Niedziela, 6 września 2015
Zielony pieszy - wspomnienie
Popłakałam się dzisiaj prawie.
No nie, nie płakałam, są gorsze rzeczy na świecie, ale było i jest mi .. smutno.
Jeżdżę na rowerze już sporo lat. Rowery mam górskie, więc chciałabym je wykorzystywać zgodnie z przeznaczeniem. Okolice Tarnowa to świetne tereny do jazdy na rowerze. Masa naprawdę killerskich podjazdów, tyle, że coraz więcej asfaltowych.
Od wielu lat ze smutkiem "witam" każdą asfaltową drogę, która kiedyś nią nie była. I wspominam jak to było kiedy jeździło się kiedyś tutaj inaczej. Dajmy na to dzisiaj jechałam taką drogą… dzisiaj asfaltową, kiedyś pełną kamieni. Tam mknelismy z Mirkiem po jakiejś burzy, środkiem dodatkowo płynął "potok", Mirek mówił: staraj się siedzieć mi na kole (bo to był zjazd). Tak uczyłam się zjażdżać. Kiedyś.
Dzisiaj mogę tam się rozglądać zjeżdżając bo jest gładziutki asfalt. No ok, staram się rozumieć. Ludzie chcą mieć dojazd do domu.
Ale tego co się dzieje w górach, albo na pogórzu w środku lasu nigdy nie zaakceptuję. Zielony pieszy szlak na Lubince pokazał mi Mirek.
To jeden z kultowym pieszych szlaków, po którym jeżdżą rowerzyści w okolicy Tarnowa. Mirek pokazał mi go wiele lat temu. Zawsze stanowił wyzwanie. Nigdy nie przejechałam go w całości, zawsze znalazł się jakiś fragment, którego nie podjechałam albo nie zjechałam. Ale to tam uczyłam się techniki, to tam czułam co to znaczy jeździć MTB, bo to naprawdę był fajny szlak. BYŁ. Otóż to. Ostatni raz byłam tam wczesną wiosną. Dzisiaj pojechałam, bo dawno nie byłam, a chciałam pojeździć jak najwięcej po terenie. W znakomitej większości nie ma już tego szlaku . Jest jakaś .. autostrada. Brakuje tylko tego żeby ją szutrem wysypali. Ścinka drewna … traktory i … nie ma już trudnych zjazdów, ani nie ma wymagających podjazdów. Jest autostrada. Smutno. Bardzo smutno. Zostają tylko wspomnienia. Jak było kiedyś. On już nigdy nie będzie taki jak kiedyś.
Dlaczego? Czy trzeba było akurat tam? Na wytyczonym szlaku?
No nie, nie płakałam, są gorsze rzeczy na świecie, ale było i jest mi .. smutno.
Jeżdżę na rowerze już sporo lat. Rowery mam górskie, więc chciałabym je wykorzystywać zgodnie z przeznaczeniem. Okolice Tarnowa to świetne tereny do jazdy na rowerze. Masa naprawdę killerskich podjazdów, tyle, że coraz więcej asfaltowych.
Od wielu lat ze smutkiem "witam" każdą asfaltową drogę, która kiedyś nią nie była. I wspominam jak to było kiedy jeździło się kiedyś tutaj inaczej. Dajmy na to dzisiaj jechałam taką drogą… dzisiaj asfaltową, kiedyś pełną kamieni. Tam mknelismy z Mirkiem po jakiejś burzy, środkiem dodatkowo płynął "potok", Mirek mówił: staraj się siedzieć mi na kole (bo to był zjazd). Tak uczyłam się zjażdżać. Kiedyś.
Dzisiaj mogę tam się rozglądać zjeżdżając bo jest gładziutki asfalt. No ok, staram się rozumieć. Ludzie chcą mieć dojazd do domu.
Ale tego co się dzieje w górach, albo na pogórzu w środku lasu nigdy nie zaakceptuję. Zielony pieszy szlak na Lubince pokazał mi Mirek.
To jeden z kultowym pieszych szlaków, po którym jeżdżą rowerzyści w okolicy Tarnowa. Mirek pokazał mi go wiele lat temu. Zawsze stanowił wyzwanie. Nigdy nie przejechałam go w całości, zawsze znalazł się jakiś fragment, którego nie podjechałam albo nie zjechałam. Ale to tam uczyłam się techniki, to tam czułam co to znaczy jeździć MTB, bo to naprawdę był fajny szlak. BYŁ. Otóż to. Ostatni raz byłam tam wczesną wiosną. Dzisiaj pojechałam, bo dawno nie byłam, a chciałam pojeździć jak najwięcej po terenie. W znakomitej większości nie ma już tego szlaku . Jest jakaś .. autostrada. Brakuje tylko tego żeby ją szutrem wysypali. Ścinka drewna … traktory i … nie ma już trudnych zjazdów, ani nie ma wymagających podjazdów. Jest autostrada. Smutno. Bardzo smutno. Zostają tylko wspomnienia. Jak było kiedyś. On już nigdy nie będzie taki jak kiedyś.
Dlaczego? Czy trzeba było akurat tam? Na wytyczonym szlaku?
Tutaj kiedyś był bardzo wymagający zjazd.
Zielony pieszy zepsuty © Iza
Tutaj też było trudno. Teraz jest autostrada.
Zielony pieszy zepsuty 2 © Iza
Maraton w Koninkach odpadł. Wczoraj kiedy wyjechałam, zrozumiałam, że ostatnie dwa tygodnie i moje problemy, straszne spustoszenie zrobiły w organizmie i jestem po prostu.. słabiutka.
Tempem wybitnie wycieczkowym i owszem można sobie było pojechać. Wyścig by mnie zabił. Do Wierchomli zostało dwa tygodnie. Mam nadzieję, że jakoś zdołam się odbudować.
Straszliwie dzisiaj walczyłam ze sobą.. jechać czy nie jechać… Bo z jednej strony bardzo chciałam.. z drugiej pogoda za oknem była zmienna….raz słonce, potem ciemne chmury. Zadecydowały dwie rzeczy: w końcu wyszło słońce i widok sąsiadów.
Kiedy siedziałam przy stole i jadłam śniadanie, zobaczyłam sąsiadów. Wracali z niedzielnych, supermarketowych zakupów. Pomyślałam: o nie.. ja tak nie chce.. nie chce marnować niedzieli.
Wyjechałam. Wiało bardzo, nie było specjalnie ciepło, chociaż na podjazdach temperatura przyjazna. Pokręciłam się to tu to tam. Przyjemnie. Do zielonego pieszego dotarłam podjazdem od Szczepanowic (od kościoła). Potem zjechałam do Doliny Izy drugim zjazdem Adama (on jest atrakcyjniejszy od tego pierwszego). Strumyk tam wije się tak, że co chwilę są przejazdy przez strumyk, kamienie, błoto. Są i fragmenty nieprzejezdne. Błoto było takie w jednym momencie, że nie mogłam KTM-a wyciągnąć. Przypomniał mi się Polańczyk.
Potem do góry szutrem do szlabanu (w Dolinie), a potem grzbietem do Uroczyska Winnica. Stamtąd zjechałam jednym takim moim tajemnym i nie do końca łatwym zjazdem przez las. Fajny jest. Powrót niebieskim naddunajcowym i przez Buczynę. Fajniiiieeeee……………. Jesiennie już trochę, ale ja lubię jesień.
Niespełna 4 km od domu i taki widok:).
Lubię to miejsce © Iza
Widok na Tarnów z podjazdu na Lubinkę od Szczepanowic © Iza
Zielony szlak pieszy na Lubince © Iza
Zarys Tatr © Iza
Na zjeździe do Doliny © Iza
Na zjeżdzie do Doliny 2 © Iza
Widoczki © Iza
Wrzosy © Iza
Winnica Uroczysko © Iza
Winnica © Iza
Dunajec widziany z okolic Winnicy © Iza
Mocno niebieski dzisiaj © Iza
- DST 43.00km
- Teren 15.00km
- Czas 02:30
- VAVG 17.20km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 5 września 2015
Mościce
Zdecydowanie zachwyca © Iza
Po maratonie myślenickim, zajechaliśmy wraz z śląska grupą pod mój blok. Ktoś (chyba Sufa), powiedział:
- O…. w takiej enklawie mieszkasz!
- To nie żadna enklawa! To MOŚCICE!!! – odpowiedziałam z dumą.
A potem opowiadając coś . powiedziałam…” kiedy jadę do Tarnowa”.
Popatrzyli na mnie zdziwieni.
- A to nie jest Tarnów??? – ktoś zapytał.
- No Tarnów, ale tak się mówi.
„ Dlaczego tak się mówi?” – zastanawiałam się potem. Czy dlatego, że Mościce kiedyś były odrębną gminą i dopiero później „dołączyły” do Tarnowa, czy może dlatego, że są tak specyficznie, takie „mocne”, stanowią jakby odrębny miejski „byt”, coś jak Nowa Huta w Krakowie? Nie wiem. Jestem element napływowy.
W Mościcach mieszkam już wiele, wiele lat. Prawie całe swoje tarnowskie życie. W obecnym miejscu, w sercu Mościc niemalże już 6,5 roku. I z coraz większym sentymentem się im przyglądam i coraz częściej zauważam jakie są niezwykłe.
Dlaczego są niezwykłe? Mościce po prostu mają charakter! To nie jest taka sobie zwykła dzielnica z blokowiskami.
Zapraszam na spacer po Mościcach.
Właściwie gdyby był tu jeszcze szewc:), to Tarnów nie byłby Mościcom potrzebny. To raczej Tarnów bardziej potrzebuje Mościc, bo tutaj przecież są Azoty.
Taka samowystarczalna właściwie dzielnica. Z przychodniami, Azotami, kościołem, pogotowiem, aptekami, szkołami, sklepami, stadionem żużlowym, halą sportową, hotelem, kinem, domem kultury, basenem, kolejowym przystankiem (kiedyś był nawet dworzec, ale podupadł) , (autobusy do Krakowa też się zatrzymują w Mościcach), Komendą Miejską Policji, restauracją, Archiwum Państwowym, Zakładem Karnym, pizzerniami, parkami, mnóstwem zieleni, jest i sklep czynny 24 h na dobę (z alkoholem hmm...).
Dzielnica powstała, bo powstały Zakłady Azotowe, największa po porcie w Gdyni inwestycja Centralnego Okręgu Przemysłowego. Przed II wojną światową, jak wiadomo (jeśli ktoś uważał na lekcjach w szkole).
Skąd nazwa? Wiadomo. Od Prezydenta Mościckiego. On był inicjatorem budowy Zakładów Azotowych właśnie tutaj.
Planując infrastrukturę dzielnicy, ktoś miał głowę na karku. Były bloki dla robotników, były wille dla inżynierów, dyrektorów (one zawsze kiedy przejeżdżam, przechodzę obok nich budzą mój zachwyt i zazdrość). Są takie ładne, takie nie z tej epoki i toną w zieleni. Przy ulicach Białych Klonów, Jarzębinowej, Głogowej, Akacjowej itd stoją sobie. Jest ich wiele i toną w zieleni.
Wszystko było uporządkowane (gdyby popatrzeć na Mościce z lotu ptaka, to pewnie wygląda to imponująco).
- To nie żadna enklawa! To MOŚCICE!!! – odpowiedziałam z dumą.
A potem opowiadając coś . powiedziałam…” kiedy jadę do Tarnowa”.
Popatrzyli na mnie zdziwieni.
- A to nie jest Tarnów??? – ktoś zapytał.
- No Tarnów, ale tak się mówi.
„ Dlaczego tak się mówi?” – zastanawiałam się potem. Czy dlatego, że Mościce kiedyś były odrębną gminą i dopiero później „dołączyły” do Tarnowa, czy może dlatego, że są tak specyficznie, takie „mocne”, stanowią jakby odrębny miejski „byt”, coś jak Nowa Huta w Krakowie? Nie wiem. Jestem element napływowy.
W Mościcach mieszkam już wiele, wiele lat. Prawie całe swoje tarnowskie życie. W obecnym miejscu, w sercu Mościc niemalże już 6,5 roku. I z coraz większym sentymentem się im przyglądam i coraz częściej zauważam jakie są niezwykłe.
Dlaczego są niezwykłe? Mościce po prostu mają charakter! To nie jest taka sobie zwykła dzielnica z blokowiskami.
Zapraszam na spacer po Mościcach.
Właściwie gdyby był tu jeszcze szewc:), to Tarnów nie byłby Mościcom potrzebny. To raczej Tarnów bardziej potrzebuje Mościc, bo tutaj przecież są Azoty.
Taka samowystarczalna właściwie dzielnica. Z przychodniami, Azotami, kościołem, pogotowiem, aptekami, szkołami, sklepami, stadionem żużlowym, halą sportową, hotelem, kinem, domem kultury, basenem, kolejowym przystankiem (kiedyś był nawet dworzec, ale podupadł) , (autobusy do Krakowa też się zatrzymują w Mościcach), Komendą Miejską Policji, restauracją, Archiwum Państwowym, Zakładem Karnym, pizzerniami, parkami, mnóstwem zieleni, jest i sklep czynny 24 h na dobę (z alkoholem hmm...).
Dzielnica powstała, bo powstały Zakłady Azotowe, największa po porcie w Gdyni inwestycja Centralnego Okręgu Przemysłowego. Przed II wojną światową, jak wiadomo (jeśli ktoś uważał na lekcjach w szkole).
Skąd nazwa? Wiadomo. Od Prezydenta Mościckiego. On był inicjatorem budowy Zakładów Azotowych właśnie tutaj.
Planując infrastrukturę dzielnicy, ktoś miał głowę na karku. Były bloki dla robotników, były wille dla inżynierów, dyrektorów (one zawsze kiedy przejeżdżam, przechodzę obok nich budzą mój zachwyt i zazdrość). Są takie ładne, takie nie z tej epoki i toną w zieleni. Przy ulicach Białych Klonów, Jarzębinowej, Głogowej, Akacjowej itd stoją sobie. Jest ich wiele i toną w zieleni.
Wszystko było uporządkowane (gdyby popatrzeć na Mościce z lotu ptaka, to pewnie wygląda to imponująco).
Inżynierskie domy © Iza
Ławeczka z 1929r © Iza
Bloki? Ten w którym mieszkam to już budynek socrealistyczny. Takich jest tutaj wiele. Mam do nich słabość, bo znacząca część Mielca, to takie właśnie budynki (moi dziadkowie w takim mieszkali). Na szczęście Mościc nie dotknęła pasteloza ( i mam nadzieję, że nie dotknie, chociaż świeże remonty jakąś żółcią nieładną „zalatują”). Mieleckie budynki niestety dotknęła pasteloza. Te socrealistyczne budynki są moim zdaniem znacznie ciekawsze niż wielkopłytowe blokowiska.
Bywają i takie "bloki" w Mościcach (chociaż ciężko nazwać je blokami), jak ten ze zdjęcia. Bardzo mi się podobają (tyle, że teraz „niszczy się” ich wygląd wstrętną blachodachówką), a także ogradza, izoluje od innych mieszkańców Mościc, stawia tabliczki: Teren prywatny. Smutne, że tak się izolujemy od innych. Jak na tych nowych, ekskluzywnych osiedlach, gdzie nawet place zabaw dla dzieci się ogradza.
Jeden z mościckich budynków © Iza
Przy jednym z budynków zachowały się takie komórki. Pewnie kiedyś ktoś zwyczajnie je wyburzy, skoro już tak porządkuje (ogradza teren), zamiast wyremontować.
Takie komórki © Iza
Tutaj mieszkał nie tylko Kwiatkowski, bywał Mościcki, ale mieszkał i Wilhelm Sasnal i dziadkowie Pawła Huelle, który tutaj często bywał i wspomina Mościce w swoich książkach), tutaj do liceum uczęszczał prof. Michał Heller.
Jest taki budynek w Mościach (kiedyś był bardziej dostępny, z tyłu pamiętam na tarasie spożywaliśmy napoje izotoniczne po treningach z Mirkiem i Alkiem). Teraz jest ogrodzony, zamknięty, wyremontowany, tu siedzibę ma Zarząd Grupy Azoty. Mówią na ten budynek „Willa Mościckiego” lub „Pałacyk Kwiatkowskiego” (wpisany do rejestru zabytków).
Willa Mościckiego © Iza
Tutaj mieszkał nie tylko Kwiatkowski, bywał Mościcki, ale mieszkał i Wilhelm Sasnal i dziadkowie Pawła Huelle, który tutaj często bywał i wspomina Mościce w swoich książkach), tutaj do liceum uczęszczał prof. Michał Heller.
Jest taki budynek w Mościach (kiedyś był bardziej dostępny, z tyłu pamiętam na tarasie spożywaliśmy napoje izotoniczne po treningach z Mirkiem i Alkiem). Teraz jest ogrodzony, zamknięty, wyremontowany, tu siedzibę ma Zarząd Grupy Azoty. Mówią na ten budynek „Willa Mościckiego” lub „Pałacyk Kwiatkowskiego” (wpisany do rejestru zabytków).
Willa Mościckiego od tyłu © Iza
Mawia się o Mościcach : dzielnica-ogród. Coś na rzeczy jest. Masa zieleni.
Park wpisany do rejestru zabytków.
Mościcki park © Iza
Mościcka zieleń © Iza
Lubię sobie chodzić po Mościcach, patrzeć na tę zieleń. Lubię je, są takie mało nowoczesne (a to mi pasuje). Może nie są piękne (chociaż powoli odzyskują dawny blask), ale na pewno są unikatowe.
Jeśli będziecie w Mościcach, przyjrzyjcie się im uważniej.
A jeśli chodzi o rower, to dzisiaj krótka popołudniowa jazda. Zrobiłam sobie dzisiaj podjeżdżanie na Słoną Górę (tam gdzie ostatnio podjeżdżałam) czyli od Poręby Radlnej. No sporo podjeżdżania wyszło (jakieś 2 km). Potem pokręciłam się po lesie. Ech, ta moja ciekawość, pewnie mnie kiedyś zgubi. Zamiast jechać szlakiem, pojechałam jakoś inaczej, potem dojrzałam fajny, mocno koleiniasty zjazd, to pojechałam. No i nagle znalazłam się nie wiadomo gdzie i w terenie raczej nie nadającym się do jazdy. Zrobiło się trochę straszno. Nie wiem jakim, ale jakimś cudem wyjechałam na zjazd Kolosa. Ufff…. No to byłam w domu.
Marcinka z podjazdu na Słoną © Iza
Jeśli będziecie w Mościcach, przyjrzyjcie się im uważniej.
A jeśli chodzi o rower, to dzisiaj krótka popołudniowa jazda. Zrobiłam sobie dzisiaj podjeżdżanie na Słoną Górę (tam gdzie ostatnio podjeżdżałam) czyli od Poręby Radlnej. No sporo podjeżdżania wyszło (jakieś 2 km). Potem pokręciłam się po lesie. Ech, ta moja ciekawość, pewnie mnie kiedyś zgubi. Zamiast jechać szlakiem, pojechałam jakoś inaczej, potem dojrzałam fajny, mocno koleiniasty zjazd, to pojechałam. No i nagle znalazłam się nie wiadomo gdzie i w terenie raczej nie nadającym się do jazdy. Zrobiło się trochę straszno. Nie wiem jakim, ale jakimś cudem wyjechałam na zjazd Kolosa. Ufff…. No to byłam w domu.
Widok na Pleśną ze Słonej Góry © Iza
W lesie na Słonej © Iza Popatrz Sufa , znalazłam nową gromadę do wykarmienia.
Towarzystwo do wykarmienia © Iza
- DST 38.00km
- Teren 10.00km
- Czas 02:16
- VAVG 16.76km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 3 września 2015
ZOO tarnowskie
Miałam być w sobotę w Straszęcinie na Czad Festiwalu. Taki był plan jeszcze sprzed kilku miesięcy, ale jak to z planami bywa czasem.. nic z planu nie wyszło.
No, ale może jesienią uda się pojechać na któryś z koncertów w okolicy: Gliwice, Kraków, Kielce? Zobaczymy.
Wszyscy przyjaciele łabędzia © Iza
Przyjaciele cd. dalszy © Iza
Przyjaciele raz jeszcze © Iza
Król podwórka © Iza
A teraz będzie o tym dlaczego naszła mnie ochota na Debrzę. Otóż jestem świeżo po lekturze książki o profesor Simonie Kossak, zupełnie wyjątkowej osobie. Córce Jerzego Kossaka, wnuczce Wojciecha Kossaka, bratanicy Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i Magdaleny Samozwaniec. Jednym słowem – była z tych Kossaków.
Tyle, że nie urodziła się chłopcem i to było jej największe przewinienie. Po skończeniu studiów, uciekła więc z Krakowa i zamieszkała w Puszczy Białowieskiej. W leśniczówce o wdzięcznej nazwie.. Dziedzinka.
Tak, książka zdecydowanie inspirująca. Oczarowała mnie:). Zdecydowanie.
Podobno Simona miała taką energię, że po spotkaniu z nią chciało się natychmiast coś robić, działać. Musiało tak być, bo spotkałam ją tylko pośrednio, a miałam ochotę działać natychmiast…:).
Poczytajcie, jeśli najdzie Was ochota na spotkanie z kimś ciekawym.
„Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak” Anna Kamińska.
A na zachętę kilka fragmentów z książki.
„Obserwując zachowania zwierząt, ja jestem przekonana, że najmniejszy pisk dziecka, jeśli się obudziło, nawet jak jest nakarmione i przewinęte, to ten pisk to nie jest fanaberia i rozpuszczenie, tylko brakuje im czegoś równie ważnego jak mleko matki. Kontaktu z matką. Im więcej będzie kontaktów z matką, tym lepszy będzie podkład dla zachowań socjalnych”.
„Dzięki badaniom nad skakuszkami, australijskimi gryzoniami, wiemy już dokąd prowadzi zimny chów. Otóż wniosek pierwszy, wysnuty na podstawie wyników eksperymentów: nieustanny życzliwy kontakt pomiędzy dorosłymi, a nowo narodzonymi dziećmi u gryzoni, nieustanne głaskanie, karmienie, czyszczenie, zabawy, bez odrzucania i karcenia jakiegokolwiek małego zwierzątka, i to we wczesnym dzieciństwie, od momentu przyjścia na świat, decydują o możliwości zawiązania w ogóle przyjacielskich układów z grupą tego samego gatunku. Gdy tego zabraknie w tym wczesnym dzieciństwie, nie nadrobi się tego już później żadnymi staraniami. Brak czułości i kontaktów z wieloma życzliwymi krewniakami równa się samotnictwo i przykry charakter w dorosłości. Kolejny wniosek: kontakty cielesne i zabawy dzieci z rodzicami są niezbędne przy późniejszym uczeniu się, w pracy, w grupie, dla dobra grupy. Przenieśmy to wszystko na ludzi.”
„ Simona z Leszkiem stworzyli na Dziedzince swój świat, taki raj. Pięknie przeżyli swoje życie. Nic nie było im potrzebne do szczęścia oprócz tego miejsca, siebie i swoich pasji. Wszyscy tak chcą, ale nie wszystkim się udaje. Simonie się udało, miała odwagę realizować swój model życia”.
Stawy krzyskie © Iza
Rezerwat Debrza © Iza
Debrza © Iza
Stawy krzyskie © Iza
No, ale może jesienią uda się pojechać na któryś z koncertów w okolicy: Gliwice, Kraków, Kielce? Zobaczymy.
A dzisiaj ruszyłam się wreszcie z domu (męczy mnie ostatnio jeden wirus i walczę z nim już ciężką bronią, można by rzec bronią najcięższego rażenia, może mi się uda wygrać). No, ale przez niego żadnego ekscesy rowerowe nie wchodzą w rachubę, maraton w Koninkach raczej też jest wykluczony. Nic to, zakończę sezon w Wierchomli.
Pojechałyśmy więc z Rudą na leniwą wycieczkę i właściwie to kręciłyśmy się w granicach Tarnowa (jedynie kilka kilometrów poza Tarnowem, kiedy jechałyśmy przez Białą).
Przyszło mi do głowy, że pokażę wreszcie Rudej Rezerwat Debrza. Pisałam kiedyś już o nim. Rzecz to unikatowa – rezerwat w granicach miasta. Kto nie był, a jest stąd – warto się wybrać.
Zanim napiszę dlaczego akurat chciałam do Debrzy, to jeszcze o jednej hecy.
Kiedy wyjechałam z domu, spostrzegłam, że dętki nie mam (jadąc do Mielca… miałam ją w plecaku i zapomniałam na sztycy przymocować).
Pomyślałam…. Uuuuu…. to zwiastuje kłopoty…. I nawet o tym Rudej napomknęłam, że dętki nie mam i pewnie będzie jakiś problem.
I kiedy mknęłyśmy ulicą Wiśniową… poczułam „dziwactwo” jakieś w tylnym kole. Zatrzymałam się, pomacałam i rzekłam:
- no i wykrakałam!
Ruda odrzekła: - żartujesz?
No nie żartowałam, wszak nie od dzisiaj wiadomo, że ona i ja to dwie tarnowskie czarownice, żeby nie powiedzieć Baby Jagi (tak mówi Sufa). Urokami rzucamy. Nawet na swoje opony (jak się nam coś pomyli).
Ruda pompkę wyciągnęła i zaczęła pompować, bo ona ma w sobie masę pokładów życzliwości wobec bliźniego. Ja zaś podziwiałam przyrodę i inne okoliczności. Ujrzałam tak lubianego przez Rudą ogrodowego łabędzia.
Krzyknęłam: - patrz, łabędź…
Ruda powiedziała: - phi, łabędź??? Ty lepiej popatrz tam!
Popatrzyłam. Hm… to był unikat na większą skalę niż Debrza. To było prawdziwe, najprawdziwsze tarnowskie ZOO. Zaznaczam, że pomimo starań nie udało mi się sfotografować całej menażerii (była jeszcze sowa na ten przykład i trochę innych zwierząt).
Nie chcąc zostać przyłapana na robieniu zdjęć, nakazałam Rudej:
- udawaj, że pompujesz! ( żeby odwracała uwagę).
Ruda odpowiedziała: ale ja wcale nie udaje…!!! Ja naprawdę pompuje.
- No dobra, to pompuj dłużej…
- opona ci pęknie…. (nie pękła).
Oto efekt moich działań.
Pojechałyśmy więc z Rudą na leniwą wycieczkę i właściwie to kręciłyśmy się w granicach Tarnowa (jedynie kilka kilometrów poza Tarnowem, kiedy jechałyśmy przez Białą).
Przyszło mi do głowy, że pokażę wreszcie Rudej Rezerwat Debrza. Pisałam kiedyś już o nim. Rzecz to unikatowa – rezerwat w granicach miasta. Kto nie był, a jest stąd – warto się wybrać.
Zanim napiszę dlaczego akurat chciałam do Debrzy, to jeszcze o jednej hecy.
Kiedy wyjechałam z domu, spostrzegłam, że dętki nie mam (jadąc do Mielca… miałam ją w plecaku i zapomniałam na sztycy przymocować).
Pomyślałam…. Uuuuu…. to zwiastuje kłopoty…. I nawet o tym Rudej napomknęłam, że dętki nie mam i pewnie będzie jakiś problem.
I kiedy mknęłyśmy ulicą Wiśniową… poczułam „dziwactwo” jakieś w tylnym kole. Zatrzymałam się, pomacałam i rzekłam:
- no i wykrakałam!
Ruda odrzekła: - żartujesz?
No nie żartowałam, wszak nie od dzisiaj wiadomo, że ona i ja to dwie tarnowskie czarownice, żeby nie powiedzieć Baby Jagi (tak mówi Sufa). Urokami rzucamy. Nawet na swoje opony (jak się nam coś pomyli).
Ruda pompkę wyciągnęła i zaczęła pompować, bo ona ma w sobie masę pokładów życzliwości wobec bliźniego. Ja zaś podziwiałam przyrodę i inne okoliczności. Ujrzałam tak lubianego przez Rudą ogrodowego łabędzia.
Krzyknęłam: - patrz, łabędź…
Ruda powiedziała: - phi, łabędź??? Ty lepiej popatrz tam!
Popatrzyłam. Hm… to był unikat na większą skalę niż Debrza. To było prawdziwe, najprawdziwsze tarnowskie ZOO. Zaznaczam, że pomimo starań nie udało mi się sfotografować całej menażerii (była jeszcze sowa na ten przykład i trochę innych zwierząt).
Nie chcąc zostać przyłapana na robieniu zdjęć, nakazałam Rudej:
- udawaj, że pompujesz! ( żeby odwracała uwagę).
Ruda odpowiedziała: ale ja wcale nie udaje…!!! Ja naprawdę pompuje.
- No dobra, to pompuj dłużej…
- opona ci pęknie…. (nie pękła).
Oto efekt moich działań.
Wszyscy przyjaciele łabędzia © Iza
Przyjaciele cd. dalszy © Iza
Przyjaciele raz jeszcze © Iza
Król podwórka © Iza
A teraz będzie o tym dlaczego naszła mnie ochota na Debrzę. Otóż jestem świeżo po lekturze książki o profesor Simonie Kossak, zupełnie wyjątkowej osobie. Córce Jerzego Kossaka, wnuczce Wojciecha Kossaka, bratanicy Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i Magdaleny Samozwaniec. Jednym słowem – była z tych Kossaków.
Tyle, że nie urodziła się chłopcem i to było jej największe przewinienie. Po skończeniu studiów, uciekła więc z Krakowa i zamieszkała w Puszczy Białowieskiej. W leśniczówce o wdzięcznej nazwie.. Dziedzinka.
Tak, książka zdecydowanie inspirująca. Oczarowała mnie:). Zdecydowanie.
Podobno Simona miała taką energię, że po spotkaniu z nią chciało się natychmiast coś robić, działać. Musiało tak być, bo spotkałam ją tylko pośrednio, a miałam ochotę działać natychmiast…:).
Poczytajcie, jeśli najdzie Was ochota na spotkanie z kimś ciekawym.
„Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak” Anna Kamińska.
A na zachętę kilka fragmentów z książki.
„Obserwując zachowania zwierząt, ja jestem przekonana, że najmniejszy pisk dziecka, jeśli się obudziło, nawet jak jest nakarmione i przewinęte, to ten pisk to nie jest fanaberia i rozpuszczenie, tylko brakuje im czegoś równie ważnego jak mleko matki. Kontaktu z matką. Im więcej będzie kontaktów z matką, tym lepszy będzie podkład dla zachowań socjalnych”.
„Dzięki badaniom nad skakuszkami, australijskimi gryzoniami, wiemy już dokąd prowadzi zimny chów. Otóż wniosek pierwszy, wysnuty na podstawie wyników eksperymentów: nieustanny życzliwy kontakt pomiędzy dorosłymi, a nowo narodzonymi dziećmi u gryzoni, nieustanne głaskanie, karmienie, czyszczenie, zabawy, bez odrzucania i karcenia jakiegokolwiek małego zwierzątka, i to we wczesnym dzieciństwie, od momentu przyjścia na świat, decydują o możliwości zawiązania w ogóle przyjacielskich układów z grupą tego samego gatunku. Gdy tego zabraknie w tym wczesnym dzieciństwie, nie nadrobi się tego już później żadnymi staraniami. Brak czułości i kontaktów z wieloma życzliwymi krewniakami równa się samotnictwo i przykry charakter w dorosłości. Kolejny wniosek: kontakty cielesne i zabawy dzieci z rodzicami są niezbędne przy późniejszym uczeniu się, w pracy, w grupie, dla dobra grupy. Przenieśmy to wszystko na ludzi.”
„ Simona z Leszkiem stworzyli na Dziedzince swój świat, taki raj. Pięknie przeżyli swoje życie. Nic nie było im potrzebne do szczęścia oprócz tego miejsca, siebie i swoich pasji. Wszyscy tak chcą, ale nie wszystkim się udaje. Simonie się udało, miała odwagę realizować swój model życia”.
Stawy krzyskie © Iza
Rezerwat Debrza © Iza
Debrza © Iza
Stawy krzyskie © Iza
- DST 30.00km
- Teren 17.00km
- Czas 01:50
- VAVG 16.36km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 30 sierpnia 2015
Mielec-Tarnów
Po pewnie 20 latach znowu na meczu Ekstraklasy.
Szkoda, że to nie Stal Mielec, ale może kiedyś jeszcze się doczekam???
Ale i tak było fajnie. Termalica dała radę, a to w końcu drużyna spod Tarnowa.
Z siostrą na meczu © Iza
Termalica-Lech © Iza
A jazda była mocno ryzykowna, bo wyjechałam późno z Mielca i kiedy dojechałam do domu, było już ciemno. Byłam na to przygotowana, lampki itd., ale bałam się, ze jak się przytrafi jakaś awaria, to może być krucho. Na szczęście obyło się bez przygód.
- DST 56.00km
- Czas 02:18
- VAVG 24.35km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 28 sierpnia 2015
Tarnów-Mielec
Nie była to łatwa jazda. Nie dość, że upał, to jeszcze byłam zmuszona jechać KTM-em. A na Nobby Nickach łatwo się nie jedzie po asfalcie. No, ale trochę to moja wina, bo nie popatrzyłam wcześniej na Magnusa, a kiedy nadeszła pora odjazdu, okazało się, że jest kapeć.
Czasu nie było na wymianę (jechałam w piątek prosto po pracy), więc wsiadłam na KTM-a.
A w Mielcu z siostrą poszłyśmy do naszego ulubionego miejsca. Kawiarnia nazywa się Perełka (Al. Niepodległości 5). Jeśli kiedykolwiek będziecie w Mielcu to koniecznie zawitajcie do „Perełki”. Klimatyczny wystrój, świetna muzyka w tle (dobry, stary rock, jazz, blues), przepyszne jedzenie (zwłaszcza tosty dają radę), kawa, najlepsze grzane piwo jakie piłam i przemiły gospodarz.
"Perełka" w Mielcu © IzaCzasu nie było na wymianę (jechałam w piątek prosto po pracy), więc wsiadłam na KTM-a.
A w Mielcu z siostrą poszłyśmy do naszego ulubionego miejsca. Kawiarnia nazywa się Perełka (Al. Niepodległości 5). Jeśli kiedykolwiek będziecie w Mielcu to koniecznie zawitajcie do „Perełki”. Klimatyczny wystrój, świetna muzyka w tle (dobry, stary rock, jazz, blues), przepyszne jedzenie (zwłaszcza tosty dają radę), kawa, najlepsze grzane piwo jakie piłam i przemiły gospodarz.
A wcześniej odwiedziłyśmy jedną wystawę i wyszłam z niej z czymś co uczyni mój dom bardziej klimatycznym:).
Mój nabytek © Iza
- DST 56.00km
- Czas 02:19
- VAVG 24.17km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 27 sierpnia 2015
Słona Góra
Poszłam wyrzucić śmieci.
Dwóch chłopaków (wiek ok lat 8) kopało piłkę.
Jeden z nich powiedział do mnie:
- Dzień dobry.
-Dzień dobry – odpowiedziałam.
- Znasz tę panią? – zapytał jeden drugiego.
- Nie – odpowiedział chłopiec.
- To dlaczego jej mówisz „dzień dobry”?- padło pytanie.
(wtrąciłam się do rozmowy)
- Bo jest grzeczny...
(babcia chłopca wieszająca pranie roześmiała się głośno. Widocznie „grzeczny” w odniesieniu do jej wnuka było dla niej pojęciem abstrakcyjnym).
Uwielbiam dzieci ze wsi. Tym różnią się od tych miejskich, że mówią „dzień dobry” wszystkim. Dzisiaj też usłyszałam "dzień dobry" od chłopaczka jadącego na rowerze (w koszulce Barcelony).
Miał jechać Mirek, być może miała jechać Ruda (wahała się ze względu na niedyspozycję zdrowotną). Najpierw sms od Rudej, że niestety nie, a po godzinie sms od Mirka, że walczy z bólem gardła.
No to pojechałam sama. Też lubię, chociaż dzisiaj wyjątkowo miałam ochotę na towarzystwo. Miałam Mirkowi pokazać zjazd Staszka, ale skoro nie pojechał, to zmieniłam plany.
Tam w tym roku byłam, a na Słonej nie. Przerażające dość… sierpień się kończy, a ja jeszcze nie byłam w tylu miejscach w tym roku. No tak to jest… jak weekend, to albo jestem w Mielcu, albo na maratonie, jak tydzień, to albo pada, albo zmęczona, albo przed maratonem, albo po. Beznadziejnie nudzi się KTM w tym roku. Prawie na nim nie jeżdżę.
No, ale dzisiaj został wykorzystany zgodnie z przeznaczeniem. Najpierw ubrałam jedyny słuszny mundurek. Jedyny słuszny mundurek wygląda tak:
Dwóch chłopaków (wiek ok lat 8) kopało piłkę.
Jeden z nich powiedział do mnie:
- Dzień dobry.
-Dzień dobry – odpowiedziałam.
- Znasz tę panią? – zapytał jeden drugiego.
- Nie – odpowiedział chłopiec.
- To dlaczego jej mówisz „dzień dobry”?- padło pytanie.
(wtrąciłam się do rozmowy)
- Bo jest grzeczny...
(babcia chłopca wieszająca pranie roześmiała się głośno. Widocznie „grzeczny” w odniesieniu do jej wnuka było dla niej pojęciem abstrakcyjnym).
Uwielbiam dzieci ze wsi. Tym różnią się od tych miejskich, że mówią „dzień dobry” wszystkim. Dzisiaj też usłyszałam "dzień dobry" od chłopaczka jadącego na rowerze (w koszulce Barcelony).
Miał jechać Mirek, być może miała jechać Ruda (wahała się ze względu na niedyspozycję zdrowotną). Najpierw sms od Rudej, że niestety nie, a po godzinie sms od Mirka, że walczy z bólem gardła.
No to pojechałam sama. Też lubię, chociaż dzisiaj wyjątkowo miałam ochotę na towarzystwo. Miałam Mirkowi pokazać zjazd Staszka, ale skoro nie pojechał, to zmieniłam plany.
Tam w tym roku byłam, a na Słonej nie. Przerażające dość… sierpień się kończy, a ja jeszcze nie byłam w tylu miejscach w tym roku. No tak to jest… jak weekend, to albo jestem w Mielcu, albo na maratonie, jak tydzień, to albo pada, albo zmęczona, albo przed maratonem, albo po. Beznadziejnie nudzi się KTM w tym roku. Prawie na nim nie jeżdżę.
No, ale dzisiaj został wykorzystany zgodnie z przeznaczeniem. Najpierw ubrałam jedyny słuszny mundurek. Jedyny słuszny mundurek wygląda tak:
Jedyny słuszny mundurek © Iza
Zdjęcie jest oczywiście w jedynym słusznym stylu, stylu Pana Adama. Dzisiaj z jednej przyczyny nie mogłam pokazać twarzy. Jabba wymięka przy mnie aktualnie.
Park przy Czarnej Drodze © Iza
Pojechałam podjazdem, który kiedyś pokazał mi Mirek. Tam gdzie jest znak „ślepa droga”. Najpierw ostro asfaltem, jakiś niecały kilometr. Tam kiedyś (zanim nie położyli asfaltu), to musiał być piękny wąwóz.
Początek podjazdu © Iza
Po drodze zapachy jesieni… jabłka….
Idzie jesień © Iza
A potem wjeżdżam w las i zaczyna się zabawa. Uśmiecham się sama do siebie. Nie jest łatwo, bo prawie cały czas terenowo, mocno pod górę, ale…. Uwielbiam to po prostu i tyle. Ten las ma tyle możliwości. Znajduję nawet taką ściankę, że ledwie podchodzę (tak, tak w lesie na Słonej). Sądząc po nawierzchni, jak popada jest glina. Gdyby było mokro to bym się tam nie wdrapała. Jadę mozolnie. Zupełnie nową dla mnie drogą. Dojeżdżam do czerwonego pieszego szlaku, więc dalej już wiem co i jak. Jadę do góry, wyjeżdżam z lasu, jadę do Piotrkowic obejrzać widoki. Wracając kusi mnie i skręcam do lasu, trochę nieznanych ścieżek.
Wjeżdżam z powrotem na czerwony pieszy i zielony rowerowy i zjeżdżam. Oj jaka przyjemność!!!! Ale nie jadę do końca szlakiem, skręcam koło jednego szlabanu w prawo. Nie do końca jestem pewna czy jadę dobrze (kiedyś tam z Tomkiem odkryliśmy super zjazd). No, ale jadę. Fajne koleiny. Dość wymagajaco. Wyjeżdżam z lasu i jest super zjazd. Koleiny, trudno, trochę kamieni, piękne widoki:). Potem asfalt. Jestem w Porębie. Stąd już bez historii, asfalt do samego domu.
Miałam ochotę pojeździć jeszcze po lesie, ale… już tak szybko robi się ciemno….
„Jeżdżenie na rowerze ciągle sprawia mi taką samą frajdę, jak w czasach, kiedy wyglądałem na siedem lat. Jesli ktoś z tym jeżdżeniem czuje podobnie, to wie o co chodzi, a jeśli nie, to nie ma sensu tłumaczyć. Wszystkich nie zadowolisz. Nawet agencje towarzyskie nie dają rady, a co dopiero ja”. Piotr Strzeżysz
Na Słonej Górze © Iza
Idzie jesień © Iza
A potem wjeżdżam w las i zaczyna się zabawa. Uśmiecham się sama do siebie. Nie jest łatwo, bo prawie cały czas terenowo, mocno pod górę, ale…. Uwielbiam to po prostu i tyle. Ten las ma tyle możliwości. Znajduję nawet taką ściankę, że ledwie podchodzę (tak, tak w lesie na Słonej). Sądząc po nawierzchni, jak popada jest glina. Gdyby było mokro to bym się tam nie wdrapała. Jadę mozolnie. Zupełnie nową dla mnie drogą. Dojeżdżam do czerwonego pieszego szlaku, więc dalej już wiem co i jak. Jadę do góry, wyjeżdżam z lasu, jadę do Piotrkowic obejrzać widoki. Wracając kusi mnie i skręcam do lasu, trochę nieznanych ścieżek.
Wjeżdżam z powrotem na czerwony pieszy i zielony rowerowy i zjeżdżam. Oj jaka przyjemność!!!! Ale nie jadę do końca szlakiem, skręcam koło jednego szlabanu w prawo. Nie do końca jestem pewna czy jadę dobrze (kiedyś tam z Tomkiem odkryliśmy super zjazd). No, ale jadę. Fajne koleiny. Dość wymagajaco. Wyjeżdżam z lasu i jest super zjazd. Koleiny, trudno, trochę kamieni, piękne widoki:). Potem asfalt. Jestem w Porębie. Stąd już bez historii, asfalt do samego domu.
Miałam ochotę pojeździć jeszcze po lesie, ale… już tak szybko robi się ciemno….
„Jeżdżenie na rowerze ciągle sprawia mi taką samą frajdę, jak w czasach, kiedy wyglądałem na siedem lat. Jesli ktoś z tym jeżdżeniem czuje podobnie, to wie o co chodzi, a jeśli nie, to nie ma sensu tłumaczyć. Wszystkich nie zadowolisz. Nawet agencje towarzyskie nie dają rady, a co dopiero ja”. Piotr Strzeżysz
Widoczki ze Słonej © Iza
A Słona Góra niby nie imponuje wysokością, ale kto z okolic to wie, że jest tam tyle wariantów ostrego podjeżdżania… i terenowego i asfaltowego. Bogactwo.
Słona Góra (403 m n.p.m.) - dwuszczytowe (niższy wierzchołek o wysokości 376 m n.p.m.) wzgórze na Pogórzu Ciężkowickim, na wschód od doliny rzeki Białej. Jego wschodnim zboczem przebiega droga wojewódzka nr 977 na odcinku z Tarnowa do Tuchowa. Nazwa Słonej Góry pochodzi od lokalnych złóż soli, eksploatowanych w okolicy w XIV i XV wieku. Jej wierzchołek jest gęsto zalesiony. Poniżej południowej granicy lasu poprowadzona została lokalna droga do Pleśnej, o dużych walorach krajobrazowych. Widoczna jest z niej panorama doliny Białej, pasma Brzanki i fragmenty Pogórza Rożnowskiego. Na północny wschód od szczytu Słonej Góry znajduje się pomnik, poświęcony mieszkańcom pobliskich Piotrkowic, zamordowanym w czasie II wojny światowej. Przez wzgórze przebiegają dwa turystyczne szlaki piesze: • z Tarnowa przez Jamną do Bartkowej na Pogórzu Rożnowskim; • ze Słonej Góry przez Piotrkowice i Łowczów do Rychwałdu[1]; oraz szlak rowerowy: • z Tarnowa do Pleśnej[2].
Słona Góra (403 m n.p.m.) - dwuszczytowe (niższy wierzchołek o wysokości 376 m n.p.m.) wzgórze na Pogórzu Ciężkowickim, na wschód od doliny rzeki Białej. Jego wschodnim zboczem przebiega droga wojewódzka nr 977 na odcinku z Tarnowa do Tuchowa. Nazwa Słonej Góry pochodzi od lokalnych złóż soli, eksploatowanych w okolicy w XIV i XV wieku. Jej wierzchołek jest gęsto zalesiony. Poniżej południowej granicy lasu poprowadzona została lokalna droga do Pleśnej, o dużych walorach krajobrazowych. Widoczna jest z niej panorama doliny Białej, pasma Brzanki i fragmenty Pogórza Rożnowskiego. Na północny wschód od szczytu Słonej Góry znajduje się pomnik, poświęcony mieszkańcom pobliskich Piotrkowic, zamordowanym w czasie II wojny światowej. Przez wzgórze przebiegają dwa turystyczne szlaki piesze: • z Tarnowa przez Jamną do Bartkowej na Pogórzu Rożnowskim; • ze Słonej Góry przez Piotrkowice i Łowczów do Rychwałdu[1]; oraz szlak rowerowy: • z Tarnowa do Pleśnej[2].
- DST 37.00km
- Teren 15.00km
- Czas 02:00
- VAVG 18.50km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 26 sierpnia 2015
DOM
Piękna pogoda dzisiaj, świetne warunki do jazdy, ale .. nie dało się. Mam wielką nadzieję, że jutro się uda, bo tęsknię za rowerem.
Trzeba było dzisiaj zostać w DOMU.
Książka Filipa Springera „13 pięter”, daje dużo do myślenia. Pozwala też docenić to, że się ma swoje cztery kąty (Springer tym razem analizuje problem mieszkaniowy w Polsce).
Jest wiele fragmentów, które przerażają. Czyta się z lekkim niedowierzaniem, że w XXI wieku, w kraju w środku Europy możliwe są takie historie. Zapada w pamięć też rozdział, w którym autor pyta swoich bohaterów o definicję słowa „DOM”. Odpowiedzi padają przeróżne.
Karolina: to jest zapach. Bez niego trudno o tym mówić. Czasami nie chce mi się jechać, bo przecież to z Warszawy kawał drogi. Ale jak stanę w drzwiach i poczuję ten zapach, to mi od razu wszystko wraca. Wszystko, co dobre.
Borys: żeby był dom, to ja muszę mieć taką pewność, wiesz taką bezpieczną pewność, że jeśli tylko zechcę, to będę mógł zasnąć w każdym pomieszczeniu.
Zuza: dziecko, koty, książki. W dowolnej kolejności.
I taki cytat (nie z książki Springera):
„ Przemieszczanie się jest cudownym przywilejem, pozwala nam zrobić o wiele więcej, niż śniło się naszym pradziadkom. Ale, żeby swoboda ruchu miała znaczenie, musimy mieć dom, do którego wracamy. Taki dom nie jest tylko miejscem, gdzie sypiamy, ale jest miejscem, w którym pozostajemy. Nie jest jedynie miejscem, gdzie się urodziliśmy, ale jest miejscem, w którym stajemy się sobą” Pico lyer.
Dzisiaj odkryłam nieprawdopodobnego mężczyznę. Usłyszałam o jego książce („Powidoki”) w Radiu Kraków, znalazłam bloga (jak on pisze!!!). Nazywa się Piotr Strzeżysz. Podróżuje po świecie na .. rowerze.
Piotr i jego DOM.
„ Posiadam też ten niezbywalny komfort nieposiadania. Ani stałego domu, ani stałej pracy, ani samochodu, ani pralki, lodówki, zmywarki, zamrażarki, ani zbyt wielu innych, absolutnie zbędnych rzeczy. Moim domem jest świat, moim domem jestem ja sam”.
Kiedy wymawiam słowo „DOM”, natychmiast przychodzą mi do głowy słowa, które napisała Kaśka Nosowska:
„ Dom to nie miejsce, a stan” (dalej jest … „Jestem bezdomna”).
I owszem - dom to nie miejsce, a stan.. Tylko, że to jest poezja, pewna metafora, zgadzam się z Kaśką – 4 ściany to nie wszystko, ale jednak jak udowadnia Spiringer – te 4 ściany są potrzebne. Są jedną z podstawowych potrzeb, które człowiek powinien mieć zabezpieczone.
Co mówi sam Springer na ten temat? Jaka jest jego definicja domu?
„Dom jest wtedy, gdy mam ochotę zmieniać przestrzeń, w której mieszkam. Że chce mi się to robić. Teraz mam mieszkanie, w którym żyje mi się świetnie, ale nie myślę o nim, że jest moim domem. Nie chce mi się tam wieszać czegoś na ścianie. Mimo że mam nadzieję, że będę tam mieszkał jak najdłużej”.
Tak.. zdecydowanie tak. Dom – to jest miejsce, które chce się oswoić, uczynić przytulnym, „ocieplać”. Dla mnie to są: kolory, kwiaty, obrazy, KSIĄŻKI, przede wszystkim KSIĄŻKI. Anioły.. drewniane, ceramiczne (mam ich… 12).
To jest miejsce gdzie wiem, że nie tylko mnie będzie DOBRZE, ale też moim przyjaciołom. Jeśli ktoś mi powie, że dobrze się czuje w moim DOMU, to mam pewność, że to jest DOM. Ostatnio po pobycie u mnie, moja koleżanka powiedziała: „dobrze się u ciebie czułam, mogłabym zamieszkać w tym twoim mieszkanku.”
To dało mi pewność, że jest tak jak powinno być, pomimo braku drogich sprzętów, wielkiego telewizora i tych wszystkich innych akcesoriów, które uszczęśliwiają niektórych.
A co Wam przychodzi do głowy kiedy myślicie... DOM?
Książka Filipa Springera „13 pięter”, daje dużo do myślenia. Pozwala też docenić to, że się ma swoje cztery kąty (Springer tym razem analizuje problem mieszkaniowy w Polsce).
Jest wiele fragmentów, które przerażają. Czyta się z lekkim niedowierzaniem, że w XXI wieku, w kraju w środku Europy możliwe są takie historie. Zapada w pamięć też rozdział, w którym autor pyta swoich bohaterów o definicję słowa „DOM”. Odpowiedzi padają przeróżne.
Karolina: to jest zapach. Bez niego trudno o tym mówić. Czasami nie chce mi się jechać, bo przecież to z Warszawy kawał drogi. Ale jak stanę w drzwiach i poczuję ten zapach, to mi od razu wszystko wraca. Wszystko, co dobre.
Borys: żeby był dom, to ja muszę mieć taką pewność, wiesz taką bezpieczną pewność, że jeśli tylko zechcę, to będę mógł zasnąć w każdym pomieszczeniu.
Zuza: dziecko, koty, książki. W dowolnej kolejności.
I taki cytat (nie z książki Springera):
„ Przemieszczanie się jest cudownym przywilejem, pozwala nam zrobić o wiele więcej, niż śniło się naszym pradziadkom. Ale, żeby swoboda ruchu miała znaczenie, musimy mieć dom, do którego wracamy. Taki dom nie jest tylko miejscem, gdzie sypiamy, ale jest miejscem, w którym pozostajemy. Nie jest jedynie miejscem, gdzie się urodziliśmy, ale jest miejscem, w którym stajemy się sobą” Pico lyer.
Dzisiaj odkryłam nieprawdopodobnego mężczyznę. Usłyszałam o jego książce („Powidoki”) w Radiu Kraków, znalazłam bloga (jak on pisze!!!). Nazywa się Piotr Strzeżysz. Podróżuje po świecie na .. rowerze.
Piotr i jego DOM.
„ Posiadam też ten niezbywalny komfort nieposiadania. Ani stałego domu, ani stałej pracy, ani samochodu, ani pralki, lodówki, zmywarki, zamrażarki, ani zbyt wielu innych, absolutnie zbędnych rzeczy. Moim domem jest świat, moim domem jestem ja sam”.
Kiedy wymawiam słowo „DOM”, natychmiast przychodzą mi do głowy słowa, które napisała Kaśka Nosowska:
„ Dom to nie miejsce, a stan” (dalej jest … „Jestem bezdomna”).
I owszem - dom to nie miejsce, a stan.. Tylko, że to jest poezja, pewna metafora, zgadzam się z Kaśką – 4 ściany to nie wszystko, ale jednak jak udowadnia Spiringer – te 4 ściany są potrzebne. Są jedną z podstawowych potrzeb, które człowiek powinien mieć zabezpieczone.
Co mówi sam Springer na ten temat? Jaka jest jego definicja domu?
„Dom jest wtedy, gdy mam ochotę zmieniać przestrzeń, w której mieszkam. Że chce mi się to robić. Teraz mam mieszkanie, w którym żyje mi się świetnie, ale nie myślę o nim, że jest moim domem. Nie chce mi się tam wieszać czegoś na ścianie. Mimo że mam nadzieję, że będę tam mieszkał jak najdłużej”.
Tak.. zdecydowanie tak. Dom – to jest miejsce, które chce się oswoić, uczynić przytulnym, „ocieplać”. Dla mnie to są: kolory, kwiaty, obrazy, KSIĄŻKI, przede wszystkim KSIĄŻKI. Anioły.. drewniane, ceramiczne (mam ich… 12).
To jest miejsce gdzie wiem, że nie tylko mnie będzie DOBRZE, ale też moim przyjaciołom. Jeśli ktoś mi powie, że dobrze się czuje w moim DOMU, to mam pewność, że to jest DOM. Ostatnio po pobycie u mnie, moja koleżanka powiedziała: „dobrze się u ciebie czułam, mogłabym zamieszkać w tym twoim mieszkanku.”
To dało mi pewność, że jest tak jak powinno być, pomimo braku drogich sprzętów, wielkiego telewizora i tych wszystkich innych akcesoriów, które uszczęśliwiają niektórych.
A co Wam przychodzi do głowy kiedy myślicie... DOM?
W domu © Iza
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 24 sierpnia 2015
BM Myślenice - relacja
Bike maraton Myślenice
Maraton nr 63
Km: 43
Przewyższenie: 1500m
czas jazdy: 3 g 36 minut
Miejsce kategoria 4/6
Miejsce kobiety open : 22/36
Tak sobie pomyślałam po przejechaniu maratonu w Myślenicach, że ci, którzy nie „ruszają się” poza jeden cykl maratonowy albo poza swoje „wyjeżdżone” tereny, sami sobie zamykają drogę do jakiegoś „kolarskiego” czy rowerowego rozwoju.
Jeżdżenie w kółko tych samych tras (w dodatku jeśli nie są one specjalnie trudne technicznie a takie są niestety np. trasy w CK) jest nie tylko mało rozwojowe ale zwyczajnie nudne i co tutaj dużo mówić – zabija radość z jeżdżenia.
To taka myśl dla tych, którzy się chcą maratonowo rozwinąć (ja już się raczej cofam, więc ona mnie specjalnie nie dotyczy) – ale jeśli chcecie się czegoś więcej nauczyć (np. zjeżdżać) trzeba ruszyć DALEJ.
Trzeba od czasu do czasu pojechać coś innego. Ot chociażby takie Myślenice. Albo pojechać na trening w Beskid Sądecki (to dla tych propozycja, co z okolic moich). Nie ma innej możliwości żeby np. nauczyć się lepiej zjeżdżać.
Dużo dobrego słyszałam o ubiegłorocznych Myślenicach, dlatego planowałam je jeszcze w zimie, potem robiąc rozpiskę na cały sezon, odpuściłam bo myślałam, że nie dam rady w tym terminie. Ruda mnie przekonała żeby jechać, bo w końcu numer startowy na Bike Maraton pozostawał „dziewiczy” (jak wiadomo do Wisły, która była rozważana, też nie pojechałyśmy, bo w tym terminie był Strzyżów). No jako, że słowo się rzekło, to wyruszyłyśmy w towarzystwie Tomka, który w okolicy Myślenic miał jakieś swoje misje do wypełnienia.
Ulga wielka – ponieważ temperatura bardzo przyjemna (potem na podjazdach trochę prażyło, ale nic to w porównaniu z Duklą np.). Ruszamy z jednego sektora startowego z Rudą i Pauliną ( 5 sektora).
Pierwszy szok, bo dawno nie jechałam w tak licznym towarzystwie (po prostu u Grabka startuje sporo osób, chociaż na tej edycji i tak było podobno ich mniej).
Szybki asfaltowy początek (na poboczu stoi Aga, która nie startuje i mocno nas dopinguje), wyprzedzam dziewczyny, ale tylko na chwilę. Zaczyna się asfaltowy podjazd (długiiiiiiiiiiiiii) i czuję, że chociaż nogi nie bolą to jakoś opornie mi to idzie. Paulina z Krysią wyprzedzają mnie, ja staram się trzymać dystans do nich, ale nie udaje mi się i coraz mniejsze są i mniejsze aż w końcu znikają mi z horyzontu. Kiedy wjeżdżamy w teren do buzi wpada mi.. osa albo pszczoła.. nie wiem co to było, ale wiem, że mnie mocno użądliło w moją ustną jamę. Jestem z lekka przerażona bo nie wiem jak zareaguje mój organizm. Szybko czuję oprócz pieczenia, drętwienie i uczucie spuchnięcia. Myślę sobie: rany.. dojadę na metę i będę wyglądać jak Angelina Jolie zapewne (ugryzienie w pobliżu ust). No, ale jadę, przecież nie zrezygnuję z tego powodu.
Podjazd i podjazd długo się ciągnie, kawałek zjazdu… i znowu podjazd (asfalt), który po chwili zamienia się w płytowy koszmar. Ledwie pedałuję, niektórzy obok mnie zsiadają z rowerów, ale ja sama się dopinguje myśląc: jeszcze kawałek Iza, spróbuj jeszcze kawałek… Mozolne obroty pedałami, pot zalewający oczy, oddech… szkoda gadać…. Nie mam siły, nie mam siły, ale jadę… Wyjeżdżam w całości.
Ciężko. Nie jeździłam tak nastromionych podjazdów w tym roku. Nie żeby takich nie było w mojej okolicy (ze 3 by się znalazły, a może nawet więcej), ale ja ich po prostu nie jeździłam.
Jakoś takie marne to jeżdżenie w tygodniu było w tym sezonie. Albo nie było pogody, albo byłam zmęczona, albo byłam po maratonie, albo przed maratonem.
Jedziemy dalej. Dużo szutru, asfaltu i myślę sobie:
- i gdzie ta fajna trasa????
Ale fajna trasa zaczyna się wkrótce. Nie jest to może super wymagający technicznie maraton, ale takiej ilości fajnych zjazdów jeszcze nie jechałam na maratonie w tym roku. RADOŚĆ! Taka czysta radość z pokonywania niełatwych zjazdów, dość szybko (jak na mnie).
Radość również, bo wyprzedzam . Kamienie, trochę korzeni, duże kamienie, mniejsze kamienie. GÓRY!
W pewnym momencie jakaś dziewczyna mówi do mnie:
- Co cię dogonię pod górę, to mi odjeżdżasz na zjeździe…
- takie życie – mówię.
- ale fajnie za tobą się jedzie, bo ja to się boję zjeżdżać, a ty wybierasz dobrze ścieżki.
- ale wiesz… jadąc za kimś trzeba mieć na uwadze to, ze ten ktoś może się pomylić.
- no wiem, ryzkuję…
Ale faktycznie .. dziewczyny, które jadą w mojej okolicy nie dają rady mi na zjazdach, ja za to muszę się sporo napocić żeby mi nie odjechały za bardzo na podjazdach. W którymś momencie jedziemy trudny terenowy podjazd. Słyszę za sobą kobiece głosy (dwa). Ja nic nie mówię, bo sił nie mam.
Któraś z nich mówi:
- Dziewczyny, jesteśmy boskie, jestem z nas bardzo dumna.
Hmmm….
- nie słyszę odzewu z przodu!…- krzyczy.
- do mnie mówisz? – pytam.
- tak.
- „Boskie” bo tak fajnie podjeżdżamy czy boskie bo jesteśmy takie ładne? – pytam.
- Jedno i drugie.
No ok…Niech jej będzie, widziała mnie co prawda tylko z tyłu, ale ok:) (co prawda zdjęcia poniżej obrazują co innego, ale nie będe się sprzeczać:)).
W którymś momencie jest tak trudno podjazdowo, że zapada cisza. Kompletna. Myślę :
- ale milcząca cisza..
I w myślach śmieje się sama z siebie… milcząca cisza… a to dobre.
I znowu te zjazdy…Po prostu bajka. Czuję, że znowu jadę Maraton przez duże M (no może powiedzmy średnie M:)).
Potem jeszcze jakieś mocno strome podejście. Idę ja, za mną jedna dziewczyna, druga. Jedzie Bartek Janowski i krzyczy: - - Proszę jak dziewczyny walczą..
Śmiejemy się. Rzeczywiście walka odchodzi na całego:). Do mety prowadzi fajny, niełatwy zjazd wzdłuż wyciągu. Wpadam na metę i chociaż wiem, że wynik to taki sobie i jechałam dość długo… to czuję się spełniona, znowu czuję radość z przejechania fajnej trasy i czuję się przede wszystkim spełniona zjazdowo.
Fajna trasa, nastromione podjazdy (ale trochę za dużo tych asfaltowych), mega fajne zjazdy, piękne widoki (trochę widziałam), niefajne osy/pszczoły.
Obsługa na bufetach jednak … od tej cyklokarpackiej mogłaby się sporo nauczyć.
I jeden wielki minus – fatalna kultura jazdy części uczestników (rozpychanie się, niebezpieczne wyprzedzanie, którego ofiarą padła Ruda). To mi się bardzo nie podobało. Tutaj od uczestników CK „Grabczanie” mogliby się wiele nauczyć (chociaż na pewno nie od tego, który mnie poturbował w Kluszkowcach, ale kto wie.. może to też „Grabczan”?).
A na koniec taka niespodzianka: drużyna pn, Gomola Trans Airco 2, której mam zaszczyt był członkiem zajmuje w klasyfikacji Muszkieterów I miejsce i wyprzedzamy…. drugą na pudle drużynę pn Gomola Trans Airco 1.
I dalej zjeżdżam © Iza
Sufa znalazł sobie podstawkę na Puchar:)
GTA1 i GTA2 na podium © Iza
Na podium nie mogliśmy się pomieścić © Iza
Sufa kazał robić głupie miny, to zrobiłam.
Zdjęcie na życzenie Sufy © Iza
Po czym Gilu mi napisał, że mu przypominam niejaką Jabbę. Nie wiedziałam kim jest Jabba, bo Gwiezdne wojny i te temat są mi obce, więc sprawdziłam. Jabba wygląda tak (trzeba przyznać podobieństwo jest duże:)).
Jabba © Iza
- DST 43.00km
- Teren 30.00km
- Czas 03:36
- VAVG 11.94km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 23 sierpnia 2015
Okolice i Jamna - rozjazd po Myślenicach
Wczoraj był maraton, a dzisiaj był rozjazd.
Rozjazd w bardzo dobrym, doborowym towarzystwie (tak sobie żartowałam, że to dla mnie jedyna okazja „siedzieć” na kole Mironowi).
Sufa, który wygrał z anoreksją (jego własne słowa).
Przygotowania do drogi © Iza
W okolciach Uroczyska Jamna © Iza
KTM w pięknych okolicznościach przyrody © Iza
Miron © Iza
Wierzba, Sufa i Ruda © Iza
PAn Sufa © Iza W fajnych mundurkach.
Zbiorcze nr 1
© Iza
Na wieży widokowej w Bruśniku (odc. 1) © Iza
Na wieży widokowej w Bruśniku (odc. 2) © Iza
Najbardziej udane zdjęcie:) © Iza
Miron © Iza
Jedzie Sufa © Iza
Rudej rany po Myślenicach (jakiś narwany „grabczan” w nią wjechał) .
Rany po Myślenicach © Iza
Diabli Kamień © Iza
Sufa po fikołku (odc.1) © Iza
Sufa po fikołkach (odc. 2) © Iza
Zbiorcze nr 2 © Iza
Zbiorcze nr 3 © Iza
I jeszcze jedno zdjęcie z wieży © Iza
I jeszcze jedno © Iza
Miron tropiciel © Iza
Piknikowcy © Iza
Rozjazd w bardzo dobrym, doborowym towarzystwie (tak sobie żartowałam, że to dla mnie jedyna okazja „siedzieć” na kole Mironowi).
Pani Krystyna wpadła na pomysł żeby zaprosić kilka osób z GTA na jazdę w okolicach Tarnowa. Padło na weekend „myślenicki”, tak więc z Myślenic wracaliśmy w dużym gronie.
Wieczorem posiadówka u Pani Krystyny i Adama i jak zwykle sporo śmiechu.
No, a rano trzeba było wstać, bo Jamna "wzywała".
Jakoś jakiś czas temu, kiedy Pani Krystyna przedstawiała mi swój plan, myślałam: albo jedno albo drugie. Albo maraton w sobotę i odpoczynek w niedzielę, albo brak maratonu w sobotę i jazda w niedzielę. Ale jakoś tak.. mimochodem wyszło to i to. No i dobrze, bo jak widać dało się objechać.
Wyruszliśmy w składzie: Pani Krystyna, Pan Adam, Wierzba, Miron, Sufa, Piotrek i ja. W Tarnowie była jeszcze Agnieszka, ale na rower z nami nie pojechała z powodu jakiejś niedyspozycji zdrowotnej. Poszła na miasto. Taka tradycja w GTA:), ktoś więc musiał iść na miasto.
Do Jastrzębiej pojechaliśmy autami (tak żeby można było jak najwięcej pojeździć po terenie). Wycieczka była tym razem krótsza niż zwykle, a to dlatego, ze towarzystwo śląskie musiało jeszcze powrócić na Śląsk o przyzwoitej godzinie.
Oj… jak bardzo potrzeba było mi takiej wycieczki (nie byłam na takiej od kilku miesięcy). Przyjazne, umiarkowane tempo, najlepsze towarzystwo, fajna trasa (jak to z Adamem dość sporo podjeżdżania i fajne zjazdy, chociaż ze względu na krótszą trasę nie było aż tyle przewyższenia, więc i w dobrej kondycji zakończyłam tę wycieczkę).
Generalnie dobrze mi się dzisiaj jechało (może dlatego, że takie fajne, przyjazne tempo).
Zamarzyło mi się żeby tam na Jamnej, w pensjonacie pobyć sobie parę dni. Pochodzić, pojeździć na rowerze, poczytać. Może kiedyś ten pomysł zrealizuję.
A dzisiaj było wszystko: trochę stromego wspinania się pod górę, trochę szutru, asfaltu, terenowych podjazdów i dużo fajnych zjazdów. Zaczelismy od Jastrzębiej i parkingu w pobliżu Pensjonatu Uroczysko Jamna, a potem dalej wkoło Jamnej (wieża widokowa w Bruśniku, Bukowiec itd.). No a na koniec Jamna. W jednym ze sklepów wzbudziliśmy sporą sensację. Jeden ze stałych jego bywalców (w sumie to wyglądał tak jakdyby go nigdy nie opuszczał), powiedział:
- ale macie fajne mundurki!
Wiśnienką na torcie okazał się słynny zjazd Pana Adama (jest naprawdę trudny, nigdy go nie zjechałam w całości). Dzisiaj próbowali wszyscy, ale zwycięsko z próby wyszedł tylko Adam i Miron. Bardzo efektownego fikołka wykonał Sufa. Przeżył:).
Dzisiaj miałam czystą radość z jazdy. Tak brakuje mi właśnie takich jazd!. Już wiem co chcę robić w przyszłym sezonie!
Jakoś jakiś czas temu, kiedy Pani Krystyna przedstawiała mi swój plan, myślałam: albo jedno albo drugie. Albo maraton w sobotę i odpoczynek w niedzielę, albo brak maratonu w sobotę i jazda w niedzielę. Ale jakoś tak.. mimochodem wyszło to i to. No i dobrze, bo jak widać dało się objechać.
Wyruszliśmy w składzie: Pani Krystyna, Pan Adam, Wierzba, Miron, Sufa, Piotrek i ja. W Tarnowie była jeszcze Agnieszka, ale na rower z nami nie pojechała z powodu jakiejś niedyspozycji zdrowotnej. Poszła na miasto. Taka tradycja w GTA:), ktoś więc musiał iść na miasto.
Do Jastrzębiej pojechaliśmy autami (tak żeby można było jak najwięcej pojeździć po terenie). Wycieczka była tym razem krótsza niż zwykle, a to dlatego, ze towarzystwo śląskie musiało jeszcze powrócić na Śląsk o przyzwoitej godzinie.
Oj… jak bardzo potrzeba było mi takiej wycieczki (nie byłam na takiej od kilku miesięcy). Przyjazne, umiarkowane tempo, najlepsze towarzystwo, fajna trasa (jak to z Adamem dość sporo podjeżdżania i fajne zjazdy, chociaż ze względu na krótszą trasę nie było aż tyle przewyższenia, więc i w dobrej kondycji zakończyłam tę wycieczkę).
Generalnie dobrze mi się dzisiaj jechało (może dlatego, że takie fajne, przyjazne tempo).
Zamarzyło mi się żeby tam na Jamnej, w pensjonacie pobyć sobie parę dni. Pochodzić, pojeździć na rowerze, poczytać. Może kiedyś ten pomysł zrealizuję.
A dzisiaj było wszystko: trochę stromego wspinania się pod górę, trochę szutru, asfaltu, terenowych podjazdów i dużo fajnych zjazdów. Zaczelismy od Jastrzębiej i parkingu w pobliżu Pensjonatu Uroczysko Jamna, a potem dalej wkoło Jamnej (wieża widokowa w Bruśniku, Bukowiec itd.). No a na koniec Jamna. W jednym ze sklepów wzbudziliśmy sporą sensację. Jeden ze stałych jego bywalców (w sumie to wyglądał tak jakdyby go nigdy nie opuszczał), powiedział:
- ale macie fajne mundurki!
Wiśnienką na torcie okazał się słynny zjazd Pana Adama (jest naprawdę trudny, nigdy go nie zjechałam w całości). Dzisiaj próbowali wszyscy, ale zwycięsko z próby wyszedł tylko Adam i Miron. Bardzo efektownego fikołka wykonał Sufa. Przeżył:).
Dzisiaj miałam czystą radość z jazdy. Tak brakuje mi właśnie takich jazd!. Już wiem co chcę robić w przyszłym sezonie!
Sufa, który wygrał z anoreksją (jego własne słowa).
Przygotowania do drogi © Iza
W okolciach Uroczyska Jamna © Iza
KTM w pięknych okolicznościach przyrody © Iza
Miron © Iza
Wierzba, Sufa i Ruda © Iza
PAn Sufa © Iza W fajnych mundurkach.
Zbiorcze nr 1
© Iza
Na wieży widokowej w Bruśniku (odc. 1) © Iza
Na wieży widokowej w Bruśniku (odc. 2) © Iza
Najbardziej udane zdjęcie:) © Iza
Miron © Iza
Jedzie Sufa © Iza
Rudej rany po Myślenicach (jakiś narwany „grabczan” w nią wjechał) .
Rany po Myślenicach © Iza
Diabli Kamień © Iza
Sufa po fikołku (odc.1) © Iza
Sufa po fikołkach (odc. 2) © Iza
Zbiorcze nr 2 © Iza
Zbiorcze nr 3 © Iza
I jeszcze jedno zdjęcie z wieży © Iza
I jeszcze jedno © Iza
Miron tropiciel © Iza
Piknikowcy © Iza
- DST 50.00km
- Teren 30.00km
- Czas 03:41
- VAVG 13.57km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 22 sierpnia 2015
Bike Maraton Myślenice - zaliczony
Tak... to była zdecydowanie najlepsza trasa , jaką udało mi się na maratonie przejechać w tym roku. Spodziewałam się tego - bo znajomi, którzy byli tam w ub. roku twierdzili, że trasa jest wymagająca, fajne zjazdy itd.
Trasa była wymmagająca kondycyjnie (bardzo nastromione podjazdy nawet te asfaltowe czy po płytach wyssysały wszystkie siły i zmusiły mnie do maksymalnego wysiłku na granicy moich tegorocznych możliwości). Nie miałam okazji w tym roku jeździć takich podjazdach i może też dlatego jechało mi się je tak średnio...
Ale też nie najgorzej. Nie było upału i to odczułam, wreszcie bez jakieś wielkiego umierania na trasie.
A zjazdy:)...
Buzia mi się śmieje na wspomnienie. Uwielbiam takie zjazdy z mnóstwem kamieni, dość dobrze sobie na nich radzę, więc to była czysta radość.
Niestety żadna trasa na CK nie miała nawet w swojej 1/3 tylu fajnych zjazdów co dzisiaj w Myślenicach.
No szkoda, że tak jest, ale to się już chyba nie zmieni...
W każdym bądź razie - polecam tym co z moich okolic ten maraton, bo to zdeycdowanie najfajniejszy maraton tak blisko Tarnowa.
Na drugi rok do Myślenic!
Trasa była wymmagająca kondycyjnie (bardzo nastromione podjazdy nawet te asfaltowe czy po płytach wyssysały wszystkie siły i zmusiły mnie do maksymalnego wysiłku na granicy moich tegorocznych możliwości). Nie miałam okazji w tym roku jeździć takich podjazdach i może też dlatego jechało mi się je tak średnio...
Ale też nie najgorzej. Nie było upału i to odczułam, wreszcie bez jakieś wielkiego umierania na trasie.
A zjazdy:)...
Buzia mi się śmieje na wspomnienie. Uwielbiam takie zjazdy z mnóstwem kamieni, dość dobrze sobie na nich radzę, więc to była czysta radość.
Niestety żadna trasa na CK nie miała nawet w swojej 1/3 tylu fajnych zjazdów co dzisiaj w Myślenicach.
No szkoda, że tak jest, ale to się już chyba nie zmieni...
W każdym bądź razie - polecam tym co z moich okolic ten maraton, bo to zdeycdowanie najfajniejszy maraton tak blisko Tarnowa.
Na drugi rok do Myślenic!
- Aktywność Jazda na rowerze