Środa, 12 marca 2014
Lubinka
Dzisiaj będzie taka piosenka, która jest odpowiedzią na wiersz, który Ktoś tutaj mi „podarował” pod wpisem POŻEGNANIE.
Słuchałam dzisiaj płyty Grzegorza Tomczaka „ Miłość to za mało” i tak mi się bardzo skojarzyła ta piosenka z tym wierszem właśnie.
Płyta ( pisałam tutaj kiedyś o niej) jest piękna, chociaż to smutne piosenki. Ale ja lubię smutne piosenki. Takie moje dziwactwo.
Dalszy ciąg pięknej pogody, więc trzeba ją było wykorzystać. Jako, że obiad ugotowany wczoraj, to szybko po pracy jedzenie i już o 16.30 w drogę.
Kierunek: Lubinka. Po drodze kilka mniejszych podjazdów. Wielkiego „ bólu” nie ma, ale nie jest to też podjeżdżanie bezproblemowe. Sama Lubinka sprawiła jednak boleści natury mentalnej, ponieważ jeśli kiedyś wjeżdżało się ją z blatu nie schodząc poniżej 15 k/h, a końcówka tak do 18 km/h, to teraz jazda 12 km/h ze średniej z jednym „zejściem” do nawet 9 km/h.. no to jest to mentalnie nieco wyniszczające:). No, ale cóż wymagać po drugim wyjeździe w górki. Dojechałam do szczytu, jeszcze sobie skręciłam w prawo dojechałam do granicy lasu, popatrzyłam chwilę na piękne górskie widoki z Przehybą na czele ( Tatr niestety widać nie było).
Potem zawróciłam i zjechałam szutrem w lesie. Fox płynie lekko i bezboleśnie. To mnie cieszy. Wyjeżdżając z lasu, ujrzałam kogoś na rowerze. Z daleka ciężko było rozpoznać, kiedy dojechałam, okazało się, że to koleżanka z CZarnovii czyli Joanna D. Nie spodziewałam się w tamtym miejscu, o tej porze spotkać kogokolwiek, a już na pewno nie kogoś trenującego. No bo w sumie nigdy tam żadnego „kolarza” nie spotkałam. Chwilę porozmawiałyśmy i razem zjechałyśmy do Szczepanowic, po czym Asia wróciła podjeżdżać raz jeszcze. Mnie było już zimno i pojechałam ku domowi.
Wróciłam do czytania, po tygodniu prawie czytelniczego niebytu. Czytam „ Spiski. Przygody Tatrzańskie” Wojciecha Kuczoka. Zabawna jest to lektura, mniej o górach, a bardziej o góralach. Takie zdanie tam znalazłam: „ W góry, byle dalej”. No właśnie.. mam wielką ochotę iść sobie w góry , byle dalej. Najchętniej samotnie. Taka potrzeba. No, ale na razie chyba trzeba się skupić na jeżdżeniu.. w górę, byle wyżej. Ale nie byle jak:).
A w powietrzu tak bardzo czuć wiosnę. Jest w tym „czuciu” coś fascynującego, ale i niepokojącego. Może chodzi o to, że kolejna wiosna oznacza kolejny miniony rok naszego życia?
Wiosna idzie sobie wielkimi krokami, bo wiosna ma to do siebie, że przychodzi zawsze , niezależenie od okoliczności. No i dobrze, że tak jest.
Las na Lubince © lemuriza1972
Kierunek: Lubinka. Po drodze kilka mniejszych podjazdów. Wielkiego „ bólu” nie ma, ale nie jest to też podjeżdżanie bezproblemowe. Sama Lubinka sprawiła jednak boleści natury mentalnej, ponieważ jeśli kiedyś wjeżdżało się ją z blatu nie schodząc poniżej 15 k/h, a końcówka tak do 18 km/h, to teraz jazda 12 km/h ze średniej z jednym „zejściem” do nawet 9 km/h.. no to jest to mentalnie nieco wyniszczające:). No, ale cóż wymagać po drugim wyjeździe w górki. Dojechałam do szczytu, jeszcze sobie skręciłam w prawo dojechałam do granicy lasu, popatrzyłam chwilę na piękne górskie widoki z Przehybą na czele ( Tatr niestety widać nie było).
Potem zawróciłam i zjechałam szutrem w lesie. Fox płynie lekko i bezboleśnie. To mnie cieszy. Wyjeżdżając z lasu, ujrzałam kogoś na rowerze. Z daleka ciężko było rozpoznać, kiedy dojechałam, okazało się, że to koleżanka z CZarnovii czyli Joanna D. Nie spodziewałam się w tamtym miejscu, o tej porze spotkać kogokolwiek, a już na pewno nie kogoś trenującego. No bo w sumie nigdy tam żadnego „kolarza” nie spotkałam. Chwilę porozmawiałyśmy i razem zjechałyśmy do Szczepanowic, po czym Asia wróciła podjeżdżać raz jeszcze. Mnie było już zimno i pojechałam ku domowi.
Wróciłam do czytania, po tygodniu prawie czytelniczego niebytu. Czytam „ Spiski. Przygody Tatrzańskie” Wojciecha Kuczoka. Zabawna jest to lektura, mniej o górach, a bardziej o góralach. Takie zdanie tam znalazłam: „ W góry, byle dalej”. No właśnie.. mam wielką ochotę iść sobie w góry , byle dalej. Najchętniej samotnie. Taka potrzeba. No, ale na razie chyba trzeba się skupić na jeżdżeniu.. w górę, byle wyżej. Ale nie byle jak:).
A w powietrzu tak bardzo czuć wiosnę. Jest w tym „czuciu” coś fascynującego, ale i niepokojącego. Może chodzi o to, że kolejna wiosna oznacza kolejny miniony rok naszego życia?
Wiosna idzie sobie wielkimi krokami, bo wiosna ma to do siebie, że przychodzi zawsze , niezależenie od okoliczności. No i dobrze, że tak jest.


Górki © lemuriza1972
- DST 32.00km
- Teren 3.00km
- Czas 01:32
- VAVG 20.87km/h
- VMAX 54.00km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 10 marca 2014
Płasko
Dzisiaj będzie Kaśka, „której” jeszcze nie było.
No Kaśka wiadomo mocno depresyjna, melancholijna jest i na pewno nie jest to taka dawka optymizmu, jak u IB.
Ale i tak ją kocham za umiejętność nazywania emocji i opisywania zdarzeń, słowami które nigdy nie przyszłyby mi do głowy.
Ta piosenka zawsze budziła we mnie sprzeczne uczucia.. zachwyt nad umiejętnością nazywania rzeczy po imieniu, i niepokój…
Ale warto posłuchać.
Kaśka z płyty pt Osiem
Wróciłam z pracy , zjadłam i zastanawiałam się co dalej? Położyć się i zasnąć, odpocząć po prostu, a potem zabrać się za gotowanie obiadu na jutro? A może pobiegać? A może rower?
Piękne słońce przekonało mnie do roweru, obiad na jutro został ugotowany po rowerze. Trasa płaska, więc nie budząca emocji takich jak wczoraj. Wiadomo bez górek, Dunajca, to nie to samo.

Dwudniaki © lemuriza1972
A wczoraj Gomolątko wraz z tarnowsko- śląską ekipą zwiedziło.. Kozi Wierch
Pani Krystyna i Pan Darek:)

Gomolątko na Kozim Wierchu © lemuriza1972

Tarnowsko- śląska ekipa © lemuriza1972
- DST 33.00km
- Teren 8.00km
- Czas 01:28
- VAVG 22.50km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 9 marca 2014
Górki
I wstał nowy dzień. Słońce bezczelnie zaświeciło , jak gdyby nigdy nic. Tak to już jest.
Po długim rozstaniu z rowerem, wyruszyłam dzisiaj znowu, bo żal byłoby nie wykorzystać takiej pogody. Nadszedł czas żeby popróbować się z górkami. Założyłam sobie, że będzie spokojnie, bo tydzień bez treningów zrobił swoje. No, a poza tym pierwszy to mój pobyt w górkach, po zimowej przerwie. Z pewnego, ważnego dla mnie powodu postanowiłam sobie wjazd w okolice Lubinki szutrowym podjazdem. No nie jest to najłtwiejszy podjazd jak na pierwszy raz, ale jakoś się wczołgałam. Myśli nie były zbyt dobre.. ( takie tam... że nie dam rady itd) nawet pisać o nich nie będę, ale z każdym kolejnym podjazdem rozjaśniało się i potem to już nawet chciałam tych podjazdów więcej i więcej. Dunajec i górki – to robi swoje. Zbierałam sobie więc dzisiaj te „drobinki” szczęścia. Popatrzyłam na Przehybę z oddali, dobrze , że ją widać. No i tak się pokręciłam. Na Lubince wjechałam w las. Jest w miarę sucho, spokojnie już można trenować w terenie. Tak więc wymyśliłam, że z Lubinki zjadę zjazdem terenowym, którym nie jechałam jeszcze, ale miałam nadzieję, że nic nie pokręcę i wyjadę tam gdzie chcę. Tak też było. Zjazd super, długi, dość wymagający, bo dużo kolein, trochę błota, dużo liści i patyków. Ale dość dobrze się zjeżdżało. Zaprzyjaźniamy się z Foxem. Fajnie wybiera. Będzie dobrze. Tak czuję. Dystans niezbyt długi, ale jak na pierwszy raz w górkach, myślę, ze wystarczy.
A Mirek szaleniec poszedł sobie dzisiaj na Rysy, samotnie i przeszedł trasę w 6 godzin i 35 min. Kto wie co to Rysy zimą, to zapewne doceni ten wyczyn.
Przeczytałam dzisiaj na Onecie fragment wywiadu z Małgorzatą Tusk. Książki nie czytałam i nie zamierzam, nie jestem fanką tego typu pozycji. Ale jedno zdanie utkwiło mi w pamięci:
„Prawdziwy przyjaciel jest czasami największym szczęściem. To kwestia przypadku, czy na niego trafimy, czy nie. Spotkania z osobami, które się zna i które są dla nas niemal jak rodzina, mają w sobie coś z terapii. Jesteśmy wolni w tym, co mówimy. Mamy do tych osób zaufanie”.
Codziennie dziękuję Losowi za Przyjaciół, których mam i na których naprawdę mogę liczyć. To jest bezcenne.
.
Jak zwykle pięknie błękitny Dunajec © lemuriza1972
Po długim rozstaniu z rowerem, wyruszyłam dzisiaj znowu, bo żal byłoby nie wykorzystać takiej pogody. Nadszedł czas żeby popróbować się z górkami. Założyłam sobie, że będzie spokojnie, bo tydzień bez treningów zrobił swoje. No, a poza tym pierwszy to mój pobyt w górkach, po zimowej przerwie. Z pewnego, ważnego dla mnie powodu postanowiłam sobie wjazd w okolice Lubinki szutrowym podjazdem. No nie jest to najłtwiejszy podjazd jak na pierwszy raz, ale jakoś się wczołgałam. Myśli nie były zbyt dobre.. ( takie tam... że nie dam rady itd) nawet pisać o nich nie będę, ale z każdym kolejnym podjazdem rozjaśniało się i potem to już nawet chciałam tych podjazdów więcej i więcej. Dunajec i górki – to robi swoje. Zbierałam sobie więc dzisiaj te „drobinki” szczęścia. Popatrzyłam na Przehybę z oddali, dobrze , że ją widać. No i tak się pokręciłam. Na Lubince wjechałam w las. Jest w miarę sucho, spokojnie już można trenować w terenie. Tak więc wymyśliłam, że z Lubinki zjadę zjazdem terenowym, którym nie jechałam jeszcze, ale miałam nadzieję, że nic nie pokręcę i wyjadę tam gdzie chcę. Tak też było. Zjazd super, długi, dość wymagający, bo dużo kolein, trochę błota, dużo liści i patyków. Ale dość dobrze się zjeżdżało. Zaprzyjaźniamy się z Foxem. Fajnie wybiera. Będzie dobrze. Tak czuję. Dystans niezbyt długi, ale jak na pierwszy raz w górkach, myślę, ze wystarczy.
A Mirek szaleniec poszedł sobie dzisiaj na Rysy, samotnie i przeszedł trasę w 6 godzin i 35 min. Kto wie co to Rysy zimą, to zapewne doceni ten wyczyn.
Przeczytałam dzisiaj na Onecie fragment wywiadu z Małgorzatą Tusk. Książki nie czytałam i nie zamierzam, nie jestem fanką tego typu pozycji. Ale jedno zdanie utkwiło mi w pamięci:
„Prawdziwy przyjaciel jest czasami największym szczęściem. To kwestia przypadku, czy na niego trafimy, czy nie. Spotkania z osobami, które się zna i które są dla nas niemal jak rodzina, mają w sobie coś z terapii. Jesteśmy wolni w tym, co mówimy. Mamy do tych osób zaufanie”.
Codziennie dziękuję Losowi za Przyjaciół, których mam i na których naprawdę mogę liczyć. To jest bezcenne.
.


Wiosna:) © lemuriza1972

W lesie © lemuriza1972

Wiosna 2 © lemuriza1972

Dunajec i górki © lemuriza1972
- DST 41.00km
- Teren 15.00km
- Czas 02:18
- VAVG 17.83km/h
- VMAX 51.00km/h
- Temperatura 13.0°C
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 8 marca 2014
POŻEGNANIE
„…kto ciszę słyszał aż do dna,
Temu i trumna bywa wygodna;
Ale jest nocna cisza i dzienna,
Jest dno mająca i jest bezdenna
- A o tej drugiej rzecz zbyt zawiła;
Co nie dopowiem, powie mogiła…”
„ Jeśli go nie znałeś, to nie żałuj, nie, bo przyjaciela straciłbyś”
Lubił Dżem, ale skazany był nie na bluesa, ale na GÓRY. To one były wielką miłością. Dawały siłę, radość, szczęście, poczucie spełnienia. Pięknie o nich opowiadał. W tych górach niósł innym pomoc, bo na tym polega przecież misja GOPR-u. Uwielbiałam słuchać o tych goprowskich akcjach. Tym bardziej, że miał dar opowiadania.
Tak go zapamiętam…

Krzysiek na szlaku:) © lemuriza1972
Szczęśliwego i uśmiechniętego, kiedy razem przemierzaliśmy szlaki na Przehybie.
Żegnaj.
Temu i trumna bywa wygodna;
Ale jest nocna cisza i dzienna,
Jest dno mająca i jest bezdenna
- A o tej drugiej rzecz zbyt zawiła;
Co nie dopowiem, powie mogiła…”
Ten fragment z Norwida towarzyszy mi zawsze kiedy przyjdzie się z kimś pożegnać na zawsze. Wtedy mam go w swoich myślach.
Ten fragment moja Mama wybrała dla swojego tragicznie zmarłego w bardzo młodym wieku brata i widnieje na jego grobie.
Nie musiałabym tego robić. Może ktoś nawet uzna, że to za wielkie wywnętrzanie się, jeśli chodzi o bloga, sportowego bloga. Ale mało mnie to obchodzi. Tak czuję i tak chcę. Chcę go tak pożegnać, oprócz tego pożegnania , które odbyło się dzisiaj w Nowym Sączu.
Bo był jednym z nas. Miał konto na Bikestats. Konto aktywne przez jakiś czas . Pisał o swojej rowerowej pasji i misji w GOPR. Od stycznia 2012r. konto było zamknięte. Kochał góry i kochał jazdę na rowerze.
Zdążyłam raz jeden pojechać razem z nim. Pokazać mu moje ulubione miejsca w okolicach Tarnowa. Trochę się śmiał, bo cóż dla niego takie pagórki, skoro on miał o rzut beretem swoje jak o nich mówił „kapuściane” góry, czyli Beskid Sądecki. Nasze drogi zeszły się dzięki Bikestats. Nawet myślałam… że jeśli będzie szczęśliwy finał tego naszego " zejścia się", to Wam kiedyś o tym opowiem. O tym jak szczęśliwie połączyła nas wspólna pasja i to miejsce. Nie było szczęśliwego finału. Nasze drogi się rozeszły.
Ten fragment moja Mama wybrała dla swojego tragicznie zmarłego w bardzo młodym wieku brata i widnieje na jego grobie.
Nie musiałabym tego robić. Może ktoś nawet uzna, że to za wielkie wywnętrzanie się, jeśli chodzi o bloga, sportowego bloga. Ale mało mnie to obchodzi. Tak czuję i tak chcę. Chcę go tak pożegnać, oprócz tego pożegnania , które odbyło się dzisiaj w Nowym Sączu.
Bo był jednym z nas. Miał konto na Bikestats. Konto aktywne przez jakiś czas . Pisał o swojej rowerowej pasji i misji w GOPR. Od stycznia 2012r. konto było zamknięte. Kochał góry i kochał jazdę na rowerze.
Zdążyłam raz jeden pojechać razem z nim. Pokazać mu moje ulubione miejsca w okolicach Tarnowa. Trochę się śmiał, bo cóż dla niego takie pagórki, skoro on miał o rzut beretem swoje jak o nich mówił „kapuściane” góry, czyli Beskid Sądecki. Nasze drogi zeszły się dzięki Bikestats. Nawet myślałam… że jeśli będzie szczęśliwy finał tego naszego " zejścia się", to Wam kiedyś o tym opowiem. O tym jak szczęśliwie połączyła nas wspólna pasja i to miejsce. Nie było szczęśliwego finału. Nasze drogi się rozeszły.
„ Jeśli go nie znałeś, to nie żałuj, nie, bo przyjaciela straciłbyś”
Lubił Dżem, ale skazany był nie na bluesa, ale na GÓRY. To one były wielką miłością. Dawały siłę, radość, szczęście, poczucie spełnienia. Pięknie o nich opowiadał. W tych górach niósł innym pomoc, bo na tym polega przecież misja GOPR-u. Uwielbiałam słuchać o tych goprowskich akcjach. Tym bardziej, że miał dar opowiadania.
Tak go zapamiętam…

Krzysiek na szlaku:) © lemuriza1972
Szczęśliwego i uśmiechniętego, kiedy razem przemierzaliśmy szlaki na Przehybie.
Żegnaj.
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 5 marca 2014
Sen o victorii
„ Życie wewnętrzne – jak życie mnicha czy pustelnika – ma swoje
przygody, ale ma też swoje nużące rozpaczliwe niże i depresje, jamy i wyrwy, i
ciemne pieczary bezczynności”
Anna Kamieńska, Notatnik 1965-1972
Po kilku dniach sportowego niebytu zmusiłam się ( i tym razem jest to słowo bardzo właściwe, bo to było autentyczne „zmuszenie się”) do wyjścia z domu i pobiegania. Padał deszcz, ale to nie miało znaczenia. Może i nawet lepiej…że padał.
Nie liczyłam kilometrów, ani czasu. To nie miało znaczenia.
Lubił słuchać Dżemu. Dlatego dzisiaj będzie „ Sen o Victorii”. Wiem, że marzył o swojej victorii, „wolności”, o wybaczeniu sobie samemu, ale i chciał by wybaczyli mu inni, marzył o spokoju, o ciszy w górach i chociaż często samotnie przemierzał górskie szlaki na nogach i na rowerze, na pewno nie chciał być sam. Wiem, że bardzo kochał najbliższe mu osoby.
Nie wiedziałam, czy w końcu ta „victoria” przyszła, miałam jednak nadzieję, że tak się stało, że w końcu sobie to „wywalczył”.
Niestety nie. Przynajmniej my tutaj, tak to widzimy, bo może dla niego to co nastąpiło jest właśnie jakimś rodzajem wolności, spokojem …
Nie wiem.
„ Jest jeden dzień, kiedy nagle życie przestaje smakować. Jak u Camusa. Żyć dalej – to grzech”
Anna Kamieńska, Notatnik 1965-1972
Jeśli pomimo niedogodności, problemów i różnych „jam, wyrw, ciemnych pieczar” życie nadal Wam smakuje, czytając to , doceńcie swój CZAS.
Anna Kamieńska, Notatnik 1965-1972
Po kilku dniach sportowego niebytu zmusiłam się ( i tym razem jest to słowo bardzo właściwe, bo to było autentyczne „zmuszenie się”) do wyjścia z domu i pobiegania. Padał deszcz, ale to nie miało znaczenia. Może i nawet lepiej…że padał.
Nie liczyłam kilometrów, ani czasu. To nie miało znaczenia.
Lubił słuchać Dżemu. Dlatego dzisiaj będzie „ Sen o Victorii”. Wiem, że marzył o swojej victorii, „wolności”, o wybaczeniu sobie samemu, ale i chciał by wybaczyli mu inni, marzył o spokoju, o ciszy w górach i chociaż często samotnie przemierzał górskie szlaki na nogach i na rowerze, na pewno nie chciał być sam. Wiem, że bardzo kochał najbliższe mu osoby.
Nie wiedziałam, czy w końcu ta „victoria” przyszła, miałam jednak nadzieję, że tak się stało, że w końcu sobie to „wywalczył”.
Niestety nie. Przynajmniej my tutaj, tak to widzimy, bo może dla niego to co nastąpiło jest właśnie jakimś rodzajem wolności, spokojem …
Nie wiem.
„ Jest jeden dzień, kiedy nagle życie przestaje smakować. Jak u Camusa. Żyć dalej – to grzech”
Anna Kamieńska, Notatnik 1965-1972
Jeśli pomimo niedogodności, problemów i różnych „jam, wyrw, ciemnych pieczar” życie nadal Wam smakuje, czytając to , doceńcie swój CZAS.
- Aktywność Bieganie
Piątek, 28 lutego 2014
Dotarłam do domu:)
Taką informację obiecałam, to ją umieszczam:)
Dzisiaj takie nieoficjalne rozpoczęcie sezonu u Pani Krystyny i u Jej Miłości Pana Adama.
Połączone z parapetówką:).
Miły wieczór, miłe rozmowy.
Ze sportu tylko 500 brzuszków.
Staszek prosił o inspiracje muzyczne. Staszku dzisiaj wybacz sił brak:).
Dzisiaj tylko , to już co było, ale mam nadzieję będzie inspiracją, żeby pomyśleć o tym co fajne. Co w życiu warte uwagi.
Bo przecież takich rzeczy masa jest. Dobranoc wszystkim i udanego rowerowego weekendu.
Dzisiaj takie nieoficjalne rozpoczęcie sezonu u Pani Krystyny i u Jej Miłości Pana Adama.
Połączone z parapetówką:).
Miły wieczór, miłe rozmowy.
Ze sportu tylko 500 brzuszków.
Staszek prosił o inspiracje muzyczne. Staszku dzisiaj wybacz sił brak:).
Dzisiaj tylko , to już co było, ale mam nadzieję będzie inspiracją, żeby pomyśleć o tym co fajne. Co w życiu warte uwagi.
Bo przecież takich rzeczy masa jest. Dobranoc wszystkim i udanego rowerowego weekendu.
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 27 lutego 2014
O płynących z niejedzenia pączków korzyściach życiowych:)
Piosenka taka na dzisiaj.
Bez żadnego związku z dniem dzisiejszym, z nastrojem i innymi okolicznościami.
Po prostu dzisiaj „znaleziona”.
Tzw. Tłusty Czwartek.
Muszę z dumą powiedzieć, że na moim koncie zero. Oparłam się temu zbiorowemu szaleństwu czy jak ktoś woli tradycji.
Ale czy ja wiem, czy to powód do dumy, skoro od dłuższego czasu żyję bez słodyczy i nie odczuwam potrzeby ich spożywania?
Ktoś powiedział mi dzisiaj, że w związku z tym, że wzgardziłam pączkiem, opuści mnie szczęście i powodzenie w życiu ( że to niby po to się pączki w Tłusty Czwartek spożywa, żeby szczęście i powodzenie w naszym życiu gościło).
Mam nadzieję, że szczęście i powodzenie w życiu, w głównej mierze spowodowane jest czynnikami i splotem okoliczności nie zawsze od nas zależnych, ot los po prostu , a już na pewno zależne nie jest od spożywania tej masy tłustości. A jeśli jest, to biada mi, samo zło w takim razie w niedalekiej przyszłości mnie czeka. Pożyjemy , zobaczymy. Jakby co.. jakby dajmy na to maraton mi nie wyszedł – będzie na co „zwalić”. Więc w sumie wyszłam dzisiaj na ogromny plus, nie „władowałam” w siebie tych 300 pustych kalorii, no i mam alibi na przyszłość.
A poza tym to, pomimo, że dzień był ciężki ( no jak miał nie być ciężki skoro w swej nazwie miał słowo „Tłusty”), zmusiłam się do wyjazdu na rower. Słowo „zmusiłam” jest może nadużyciem, bo nie było to znowu z mojej strony takie poświęcenie:). Dzisiaj było przyjemniej, nie tak zimno jak we wtorek. Nie wiało tak, więc można powiedzieć - nie zmarzłam. Do tego udało mi się dzisiaj ( bo mnie przyjaciółka ma podwiozła do domu, więc byłam wcześniej) wyjechać już o 16.45 . Skutkiem tego połowę dystansu zrobiłam „za dnia”, co wielce jest przyjemne. W lesie jeden spotkany zwierzak, a mianowicie sarna. Stała i patrzyła się na mnie jak na intruza. Ja się jej wcale nie dziwię:). Na granicy Ostrowa i Gosławic spotkałam jadącego z naprzeciwka Staszka vel Obcego, ale chyba mnie nie poznał! Poza tym brzuszków 500 i dość na dzisiaj i teraz odpoczywanie. Czytanie. Ponieważ skończyłam „ Dziennik” Pilcha, a zacytowałam tutaj kilka jego fragmentów, zwłaszcza ten o wyparciu się Cracovii, jestem winna suplement ( bo zdaje sobie sprawę, że może tu przypadkiem zaglądać jakiś kibic Cracovii i byłoby mu przykro, że J. Pilch tak niecnie klubu swego ukochanego się wyparł). Tak więc końcowe fragmenty „Dziennika”
„ Wyparłszy się Cracovii publicznie, może nawet klątwę jakąś na nią rzuciwszy, wewnętrznie jednak za słaby, by własnemu słowu sprostać, chyłkiem w ciemnych okularach i bluzie z – ma się rozumieć – szalenie na łeb naciągniętym kapturem przemykałem na mecze, samotnie konałem w fotelu podczas transmisji, udając obojętność, wszem wobec z maksymalnym kabotyństwem głosząc, że „los pewnego krakowskiego klubu absolutnie, ale to absolutnie przestał mnie interesować”, w istocie zaś nie spuszczałem mojej drużyny z oka. Pora dać sobie spokój z wyniszczającym udawaniem, pora – a to akurat jest wzmacniające – zrozumieć, że jedyną na tym świecie miłością do grobowej deski jest miłość do klubu ukochanego. Tym bardziej pora, że i ona ( grobowa deska) coraz bliżej. Z całą przeto mocą odwołuję swe ( w istocie zresztą pozorne ) zaprzaństwo, cofam i przepraszam za wszystkie klątwy czy złe słowa, wracam na ulicę Kałuży, przyjmijcie mnie dobrze”.
Mam nadzieję, że szczęście i powodzenie w życiu, w głównej mierze spowodowane jest czynnikami i splotem okoliczności nie zawsze od nas zależnych, ot los po prostu , a już na pewno zależne nie jest od spożywania tej masy tłustości. A jeśli jest, to biada mi, samo zło w takim razie w niedalekiej przyszłości mnie czeka. Pożyjemy , zobaczymy. Jakby co.. jakby dajmy na to maraton mi nie wyszedł – będzie na co „zwalić”. Więc w sumie wyszłam dzisiaj na ogromny plus, nie „władowałam” w siebie tych 300 pustych kalorii, no i mam alibi na przyszłość.
A poza tym to, pomimo, że dzień był ciężki ( no jak miał nie być ciężki skoro w swej nazwie miał słowo „Tłusty”), zmusiłam się do wyjazdu na rower. Słowo „zmusiłam” jest może nadużyciem, bo nie było to znowu z mojej strony takie poświęcenie:). Dzisiaj było przyjemniej, nie tak zimno jak we wtorek. Nie wiało tak, więc można powiedzieć - nie zmarzłam. Do tego udało mi się dzisiaj ( bo mnie przyjaciółka ma podwiozła do domu, więc byłam wcześniej) wyjechać już o 16.45 . Skutkiem tego połowę dystansu zrobiłam „za dnia”, co wielce jest przyjemne. W lesie jeden spotkany zwierzak, a mianowicie sarna. Stała i patrzyła się na mnie jak na intruza. Ja się jej wcale nie dziwię:). Na granicy Ostrowa i Gosławic spotkałam jadącego z naprzeciwka Staszka vel Obcego, ale chyba mnie nie poznał! Poza tym brzuszków 500 i dość na dzisiaj i teraz odpoczywanie. Czytanie. Ponieważ skończyłam „ Dziennik” Pilcha, a zacytowałam tutaj kilka jego fragmentów, zwłaszcza ten o wyparciu się Cracovii, jestem winna suplement ( bo zdaje sobie sprawę, że może tu przypadkiem zaglądać jakiś kibic Cracovii i byłoby mu przykro, że J. Pilch tak niecnie klubu swego ukochanego się wyparł). Tak więc końcowe fragmenty „Dziennika”
„ Wyparłszy się Cracovii publicznie, może nawet klątwę jakąś na nią rzuciwszy, wewnętrznie jednak za słaby, by własnemu słowu sprostać, chyłkiem w ciemnych okularach i bluzie z – ma się rozumieć – szalenie na łeb naciągniętym kapturem przemykałem na mecze, samotnie konałem w fotelu podczas transmisji, udając obojętność, wszem wobec z maksymalnym kabotyństwem głosząc, że „los pewnego krakowskiego klubu absolutnie, ale to absolutnie przestał mnie interesować”, w istocie zaś nie spuszczałem mojej drużyny z oka. Pora dać sobie spokój z wyniszczającym udawaniem, pora – a to akurat jest wzmacniające – zrozumieć, że jedyną na tym świecie miłością do grobowej deski jest miłość do klubu ukochanego. Tym bardziej pora, że i ona ( grobowa deska) coraz bliżej. Z całą przeto mocą odwołuję swe ( w istocie zresztą pozorne ) zaprzaństwo, cofam i przepraszam za wszystkie klątwy czy złe słowa, wracam na ulicę Kałuży, przyjmijcie mnie dobrze”.
- DST 32.00km
- Teren 9.00km
- Czas 01:29
- VAVG 21.57km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 26 lutego 2014
Kurły
Dzisiaj przyszedł czas na odpoczynek. Po pierwsze PŚ w skokach, po drugie cztery dni jeżdżenia i nogi mam wrażenie, że zmęczone. Tak więc pozwoliłam sobie dzisiaj na luz.
Tylko 500 brzuszków i to wszystko.
A teraz taka perełka „znaleziona” na płycie Banacha „Wu-Wei”.
Jeśli ktoś jest w kiepskim nastroju, to gorąco polecam posłuchajcie. Nie będziecie żałować.
Poprawia nastrój zdecydowanie, a do tego takie.. .. bardzo życiowe:).
Żeby nie było tak całkiem niesportowo, to jeszcze jeden cytat z Jerzego Pilcha będzie. Kończę czytać "Dziennik" ( na szczęście jest jeszcze II tom „Dziennika”, który przede mną). Wspaniała jest to lektura. Muszę powiedzieć tak , że kiedy wybija godzina 23, która dla mnie oznacza kres dnia zazwyczaj, bo o takiej to porze próbuję zasypiać, to z żalem rozstaję się z „Dziennikiem” . Rozstaję się z nim do rana ( bo czytam w drodze do pracy). Cytat więc będzie poniekąd sportowy i żeby jasność była jeszcze raz powtarzam: podobnie jak J. Pilch nie jestem „wrogiem” piłki nożnej, wręcz przeciwnie:), co nie znaczy, że te fragmenty dotyczące piłki nożnej nie bawią mnie. Bawią. I to bardzo.
„ Tak czy tak, gdy nadszedł 15 września, cała nasza brygada o wiadomej godzinie na kwaterze się zgromadziła i przed telewizorem zasiadła. Byliśmy wszyscy i Jurek Knap, i Tadziu Wróblewski , i Zenek Michalski I Marian Stala ( wprawdzie z książką w garści, ale co było począć – w trakcie dwu tygodni praktyk mieliśmy dość okazji, by się przekonać, jak harmonijnie postać ta łączy erudycję z nadludzką siłą fizyczną), i był też – chciałem z rozpędu powiedzieć Bronisław Wildstein, ale nie, on wówczas oglądania meczu odmówił, ale z najwyższą wzgardą o piłce i sympatykach się wyraził. Gdy w tych dniach trafiłem w prasie na artykuł B. Wildsteina zaczynający się od deklaracji , że „ nie interesuje się futbolem”, przypomniała mi się tamta chrzanowska scena z całą jej melancholijną plastycznością. Równo czterdzieści lat wierności sobie – owszem, imponujące, ale co z tego? Co z tego w sensie wszelakim, też symetrycznie odwrotnym. Z chorobliwym zapałem od przeszło 50 lat kibicuję piłce i w sumie mam z tego tyle samo co Wildstein z niekibicowania – nic mianowicie”
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 25 lutego 2014
Wielki Piątek
Piękna, słoneczna pogoda w dzień ( chociaż takiej bardzo wysokiej temperatury nie było).
Niestety kiedy wyjeżdżałam o 17 ( najszybciej jak mogłam po powrocie z pracy), było co prawda jeszcze przez chwilę jasno, ale już nie tak ciepło. Można powiedzieć nawet: było chłodno. Im dłużej jechałam tym robiło się niestety zimniej. Zdecydowałam się jednak jechać, żeby zrealizować swój plan na ten tydzień i maksymalnie wykorzystać czas na jazdę ( a niestety wiele go nie będzie). Dzisiaj całkowicie po asfalcie, ale było momentami ciężko, bo wiał taki wiatr ( do tego zimny), że miałam wrażenie , że jadę pod górę. Znosiłam to jednak dzielnie:), powtarzając sobie w myślach: ok, ok jedziesz wolniej, ale nogi muszą pracować jakbyś jechała pod górę, więc to wszystko będzie procentować….:) Kiedyś. I tak pokręciłam się po okolicach Białej, Bobrownik, Klikowej. Kiedy jadę przez Klikową, zawsze przypominam sobie , że od niej właśnie zaczęła się moja rowerowa przygoda. Klikowa to taka dzielnica Tarnowa ( kiedyś wieś), znana głownie ze stadniny koni. To właśnie do Klikowej jakieś hm.. chyba 10 lat temu wraz z moją przyjaciółką Agnieszką pojechałyśmy na naszych rowerach, które mało przypominały te dzisiejsze. Dojechałyśmy do Klikowej i z powrotem ( od naszego domu to było jakieś 20 km). Jakie byłyśmy zmęczone i jakie dumne, że udało nam się pokonać taki dystans:). Urastało to dla nas do rangi jakiegoś bohaterstwa niemalże.
Zmarzłam dzisiaj, a właściwie bardzo zmarzły mi stopy, pomimo podwójnych skarpet i ochraniaczy. No, ale jakoś to przetrwałam, nawet udało mi się jeszcze dojechać na pocztę. A na poczcie czekała utęskniona, wyczekana płyta Banacha „Wu-wei”.
Tempo było niestety niezbyt fajne, ale cóż....
Do tego oczywiście w pakiecie sportowym dzisiaj 500 brzuszków.
I jeszcze trochę o coverach, skoro już w takim temacie jesteśmy. Jest taka jedna piosenka. Bardzo piękna piosenka. Jest oryginał i jest cover. Moim zdaniem ten drugi zdecydowanie lepszy. Ale jeśli macie ochotę to sami oceńcie. Oto ona ( oryginał):
( zignorujcie, te pseudo teledyski, posłuchajcie piosenki)
Niestety kiedy wyjeżdżałam o 17 ( najszybciej jak mogłam po powrocie z pracy), było co prawda jeszcze przez chwilę jasno, ale już nie tak ciepło. Można powiedzieć nawet: było chłodno. Im dłużej jechałam tym robiło się niestety zimniej. Zdecydowałam się jednak jechać, żeby zrealizować swój plan na ten tydzień i maksymalnie wykorzystać czas na jazdę ( a niestety wiele go nie będzie). Dzisiaj całkowicie po asfalcie, ale było momentami ciężko, bo wiał taki wiatr ( do tego zimny), że miałam wrażenie , że jadę pod górę. Znosiłam to jednak dzielnie:), powtarzając sobie w myślach: ok, ok jedziesz wolniej, ale nogi muszą pracować jakbyś jechała pod górę, więc to wszystko będzie procentować….:) Kiedyś. I tak pokręciłam się po okolicach Białej, Bobrownik, Klikowej. Kiedy jadę przez Klikową, zawsze przypominam sobie , że od niej właśnie zaczęła się moja rowerowa przygoda. Klikowa to taka dzielnica Tarnowa ( kiedyś wieś), znana głownie ze stadniny koni. To właśnie do Klikowej jakieś hm.. chyba 10 lat temu wraz z moją przyjaciółką Agnieszką pojechałyśmy na naszych rowerach, które mało przypominały te dzisiejsze. Dojechałyśmy do Klikowej i z powrotem ( od naszego domu to było jakieś 20 km). Jakie byłyśmy zmęczone i jakie dumne, że udało nam się pokonać taki dystans:). Urastało to dla nas do rangi jakiegoś bohaterstwa niemalże.
Zmarzłam dzisiaj, a właściwie bardzo zmarzły mi stopy, pomimo podwójnych skarpet i ochraniaczy. No, ale jakoś to przetrwałam, nawet udało mi się jeszcze dojechać na pocztę. A na poczcie czekała utęskniona, wyczekana płyta Banacha „Wu-wei”.
Tempo było niestety niezbyt fajne, ale cóż....
Do tego oczywiście w pakiecie sportowym dzisiaj 500 brzuszków.
I jeszcze trochę o coverach, skoro już w takim temacie jesteśmy. Jest taka jedna piosenka. Bardzo piękna piosenka. Jest oryginał i jest cover. Moim zdaniem ten drugi zdecydowanie lepszy. Ale jeśli macie ochotę to sami oceńcie. Oto ona ( oryginał):
( zignorujcie, te pseudo teledyski, posłuchajcie piosenki)
I cover:
A na dobranoc taki sobie fragment z „Dziennika” Jerzego Pilcha , „Dziennika”, który od kilku dni bawi mnie, zdumiewa i dzięki któremu mam prawdziwą literacką przyjemność. Rzecz jest o jednym rytuale wielkopiątkowym u protestantów, który każe kapłanowi podawać wiernym opłatek i nalewać wino z dzbana, podczas to którego rytuału kapłan zazwyczaj zwykł miewać jakieś.. hm.. wpadki.
„ Wybranką Boga okazała się jak zwykle moja matka. Ciało Pańskie podano jej w należytej objętości, ale Krwią Pańską ksiądz swą rozdygotaną i najwyraźniej już zmęczoną ręką lunął jej od serca. Może nie całe matczysko od stóp do głów, ale kosztowny żakiet i wytworna bluzka – mokre doszczętnie. Ksiądz Bruell stropił się niebywale, luterska powaga podszyty śmiechem popłoch stłumiła, co było robić? Wielki Piątek szedł pełną parą, cud natychmiastowego wyschnięcia z monotonnym uporem wszystkich niezdarzonych cudów się nie zdarzał. Co było robić? Wracaliśmy jak zawsze do domu wiślanym bulwarem, wokół pełno spacerowiczów, turystów czy innych katolików, a od matki jak z gorzelni jechało. Tym bardziej, że wytworna bluzka zdobna była z przodu w sutą falbanę i teraz ta falbana – samo wińsko. Żle! Bardzo źle! Tym bardziej, że skonfundowana całym wydarzeniem do zupełnych granic matka, ledwo lazła. Niejeden mógł pomyśleć: przeholowała kobiecina”.
- DST 30.00km
- Czas 01:28
- VAVG 20.45km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 24 lutego 2014
Inspiracje
Życie to inspiracje.
Zainspirował mnie Sufa swoim ostatnim wpisem z coverami ( tak, tak Sufa jak widzisz czasem mnie inspirujesz:)) i przypomniał mi o pewnych piosenkach. Jedna na początek, druga na koniec.
Ponieważ wspomniałeś drogi Jacku, piosenkę z płyty Cafe Fogg, którą to płytę znam, to na początek moja ulubiona piosenka z tej płyty.
Jazda po zmierzchu dzisiaj. Nie jest to to co lubię najbardziej, ale cóż.. takie realia póki co. Pomimo zmierzchu pojechałam do LASU i jakoś to przetrwałam pomimo , że las po zmierzchu zgoła odmienne niż za dnia rodzi emocje. Wytrzymałam 30 km, bo chociaż temperatura niezimowa to jednak jeszcze nie taka, żeby sobie tak swobodnie i długo jeździć. Stopy mi nieco zmarzły. Spokojnie dzisiaj i bez napinki. Może ciut za spokojnie nawet. Do tego tradycyjnie już 500 brzuszków .
Słyszeliście nazwisko Diana Nyad? To ta Pani, która przepłynęła z Kuby na Florydę. 64 latka, okrzyknięta najtwardszym sportowcem świata. Była mistrzynią długich dystansów za młodych lat, a jej marzeniem przez długie lata było przepłynięcie z Kuby na Florydę. Udało się za .. 5 razem. 5 prób. Niesamowite, prawda? Niewielu wróżyło jej powodzenie. Lekarze, specjaliści mówili „ Nie dasz rady”. Dała radę.
„ Dwa lata przedtem, kiedy Nyad dotarła do drugiego brzegu, reporterka New York Timesa zapytała ją, co się wtedy stanie – Będę czuła satysfakcję, z tego, ze wiem jak to jest nie poddać się. Jej przyjaciółka Bonnie Stoll dodała: - Myślę, że Diana uważa, iż to zmieni jej życie. Myślę też, że Diana będzie rozczarowana, ze to nie zmieni jej życia” 53 godziny pływania. Wyobrażacie to sobie? ( cyt. za Wysokie Obcasy)
I drugi cover na koniec. Tym razem Republiki.
- DST 30.00km
- Teren 6.00km
- Czas 01:22
- VAVG 21.95km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze