Piątek, 8 sierpnia 2014
Marcinka
Dzisiaj bardzo mało czasu.
Późno wstałam (oglądanie filmów w nocy się mści, ale film polecam. "Miłość i inne używki" - mężczyzna wiąże się z młodą kobietą chorą na Parkinsona. Ktoś powiedziałby "bajka", takie rzeczy się nie zdarzają, ale się zdarzają. Znam taką parę. Inna choroba, inne okoliczności, ale był ślub,jest miłość, jest wspólne życie.).
Pojechałam więc na Marcinkę. Tempo pod górę dość dobre, jak na dzień po zrobieniu „stówki”.Podjechałam pod przekaźnik, zjechałam w dół niebieskim szlakiem pieszym i z powrotem pod górę. Pojeździłoby się dłużej, bo całkiem fajna pogoda, ale niestety, dzisiaj nie da rady. Powrót przez miasto (taka konieczność), czego nie znoszę. Przejazd rowerem przez Tarnów to jest wyzwanie.
Pojechałam więc na Marcinkę. Tempo pod górę dość dobre, jak na dzień po zrobieniu „stówki”.Podjechałam pod przekaźnik, zjechałam w dół niebieskim szlakiem pieszym i z powrotem pod górę. Pojeździłoby się dłużej, bo całkiem fajna pogoda, ale niestety, dzisiaj nie da rady. Powrót przez miasto (taka konieczność), czego nie znoszę. Przejazd rowerem przez Tarnów to jest wyzwanie.
- DST 30.00km
- Teren 2.00km
- Czas 01:28
- VAVG 20.45km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 7 sierpnia 2014
Mission impossible
Tytuł bynajmniej nie dotyczy ilości kilometrów, które udało mi się dzisiaj wykręcić.
Dotyczy pewnych poszukiwań.
Ale po kolei. Przez poszukiwania wyszła trzecia o ile liczę dobrze, setka w tym sezonie. Nie planowałam jej bynajmniej, ale było trochę jak z pobłądzeniem na trasie maratonu – kilometry w gratisie.
Wykończyłam też dzisiaj Magnusa (nie żeby był taki leniwy i mu się setki nie chciało robić, po prostu dzisiaj dał mi wyraźnie do zrozumienia, że więcej już nie pojedzie, zmęczenie materiału. Końcówkę trasy musiałam robić ze średniej tarczy, bo blat już nie funkcjonuje. Na szczęście nowe części zamówione wczoraj. Nastąpi zamiana. KTM dostanie nowe, Magnus te z KTM-a. Jak to powiedział Filip: biedny jest ten Magnus, jak młodsze dziecko, dostaje wszystko po starszym.
No…z tą różnicą, że Magnus jest starszy, ale mechanizm faktycznie właśnie taki.
Zaplanowałam sobie dzisiaj Czchów i może powrót przez Habalinę (z Habaliny ostatecznie nic nie wyszło, czas mi się skurczył przez poszukiwania a i burza nadchodziła).
Wyjechałam sobie o 11.30 pomimo, że pogoda była mało przewidywalna i raczej można było spodziewać się deszczu. Póki co jednak świeciło słońce.
Doszłam do wniosku, że po kilku dniach odpoczynku trzeba się w końcu do roboty. Tym bardziej, że maraton w Wierchomli zapowiada się na dość trudny (42 km, 1600 m przewyższenia). Chciałam więc pojeździć długo.
W Buczynie i nad Dunajcem mokro i błotniście, także szybko i ja i Magnus przestaliśmy ładnie wyglądać.
Gdzieś nad Dunajcem zatrzymałam się żeby zrobić kolejne zdjęcie i … w kieszonce nie było telefonu. Co prawda to telefon stary, bez karty, ale robi najlepsze zdjęcia. Ponieważ ujechałam już 12 km, pomyślałam, że to bez szans żeby go znaleźć, zwłaszcza, że nie ma karty i nie można do niego dzwonić. Bo gdyby można było, to byłoby go łatwiej znaleźć.
Smutno mi się zrobiło trochę, ale cóż.. pomyślałam: może nadszedł czas naszego rozstania?
Pomyślałam też, że jak będę wracać to się rozejrzę.
Pojechałam dalej. Ujechałam jakieś 5 km, ale coś ta jazda mi nie szła, nie chciało mi się, radość minęła przez utratę telefonu. Pomyślałam, że jak będę wracać będzie późno, może padać - telefon zmoknie, albo go ktoś weźmie. Wróciłam.
To była mission impossible. Krzaki, trawy, błoto, kałuże itp…. a ja nie wiem gdzie mi wypadł.
Przemierzyłam jakieś 6 km, dotarłam do miejsca gdzie miałam go ostatni raz. Przeczesałam trochę krzaków i traw. Nie ma. No cóż.. pomyślałam… to jadę z powrotem. Jeszcze raz popatrzę, co mi szkodzi.
I pojechałam. Z każdym mijanym kilometrem wiedziałam jakie to ciężkie zadanie i właściwie prawie godziłam się z tym, że nic z tego kiedy... go ujrzałam. Leżał sobie po prostu w trawie. Krzyknęłam z radości (chyba nikt nie cieszył się tak z odzyskania takiego starego telefonu). Nieustępliwość się opłaciła. Poświęciłam na jego szukanie jakąś godzinę. Z lżejszą duszą mogłam jechać dalej.
W Zakliczynie zjadłam lody i ruszyłam w kierunku Czchowa. Tam krótki postój na jedzenie i picie i z powrotem, bo zaczęło się mocno chmurzyć.Deszcz dopadł mnie w Zakliczynie, ale nie był bardzo szkodliwy. Za to Magnus zaczął nie domagać coraz bardziej i było coraz trudniej. Kiedy dojechałam do domu na zewnątrz zaczęła się regularna ulewa.
Fajna, spokojna jazda z pięknymi widokami.
W powodzi treningów, wyścigów zapominamy jaką wolność daje rower...
Dzisiaj to poczułam:). Tę wolność...
Dotyczy pewnych poszukiwań.
Ale po kolei. Przez poszukiwania wyszła trzecia o ile liczę dobrze, setka w tym sezonie. Nie planowałam jej bynajmniej, ale było trochę jak z pobłądzeniem na trasie maratonu – kilometry w gratisie.
Wykończyłam też dzisiaj Magnusa (nie żeby był taki leniwy i mu się setki nie chciało robić, po prostu dzisiaj dał mi wyraźnie do zrozumienia, że więcej już nie pojedzie, zmęczenie materiału. Końcówkę trasy musiałam robić ze średniej tarczy, bo blat już nie funkcjonuje. Na szczęście nowe części zamówione wczoraj. Nastąpi zamiana. KTM dostanie nowe, Magnus te z KTM-a. Jak to powiedział Filip: biedny jest ten Magnus, jak młodsze dziecko, dostaje wszystko po starszym.
No…z tą różnicą, że Magnus jest starszy, ale mechanizm faktycznie właśnie taki.
Zaplanowałam sobie dzisiaj Czchów i może powrót przez Habalinę (z Habaliny ostatecznie nic nie wyszło, czas mi się skurczył przez poszukiwania a i burza nadchodziła).
Wyjechałam sobie o 11.30 pomimo, że pogoda była mało przewidywalna i raczej można było spodziewać się deszczu. Póki co jednak świeciło słońce.
Doszłam do wniosku, że po kilku dniach odpoczynku trzeba się w końcu do roboty. Tym bardziej, że maraton w Wierchomli zapowiada się na dość trudny (42 km, 1600 m przewyższenia). Chciałam więc pojeździć długo.
W Buczynie i nad Dunajcem mokro i błotniście, także szybko i ja i Magnus przestaliśmy ładnie wyglądać.
Gdzieś nad Dunajcem zatrzymałam się żeby zrobić kolejne zdjęcie i … w kieszonce nie było telefonu. Co prawda to telefon stary, bez karty, ale robi najlepsze zdjęcia. Ponieważ ujechałam już 12 km, pomyślałam, że to bez szans żeby go znaleźć, zwłaszcza, że nie ma karty i nie można do niego dzwonić. Bo gdyby można było, to byłoby go łatwiej znaleźć.
Smutno mi się zrobiło trochę, ale cóż.. pomyślałam: może nadszedł czas naszego rozstania?
Pomyślałam też, że jak będę wracać to się rozejrzę.
Pojechałam dalej. Ujechałam jakieś 5 km, ale coś ta jazda mi nie szła, nie chciało mi się, radość minęła przez utratę telefonu. Pomyślałam, że jak będę wracać będzie późno, może padać - telefon zmoknie, albo go ktoś weźmie. Wróciłam.
To była mission impossible. Krzaki, trawy, błoto, kałuże itp…. a ja nie wiem gdzie mi wypadł.
Przemierzyłam jakieś 6 km, dotarłam do miejsca gdzie miałam go ostatni raz. Przeczesałam trochę krzaków i traw. Nie ma. No cóż.. pomyślałam… to jadę z powrotem. Jeszcze raz popatrzę, co mi szkodzi.
I pojechałam. Z każdym mijanym kilometrem wiedziałam jakie to ciężkie zadanie i właściwie prawie godziłam się z tym, że nic z tego kiedy... go ujrzałam. Leżał sobie po prostu w trawie. Krzyknęłam z radości (chyba nikt nie cieszył się tak z odzyskania takiego starego telefonu). Nieustępliwość się opłaciła. Poświęciłam na jego szukanie jakąś godzinę. Z lżejszą duszą mogłam jechać dalej.
W Zakliczynie zjadłam lody i ruszyłam w kierunku Czchowa. Tam krótki postój na jedzenie i picie i z powrotem, bo zaczęło się mocno chmurzyć.Deszcz dopadł mnie w Zakliczynie, ale nie był bardzo szkodliwy. Za to Magnus zaczął nie domagać coraz bardziej i było coraz trudniej. Kiedy dojechałam do domu na zewnątrz zaczęła się regularna ulewa.
Fajna, spokojna jazda z pięknymi widokami.
W powodzi treningów, wyścigów zapominamy jaką wolność daje rower...
Dzisiaj to poczułam:). Tę wolność...
Kwiaty i Dunajec © lemuriza1972
Nie wiem jak się nazywają, ale ładne są.. takie dzikie groszki © lemuriza1972
A to na pewno osty:) © lemuriza1972
I znowu połączenie perfekcyjnie : Dunajec i kwiaty © lemuriza1972
W drodze © lemuriza1972
Zapora w Czchowie © lemuriza1972
Jezioro Czchowskie
I jeszcze raz © lemuriza1972
Pajęczyna
Młaka
Baszta w Czchowie © lemuriza1972
- DST 103.00km
- Teren 15.00km
- Czas 05:07
- VAVG 20.13km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 4 sierpnia 2014
Komańcza - relacja
Maraton nr 51
Cyklokarpaty Komańcza
Miejsce kategoria 5/6
Miejsce kobiety open: 10/14
Open 175/200
Są takie dni…
Dni, kiedy noga nie podaje, głowa też odmawia współpracy, a jak dojdą do tego jeszcze mało korzystne warunki atmosferyczne (do których zdecydowanie w moim przypadku należy upał) i wtedy po prostu nie wychodzi.
Być może 4 wyścig w ciągu dwóch tygodni dał mi się we znaki, a być może po prostu to był TAKI DZIEŃ.
Już na rozgrzewce czułam to dziwne uczucie w łydkach, którego nazwać ani określić nie potrafię, ale które niechybnie zapowiada niemoc na dany dzień.
Początkowo pomyślałam, że go zignoruję i przejmować się nie będę, ale szybko okazało się, że nic z tego.
Nie cieszył nas ten upalny dzień, tym bardziej, że trasa w Komańczy, którą zapamiętałam z ubiegłego roku w dużej części biegła w otwartym terenie.
Uzbroiłam się znowu w drugi bidon z wodą i to znowu mnie uratowało, bo pomimo, że nie jechało mi się fajnie, to jakichś większych kryzysów nie było. Na starcie spiker podaje długość trasy (nie sprawdziłam tego wcześniej, jakieś takie rozluźnienie urlopowe nastąpiło i nic mi się nie chciało). Zdziwiona jestem kiedy słyszę, że trasa ma mieć 44 km i tylko 800 m przewyższenia. Nie tak dawno ktoś na jednym z bardziej znanych portali kolarskich nazwał trasę w Stroniu Śląskim ( 39 km, 1200 m przewyższenie) groteskową. Jak więc trzeba byłoby nazwać tę?
Wyprzedzę trochę fakty. Gdyby nie było tego dnia błota, które znacznie utrudniło i uatrakcyjniło trasę, byłaby naprawdę dość (muszę użyć tego słowa) banalna i szybka.
Chociaż wiadomo – okolica świetna, tereny piękne.
Tego dnia nie kręciło się tak szybko, bo podłoże to uniemożliwiało.
Start i początek asfaltem. Szybko. Początkowo staram się nadążyć za peletonem, potem peleton się trochę rozrywa i mnie się.. jakoś specjalnie nie chce. Tego dnia zniknęła wola walki i wielka chęć jazdy jaką miałam np. w Wojniczu. Bywa. Może niezupełnie, bo wróciła gdzieś ok 25 kilometra, ale to było już zdecydowanie zbyt późno.
W ubiegłym roku zaraz na starcie zaliczyłam upadek przy zjeździe do rzeki (ostry dość szutrowy zakręt). W tym roku, więc już wiem jak należy tam jechać. Nie wie tego jednak dziewczyna jadąca tuż przede mną i przewraca się. Szczęśliwie udaje mi się ją ominąć i zaczyna się długiiiii podjazd łąką. Męczący. Łąki jakie są każdy wie. Wertepy, więc kręci się mozolnie.
Na poboczu widzę Pawła Przybyło, który tym razem wybrał się na giga, ale pech i uszkodzona klamka hamulcowa (w efekcie jednak dojechał do mety, bo jakoś udało mu się ten hamulec reanimować).
Generalnie początek tego maratonu to prawie bezustanne wspinanie się do góry. Trzeba było więc wykazać cierpliwość, zwłaszcza na asfaltowym podjeździe po serpentynach.
Asfaltowe podjazdy mają to do siebie, że jak świeci słońce to bardzo mocno na nich przygrzewa:). Szukam więc cienia i zjeżdżam jak najbardziej na lewo, bo tam jest trochę drzew. Wyprzedza mnie Jacek z Krynicy. Jacek jak mnie widzi przed maratonem zwykł jest mawiać:
A z tą panią to jedziemy do połowy maratonu, a potem ona jedzie sobie, a ja zostaje.
Tego dnia mówię mu: ale dzisiaj mój rower jest bardzo leniwy.
Na tym asfaltowym podjeździe Jacek mnie wyprzedza. Jednak ambicja, która gdzieś tego dnia też się rozleniwiła, dochodzi do siebie i wyprzedzam go z kolei ja.
A potem wjeżdżamy do lasu i bardzo długi odcinek (przygraniczny), to las. Mozolnie i do góry z błotem w tle. Błotem w stylu bieszczadzkim (Komańcza leży na pograniczu Beskidu Niskiego i Bieszczadów) czyli błoto mocno śliskie, oblepiające opony, osprzęt. Są momenty więc, ze rower waży znacznie więcej niż powinien, a błoto z opon nie chce odpadać bo nie ma gdzie, ciągle jest pod górę.
Ale to bardzo fajny fragment trasy. Zaczyna się podejście (dla mnie podejście, bo nie mam tyle siły żeby walczyć z błotem na tym podjeździe), ale większość moich towarzyszy również idzie.
Wyprzedza mnie Jacek. W ubiegłym roku wyprzedził mnie w tym samym miejscu. Pomyślałam wtedy: no tak GOPROWIEC to przyzwyczajony do chodzenia pod górę. Ale myślę sobie: spokojnie Iza… Jacek w końcu kiedyś się zmęczy i może go jeszcze dojdziesz. Zjeżdżamy na asfalt i bardzo długa prosta (kilka kilometrów) po asfalcie w pełnym słońcu. Potem nagły skręt w prawo pod górę i tam jest już bufet ( na którym niestety dla niektórych zabrakło wody, ja mam to szczęście, że kiedy dojeżdżam, woda już jest). Chyba zbyt późno był ten bufet, jak na takie warunki pogodowe, bo to jakiś chyba 28 km o ile dobrze pamiętam.
Tuż przed bufetem zjadam drugiego żela, magnez, na bufecie kawałek arbuza i jedziemy dalej. Zaczyna się masakrycznie (jak się później okazało) długi podjazd łąką.
Nie pamiętam go z ubiegłego roku, trasa jest trochę zmieniona. Przed sobą w oddali widzę kilku kolarzy, myślę, że może uda się do nich dojechać.
Zaczyna mi się jechać lepiej. Wyprzedzam jednego, potem drugiego i wydaje mi się, ze widzę przed sobą co prawda dość daleko, ale jednak… tak, tak jest Jacek.
Myślę sobie: mam cię Jacku na widelcu i teraz nie odpuszczę.
Jadę i zbliżam się. Jacek już idzie, popija, widać, że jest zmęczony. Mówię: Gorąco?
- Gorąco – odpowiada.
A ja czuję się dobrze. Co chwilę polewam się wodą, ubranie jest mokre, wiaterek wieje, więc ten podjazd idzie mi nadspodziewanie łatwo.
A potem jest wjazd do lasu. Jakiś niefrasobliwy fotograf stoi tuż przed wjazdem na środku ścieżki. Celuje we mnie aparatem, ale jestem przekonana, że usunie się jak już będę się zbliżać. Nic z tego. Na szczęście po prawej stronie jest trochę miejsca, więc odbijam w prawo i unikam kraksy. Z rozmów z innymi wiem, że tak robił zdjęcia wszystkim. Mało rozsądnie naprawdę.
A w lesie zaczyna się błotna sekwencja. W ubiegłym roku jechało tutaj się super płynnie i szybko. Zyskałam tu przewagę na Anią z Rzeszowa. Tym razem trzeba być bardzo ostrożnym bo błoto nie wybacza, o czym się przekonuje (mało groźny na szczęście upadek). Tego dnia wielu zawodników i to takich dobrze zjeżdżających miało bliskie spotkania z matką ziemią. Końcówka jest wymagająca, głownie z powodu błota.
Ostatnie 5 km maratonu to zdecydowanie jeden z fajniejszych fragmentów na tej trasie. Przez błoto poprzeczka jest podniesiona znacznie wyżej niż w ubiegłym roku. Jeszcze przejazd przez rzekę, która przynosi orzeźwienie, więc krzyczę:
ale fajnie....
Pani robiąca zdjęcia mówi: wreszcie ktoś zadowolony!
Udaje się cało dojechać do mety. Czas mało satysfakcjonujący i 45 min gorszy niż w ubiegłym roku (nie dotyczy to jednak tylko mnie, raczej wszystkich), ale mimo wszystko myślę, że gdybym początek maratonu pojechała z większą werwą to byłoby lepiej o jakieś 15 minut.
A potem następuje już to co w Komańczy najlepsze czyli smakowite i zupełnie wyjątkowe jak na maratonowe cykle jedzenie. Zupa, pierogi, kiełbasa, chleb ze smalcem, ogórki… Pycha.
Jeśli chodzi o tę część organizacji : perfekcyjna.
I muszę jeszcze o dwóch rzeczach wspomnieć: po pierwsze gratulacje dla Pani Krystyny, jak zwykle na dystansie giga. Tym razem miała rywalkę, ale pokonała ją ze sporą przewagą i udowodniła tym, którzy uważają, ze jest jej łatwo bo nie ma rywalek, że to nie tak. Że walczy, że jedzie jak może najlepiej. Ja ją znam więc wiem, ze tak jest za każdym razem. ( tak sobie pomyślałam, że gdyby tak wprowadzić w Cyklo drużynową klasyfikację miast to my dziewczyny z Tarnowa miałybyśmy spore szanse na dobry wynik: Krysia, Monia Podos, ja, Kasia Pasula – sporo nas jak na jedno miasto).
A druga sprawa.. śmieci… No kochani…. Prawie ich nie było!!! Ja zauważyłam dwa opakowania po żelach i jedną butelkę. To wszystko. Jest coraz lepiej. Dziękujemy!
A trasa cóż… trochę rozczarowuje (Wojnicz zdecydowanie fajniejszy, chociaż takich fajnych warunków do mtb nie ma jak Komańcza). I to rozczarowanie co do trasy nie dotyczy tylko mnie (to są opinie innych również).
Ale zdecydowanie pomimo tego warto do Komańczy przyjechać. Jest przyjaźnie, jest pyszne jedzenie, jest po prostu świetna atmosfera.
Cyklokarpaty Komańcza
Miejsce kategoria 5/6
Miejsce kobiety open: 10/14
Open 175/200
Są takie dni…
Dni, kiedy noga nie podaje, głowa też odmawia współpracy, a jak dojdą do tego jeszcze mało korzystne warunki atmosferyczne (do których zdecydowanie w moim przypadku należy upał) i wtedy po prostu nie wychodzi.
Być może 4 wyścig w ciągu dwóch tygodni dał mi się we znaki, a być może po prostu to był TAKI DZIEŃ.
Już na rozgrzewce czułam to dziwne uczucie w łydkach, którego nazwać ani określić nie potrafię, ale które niechybnie zapowiada niemoc na dany dzień.
Początkowo pomyślałam, że go zignoruję i przejmować się nie będę, ale szybko okazało się, że nic z tego.
Nie cieszył nas ten upalny dzień, tym bardziej, że trasa w Komańczy, którą zapamiętałam z ubiegłego roku w dużej części biegła w otwartym terenie.
Uzbroiłam się znowu w drugi bidon z wodą i to znowu mnie uratowało, bo pomimo, że nie jechało mi się fajnie, to jakichś większych kryzysów nie było. Na starcie spiker podaje długość trasy (nie sprawdziłam tego wcześniej, jakieś takie rozluźnienie urlopowe nastąpiło i nic mi się nie chciało). Zdziwiona jestem kiedy słyszę, że trasa ma mieć 44 km i tylko 800 m przewyższenia. Nie tak dawno ktoś na jednym z bardziej znanych portali kolarskich nazwał trasę w Stroniu Śląskim ( 39 km, 1200 m przewyższenie) groteskową. Jak więc trzeba byłoby nazwać tę?
Wyprzedzę trochę fakty. Gdyby nie było tego dnia błota, które znacznie utrudniło i uatrakcyjniło trasę, byłaby naprawdę dość (muszę użyć tego słowa) banalna i szybka.
Chociaż wiadomo – okolica świetna, tereny piękne.
Tego dnia nie kręciło się tak szybko, bo podłoże to uniemożliwiało.
Start i początek asfaltem. Szybko. Początkowo staram się nadążyć za peletonem, potem peleton się trochę rozrywa i mnie się.. jakoś specjalnie nie chce. Tego dnia zniknęła wola walki i wielka chęć jazdy jaką miałam np. w Wojniczu. Bywa. Może niezupełnie, bo wróciła gdzieś ok 25 kilometra, ale to było już zdecydowanie zbyt późno.
W ubiegłym roku zaraz na starcie zaliczyłam upadek przy zjeździe do rzeki (ostry dość szutrowy zakręt). W tym roku, więc już wiem jak należy tam jechać. Nie wie tego jednak dziewczyna jadąca tuż przede mną i przewraca się. Szczęśliwie udaje mi się ją ominąć i zaczyna się długiiiii podjazd łąką. Męczący. Łąki jakie są każdy wie. Wertepy, więc kręci się mozolnie.
Na poboczu widzę Pawła Przybyło, który tym razem wybrał się na giga, ale pech i uszkodzona klamka hamulcowa (w efekcie jednak dojechał do mety, bo jakoś udało mu się ten hamulec reanimować).
Generalnie początek tego maratonu to prawie bezustanne wspinanie się do góry. Trzeba było więc wykazać cierpliwość, zwłaszcza na asfaltowym podjeździe po serpentynach.
Asfaltowe podjazdy mają to do siebie, że jak świeci słońce to bardzo mocno na nich przygrzewa:). Szukam więc cienia i zjeżdżam jak najbardziej na lewo, bo tam jest trochę drzew. Wyprzedza mnie Jacek z Krynicy. Jacek jak mnie widzi przed maratonem zwykł jest mawiać:
A z tą panią to jedziemy do połowy maratonu, a potem ona jedzie sobie, a ja zostaje.
Tego dnia mówię mu: ale dzisiaj mój rower jest bardzo leniwy.
Na tym asfaltowym podjeździe Jacek mnie wyprzedza. Jednak ambicja, która gdzieś tego dnia też się rozleniwiła, dochodzi do siebie i wyprzedzam go z kolei ja.
A potem wjeżdżamy do lasu i bardzo długi odcinek (przygraniczny), to las. Mozolnie i do góry z błotem w tle. Błotem w stylu bieszczadzkim (Komańcza leży na pograniczu Beskidu Niskiego i Bieszczadów) czyli błoto mocno śliskie, oblepiające opony, osprzęt. Są momenty więc, ze rower waży znacznie więcej niż powinien, a błoto z opon nie chce odpadać bo nie ma gdzie, ciągle jest pod górę.
Ale to bardzo fajny fragment trasy. Zaczyna się podejście (dla mnie podejście, bo nie mam tyle siły żeby walczyć z błotem na tym podjeździe), ale większość moich towarzyszy również idzie.
Wyprzedza mnie Jacek. W ubiegłym roku wyprzedził mnie w tym samym miejscu. Pomyślałam wtedy: no tak GOPROWIEC to przyzwyczajony do chodzenia pod górę. Ale myślę sobie: spokojnie Iza… Jacek w końcu kiedyś się zmęczy i może go jeszcze dojdziesz. Zjeżdżamy na asfalt i bardzo długa prosta (kilka kilometrów) po asfalcie w pełnym słońcu. Potem nagły skręt w prawo pod górę i tam jest już bufet ( na którym niestety dla niektórych zabrakło wody, ja mam to szczęście, że kiedy dojeżdżam, woda już jest). Chyba zbyt późno był ten bufet, jak na takie warunki pogodowe, bo to jakiś chyba 28 km o ile dobrze pamiętam.
Tuż przed bufetem zjadam drugiego żela, magnez, na bufecie kawałek arbuza i jedziemy dalej. Zaczyna się masakrycznie (jak się później okazało) długi podjazd łąką.
Nie pamiętam go z ubiegłego roku, trasa jest trochę zmieniona. Przed sobą w oddali widzę kilku kolarzy, myślę, że może uda się do nich dojechać.
Zaczyna mi się jechać lepiej. Wyprzedzam jednego, potem drugiego i wydaje mi się, ze widzę przed sobą co prawda dość daleko, ale jednak… tak, tak jest Jacek.
Myślę sobie: mam cię Jacku na widelcu i teraz nie odpuszczę.
Jadę i zbliżam się. Jacek już idzie, popija, widać, że jest zmęczony. Mówię: Gorąco?
- Gorąco – odpowiada.
A ja czuję się dobrze. Co chwilę polewam się wodą, ubranie jest mokre, wiaterek wieje, więc ten podjazd idzie mi nadspodziewanie łatwo.
A potem jest wjazd do lasu. Jakiś niefrasobliwy fotograf stoi tuż przed wjazdem na środku ścieżki. Celuje we mnie aparatem, ale jestem przekonana, że usunie się jak już będę się zbliżać. Nic z tego. Na szczęście po prawej stronie jest trochę miejsca, więc odbijam w prawo i unikam kraksy. Z rozmów z innymi wiem, że tak robił zdjęcia wszystkim. Mało rozsądnie naprawdę.
A w lesie zaczyna się błotna sekwencja. W ubiegłym roku jechało tutaj się super płynnie i szybko. Zyskałam tu przewagę na Anią z Rzeszowa. Tym razem trzeba być bardzo ostrożnym bo błoto nie wybacza, o czym się przekonuje (mało groźny na szczęście upadek). Tego dnia wielu zawodników i to takich dobrze zjeżdżających miało bliskie spotkania z matką ziemią. Końcówka jest wymagająca, głownie z powodu błota.
Ostatnie 5 km maratonu to zdecydowanie jeden z fajniejszych fragmentów na tej trasie. Przez błoto poprzeczka jest podniesiona znacznie wyżej niż w ubiegłym roku. Jeszcze przejazd przez rzekę, która przynosi orzeźwienie, więc krzyczę:
ale fajnie....
Pani robiąca zdjęcia mówi: wreszcie ktoś zadowolony!
Udaje się cało dojechać do mety. Czas mało satysfakcjonujący i 45 min gorszy niż w ubiegłym roku (nie dotyczy to jednak tylko mnie, raczej wszystkich), ale mimo wszystko myślę, że gdybym początek maratonu pojechała z większą werwą to byłoby lepiej o jakieś 15 minut.
A potem następuje już to co w Komańczy najlepsze czyli smakowite i zupełnie wyjątkowe jak na maratonowe cykle jedzenie. Zupa, pierogi, kiełbasa, chleb ze smalcem, ogórki… Pycha.
Jeśli chodzi o tę część organizacji : perfekcyjna.
I muszę jeszcze o dwóch rzeczach wspomnieć: po pierwsze gratulacje dla Pani Krystyny, jak zwykle na dystansie giga. Tym razem miała rywalkę, ale pokonała ją ze sporą przewagą i udowodniła tym, którzy uważają, ze jest jej łatwo bo nie ma rywalek, że to nie tak. Że walczy, że jedzie jak może najlepiej. Ja ją znam więc wiem, ze tak jest za każdym razem. ( tak sobie pomyślałam, że gdyby tak wprowadzić w Cyklo drużynową klasyfikację miast to my dziewczyny z Tarnowa miałybyśmy spore szanse na dobry wynik: Krysia, Monia Podos, ja, Kasia Pasula – sporo nas jak na jedno miasto).
A druga sprawa.. śmieci… No kochani…. Prawie ich nie było!!! Ja zauważyłam dwa opakowania po żelach i jedną butelkę. To wszystko. Jest coraz lepiej. Dziękujemy!
A trasa cóż… trochę rozczarowuje (Wojnicz zdecydowanie fajniejszy, chociaż takich fajnych warunków do mtb nie ma jak Komańcza). I to rozczarowanie co do trasy nie dotyczy tylko mnie (to są opinie innych również).
Ale zdecydowanie pomimo tego warto do Komańczy przyjechać. Jest przyjaźnie, jest pyszne jedzenie, jest po prostu świetna atmosfera.
Start © lemur
Pomagali miejscowi © lemuriza1972
A za chwilę będzie chłodniej © lemuriza1972
Trochę ochłody © lemuriza1972
Błota nie zabrakło tej soboty © lemuriza1972
Pani Krystyna na podium © lemuriza1972
A tutaj przyglądam się żbikom pod podium © lemuriza1972
Dekoracja © lemuriza1972
Marcin na dekoracji © lemuriza1972
Pani Krystyna z medalem © lemuriza1972
- DST 44.00km
- Teren 35.00km
- Czas 03:28
- VAVG 12.69km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 4 sierpnia 2014
Do Radłowa i z powrotem
Do Radłowa. Tam opalanie, pływanie, czytanie czyli jednym słowem URLOP:).
Jazda tylko i wyłącznie "dojazdowa", spokojnie i wolno, zresztą w tym upale to inaczej mi się za bardzo nie chce. Jutro ma być chyba chłodniej, to może przyjdzie czas na jakąś dłuższą jazdę.
Jazda tylko i wyłącznie "dojazdowa", spokojnie i wolno, zresztą w tym upale to inaczej mi się za bardzo nie chce. Jutro ma być chyba chłodniej, to może przyjdzie czas na jakąś dłuższą jazdę.
- DST 30.00km
- Czas 01:29
- VAVG 20.22km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 3 sierpnia 2014
Rozjazd
Trzeba było umyć zbłocny mocno po wczorajszym wyścigu rower, więc na myjkę, a potem jeszcze do Lasu Radłowskiego na krótką przejażdżkę, spokojną bardzo, bo na nic więcej ochoty nie było.
Krótkie posiedzenie nad stawem w Lesie z dala od ludzi i nadwodnych (np dwudniakowych) wrzasków, przekleństw i zapachów z grilla.
A teraz na żużel.. będzie ciekawy mecz (o ile jakas burza nie przyjdzie, bo się trochę na nią zanosi).
Krótkie posiedzenie nad stawem w Lesie z dala od ludzi i nadwodnych (np dwudniakowych) wrzasków, przekleństw i zapachów z grilla.
A teraz na żużel.. będzie ciekawy mecz (o ile jakas burza nie przyjdzie, bo się trochę na nią zanosi).
- DST 25.00km
- Teren 7.00km
- Czas 01:14
- VAVG 20.27km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 2 sierpnia 2014
Komańcza
No i kolejny wyścig w tym sezonie mam za sobą. Zdecydowanie to nie był mój dzień. Najsłabszy punktowo w tym roku mój "występ" na Cyklo.
Od samego początku nie jechało się dobrze - i bynajmniej nie chodzi o to, że był upał i spore ilości sporego błota:) ( a to błoto z gatunku ciężkich do jazdy).
Jakoś tak nogi ciężkie (myślę, że skumulowało się zmęczenie z ostatnich dwóch tygodni, w koncu to był czwarty wyścig na przestrzeni ostatnich dwóch tygodni).
"Zmaściłam" początek, jakieś tak 25 km jechało mi się bardzo ciężko, potem złapałam drugi oddech na maskarycznie długim podjeździe łąką i tam było lepiej. No ale to już było zdecydowanie zbyt późno.
Ale jak się nie ma szczęście na wyścigu (czasem przychodzą takie dni, że jedzie się nadzwyczajnie ciężko), to ma się szczęście w tomboli:).
Tak było w Wiśle, tak było dzisiaj.
Najważniejsze, że objechane bez szkód na ciele i sprzęcie. 5 wyścig w Cyklo zaliczony, do generalki jest już potrzebny tylko jeden start.
Ale tak sobie myślałam dzisiaj jadąc, co to będzie w Piwnicznej, gdzie trasa dłuższa tylko o 6 km, ale przewyższenie większe o 1100 m.
No cóż.. pewnie będzie długiiiiiii wyścig dla mnie.
ale to dopiero za 1,5 miesiąca.
Teraz dwa tygodnie odpoczynku od ścigania, to może jakoś się zregeneruję i w Wierchomli będzie się jechać lepiej.
a póki co najważniejsze, że jeszcze tydzień urlopu i będzie można odpocząć:).
Od samego początku nie jechało się dobrze - i bynajmniej nie chodzi o to, że był upał i spore ilości sporego błota:) ( a to błoto z gatunku ciężkich do jazdy).
Jakoś tak nogi ciężkie (myślę, że skumulowało się zmęczenie z ostatnich dwóch tygodni, w koncu to był czwarty wyścig na przestrzeni ostatnich dwóch tygodni).
"Zmaściłam" początek, jakieś tak 25 km jechało mi się bardzo ciężko, potem złapałam drugi oddech na maskarycznie długim podjeździe łąką i tam było lepiej. No ale to już było zdecydowanie zbyt późno.
Ale jak się nie ma szczęście na wyścigu (czasem przychodzą takie dni, że jedzie się nadzwyczajnie ciężko), to ma się szczęście w tomboli:).
Tak było w Wiśle, tak było dzisiaj.
Najważniejsze, że objechane bez szkód na ciele i sprzęcie. 5 wyścig w Cyklo zaliczony, do generalki jest już potrzebny tylko jeden start.
Ale tak sobie myślałam dzisiaj jadąc, co to będzie w Piwnicznej, gdzie trasa dłuższa tylko o 6 km, ale przewyższenie większe o 1100 m.
No cóż.. pewnie będzie długiiiiiii wyścig dla mnie.
ale to dopiero za 1,5 miesiąca.
Teraz dwa tygodnie odpoczynku od ścigania, to może jakoś się zregeneruję i w Wierchomli będzie się jechać lepiej.
a póki co najważniejsze, że jeszcze tydzień urlopu i będzie można odpocząć:).
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 1 sierpnia 2014
Takie tam...
Sporo dni bez roweru (chociaż wczoraj zrobiłam kilka km na rowerze... nie pamiętam nazwy, ale na pewno ważył z 16 kg:)).
Jest urlop:), więc byłam w Mielcu, no ale trzeba było wrócić, bo jutro maraton.
Tak więc dzisiaj na myjkę i kilka kilometrów po lesie na rozkręcenie nóg.
Duszno... chociaż dzisiaj bez słońca.
Za to jutro w Komańczy słońce już na pewno będzie.
Ech... który to już wyścig w upale?
Pewnie będzie "bombowe" połączenie czyli upał i błoto, ale mam nadzieję jakoś damy rady.
Specjalnie nie myślę i nie przygotowuję się do tego wyścigu.
Ot takie rozluźnienie urlopowe.
Ale dzisiaj pomyślałam, że to będzie wyzwanie, bo to będzie 4 wyścig na przestrzeni ostatnich dwóch tygodni. Syto dość.
Taką wypowiedź Bartka Janowskiego znalazłam dzisiaj w sieci.
Świadczy ona o tym, że jeśli chodzi o maratony to GG się już zwyczajnie nie chce. Bo że potrafi.. to my wiemy.... a ta wypowiedź w tym przekonaniu jeszcze bardziej nas utwierdza.
"Wielkie gratulacje należą się organizatorowi Grzegorzowi Golonce i jego całej ekipie, za genialną trasę i profesjonalne ogarnięcie międzynarodowego przedsięwzięcia, tak wielkiego jak etapówka MTB Challenge. Po prostu świetna robota!”
Jest urlop:), więc byłam w Mielcu, no ale trzeba było wrócić, bo jutro maraton.
Tak więc dzisiaj na myjkę i kilka kilometrów po lesie na rozkręcenie nóg.
Duszno... chociaż dzisiaj bez słońca.
Za to jutro w Komańczy słońce już na pewno będzie.
Ech... który to już wyścig w upale?
Pewnie będzie "bombowe" połączenie czyli upał i błoto, ale mam nadzieję jakoś damy rady.
Specjalnie nie myślę i nie przygotowuję się do tego wyścigu.
Ot takie rozluźnienie urlopowe.
Ale dzisiaj pomyślałam, że to będzie wyzwanie, bo to będzie 4 wyścig na przestrzeni ostatnich dwóch tygodni. Syto dość.
Taką wypowiedź Bartka Janowskiego znalazłam dzisiaj w sieci.
Świadczy ona o tym, że jeśli chodzi o maratony to GG się już zwyczajnie nie chce. Bo że potrafi.. to my wiemy.... a ta wypowiedź w tym przekonaniu jeszcze bardziej nas utwierdza.
"Wielkie gratulacje należą się organizatorowi Grzegorzowi Golonce i jego całej ekipie, za genialną trasę i profesjonalne ogarnięcie międzynarodowego przedsięwzięcia, tak wielkiego jak etapówka MTB Challenge. Po prostu świetna robota!”
- DST 25.00km
- Teren 7.00km
- Czas 01:14
- VAVG 20.27km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 28 lipca 2014
Maraton nr 50 - Cyklokarpaty WOJNICZ
Maraton nr 50!!!
Cyklokarpaty Wojnicz
Czas: 3 h 38 minut
Kategoria m 5/7
Kobiety open: 8/12
Przewyższenie 1200m
Km: 51
Kiedy odwołano majowy Wojnicz i pojawił się nowy lipcowy termin (niestety „kolidujący” z terminem maratonu w Stroniu) zaczęłam nieśmiało myśleć o przejechaniu na drugi dzień Wojnicza.
Plany były nieśmiałe ponieważ tylko raz jechałam zawody dzień po dniu (ale były to zawody na orientację, ze znacznie łatwiejszymi trasami, no i nie jechałam sama, ale w parze z Mirkiem, a wtedy jedzie się łatwiej).
Pomysł trochę mniej mi się zaczął podobać po ubiegłotygodniowym mega upalnym Jaśle. Pomyślałam, że jeśli w następny weekend będzie podobny upał, po prostu nie dam rady przejechać dwóch maratonów pod rząd. Ale myśl ciągle w głowie „siedziała”.
Decyzję uzależniałam od stanu organizmu i roweru po przejechaniu maratonu w Stroniu. W sumie długo się nie zastanawiałam, bo cała tarnowska frakcja GTA plus Adam zamierzali Wojnicz przejechać. Stwierdziłam więc, że nie będę się wyłamywać i spróbuję. Poza tym bardzo chciałam w taki sposób (startując) podziękować Marcinowi Bialikowi i jego pomocnikom za trud włożony w organizację maratonu. Pomyślałam: najwyżej się nie uda ( ale myśli, że się nie uda, skoro już zdecydowałam , że stanę na starcie, jakoś do siebie jednak za bardzo nie dopuszczałam), w myśl zasady: lepiej żałować, że się spróbowało niż żałować, że się nie spróbowało.
W Stroniu było b. ciepło, ale nie tak upalnie jak w Jaśle. Wojnicz zapowiadał się gorzej, bo prognozy pogody przewidywały bardzo wysokie temperatury. 5 godzinna podróż ze Stronia też była dość męcząca, powrót do Tarnowa późny.
Na szczęście obudziłam się w dobrej kondycji. Postanowiłam sprawdzić klocki ( na jakieś większe serwisowanie roweru nie było czasu, więc tylko smarowanie łańcucha). Okazało się, że z tyłu jest ich niewiele, a ponieważ spodziewałam się , że na wojnickiej trasie może być błotnie, postanowiłam klocki zmienić. Było z tym trochę problemów. Był moment, że pomyślałam, że to koniec, coś nie tak jest z hamulcem i z takim nie działającym na pewno nie pojadę. Udało się. W końcu stwierdziłam, że wszystko działa ok, wiec jadę do Wojnicza.
Przez te nerwy śniadanie byle jakie, na szybko, więc obawiam się, że wielkiej mocy nie będzie. W ogóle byłam bardzo, bardzo ciekawa jak zareaguje mój organizm na taki wysiłek dzień po dniu, jak będą pracowały nogi. W dodatku w takim upale. I co?
I niespodzianka. Naprawdę było ok. Jechałam jak każdy inny maraton, a może nawet lepiej, bo przez całą trasę ostro walczyłam z Magdą Winiarczyk (ostatecznie poległam 13 sekund, co nie zmienia nic , bo mam poczucie ogromnej satysfakcji po ukończeniu tego maratonu i po takiej walce na trasie. Bo nie odpuszczałam ani na chwilę).
Start i jest bardzo szybko.. Bałam się takiego właśnie tempa. Jak ja sobie dam radę tym razem? Na zmęczeniu. Ale jadę. Noga podaje. Pierwszy podjazd, którego się obawiałam ( że ludzie będą „spadać” z rowerów), idzie sprawnie. Jest w dużo lepszym stanie niż kiedy jechałam tutaj dwa tygodnie temu. Dwa tygodnie temu było sporo błota, słaba przyczepność, masa luźnych kamieni. Teraz nie jest tak źle. Na tym podjeździe mija mnie Magda i pierwsza myśl… nie gonię, bo się zagotuję, zabraknie mi sił i nie dojadę do mety. Ale jednak ambicja to ambicja i trzymam się tuż za nią. Zaczyna się zjazd przez las i Magda jeździe coraz wolniej, a ja korzystam z pierwszej okazji i wyprzedzam. Bardzo długo Magdy nie widzę i sądzę, że ją zgubiłam, ale jak się potem okazuje… jest uparta. W którymś momencie na śliskim zjeździe, gdzie rower mi nieznacznie się przechyla odpina mi się koło. Oj jest mało przyjemnie. Ustawiam rower na boku i zapinam koło. Obok przejeżdża kilku panów, ale żaden nawet nie zapytał, co się stało i czy trzeba pomóc.
Przez jakiś czas jadę asekuracyjnie ( wyobraźnia działa, myślę co byłoby gdybym koło odpięło się na jakimś szybkim zjeździe). Postanawiam na bufecie sprawdzić jeszcze raz czy wszystko na pewno jest w porządku. Dlaczego się odpięło? Widocznie nie zapięłam go zbyt mocno wymieniając klocki.
Przed wjazdem do lasu, tuż przed Melsztynem Magda mija mnie na podjeździe. Wiem, ze zaraz będzie niełatwy zjazd w lesie a dzisiaj dodatkowo śliski, więc myślę sobie, że będzie to moja szansa. Tak jest. Magda schodzi z roweru, ja jadę ( łatwo nie jest, bo jest bardzo ślisko, a wszystko mega rozjeżdżone). Jeszcze mały wypadek, wielki patyk wkręca mi się w szprychy, na szczęście w porę go zauważam i wyjmuję, nie ma żadnych szkód. Gdybym go nie zauważyła i pojechała dalej, to pewnie byłby koniec maratonu. Potem jest bufet , sprawdzam koło raz jeszcze, nalewam picie i jadę dalej.
Ostro pod górę po asfalcie w kierunku ruin w Melsztynie. Do ruin podchodzę, bo wiem, co mnie tam czeka. Zwykle tam zjeżdżam i jak jest ślisko to nie jest łatwo. Dość stromo, wiec wiem , że z podjechaniem będzie problemem. Magda tuż za mną. Zjeżdżam z ruin i mocno do przodu, wiem, że zaraz będzie wąwóz, z którym Magda pewnie będzie mieć problem.
Wąwóz ( krótki odcinek, ale zdecydowanie jak na cyklokarapackie trasy dość trudny – kamienie, koleiny, do tego ślisko) zjeżdżam i jadę dalej. Nie wiem ile razy potem wyprzedzała Magda mnie (zwykle na podjazdach), albo ja ją (na zjazdach). Było tego dużo. Na ostrym zakręcie Magda mówi: jedź, jedź i tak mnie wyprzedzisz na zjeździe. Mówię, że siły mam nadwątlone, bo wczoraj maraton, ona mówi, że wczoraj jechała jakiś szosowy wyścig i mówi mi, że generalnie jeździ na szosie, więc kompletnie nie potrafi zjeżdżać i czasem jej wstyd. No więc jak się okazuje obydwie jedziemy wyścig dzień po dniu. W którymś momencie (jest delikatnie pod górę po szutrze) widzę Marcina Bialika, pyta mnie czy mnie polać wodą, mówię, że tak. Pyta mnie: a tobie co? Zapierd… jak maszyna. Popsułaś się?
Śmieje się i mówię: uciekam:).
Ale Magda mnie dochodzi i wyprzedza. W lesie na zjeździe trzymam się jej, ale jest trudno. Na jakieś 4 km przed metą odchodzi mi trochę na asfalcie, ale obiecuję sobie nie odpuszczać. Wiem, że będzie trudno, widać szosowe przygotowanie Magdy, ma sporo pary. A do mety już prawie tylko asfalt. Potem myślę: po co ci to? Miałaś tutaj tylko dojechać do mety, to miał być sukces po wczorajszym maratonie – dojechanie do mety. Ambicja nie pozwala jednak na odpuszczanie. To jadę i gonię , jedziemy bardzo , bardzo szybko. Kiedy wpadamy na starą czwórkę, na liczniku mam grubo ponad 40 km/h. Zawsze mnie to dziwi, skąd pod koniec maratonu człowiek ma jeszcze tyle sił. Zbliżam się do niej, ale wiem, że już nie zdążę bo do mety jest jakieś 500 m. Gdyby było trochę więcej to kto wie. Być może by się udało.
Na mecie jest 13 sekund przede mną, ale obie jesteśmy zadowolone, dziękujemy sobie. Miło, fajnie, przyjemnie. Nie ma żadnej „złości”, że to ona wygrała.
Dla mnie samo ukończenie tego maratonu to spora satysfakcja. Nie dość, ze dzień po innym starcie, to jeszcze ten jubileusz. 50 maratonów , to może nie jest jakaś super imponująca liczba, ale to już coś.
A trasa? Marcin Bialik i spółka postarali się. Zmienili trasę w stosunku do tej z ubiegłego roku. Stała się naprawdę ciekawsza i dużo bardziej wymagająca. Niektóre odcinki w lesie takie naprawdę górskie. Pewnie sporo osób było mocno zdziwionych skąd w okolicach Wojnicza takie „góry”. Tym razem były też widoki, bo mgła i deszcz z ubiegłego roku, to tylko wspomnienie. Sporo smaku dodały trasie również śliskie zjazdy (a to nie było takie fajne błoto jak w Pruchniku, tylko śliska glina, trzeba było bardzo uważać). Do tego upał zrobił swoje. Na szczęście trasa w 2/3 pewnie biegła przez las, więc upał nie był tak odczuwalny jak np. w Jaśle. Dużo fajniej się jechało. Ja sama jestem zdziwiona, ze jechało mi się tak dobrze, że wynik punktowo taki sam jak w Jaśle, a przecież jechałam na zmęczeniu. To mnie bardzo podbudowało. No i maraton numer 50 ukończony, fajnie było to świętować na własnych śmieciach.
Organizacja bez zarzutu. Niektórzy skarżą się na oznaczenie trasy, ale nie bardzo wiem o co chodzi, bo ani przez moment nie miałam żadnych wątpliwości. I jeszcze muszę wspomnieć o kibicującej na trasie Pani, która wymachiwała polską flagą, a jak mnie zobaczyła to krzyczała: brawo dziewczyna!!!
Dekoracja, miejsce 5 , tym razem satysfakcjonuję mnie, bo o 4 walczyłam dzielnie. Nie udało się, ale nie mam sobie nic do zarzucenia. Podczas dekoracji, ktoś mówi do burmistrza: a to jest ta pani, co tak ładnie o nas pisze. Miło.
Pisze i pisać będzie, bo wojnickie tereny są piękne, mają duży potencjał i naprawdę kolarze z Tarnowa powinni pojawiać się tam częściej.
Cała nasza tarnowska frakcja GTA plus Adam, dzielnie stanęła na starcie na drugi dzień po maratonie i po męczącej podróży. Wyniki dobre, satysfakcjonujące nas ( Krysia jak zwykle jako jedyna kobieta przejechała giga, Marcin w końcu zdobył upragnione trzecie miejsce, Andrzej był 6).
I jeszcze słówko o śmieceniu na trasie. Nasza akcja chyba zaczyna przynosić spodziewane efekty. Śmieci na trasie chyba było mniej ( ale były!!!).
Nie do wszystkich dociera to, że wyrzucając je postępują źle. Na starcie , w sektorze stał obok mnie zawodnik, od którego cała akcja się zaczęła. Ten sam, który na trasie w Pruchniku wyrzucił butelkę. Ktoś podawał mu butelkę z jednym z bardziej znanych izotoników, a on (wyraźnie pod moim adresem) powiedział do tej osoby: daj, daj.. będzie czym rzucać. Czy rzucał , nie wiem. Nie widziałam, ale pozostawię to bez komentarza, bo takim zachowaniem daje świadectwo o sobie i podejściu do tematu. Zero refleksji. Szkoda tylko, że nie zdaje sobie sprawy, że "pracuje" nie tylko na swoje konto, ale również na konto teamu, w którym jeździ.
Pozostałym, którzy czynnie przyłączyli się do naszej akcji, bardzo dziękujemy!
Marcin © lemuriza1972
Cyklokarpaty Wojnicz
Czas: 3 h 38 minut
Kategoria m 5/7
Kobiety open: 8/12
Przewyższenie 1200m
Km: 51
Kiedy odwołano majowy Wojnicz i pojawił się nowy lipcowy termin (niestety „kolidujący” z terminem maratonu w Stroniu) zaczęłam nieśmiało myśleć o przejechaniu na drugi dzień Wojnicza.
Plany były nieśmiałe ponieważ tylko raz jechałam zawody dzień po dniu (ale były to zawody na orientację, ze znacznie łatwiejszymi trasami, no i nie jechałam sama, ale w parze z Mirkiem, a wtedy jedzie się łatwiej).
Pomysł trochę mniej mi się zaczął podobać po ubiegłotygodniowym mega upalnym Jaśle. Pomyślałam, że jeśli w następny weekend będzie podobny upał, po prostu nie dam rady przejechać dwóch maratonów pod rząd. Ale myśl ciągle w głowie „siedziała”.
Decyzję uzależniałam od stanu organizmu i roweru po przejechaniu maratonu w Stroniu. W sumie długo się nie zastanawiałam, bo cała tarnowska frakcja GTA plus Adam zamierzali Wojnicz przejechać. Stwierdziłam więc, że nie będę się wyłamywać i spróbuję. Poza tym bardzo chciałam w taki sposób (startując) podziękować Marcinowi Bialikowi i jego pomocnikom za trud włożony w organizację maratonu. Pomyślałam: najwyżej się nie uda ( ale myśli, że się nie uda, skoro już zdecydowałam , że stanę na starcie, jakoś do siebie jednak za bardzo nie dopuszczałam), w myśl zasady: lepiej żałować, że się spróbowało niż żałować, że się nie spróbowało.
W Stroniu było b. ciepło, ale nie tak upalnie jak w Jaśle. Wojnicz zapowiadał się gorzej, bo prognozy pogody przewidywały bardzo wysokie temperatury. 5 godzinna podróż ze Stronia też była dość męcząca, powrót do Tarnowa późny.
Na szczęście obudziłam się w dobrej kondycji. Postanowiłam sprawdzić klocki ( na jakieś większe serwisowanie roweru nie było czasu, więc tylko smarowanie łańcucha). Okazało się, że z tyłu jest ich niewiele, a ponieważ spodziewałam się , że na wojnickiej trasie może być błotnie, postanowiłam klocki zmienić. Było z tym trochę problemów. Był moment, że pomyślałam, że to koniec, coś nie tak jest z hamulcem i z takim nie działającym na pewno nie pojadę. Udało się. W końcu stwierdziłam, że wszystko działa ok, wiec jadę do Wojnicza.
Przez te nerwy śniadanie byle jakie, na szybko, więc obawiam się, że wielkiej mocy nie będzie. W ogóle byłam bardzo, bardzo ciekawa jak zareaguje mój organizm na taki wysiłek dzień po dniu, jak będą pracowały nogi. W dodatku w takim upale. I co?
I niespodzianka. Naprawdę było ok. Jechałam jak każdy inny maraton, a może nawet lepiej, bo przez całą trasę ostro walczyłam z Magdą Winiarczyk (ostatecznie poległam 13 sekund, co nie zmienia nic , bo mam poczucie ogromnej satysfakcji po ukończeniu tego maratonu i po takiej walce na trasie. Bo nie odpuszczałam ani na chwilę).
Start i jest bardzo szybko.. Bałam się takiego właśnie tempa. Jak ja sobie dam radę tym razem? Na zmęczeniu. Ale jadę. Noga podaje. Pierwszy podjazd, którego się obawiałam ( że ludzie będą „spadać” z rowerów), idzie sprawnie. Jest w dużo lepszym stanie niż kiedy jechałam tutaj dwa tygodnie temu. Dwa tygodnie temu było sporo błota, słaba przyczepność, masa luźnych kamieni. Teraz nie jest tak źle. Na tym podjeździe mija mnie Magda i pierwsza myśl… nie gonię, bo się zagotuję, zabraknie mi sił i nie dojadę do mety. Ale jednak ambicja to ambicja i trzymam się tuż za nią. Zaczyna się zjazd przez las i Magda jeździe coraz wolniej, a ja korzystam z pierwszej okazji i wyprzedzam. Bardzo długo Magdy nie widzę i sądzę, że ją zgubiłam, ale jak się potem okazuje… jest uparta. W którymś momencie na śliskim zjeździe, gdzie rower mi nieznacznie się przechyla odpina mi się koło. Oj jest mało przyjemnie. Ustawiam rower na boku i zapinam koło. Obok przejeżdża kilku panów, ale żaden nawet nie zapytał, co się stało i czy trzeba pomóc.
Przez jakiś czas jadę asekuracyjnie ( wyobraźnia działa, myślę co byłoby gdybym koło odpięło się na jakimś szybkim zjeździe). Postanawiam na bufecie sprawdzić jeszcze raz czy wszystko na pewno jest w porządku. Dlaczego się odpięło? Widocznie nie zapięłam go zbyt mocno wymieniając klocki.
Przed wjazdem do lasu, tuż przed Melsztynem Magda mija mnie na podjeździe. Wiem, ze zaraz będzie niełatwy zjazd w lesie a dzisiaj dodatkowo śliski, więc myślę sobie, że będzie to moja szansa. Tak jest. Magda schodzi z roweru, ja jadę ( łatwo nie jest, bo jest bardzo ślisko, a wszystko mega rozjeżdżone). Jeszcze mały wypadek, wielki patyk wkręca mi się w szprychy, na szczęście w porę go zauważam i wyjmuję, nie ma żadnych szkód. Gdybym go nie zauważyła i pojechała dalej, to pewnie byłby koniec maratonu. Potem jest bufet , sprawdzam koło raz jeszcze, nalewam picie i jadę dalej.
Ostro pod górę po asfalcie w kierunku ruin w Melsztynie. Do ruin podchodzę, bo wiem, co mnie tam czeka. Zwykle tam zjeżdżam i jak jest ślisko to nie jest łatwo. Dość stromo, wiec wiem , że z podjechaniem będzie problemem. Magda tuż za mną. Zjeżdżam z ruin i mocno do przodu, wiem, że zaraz będzie wąwóz, z którym Magda pewnie będzie mieć problem.
Wąwóz ( krótki odcinek, ale zdecydowanie jak na cyklokarapackie trasy dość trudny – kamienie, koleiny, do tego ślisko) zjeżdżam i jadę dalej. Nie wiem ile razy potem wyprzedzała Magda mnie (zwykle na podjazdach), albo ja ją (na zjazdach). Było tego dużo. Na ostrym zakręcie Magda mówi: jedź, jedź i tak mnie wyprzedzisz na zjeździe. Mówię, że siły mam nadwątlone, bo wczoraj maraton, ona mówi, że wczoraj jechała jakiś szosowy wyścig i mówi mi, że generalnie jeździ na szosie, więc kompletnie nie potrafi zjeżdżać i czasem jej wstyd. No więc jak się okazuje obydwie jedziemy wyścig dzień po dniu. W którymś momencie (jest delikatnie pod górę po szutrze) widzę Marcina Bialika, pyta mnie czy mnie polać wodą, mówię, że tak. Pyta mnie: a tobie co? Zapierd… jak maszyna. Popsułaś się?
Śmieje się i mówię: uciekam:).
Ale Magda mnie dochodzi i wyprzedza. W lesie na zjeździe trzymam się jej, ale jest trudno. Na jakieś 4 km przed metą odchodzi mi trochę na asfalcie, ale obiecuję sobie nie odpuszczać. Wiem, że będzie trudno, widać szosowe przygotowanie Magdy, ma sporo pary. A do mety już prawie tylko asfalt. Potem myślę: po co ci to? Miałaś tutaj tylko dojechać do mety, to miał być sukces po wczorajszym maratonie – dojechanie do mety. Ambicja nie pozwala jednak na odpuszczanie. To jadę i gonię , jedziemy bardzo , bardzo szybko. Kiedy wpadamy na starą czwórkę, na liczniku mam grubo ponad 40 km/h. Zawsze mnie to dziwi, skąd pod koniec maratonu człowiek ma jeszcze tyle sił. Zbliżam się do niej, ale wiem, że już nie zdążę bo do mety jest jakieś 500 m. Gdyby było trochę więcej to kto wie. Być może by się udało.
Na mecie jest 13 sekund przede mną, ale obie jesteśmy zadowolone, dziękujemy sobie. Miło, fajnie, przyjemnie. Nie ma żadnej „złości”, że to ona wygrała.
Dla mnie samo ukończenie tego maratonu to spora satysfakcja. Nie dość, ze dzień po innym starcie, to jeszcze ten jubileusz. 50 maratonów , to może nie jest jakaś super imponująca liczba, ale to już coś.
A trasa? Marcin Bialik i spółka postarali się. Zmienili trasę w stosunku do tej z ubiegłego roku. Stała się naprawdę ciekawsza i dużo bardziej wymagająca. Niektóre odcinki w lesie takie naprawdę górskie. Pewnie sporo osób było mocno zdziwionych skąd w okolicach Wojnicza takie „góry”. Tym razem były też widoki, bo mgła i deszcz z ubiegłego roku, to tylko wspomnienie. Sporo smaku dodały trasie również śliskie zjazdy (a to nie było takie fajne błoto jak w Pruchniku, tylko śliska glina, trzeba było bardzo uważać). Do tego upał zrobił swoje. Na szczęście trasa w 2/3 pewnie biegła przez las, więc upał nie był tak odczuwalny jak np. w Jaśle. Dużo fajniej się jechało. Ja sama jestem zdziwiona, ze jechało mi się tak dobrze, że wynik punktowo taki sam jak w Jaśle, a przecież jechałam na zmęczeniu. To mnie bardzo podbudowało. No i maraton numer 50 ukończony, fajnie było to świętować na własnych śmieciach.
Organizacja bez zarzutu. Niektórzy skarżą się na oznaczenie trasy, ale nie bardzo wiem o co chodzi, bo ani przez moment nie miałam żadnych wątpliwości. I jeszcze muszę wspomnieć o kibicującej na trasie Pani, która wymachiwała polską flagą, a jak mnie zobaczyła to krzyczała: brawo dziewczyna!!!
Dekoracja, miejsce 5 , tym razem satysfakcjonuję mnie, bo o 4 walczyłam dzielnie. Nie udało się, ale nie mam sobie nic do zarzucenia. Podczas dekoracji, ktoś mówi do burmistrza: a to jest ta pani, co tak ładnie o nas pisze. Miło.
Pisze i pisać będzie, bo wojnickie tereny są piękne, mają duży potencjał i naprawdę kolarze z Tarnowa powinni pojawiać się tam częściej.
Cała nasza tarnowska frakcja GTA plus Adam, dzielnie stanęła na starcie na drugi dzień po maratonie i po męczącej podróży. Wyniki dobre, satysfakcjonujące nas ( Krysia jak zwykle jako jedyna kobieta przejechała giga, Marcin w końcu zdobył upragnione trzecie miejsce, Andrzej był 6).
I jeszcze słówko o śmieceniu na trasie. Nasza akcja chyba zaczyna przynosić spodziewane efekty. Śmieci na trasie chyba było mniej ( ale były!!!).
Nie do wszystkich dociera to, że wyrzucając je postępują źle. Na starcie , w sektorze stał obok mnie zawodnik, od którego cała akcja się zaczęła. Ten sam, który na trasie w Pruchniku wyrzucił butelkę. Ktoś podawał mu butelkę z jednym z bardziej znanych izotoników, a on (wyraźnie pod moim adresem) powiedział do tej osoby: daj, daj.. będzie czym rzucać. Czy rzucał , nie wiem. Nie widziałam, ale pozostawię to bez komentarza, bo takim zachowaniem daje świadectwo o sobie i podejściu do tematu. Zero refleksji. Szkoda tylko, że nie zdaje sobie sprawy, że "pracuje" nie tylko na swoje konto, ale również na konto teamu, w którym jeździ.
Pozostałym, którzy czynnie przyłączyli się do naszej akcji, bardzo dziękujemy!
Pan Adam © lemuriza1972
Gdzieś tam w wojnickich trawach © lemuriza1972
Andrzej w wąwozie © lemuriza1972 Andrzej na trasie © lemuriza1972
Na trasie © lemuriza1972
Pani Krystyna zjeżdża © lemuriza1972
I do mety © lemuriza1972
Pani Krystyna na mecie © lemuriza1972
Jeszcze jedno zdjęcie z dekoracji © lemuriza1972
Twórca trasy - Marcin Be © lemuriza1972
Foto Marian:) © lemuriza1972
Z Magdą na mecie © lemuriza1972
Dekoracja © lemuriza1972
Pani Krystyna na podium © lemuriza1972
Marcin na podium © lemuriza1972
- DST 51.00km
- Teren 40.00km
- Czas 03:38
- VAVG 14.04km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 28 lipca 2014
Rozjazd
Dopołudniowy mały rozjazd.
Najpierw na myjkę, a potem niebieskim naddunajcowym do Janowic. Tam chwilka nad Dunajcem i powrót do domu.
spokojna jazda, bardzo spokojna, ale nogi nawet dość fajnie kręciły:).
Najpierw na myjkę, a potem niebieskim naddunajcowym do Janowic. Tam chwilka nad Dunajcem i powrót do domu.
spokojna jazda, bardzo spokojna, ale nogi nawet dość fajnie kręciły:).
- DST 44.00km
- Teren 7.00km
- Czas 02:14
- VAVG 19.70km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 27 lipca 2014
Stronie Śląskie - MTB MARATHON
Maraton nr 49
Mtb Marathon Stronie Śląskie
Przewyższenie : 1200 m
Km :40
Czas : 2 godziny 52 minuty.
Miejsce w kategorii niby 3, ale jak się później okazało nie do końca (ale o tym potem).
Open: 185/225
Gomole na starcie giga © lemuriza1972
Sławek, Andrzej, Szczepan i ja © lemuriza1972
Darek, Sławek, Andrzej i Szczepan © lemuriza1972
Zbiornik w Starej Morawie, a w oddali moi koledzy z GTA © lemuriza1972
Mtb Marathon Stronie Śląskie
Przewyższenie : 1200 m
Km :40
Czas : 2 godziny 52 minuty.
Miejsce w kategorii niby 3, ale jak się później okazało nie do końca (ale o tym potem).
Open: 185/225
To był bardzo ważny dla mnie start.
3 maraton w tym roku u GG, zostało ich jeszcze 3 (razem ze Stroniem), żeby zrobić generalkę muszę mieć przejechane 4, a ponieważ dwa następne to Piwniczna (niełatwa podobno w tym roku z przewyższeniem na 50 km 2 tys m) no i Istebna, która jaka jest to wie każdy kto jechał, tak więc zależało mi żeby Stronie zostało „zrobione”.
Do Stronia jest daleko (5 godzin jazdy). Dopiero kiedy jechałam z Krysią do biura zawodów zorientowałam się, że już tutaj kiedyś byłam. Poznałam po sklepie z minerałami, gdzie robiłam kiedyś zakupy.
Pomimo, że trasa jak na GG zapowiadała się na stosunkowo łatwą, to obawiałam się upału.
Po starcie giga pojechałam na rozgrzewkę, obejrzałam zbiornik w Starej Morawie i jadąc nagle usłyszałam donośne krzyki
( okazało się, że jedzie spora Gomolowa grupa), więc dalszą część rozgrzewki robiliśmy razem.
Start z 2 sektora, w którym widzę dziewczynę, której nie znam, ale ponieważ przeglądnęłam listę zgłoszeń, wiedziałam, że to dziewczyna z mojej kategorii ( poznałam ją po nazwie teamu). Postanawiam ją pilnować.
Start przez miasto, więc jesteśmy co chwilę stopowani. Staram się jechać szybko i ciągle mieć na oku koleżankę z kategorii. Ale jedzie mocno. Stawka aż do pierwszego podjazdu nierozciągnięta, przez chwilę jadę obok Agi Sobczak, a nawet ją wyprzedzam, ale wiem, że tak będzie przez chwilę.
Potem na podjeździe Aga mnie wyprzedza.
Wyprzedzam Anię z Bydgoszczy. Pierwszy podjazd chociaż technicznie nietrudny (szeroka szutrówka) jedzie się dość ciężko, sporo słońca (które na szczęście od czasu do czasu chowa się za chmurami). Koleżanka z kategorii jedzie mocno i już widzę, że będzie problem żeby ją wyprzedzić ( na mecie ostatecznie chyba 2 minuty przede mną). Ania z Bydgoszczy, z którą kiedyś rywalizowałyśmy w kategorii K3 ciągle gdzieś z tyłu. W pewnym momencie jednak odwracam się i widzę ją kilkanaście metrów za sobą. Jadę. Podjazd ciągnie się i ciągnie. Wciąż szeroka szutrówka. Trochę się wypłaszcza, jest chyba jakiś 13 km trasy, dojeżdża do mnie Ania i wyprzedza mnie. Nie jest w mojej kategorii, ale myślę sobie: o nie, nie… nie poddam się tak łatwo. Wyprzedzam. Potem Ania mnie i tak sobie jedziemy przez dłuższą chwilę.
Zjazdy szutrowe z mocno wynoszącymi zakrętami. Trzeba bardzo uważać, bo na takich zakrętach można się „przejechać”. Ale jakoś sprawnie idzie, zjeżdżam szybko, zakręty też jakoś "łapie".
Maksymalna prędkość z tego maratonu to 62 km/h, więc zjeżdżam jak na mnie szybko. Ania odchodzi mi na podjeździe w lesie. Na mecie chyba ok 10 min przede mną. I zaczyna się przygraniczny szlak, o którym wspominał Adam.
I już wiem o czym mówił. Kilka kilometrów wąską ścieżynką między jagodami, korzeń za korzeniem, błotko, dość technicznie. To jest bardzo wyczerpujący fragment. Daje mocno w kość. Kiedy się kończy czuję ulgę. Ale zanim się kończy, dubluje mnie dwóch panów z giga (na pewno Dominik Grządziel i chyba Bartek Janowski).
Nie mam im jak się usunąć, nie ma gdzie, jest zbyt wąsko, więc włażę w jagody, zatrzymuje się i przepuszczam ich, bo wiem, że nie mogę ich tak zatrzymywać, a przecież nie jestem w stanie jechać tam szybko. Ten maraton to kilka długich szutrowych podjazdów, kilka bardzo szybkich szutrowych zjazdów, szlak nadgraniczny i jeden techniczny zjazd w stylu GG. Tam udaje mi się kilka osób wyprzedzić, trochę gorzej sobie radzą. Upał nie doskwiera bardzo, słońce zachodzi, poza tym jest sporo drzew. Piję, polewam się wodą (ale nie tak obficie jak w Jaśle), po prostu nie ma takiej potrzeby.
Doskwierają mi za to długie podjazdy. Mało takich robionych w tym roku (z przestrachem myślę o kolosalnie długim – jakieś 12 km podjazdu podjeździe w Piwnicznej). Kręgosłup boli, modlę się o jakieś zjazdy i o 35 km, bo Andrzej mi powiedział, że od 35 km jest już w dół.
I rzeczywiście jest w dół, ale nie tak znowu prosto, szybkie szutrówki, jakaś łąką z wieloma wertepami. Jadę tam naprawdę szybko. Przepiękny widok ze zjazdu. To są po prostu GÓRY. Widoki zapierają dech w piersiach. Ktoś jedzie za mną i krzyczy: Ale pięknie… jaka piękna trasa. To fakt.. jest pięknie. Mam wrażenie, ze 2/3 maratonu jadę Doliną Izy (ona zawsze przypominała mi sudeckie szlaki).
Tuż przed metą, małe potknięcie. Na metę wjeżdża się po bardzo wysokim krawężniku. Jadę tak szybko, że kiedy strażak pokazuje mi , ze mam skręcić, nie wyhamowuje i nie najeżdżam na krawężnik tylko się od niego odbijam. Efekt? Spadł łańcuch i zanim z powrotem wraca na swoje miejsce, mija mnie kilku zawodników. No cóż… trudno.
Na metę wjeżdżam zadowolona – kolejny krok w kierunku generalki uczyniony. Miejsce w kategorii 3, ale jechało nas tylko 3, więc z tego powodu wielkiej radości nie ma, ale czuję satysfakcję, ze 7 maraton w tym sezonie mam zaliczony.
Satysfakcja po kilku godzinach ustępuje miejsca złości.
A było to tak. Wychodzimy na dekorację, ja i dwie koleżanki. Dostajemy puchary, pani mówi: proszę iść za kulisy (dekoracja odbywa się w amfiteatrze) tam odbierzecie nagrody. Wchodzimy za kulisy, a pani patrzy na nas zdziwiona i mówi: ale Wy dostaniecie nagród, tylko puchary, bo nie jechało was 6 , taki jest zapis w regulaminie. Patrzę zdumiona, ponieważ na dwóch poprzednich edycjach nie jechało nas 6 a nagrody odbierałam. Zapala mi się światełko i pytam: czyli, ze jeżeli generalki nie zrobi 6 również nie będziemy klasyfikowane? Słyszę: tak… Pytam więc dlaczego w Złotym i Karpaczu była klasyfikacja a teraz jej nie ma? Odpowiedzi nie ma, ktoś idzie dzwonić do GG. Marek Mróz (spiker) mówi: ja czytam to co mi dali na kartce ( kiedy pytamy dlaczego wobec tego wołano nas na dekorację). Po chwili odbierają nam również puchary. Jakaś pani przychodzi i mówi: Grzesiek powiedział, że jak was nie jechało 6 to nie ma kategorii, a jak chcecie pogadać to on jest na basenie. Ot co. Nie mam ochoty na wizytę na basenie i opuszczam amfiteatr. Jeżdżę głównie dla własnej satysfakcji, dla udowodnienia sobie, że jestem w stanie przejechać trudne maratony, niemniej jednak całe to zamieszanie, budzi wielki niesmak.
Do domu wracam nieco przygnębiona, ale że droga trwa 5 godzin, to po jakimś czasie mi przechodzi. Trochę psychicznie zgnębiona, myślę sobie… nie jadę jutro Wojnicza, nie chce mi się. Ale zaraz potem przychodzi myśl: a właśnie , ze przejadę, nie złamie mnie byle co. Przejeżdżam, ku swojej wielkiej radości. Ale o tym już w następnym odcinku.
Smutno ponadto, że to pewnie ostatnie podrygi tego cyklu. Cyklu bezsprzecznie oferującego najlepsze w Polsce trasy, cyklu gdzie najwięcej można się nauczyć jeśli chodzi o MTB, cyklu który wielu przynosił masę satysfakcji. Cieszę się więc, że przez kilka sezonów mojej zabawy w MTB miałam okazję przejechać sporo, naprawdę trudnych maratonów. To na zawsze zostanie we wspomnieniach.
A co dalej? Miejmy nadzieję, że Bike Maraton utrzyma poziom tras np. z Wisły czy Myślenic. Może chociaż tam będzie można poczuć namiastkę MTB przez duże M. A jak nie, to pozostaną wycieczki w góry, tak żeby poczuć trochę MTB.
Pani Krystyna na starcie giga © lemuriza1972
Do Stronia jest daleko (5 godzin jazdy). Dopiero kiedy jechałam z Krysią do biura zawodów zorientowałam się, że już tutaj kiedyś byłam. Poznałam po sklepie z minerałami, gdzie robiłam kiedyś zakupy.
Pomimo, że trasa jak na GG zapowiadała się na stosunkowo łatwą, to obawiałam się upału.
Po starcie giga pojechałam na rozgrzewkę, obejrzałam zbiornik w Starej Morawie i jadąc nagle usłyszałam donośne krzyki
( okazało się, że jedzie spora Gomolowa grupa), więc dalszą część rozgrzewki robiliśmy razem.
Start z 2 sektora, w którym widzę dziewczynę, której nie znam, ale ponieważ przeglądnęłam listę zgłoszeń, wiedziałam, że to dziewczyna z mojej kategorii ( poznałam ją po nazwie teamu). Postanawiam ją pilnować.
Start przez miasto, więc jesteśmy co chwilę stopowani. Staram się jechać szybko i ciągle mieć na oku koleżankę z kategorii. Ale jedzie mocno. Stawka aż do pierwszego podjazdu nierozciągnięta, przez chwilę jadę obok Agi Sobczak, a nawet ją wyprzedzam, ale wiem, że tak będzie przez chwilę.
Potem na podjeździe Aga mnie wyprzedza.
Wyprzedzam Anię z Bydgoszczy. Pierwszy podjazd chociaż technicznie nietrudny (szeroka szutrówka) jedzie się dość ciężko, sporo słońca (które na szczęście od czasu do czasu chowa się za chmurami). Koleżanka z kategorii jedzie mocno i już widzę, że będzie problem żeby ją wyprzedzić ( na mecie ostatecznie chyba 2 minuty przede mną). Ania z Bydgoszczy, z którą kiedyś rywalizowałyśmy w kategorii K3 ciągle gdzieś z tyłu. W pewnym momencie jednak odwracam się i widzę ją kilkanaście metrów za sobą. Jadę. Podjazd ciągnie się i ciągnie. Wciąż szeroka szutrówka. Trochę się wypłaszcza, jest chyba jakiś 13 km trasy, dojeżdża do mnie Ania i wyprzedza mnie. Nie jest w mojej kategorii, ale myślę sobie: o nie, nie… nie poddam się tak łatwo. Wyprzedzam. Potem Ania mnie i tak sobie jedziemy przez dłuższą chwilę.
Zjazdy szutrowe z mocno wynoszącymi zakrętami. Trzeba bardzo uważać, bo na takich zakrętach można się „przejechać”. Ale jakoś sprawnie idzie, zjeżdżam szybko, zakręty też jakoś "łapie".
Maksymalna prędkość z tego maratonu to 62 km/h, więc zjeżdżam jak na mnie szybko. Ania odchodzi mi na podjeździe w lesie. Na mecie chyba ok 10 min przede mną. I zaczyna się przygraniczny szlak, o którym wspominał Adam.
I już wiem o czym mówił. Kilka kilometrów wąską ścieżynką między jagodami, korzeń za korzeniem, błotko, dość technicznie. To jest bardzo wyczerpujący fragment. Daje mocno w kość. Kiedy się kończy czuję ulgę. Ale zanim się kończy, dubluje mnie dwóch panów z giga (na pewno Dominik Grządziel i chyba Bartek Janowski).
Nie mam im jak się usunąć, nie ma gdzie, jest zbyt wąsko, więc włażę w jagody, zatrzymuje się i przepuszczam ich, bo wiem, że nie mogę ich tak zatrzymywać, a przecież nie jestem w stanie jechać tam szybko. Ten maraton to kilka długich szutrowych podjazdów, kilka bardzo szybkich szutrowych zjazdów, szlak nadgraniczny i jeden techniczny zjazd w stylu GG. Tam udaje mi się kilka osób wyprzedzić, trochę gorzej sobie radzą. Upał nie doskwiera bardzo, słońce zachodzi, poza tym jest sporo drzew. Piję, polewam się wodą (ale nie tak obficie jak w Jaśle), po prostu nie ma takiej potrzeby.
Doskwierają mi za to długie podjazdy. Mało takich robionych w tym roku (z przestrachem myślę o kolosalnie długim – jakieś 12 km podjazdu podjeździe w Piwnicznej). Kręgosłup boli, modlę się o jakieś zjazdy i o 35 km, bo Andrzej mi powiedział, że od 35 km jest już w dół.
I rzeczywiście jest w dół, ale nie tak znowu prosto, szybkie szutrówki, jakaś łąką z wieloma wertepami. Jadę tam naprawdę szybko. Przepiękny widok ze zjazdu. To są po prostu GÓRY. Widoki zapierają dech w piersiach. Ktoś jedzie za mną i krzyczy: Ale pięknie… jaka piękna trasa. To fakt.. jest pięknie. Mam wrażenie, ze 2/3 maratonu jadę Doliną Izy (ona zawsze przypominała mi sudeckie szlaki).
Tuż przed metą, małe potknięcie. Na metę wjeżdża się po bardzo wysokim krawężniku. Jadę tak szybko, że kiedy strażak pokazuje mi , ze mam skręcić, nie wyhamowuje i nie najeżdżam na krawężnik tylko się od niego odbijam. Efekt? Spadł łańcuch i zanim z powrotem wraca na swoje miejsce, mija mnie kilku zawodników. No cóż… trudno.
Na metę wjeżdżam zadowolona – kolejny krok w kierunku generalki uczyniony. Miejsce w kategorii 3, ale jechało nas tylko 3, więc z tego powodu wielkiej radości nie ma, ale czuję satysfakcję, ze 7 maraton w tym sezonie mam zaliczony.
Satysfakcja po kilku godzinach ustępuje miejsca złości.
A było to tak. Wychodzimy na dekorację, ja i dwie koleżanki. Dostajemy puchary, pani mówi: proszę iść za kulisy (dekoracja odbywa się w amfiteatrze) tam odbierzecie nagrody. Wchodzimy za kulisy, a pani patrzy na nas zdziwiona i mówi: ale Wy dostaniecie nagród, tylko puchary, bo nie jechało was 6 , taki jest zapis w regulaminie. Patrzę zdumiona, ponieważ na dwóch poprzednich edycjach nie jechało nas 6 a nagrody odbierałam. Zapala mi się światełko i pytam: czyli, ze jeżeli generalki nie zrobi 6 również nie będziemy klasyfikowane? Słyszę: tak… Pytam więc dlaczego w Złotym i Karpaczu była klasyfikacja a teraz jej nie ma? Odpowiedzi nie ma, ktoś idzie dzwonić do GG. Marek Mróz (spiker) mówi: ja czytam to co mi dali na kartce ( kiedy pytamy dlaczego wobec tego wołano nas na dekorację). Po chwili odbierają nam również puchary. Jakaś pani przychodzi i mówi: Grzesiek powiedział, że jak was nie jechało 6 to nie ma kategorii, a jak chcecie pogadać to on jest na basenie. Ot co. Nie mam ochoty na wizytę na basenie i opuszczam amfiteatr. Jeżdżę głównie dla własnej satysfakcji, dla udowodnienia sobie, że jestem w stanie przejechać trudne maratony, niemniej jednak całe to zamieszanie, budzi wielki niesmak.
Do domu wracam nieco przygnębiona, ale że droga trwa 5 godzin, to po jakimś czasie mi przechodzi. Trochę psychicznie zgnębiona, myślę sobie… nie jadę jutro Wojnicza, nie chce mi się. Ale zaraz potem przychodzi myśl: a właśnie , ze przejadę, nie złamie mnie byle co. Przejeżdżam, ku swojej wielkiej radości. Ale o tym już w następnym odcinku.
Smutno ponadto, że to pewnie ostatnie podrygi tego cyklu. Cyklu bezsprzecznie oferującego najlepsze w Polsce trasy, cyklu gdzie najwięcej można się nauczyć jeśli chodzi o MTB, cyklu który wielu przynosił masę satysfakcji. Cieszę się więc, że przez kilka sezonów mojej zabawy w MTB miałam okazję przejechać sporo, naprawdę trudnych maratonów. To na zawsze zostanie we wspomnieniach.
A co dalej? Miejmy nadzieję, że Bike Maraton utrzyma poziom tras np. z Wisły czy Myślenic. Może chociaż tam będzie można poczuć namiastkę MTB przez duże M. A jak nie, to pozostaną wycieczki w góry, tak żeby poczuć trochę MTB.
Gomole na starcie giga © lemuriza1972
Sławek, Andrzej, Szczepan i ja © lemuriza1972
Darek, Sławek, Andrzej i Szczepan © lemuriza1972
Zbiornik w Starej Morawie, a w oddali moi koledzy z GTA © lemuriza1972
- DST 40.00km
- Teren 30.00km
- Czas 02:52
- VAVG 13.95km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze