower pociągnięty złotą farbą.
Radłów nocą © Iza
- DST 39.00km
- Teren 4.00km
- Czas 01:50
- VAVG 21.27km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 11 sierpnia 2015
Nasze miasto nocą
Hurra… myślałam, że jutro będę musiała wracać do pracy, ale jednak nie… więc jeszcze trzy dni wolnego.. uffff…
Cieszę się.
Z tej radości pojechałam dzisiaj na dwie godziny nad Dunajec (tam upał jest do zniesienia, wiatr wieje od rzeki). Mój licznik dzisiaj pokazywał 43 stopnie. Tak więc dzisiaj do południa jedynie jazda nad Dunajec i z powrotem.
Za to wieczorem…. Pojechałyśmy z .. Rudą... Pojechałyśmy nie na przemyśl, nie na gdańsk. Pojechałyśmy.. na miasto. Miasto Tarnów (no i okolice). Nic nie byłoby w tym niezwykłego gdyby nie to, że ciemno było. Ale momentami iluminacje rozświetlały nam drogę (patrz: zdjęcia poniżej).
Było dość niebezpiecznie ponieważ Ruda zakłócała ciszę nocną (tak strasznie słychać było jej hamulce). Istniało więc spore niebezpieczeństwo, że skończymy z jakimś mandatem. Udało się jednak (nie skończyć).
Pozdrawiali nas nieznajomi rowerzyści, pozdrawiali panowie z ławki na przystanku w Porębie Radlnej („ o jakie fajne sportówki”). Kobiety na rowerach w strojach sportowych często budzą zdziwienie (zainteresowanie?), ale już nocne kobiety, to w ogóle:).
Odbyłyśmy również bardzo ciekawą rozmowę z panią ze sklepu nocnego. Panią zagadnęłyśmy o psa, co na skwerze leżał, obok niego pojemniki z wodą. Wyglądał na porzuconego, zagubionego, więc chciałyśmy się czegoś dowiedzieć.
Pani: aaa... nie, ja nic nie wiem, ja jestem nietutejsza, ja tutaj tylko sprzedaje...
Hm....
Pani: a on taki krasy był?
Ruda: Słucham?
Ja: (moja babcia używała słowa "krasy", więc załapałam): tak, tak.. (szylkretowy był, tak z kronikarskiego obowiązku wyjaśniam). Pani: aaaa... to Pusia... tego pana z naprzeciwka.
(hm.. a podobno pani nietutejsza). Pusia, Pusia, ona tak lata wkoło.
Ruda: Ale to jest chyba pies.. a nie suka..
Pani: No... ale na to Pusia wołają...
A tak wyglądamy my i nasze miasto nocą.
Z tej radości pojechałam dzisiaj na dwie godziny nad Dunajec (tam upał jest do zniesienia, wiatr wieje od rzeki). Mój licznik dzisiaj pokazywał 43 stopnie. Tak więc dzisiaj do południa jedynie jazda nad Dunajec i z powrotem.
Za to wieczorem…. Pojechałyśmy z .. Rudą... Pojechałyśmy nie na przemyśl, nie na gdańsk. Pojechałyśmy.. na miasto. Miasto Tarnów (no i okolice). Nic nie byłoby w tym niezwykłego gdyby nie to, że ciemno było. Ale momentami iluminacje rozświetlały nam drogę (patrz: zdjęcia poniżej).
Było dość niebezpiecznie ponieważ Ruda zakłócała ciszę nocną (tak strasznie słychać było jej hamulce). Istniało więc spore niebezpieczeństwo, że skończymy z jakimś mandatem. Udało się jednak (nie skończyć).
Pozdrawiali nas nieznajomi rowerzyści, pozdrawiali panowie z ławki na przystanku w Porębie Radlnej („ o jakie fajne sportówki”). Kobiety na rowerach w strojach sportowych często budzą zdziwienie (zainteresowanie?), ale już nocne kobiety, to w ogóle:).
Odbyłyśmy również bardzo ciekawą rozmowę z panią ze sklepu nocnego. Panią zagadnęłyśmy o psa, co na skwerze leżał, obok niego pojemniki z wodą. Wyglądał na porzuconego, zagubionego, więc chciałyśmy się czegoś dowiedzieć.
Pani: aaa... nie, ja nic nie wiem, ja jestem nietutejsza, ja tutaj tylko sprzedaje...
Hm....
Pani: a on taki krasy był?
Ruda: Słucham?
Ja: (moja babcia używała słowa "krasy", więc załapałam): tak, tak.. (szylkretowy był, tak z kronikarskiego obowiązku wyjaśniam). Pani: aaaa... to Pusia... tego pana z naprzeciwka.
(hm.. a podobno pani nietutejsza). Pusia, Pusia, ona tak lata wkoło.
Ruda: Ale to jest chyba pies.. a nie suka..
Pani: No... ale na to Pusia wołają...
A tak wyglądamy my i nasze miasto nocą.
Jest noc, jest zabawa © Iza
Tarnów z Marcinki © Iza
A podobno kryzys energetyczny jest (jak to jest Sufa? Ty robisz "w prądzie", to co Ty na to?)
Po drodze © Iza
- DST 40.00km
- Czas 01:58
- VAVG 20.34km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze