Wpisy archiwalne w miesiącu
Maj, 2013
Dystans całkowity: | 692.00 km (w terenie 298.00 km; 43.06%) |
Czas w ruchu: | 38:09 |
Średnia prędkość: | 16.99 km/h |
Maksymalna prędkość: | 59.00 km/h |
Suma podjazdów: | 3000 m |
Maks. tętno maksymalne: | 170 (90 %) |
Maks. tętno średnie: | 156 (82 %) |
Suma kalorii: | 14251 kcal |
Liczba aktywności: | 18 |
Średnio na aktywność: | 38.44 km i 2h 32m |
Więcej statystyk |
Środa, 15 maja 2013
10 km
Maraton w Wojniczu spowodował, że zaczęłam sobie kreślić w głowie plany. Plany mocniejszego treningu i zaliczenia jeszcze może ze 3 startów w tym roku.
Miałam zacząć realizować plany już we wtorek, ale.. życie znowu pokazało, że można sobie planować.
I wszystko się stało mało realne . I te mocniejsze treningi i te starty.
Szkoda, bo w poniedziałek po maratonie, to miałam takie odczucie jakbym się.. odrodziła.
Wczoraj wyjechałam, ale bez sił i ducha:), tak żeby tylko pokręcić sobie. Miałam zrobić trochę km, ale w koncu skonczyło się tak, że najpierw pojechałam do sklepu Miłosza i Filipa oddać dług ( pani nie miała wydać w Biurze Zawodów:)), potem jeszcze wstąpiłam do Krysi , no i zrobiło się po 19 i.. podjechałam tylko pod klasztor na Pszennej i wróciłam.
Ha.. ale kiedy byłam w sklepie u chłopaków, to zostawiłam u nich rower i poszłam do Krysi ( to niedaleko). Zapomniałam tylko, że jestem w kasku i rowerowym stroju. No i tak idę sobie wzdłuż starej czwórki, a nagle z drugiej strony drogi ktoś do mnie krzyczy. Proszę Panią, proszę panią...
Chce Pani... ( i pan mi uniosi swój rower do góry).
Uśmiałam się, bo w tym momencie uświadomiłam sobie jak komicznie muszę wyglądać w kasku , ubraniu rowerowym i bez roweru.
Miałam zacząć realizować plany już we wtorek, ale.. życie znowu pokazało, że można sobie planować.
I wszystko się stało mało realne . I te mocniejsze treningi i te starty.
Szkoda, bo w poniedziałek po maratonie, to miałam takie odczucie jakbym się.. odrodziła.
Wczoraj wyjechałam, ale bez sił i ducha:), tak żeby tylko pokręcić sobie. Miałam zrobić trochę km, ale w koncu skonczyło się tak, że najpierw pojechałam do sklepu Miłosza i Filipa oddać dług ( pani nie miała wydać w Biurze Zawodów:)), potem jeszcze wstąpiłam do Krysi , no i zrobiło się po 19 i.. podjechałam tylko pod klasztor na Pszennej i wróciłam.
Ha.. ale kiedy byłam w sklepie u chłopaków, to zostawiłam u nich rower i poszłam do Krysi ( to niedaleko). Zapomniałam tylko, że jestem w kasku i rowerowym stroju. No i tak idę sobie wzdłuż starej czwórki, a nagle z drugiej strony drogi ktoś do mnie krzyczy. Proszę Panią, proszę panią...
Chce Pani... ( i pan mi uniosi swój rower do góry).
Uśmiałam się, bo w tym momencie uświadomiłam sobie jak komicznie muszę wyglądać w kasku , ubraniu rowerowym i bez roweru.
- DST 10.00km
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 13 maja 2013
Cyklokarpaty 2013 - maraton w Wojniczu
Maraton nr 37
Cyklokarpaty - Wojnicz
Miejsce kategoria K2 - 3
Przed ostatnimi zawodami, w których brałam udział, a było to prawie 1,5 roku temu ( Odyseja Ponidziańska), zacytowałam fragment z bloga Kuby z Rowerowania:
„W codziennym życiu trudno jest znaleźć chwile wyczerpania porównywalne do stanów doświadczanych podczas wyścigu kolarskiego (a pewnie i innych dyscyplin wytrzymałościowych). Co przychodzi mi do głowy to: długi dzień, męcząca praca w ogrodzie, praca na budowie, kilkunastogodzinna jazda samochodem, przygotowania do egzaminów, całonocna balanga, brak snu. Ale to zupełnie co innego.
Sławne powiedzenie Furmana "głowa jedzie" dotyczy właśnie nieustannej walki ciała, które wysyła sygnały: "zwolnij", "odpuść", "zjedź na asfalt", "boli", "po co Ci to?" i głowy, która zmusza nogi do kręcenia pokrzykując "nie odpuszczaj", "jeszcze kawałek", "zrzuć ząbek niżej", "dogoń jeszcze tego przed tobą", "nie bądź mięczak"...”
Bo tak to jest na maratonie – trzeba toczyć walkę głównie z samym sobą, potem z innymi.
I jeżeli kiedykolwiek będziecie chcieli sobie zrobić przerwę od startów, to lepiej żeby nie trwała dłużej niż jeden sezon. Bo u mnie był to jeden sezon, a wydaje mi się, że to jak wieczność….
To nie jest łatwe.. wrócić…
Ale było mi ogromnie miło, kiedy słyszałam od wielu znajomych: nareszcie!!!
Miałam dylemat ( kiedy już się zdecydowałam na start) w jakich barwach mam pojechać ten maraton. Jestem członkiem dwóch stowarzyszeń sportowych, no i był kłopot. W końcu zdecydowałam się, że będzie to SOKÓŁ, bo maraton przydomowy. Mam nadzieję, że koleżanki i koledzy z Krakowa, wybaczą i zrozumieją.
Jedziemy do Wojnicza z Krysią. Kiedy wsiadam do samochodu , śmieję się, że to nasza najkrótsza maratonowa droga. No tak, gdzie jej tam do wyjazdów do Karpacza, Głuszycy itd. Do Wojnicza spod mojego bloku jest jakieś 10 km.
Jest zimno i mży. Ale nie jest to ulewa. Przestaję już myśleć – będzie padać – nie będzie. Wszystko mi jedno. Przed maratonem , myślałam – jeśli będzie mocno padać – nie jadę. I to nie dlatego, że się boję, ale nie walczę w generalce, a maraton w ulewie i błocie , chyba na pierwszy po takiej przerwie nie był najlepszy, a poza tym dopiero co rower dostał nowe części, więc w portfelu pusto.
No i tak sobie chodzimy, stoimy, rozmawiamy ze znajomymi, w międzyczasie pochłaniam makaron ( zaczyna się! Węglowodanowa dieta, zwykle na jesieni na makaron nie mogłam już patrzeć).
Podchodzi Pani z Radia RDN. Jak łatwo jest pisać o mtb, a jak trudno mówić… Bo ja jej mam wytłumaczyć, kiedy pyta: dlaczego jeżdżę w wyścigach? Po co?
Mówię: po dobry nastrój na mecie.
Marcin biega, dwoi się i troi, wraz z innymi organizatorami.
Poznaję Anię z Rzeszowa, o której dowiedziałam się poprzedniego wieczora z zupełnie innego forum i wiem, ze koniecznie musimy się spotkać.
Zimnooooo….Przebieramy się i jedziemy z Krysią trochę pokręcić. Po chwili decyduję się na jeszcze jedną koszulkę, chociaż mam trochę obawy czy nie będzie mi za gorąco – nie lubię się przegrzewać. No jest potem za gorąco . Jak jadę pod górę.
Na start przychodzimy późno i stoimy na szarym końcu. Niedobrze. Trzeba będzie próbować „przebić się” do przodu, a wiem, że początek trasy łatwy, bardzo szybki, więc to będzie trudne zadanie.
Ruszamy Krysia, Kolos, Marcin i ja. Dość długo trzymamy się w grupie. Potem Kolos odjeżdża, a Marcin chyba podąża za nim. Mocno. Ponad 30 km/h. Raz z przodu Krysia, raz ja. Mocno, ale wiem, że kiedyś takie początki maratonów byłam w stanie jechać mocniej.
W lesie trochę piachu.. ludzie schodzą z roweru i myślę sobie: a co oni by zrobili w Murowanej? Jak tam prawie cały czas taki piach?
Kończą się płaskie kawałki i zaczynają się niewielkie podjazdy. Cały czas mży, więc ściągam okulary, bo i tak nic nie widzę. Efekt- niestety dzisiaj dość mocno bolące oczy.
Kiedy dojeżdżamy do łąki, która prowadzi w kierunku Lasu Milowskiego, robi się coraz luźniej. Krysia mi odjeżdża, chociaż przez długi czas mam ją w zasięgu wzroku. W pewnej chwili spostrzegam, że za mną .. nikogo nie ma!!! Jestem przerażona. Zawsze bardzo bałam się, że przyjadę na metę ostatnia.. czyżby tym razem miał się spełnić ten czarny sen? W oddali kogoś tam widzę. Myślę sobie: może dojadę… Po jakimś czasie dojeżdżam, mijam i znów.. jestem sama.
Las Milowski jadę w samotności. To źle, bardzo źle. Wiele kilometrów samotnego pedałowania. To bardzo demotywuje. Mam jakiś kryzys psychiczny. Wszystko mi jedno.. nie potrafię się zmotywować. Kompletnie źle się jedzie jak nie ma kogo gonić i nikt nie goni ciebie.
Pod wiatą w Wolnicy Miłosz robi zdjęcia. Krzyczy : to ty Iza tak krzywo jedziesz??? Tak patrzę kto tak krzywo jedzie.
No ja.. bo właśnie nie mogłam bidonu włożyć z powrotem, po po tym jak piłam.
Trasa wilgotna. W porównaniu do tego co było w czwartek kiedy się kurzyło, dość mocno wilgotna. Trzeba uważać w lesie i na łąkach. Tym bardziej , ze wszystko już rozjeżdżone przez kilkaset kół przede mną. Ale idzie spokojnie. Nie ma trudnych zjazdów , więc nic się nie dzieje niedobrego. Rower też sprawuje się bez zarzutu i opony, o które się martwiłam , bo jeżdżę już na nich 3 sezon. Ale to porządne Nobby Nicki DD.
Przed melsztyńskimi okolicami łapię jakby drugi oddech. Niespodziewanie pojawia się wąwóz. Kompletnie go .. nie zauważyłam. Nigdy nie jechałam go od drugiej strony, więc zaczął się niespodziewanie. No i jest wyzwanie zjazdowe. Lubię takie. Znowu lubię takie. Fajnie. Przynosi to dużo przyjemności.
Słyszę za sobą głosy. Ktoś mnie dogania. Słyszę głos kobiecy. Myślę: niedobrze. Jest bufet, a ponieważ mam prawie pusty bidon, to zatrzymuję się. Mija mnie Ania z Rzeszowa, pyta czy wszystko ok.
No ok. Żyję.
Jedziemy razem i chwilę rozmawiamy. Mówię jej na co jeszcze trzeba uważać ( na zjazd z Panieńskiej, bo jest trochę luźnych kamieni). No i myślę sobie : młoda jest, to mnie zaraz myknie pod górę. No i rzeczywiście, mija mnie.
Ale wtedy zapala się we mnie lampka i myślę: no nie.. tak łatwo nie można się poddać. No i zaczynam pedałować. Może nie specjalnie szybko, ale z dobrą kadencją , bardzo równo i to przynosi efekt. Mijam jednego pod górę, drugiego, trzeciego, przestaje liczyć, tylko myślę sobie z uśmiechem: znowu kogoś mijam… Fajne uczucie.
Ania zostaje z tyłu, ale zaraz dojeżdża do mnie jakaś dziewczyna, którą minęłam wcześniej. Walczy. Znowu ją mijam. Wjeżdżamy w las i jest zjazd, taki z gatunku koleiniastych. Popełniam błąd , wybieram złą ścieżkę i żeby się ratować przed zatrzymaniem, muszę objechać go górą. Ale to zajmuje zbyt wiele czasu. Dziewczyna mnie wyprzedza, podśpiewując pod nosem. Myślę sobie: zaraz, zaraz, to nie koniec. I tak sobie jedziemy aż do Panieńskiej razem.
Pyta mnie z której jestem kategorii. Mówię: a nie wiem.. nawet się tym nie interesowałam. Coś tu się pozmieniało w tym cyklu, a jakie są te kategorie?
Ona mówi: no K1 do 29 lat.
- eeee… to ja mam 41 – mówię.
- Ile??? Żartujesz?
No pewnie trudno uwierzyć, że pani w wieku 41 lat, chce się jeszcze jeździć na rowerze.
Ma na imię Ala. Na spodenkach jakiś napis.. coś z Krynicą.
Zaczyna się zjazd z Panieńskiej. Na końcówce masa luźnych kamieni. Ala widzę, ze chyba się boi. Myślę sobie: moja szansa…
Puszczam hamulce prawie całkowicie… mijam Alę. Mam nadzieję, ze mam już ją z głowy, ale twarda jest.
Podjazd, słyszę , że jest tuż za mną.
Na podjeździe ktoś krzyczy: Maja Włoszczowska.
No tak , kobiet jest tak mało… że każda to Maja. Jakieś dzieci widząc moją koszulkę krzyczą: Orzeł Tarnów…
No śmieję się, pomimo, że jestem zmęczona. Ala mnie mija i mówi: teraz ja wyjdę na zmianę. No i odjeżdża mi. Wiem, że już tylko kilka kilometrów do mety, ale nie daje rady, tej młodszej o kilkanaście lat dziewczynie. Nie tym razem.
Ale potem znowu jakiś nagły przypływ sił ( jak to przed metą) i lecę starą czwórką chyba 35 km/h. I myślę sobie: skąd jeszcze te siły?
I muszę się przyznać, że na kilka km przed metą… pomyślałam sobie: JEST MARATON. A JA ZNOWU DOJEŻDŻAM DO METY. ZNOWU!
I łezka zakręciła mi się w oku, zupełnie jak na moim pierwszym krakowskim maratonie. No.. cudowne uczucie. Po to uczucie właśnie jedzie się do mety.
A teraz podsumowanie ( ale długie będzie):
Wynik… w kategorii miejsce 3, open kobiety 4 na chyba 8 kobiet. Open w ogóle.. szary koniec.
Czas kiepski.. ale mogę tym razem to przełknąć, bo to byłą taka próba.. czy jeszcze mi się chce. Czy to przynosi radość.
Chce się. Przynosi radość. To był mój 37 maraton, może więc dociągnę do jubileuszu?
Mocy i wytrzymałości jeszcze nie ma, ale wiem, że jakbym się spręzyła jadąc ten samotny kawałek, byłoby lepiej. Bo można było. Dzisiaj nie czuję się zmęczona, nic mnie nie boli, więc nie dałam z siebie wszystkiego. Na pewno nie.
Trasa: nie była trudna. Jedna z łatwiejszych, które jechałam. Bywały łatwiejsze np. Cyklokarpaty Krosno 2008 czy Michałowice 2008 ( tyle, ze wtedy potężny upał dał się we znaki). No, ale trudno byłoby powiedzieć, że to była trasa, która sprawia trudności. Tylko 1000 m przewyższenia na 53 km . Zdarzało mi się jechać na tylu samu km dwa razy większe przewyższenie i z mocno technicznymi kawałkami. Ale dzisiaj byłoby mi bardzo trudno przejechać taką trasę.
Więc ta wojnicka była w sam raz. Trasa jak już pisałam wcześniej – malownicza. Więc warto na nią wrócić, zwłaszcza jesienią.. kolory… bajka. Dunajec w dole – bajka.
Organizacja – super. Naprawdę wyszło wszystko tak jak powinno.
Zabezpieczenie trasy, oznaczenie,jedzenie, strażacy myjący rowery, prysznicy.
Brawo Marcin i spółka.
I jeszcze jedna bardzo ważna rzecz – ludzie na trasie… te brawa, doping, okrzyki, zdjęcia… ogromnie miłe, ogromnie ważne, motywujące, potrzebne.
Ania jadąca za mną powiedziała: fajnych tu ludzi macie….
No i niech to będzie zdanie podsumowujące.
I kilka zdjęć, głównie autorstwa Angeliny, która wytrwale robi zdjęcia na Cyklo.
I dwa „pożyczone” ze strony Velonews.
Cyklokarpaty - Wojnicz
Miejsce kategoria K2 - 3
Przed ostatnimi zawodami, w których brałam udział, a było to prawie 1,5 roku temu ( Odyseja Ponidziańska), zacytowałam fragment z bloga Kuby z Rowerowania:
„W codziennym życiu trudno jest znaleźć chwile wyczerpania porównywalne do stanów doświadczanych podczas wyścigu kolarskiego (a pewnie i innych dyscyplin wytrzymałościowych). Co przychodzi mi do głowy to: długi dzień, męcząca praca w ogrodzie, praca na budowie, kilkunastogodzinna jazda samochodem, przygotowania do egzaminów, całonocna balanga, brak snu. Ale to zupełnie co innego.
Sławne powiedzenie Furmana "głowa jedzie" dotyczy właśnie nieustannej walki ciała, które wysyła sygnały: "zwolnij", "odpuść", "zjedź na asfalt", "boli", "po co Ci to?" i głowy, która zmusza nogi do kręcenia pokrzykując "nie odpuszczaj", "jeszcze kawałek", "zrzuć ząbek niżej", "dogoń jeszcze tego przed tobą", "nie bądź mięczak"...”
Bo tak to jest na maratonie – trzeba toczyć walkę głównie z samym sobą, potem z innymi.
I jeżeli kiedykolwiek będziecie chcieli sobie zrobić przerwę od startów, to lepiej żeby nie trwała dłużej niż jeden sezon. Bo u mnie był to jeden sezon, a wydaje mi się, że to jak wieczność….
To nie jest łatwe.. wrócić…
Ale było mi ogromnie miło, kiedy słyszałam od wielu znajomych: nareszcie!!!
Miałam dylemat ( kiedy już się zdecydowałam na start) w jakich barwach mam pojechać ten maraton. Jestem członkiem dwóch stowarzyszeń sportowych, no i był kłopot. W końcu zdecydowałam się, że będzie to SOKÓŁ, bo maraton przydomowy. Mam nadzieję, że koleżanki i koledzy z Krakowa, wybaczą i zrozumieją.
Jedziemy do Wojnicza z Krysią. Kiedy wsiadam do samochodu , śmieję się, że to nasza najkrótsza maratonowa droga. No tak, gdzie jej tam do wyjazdów do Karpacza, Głuszycy itd. Do Wojnicza spod mojego bloku jest jakieś 10 km.
Jest zimno i mży. Ale nie jest to ulewa. Przestaję już myśleć – będzie padać – nie będzie. Wszystko mi jedno. Przed maratonem , myślałam – jeśli będzie mocno padać – nie jadę. I to nie dlatego, że się boję, ale nie walczę w generalce, a maraton w ulewie i błocie , chyba na pierwszy po takiej przerwie nie był najlepszy, a poza tym dopiero co rower dostał nowe części, więc w portfelu pusto.
No i tak sobie chodzimy, stoimy, rozmawiamy ze znajomymi, w międzyczasie pochłaniam makaron ( zaczyna się! Węglowodanowa dieta, zwykle na jesieni na makaron nie mogłam już patrzeć).
Podchodzi Pani z Radia RDN. Jak łatwo jest pisać o mtb, a jak trudno mówić… Bo ja jej mam wytłumaczyć, kiedy pyta: dlaczego jeżdżę w wyścigach? Po co?
Mówię: po dobry nastrój na mecie.
Marcin biega, dwoi się i troi, wraz z innymi organizatorami.
Poznaję Anię z Rzeszowa, o której dowiedziałam się poprzedniego wieczora z zupełnie innego forum i wiem, ze koniecznie musimy się spotkać.
Zimnooooo….Przebieramy się i jedziemy z Krysią trochę pokręcić. Po chwili decyduję się na jeszcze jedną koszulkę, chociaż mam trochę obawy czy nie będzie mi za gorąco – nie lubię się przegrzewać. No jest potem za gorąco . Jak jadę pod górę.
Na start przychodzimy późno i stoimy na szarym końcu. Niedobrze. Trzeba będzie próbować „przebić się” do przodu, a wiem, że początek trasy łatwy, bardzo szybki, więc to będzie trudne zadanie.
Ruszamy Krysia, Kolos, Marcin i ja. Dość długo trzymamy się w grupie. Potem Kolos odjeżdża, a Marcin chyba podąża za nim. Mocno. Ponad 30 km/h. Raz z przodu Krysia, raz ja. Mocno, ale wiem, że kiedyś takie początki maratonów byłam w stanie jechać mocniej.
W lesie trochę piachu.. ludzie schodzą z roweru i myślę sobie: a co oni by zrobili w Murowanej? Jak tam prawie cały czas taki piach?
Kończą się płaskie kawałki i zaczynają się niewielkie podjazdy. Cały czas mży, więc ściągam okulary, bo i tak nic nie widzę. Efekt- niestety dzisiaj dość mocno bolące oczy.
Kiedy dojeżdżamy do łąki, która prowadzi w kierunku Lasu Milowskiego, robi się coraz luźniej. Krysia mi odjeżdża, chociaż przez długi czas mam ją w zasięgu wzroku. W pewnej chwili spostrzegam, że za mną .. nikogo nie ma!!! Jestem przerażona. Zawsze bardzo bałam się, że przyjadę na metę ostatnia.. czyżby tym razem miał się spełnić ten czarny sen? W oddali kogoś tam widzę. Myślę sobie: może dojadę… Po jakimś czasie dojeżdżam, mijam i znów.. jestem sama.
Las Milowski jadę w samotności. To źle, bardzo źle. Wiele kilometrów samotnego pedałowania. To bardzo demotywuje. Mam jakiś kryzys psychiczny. Wszystko mi jedno.. nie potrafię się zmotywować. Kompletnie źle się jedzie jak nie ma kogo gonić i nikt nie goni ciebie.
Pod wiatą w Wolnicy Miłosz robi zdjęcia. Krzyczy : to ty Iza tak krzywo jedziesz??? Tak patrzę kto tak krzywo jedzie.
No ja.. bo właśnie nie mogłam bidonu włożyć z powrotem, po po tym jak piłam.
Trasa wilgotna. W porównaniu do tego co było w czwartek kiedy się kurzyło, dość mocno wilgotna. Trzeba uważać w lesie i na łąkach. Tym bardziej , ze wszystko już rozjeżdżone przez kilkaset kół przede mną. Ale idzie spokojnie. Nie ma trudnych zjazdów , więc nic się nie dzieje niedobrego. Rower też sprawuje się bez zarzutu i opony, o które się martwiłam , bo jeżdżę już na nich 3 sezon. Ale to porządne Nobby Nicki DD.
Przed melsztyńskimi okolicami łapię jakby drugi oddech. Niespodziewanie pojawia się wąwóz. Kompletnie go .. nie zauważyłam. Nigdy nie jechałam go od drugiej strony, więc zaczął się niespodziewanie. No i jest wyzwanie zjazdowe. Lubię takie. Znowu lubię takie. Fajnie. Przynosi to dużo przyjemności.
Słyszę za sobą głosy. Ktoś mnie dogania. Słyszę głos kobiecy. Myślę: niedobrze. Jest bufet, a ponieważ mam prawie pusty bidon, to zatrzymuję się. Mija mnie Ania z Rzeszowa, pyta czy wszystko ok.
No ok. Żyję.
Jedziemy razem i chwilę rozmawiamy. Mówię jej na co jeszcze trzeba uważać ( na zjazd z Panieńskiej, bo jest trochę luźnych kamieni). No i myślę sobie : młoda jest, to mnie zaraz myknie pod górę. No i rzeczywiście, mija mnie.
Ale wtedy zapala się we mnie lampka i myślę: no nie.. tak łatwo nie można się poddać. No i zaczynam pedałować. Może nie specjalnie szybko, ale z dobrą kadencją , bardzo równo i to przynosi efekt. Mijam jednego pod górę, drugiego, trzeciego, przestaje liczyć, tylko myślę sobie z uśmiechem: znowu kogoś mijam… Fajne uczucie.
Ania zostaje z tyłu, ale zaraz dojeżdża do mnie jakaś dziewczyna, którą minęłam wcześniej. Walczy. Znowu ją mijam. Wjeżdżamy w las i jest zjazd, taki z gatunku koleiniastych. Popełniam błąd , wybieram złą ścieżkę i żeby się ratować przed zatrzymaniem, muszę objechać go górą. Ale to zajmuje zbyt wiele czasu. Dziewczyna mnie wyprzedza, podśpiewując pod nosem. Myślę sobie: zaraz, zaraz, to nie koniec. I tak sobie jedziemy aż do Panieńskiej razem.
Pyta mnie z której jestem kategorii. Mówię: a nie wiem.. nawet się tym nie interesowałam. Coś tu się pozmieniało w tym cyklu, a jakie są te kategorie?
Ona mówi: no K1 do 29 lat.
- eeee… to ja mam 41 – mówię.
- Ile??? Żartujesz?
No pewnie trudno uwierzyć, że pani w wieku 41 lat, chce się jeszcze jeździć na rowerze.
Ma na imię Ala. Na spodenkach jakiś napis.. coś z Krynicą.
Zaczyna się zjazd z Panieńskiej. Na końcówce masa luźnych kamieni. Ala widzę, ze chyba się boi. Myślę sobie: moja szansa…
Puszczam hamulce prawie całkowicie… mijam Alę. Mam nadzieję, ze mam już ją z głowy, ale twarda jest.
Podjazd, słyszę , że jest tuż za mną.
Na podjeździe ktoś krzyczy: Maja Włoszczowska.
No tak , kobiet jest tak mało… że każda to Maja. Jakieś dzieci widząc moją koszulkę krzyczą: Orzeł Tarnów…
No śmieję się, pomimo, że jestem zmęczona. Ala mnie mija i mówi: teraz ja wyjdę na zmianę. No i odjeżdża mi. Wiem, że już tylko kilka kilometrów do mety, ale nie daje rady, tej młodszej o kilkanaście lat dziewczynie. Nie tym razem.
Ale potem znowu jakiś nagły przypływ sił ( jak to przed metą) i lecę starą czwórką chyba 35 km/h. I myślę sobie: skąd jeszcze te siły?
I muszę się przyznać, że na kilka km przed metą… pomyślałam sobie: JEST MARATON. A JA ZNOWU DOJEŻDŻAM DO METY. ZNOWU!
I łezka zakręciła mi się w oku, zupełnie jak na moim pierwszym krakowskim maratonie. No.. cudowne uczucie. Po to uczucie właśnie jedzie się do mety.
A teraz podsumowanie ( ale długie będzie):
Wynik… w kategorii miejsce 3, open kobiety 4 na chyba 8 kobiet. Open w ogóle.. szary koniec.
Czas kiepski.. ale mogę tym razem to przełknąć, bo to byłą taka próba.. czy jeszcze mi się chce. Czy to przynosi radość.
Chce się. Przynosi radość. To był mój 37 maraton, może więc dociągnę do jubileuszu?
Mocy i wytrzymałości jeszcze nie ma, ale wiem, że jakbym się spręzyła jadąc ten samotny kawałek, byłoby lepiej. Bo można było. Dzisiaj nie czuję się zmęczona, nic mnie nie boli, więc nie dałam z siebie wszystkiego. Na pewno nie.
Trasa: nie była trudna. Jedna z łatwiejszych, które jechałam. Bywały łatwiejsze np. Cyklokarpaty Krosno 2008 czy Michałowice 2008 ( tyle, ze wtedy potężny upał dał się we znaki). No, ale trudno byłoby powiedzieć, że to była trasa, która sprawia trudności. Tylko 1000 m przewyższenia na 53 km . Zdarzało mi się jechać na tylu samu km dwa razy większe przewyższenie i z mocno technicznymi kawałkami. Ale dzisiaj byłoby mi bardzo trudno przejechać taką trasę.
Więc ta wojnicka była w sam raz. Trasa jak już pisałam wcześniej – malownicza. Więc warto na nią wrócić, zwłaszcza jesienią.. kolory… bajka. Dunajec w dole – bajka.
Organizacja – super. Naprawdę wyszło wszystko tak jak powinno.
Zabezpieczenie trasy, oznaczenie,jedzenie, strażacy myjący rowery, prysznicy.
Brawo Marcin i spółka.
I jeszcze jedna bardzo ważna rzecz – ludzie na trasie… te brawa, doping, okrzyki, zdjęcia… ogromnie miłe, ogromnie ważne, motywujące, potrzebne.
Ania jadąca za mną powiedziała: fajnych tu ludzi macie….
No i niech to będzie zdanie podsumowujące.
I kilka zdjęć, głównie autorstwa Angeliny, która wytrwale robi zdjęcia na Cyklo.
I dwa „pożyczone” ze strony Velonews.
Gdzieś tam na trasie wojnickiej© lemuriza1972
Jakieś przerażenie w oczach? czy coś...:)© lemuriza1972
Pani goni pana© lemuriza1972
Z Alą z Krynicy© lemuriza1972
Zjazd wąwozem© lemuriza1972
Wojnickie trofeum© lemuriza1972
Na podium z Asią Dychtoń© lemuriza1972
- DST 54.00km
- Teren 25.00km
- Czas 03:12
- VAVG 16.88km/h
- VMAX 58.00km/h
- Temperatura 156.0°C
- HRmax 170 ( 90%)
- HRavg 156 ( 82%)
- Kalorie 1400kcal
- Podjazdy 1000m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 12 maja 2013
Maratonowy come back czyli Cyklokarpaty - Wojnicz
Ponieważ podjęłam ( z różnych powodów) decyzję, że odpuszczam znowu maratonowy sezon, nad maratonem w Wojniczu też się długo zastanawiałam ( chociaż nasz przydomowy).
Właściwie jak rozmawiałam z Marcinem ( autorem trasy) jakieś 2 miesiące temu, stanowczo powiedziałam, że nie, bo nie jestem przygotowana do startów.
Potem trochę pojeździłam ( ale absolutnie nie można tego nazwać treningami), no i stwierdziłam, że skoro jakoś tam w miarę mi się jeździ, to może by tak spróbować.
Ale właściwie do ostatniej chwili nie byłam pewna. W końcu decyzję uzależniłam od objazdu trasy. Kiedy ją objechałam, stwierdziłam, że jest ok. Trasa nie jest trudna, w sam raz na powrót po długiej przerwie.
I kiedy wieczorem w czwartek oswoiłam się z tą swoją decyzją – w nocy obudził mnie ból gardła.
„Tylko nie to!” – pomyślałam i natychmiast jeszcze w nocy zaczęłam się ratować różnymi specyfikami.
Udało się obronić, wczoraj czułam nieznaczny ból gardła, ale bez temperatury itd. No to jedziemy!
Wiecie jak to jest wracać na trasy.. nie będąc do tego przygotowanym i po tak długiej przerwie???
To jest właściwie prawie tak jakby się jechało pierwszy maraton w życiu.
I już kiedy przyjechałyśmy z Krysią do Wojnicza.. pomyślałam: co ja tu robię???? Po co? Dlaczego????
I zanim napiszę krótko o wrażeniach z trasy , to muszę to napisać – jest mi strasznie miło, że mnie jeszcze z maratonów pamiętacie, że mogłam zobaczyć tyle znajomych osób… że czułam wsparcie.
Nawet mój kolega z pracy, który mieszka w Wojniczu, przyszedł na start. Kiedy ruszyliśmy, ktoś ( chyba Marcin), krzyczał: dawaj Iza, dawaj.
To takie miłe.
Wzruszyło mnie też bardzo kiedy zaczepił mnie jakiś pan ( skądinąd twarz mi znana) i powiedział: panią to znam…
Ja: skąd?
Niech się pani domyśli.
Chociaż pani nie wygra, to dostanie pani medal dzisiaj.
Zaśmiałam się i powiedziałam: a skąd wie Pan, że nie wygram?
Okazało się, ze pan jest z Urzędu Gminy i że oni tam czytają mojego bloga i są mi wdzięczni za promocje gminy i okolic.
Usłyszałam to potem jeszcze kilkakrotnie, nawet z ust Pana burmistrza podczas dekoracji.
Miło.
Nie sądziłam, że ktoś to doceni, zauważy.
A teraz o organizacji. Byłam na kilkudziesięciu maratonach, wiec porównanie mam.
Organizatorzy na czele z Marcinem, który dwoił się i troił, spisali się na medal. Złoty medal.
Trasa świetnie zabezpieczona ( tu byłam pod dużym wrażeniem, dziękujemy więc i strażakom i policji), oznaczona bezbłędnie, nie miałam wątpliwości ani przez chwilę.
Jeszcze nie spotkałam się z czymś takim, żeby strażak mył mi rower:)
Pierogi smaczne.
Prysznice dostępne.
I nawet pogoda nie najgorsza, trochę zimno, ale to lepsze niż upał, a ta mżawka, która cały czas sobie tam była, wielkiej szkody nie zrobiła, poza tym , ze dość szybko zdjęłam okulary, bo nie było sensu.
Szkoda tylko, ze ograniczona widoczność, takim jak ja , czyli jeżdżącym w ogonie, nie pozwoliła w pełni docenić walorów trasy.
Ja tam wrócę jeszcze nie raz i mam nadzieję, że ci , którzy mieszkają w naszych okolicach też – zaręczam warto przyjechać na wycieczkę i popatrzeć na te widoczki.
A ja? O tym szczerzej jutro w relacji z maratonu.
Cóż.. przyjechałam w ogonie, ale nie przejmuje się tym bardzo, bo szczerze mówiąc to spodziewałam się nawet gorszego czasu. Może i mogłam z siebie dać więcej – zdecydowanie tak, jadać w samotności 10 km odpuściłam sobie jakieś bardziej słuszne tempo, a można było się bardziej postarać.
Ale generalnie…przejechałam.. bez wypadków, wąwóz przejechany ( nie jest taki trudny, jakby się wydawało, zawsze jechałam go jako podjazd , a raczej szłam i zastanawiałam się czy da się zjechać – da się!), bez wypadków, zjazdy o wiele lepiej niż w czwartek.
Nie ukrywam, że chociaż nie jechałam po wynik.. a raczej tym razem wyjątkowo po radość, dobry nastrój, jakąś nadzieję…. To też ten wynik nie był dla mnie bez znaczenia. No nigdy przecież tak nie jest..
Miejsce w kategorii 3, ale w kategorii jechało tylko 4 panie, wiec do tego wyniku nie należy przykładać wielkiej wagi.
Open byłam 4 na ile pań…? Nie wiem.. sprawdzę jak będą wyniki w sieci.
Do Asi Dychtoń, która jest w mojej kategorii straciłam bardzo wiele… bardzo…. Ale Asia, jeździ chyba regularnie już 3 rok, trenuje mocno.. nie to co ja. Jest mocna.
Za to jestem zadowolona z faktu, że na końcówce nie odpuszczałam i ścigałam się z dużo młodszą ( co najmniej 12 lat) koleżanką Alicją z Krynicy i dopiero na 3 km przed metą uciekła mi.
Jak się okazało potem .. wygrała swoją kategorię.
Więc jeszcze coś tam we mnie z tej Izy walczącej, chyba zostało.
A to jest najważniejsze. Resztę można poprawić treningiem, ale żeby był trening i walka na trasie, to psychika ma niebagatelne wrażenie.
Raz jeszcze dziękuję wszystkim za życzliwe słowa.
I mam nadzieję … Do zobaczenia!
Trochę zdjęć
Właściwie jak rozmawiałam z Marcinem ( autorem trasy) jakieś 2 miesiące temu, stanowczo powiedziałam, że nie, bo nie jestem przygotowana do startów.
Potem trochę pojeździłam ( ale absolutnie nie można tego nazwać treningami), no i stwierdziłam, że skoro jakoś tam w miarę mi się jeździ, to może by tak spróbować.
Ale właściwie do ostatniej chwili nie byłam pewna. W końcu decyzję uzależniłam od objazdu trasy. Kiedy ją objechałam, stwierdziłam, że jest ok. Trasa nie jest trudna, w sam raz na powrót po długiej przerwie.
I kiedy wieczorem w czwartek oswoiłam się z tą swoją decyzją – w nocy obudził mnie ból gardła.
„Tylko nie to!” – pomyślałam i natychmiast jeszcze w nocy zaczęłam się ratować różnymi specyfikami.
Udało się obronić, wczoraj czułam nieznaczny ból gardła, ale bez temperatury itd. No to jedziemy!
Wiecie jak to jest wracać na trasy.. nie będąc do tego przygotowanym i po tak długiej przerwie???
To jest właściwie prawie tak jakby się jechało pierwszy maraton w życiu.
I już kiedy przyjechałyśmy z Krysią do Wojnicza.. pomyślałam: co ja tu robię???? Po co? Dlaczego????
I zanim napiszę krótko o wrażeniach z trasy , to muszę to napisać – jest mi strasznie miło, że mnie jeszcze z maratonów pamiętacie, że mogłam zobaczyć tyle znajomych osób… że czułam wsparcie.
Nawet mój kolega z pracy, który mieszka w Wojniczu, przyszedł na start. Kiedy ruszyliśmy, ktoś ( chyba Marcin), krzyczał: dawaj Iza, dawaj.
To takie miłe.
Wzruszyło mnie też bardzo kiedy zaczepił mnie jakiś pan ( skądinąd twarz mi znana) i powiedział: panią to znam…
Ja: skąd?
Niech się pani domyśli.
Chociaż pani nie wygra, to dostanie pani medal dzisiaj.
Zaśmiałam się i powiedziałam: a skąd wie Pan, że nie wygram?
Okazało się, ze pan jest z Urzędu Gminy i że oni tam czytają mojego bloga i są mi wdzięczni za promocje gminy i okolic.
Usłyszałam to potem jeszcze kilkakrotnie, nawet z ust Pana burmistrza podczas dekoracji.
Miło.
Nie sądziłam, że ktoś to doceni, zauważy.
A teraz o organizacji. Byłam na kilkudziesięciu maratonach, wiec porównanie mam.
Organizatorzy na czele z Marcinem, który dwoił się i troił, spisali się na medal. Złoty medal.
Trasa świetnie zabezpieczona ( tu byłam pod dużym wrażeniem, dziękujemy więc i strażakom i policji), oznaczona bezbłędnie, nie miałam wątpliwości ani przez chwilę.
Jeszcze nie spotkałam się z czymś takim, żeby strażak mył mi rower:)
Pierogi smaczne.
Prysznice dostępne.
I nawet pogoda nie najgorsza, trochę zimno, ale to lepsze niż upał, a ta mżawka, która cały czas sobie tam była, wielkiej szkody nie zrobiła, poza tym , ze dość szybko zdjęłam okulary, bo nie było sensu.
Szkoda tylko, ze ograniczona widoczność, takim jak ja , czyli jeżdżącym w ogonie, nie pozwoliła w pełni docenić walorów trasy.
Ja tam wrócę jeszcze nie raz i mam nadzieję, że ci , którzy mieszkają w naszych okolicach też – zaręczam warto przyjechać na wycieczkę i popatrzeć na te widoczki.
A ja? O tym szczerzej jutro w relacji z maratonu.
Cóż.. przyjechałam w ogonie, ale nie przejmuje się tym bardzo, bo szczerze mówiąc to spodziewałam się nawet gorszego czasu. Może i mogłam z siebie dać więcej – zdecydowanie tak, jadać w samotności 10 km odpuściłam sobie jakieś bardziej słuszne tempo, a można było się bardziej postarać.
Ale generalnie…przejechałam.. bez wypadków, wąwóz przejechany ( nie jest taki trudny, jakby się wydawało, zawsze jechałam go jako podjazd , a raczej szłam i zastanawiałam się czy da się zjechać – da się!), bez wypadków, zjazdy o wiele lepiej niż w czwartek.
Nie ukrywam, że chociaż nie jechałam po wynik.. a raczej tym razem wyjątkowo po radość, dobry nastrój, jakąś nadzieję…. To też ten wynik nie był dla mnie bez znaczenia. No nigdy przecież tak nie jest..
Miejsce w kategorii 3, ale w kategorii jechało tylko 4 panie, wiec do tego wyniku nie należy przykładać wielkiej wagi.
Open byłam 4 na ile pań…? Nie wiem.. sprawdzę jak będą wyniki w sieci.
Do Asi Dychtoń, która jest w mojej kategorii straciłam bardzo wiele… bardzo…. Ale Asia, jeździ chyba regularnie już 3 rok, trenuje mocno.. nie to co ja. Jest mocna.
Za to jestem zadowolona z faktu, że na końcówce nie odpuszczałam i ścigałam się z dużo młodszą ( co najmniej 12 lat) koleżanką Alicją z Krynicy i dopiero na 3 km przed metą uciekła mi.
Jak się okazało potem .. wygrała swoją kategorię.
Więc jeszcze coś tam we mnie z tej Izy walczącej, chyba zostało.
A to jest najważniejsze. Resztę można poprawić treningiem, ale żeby był trening i walka na trasie, to psychika ma niebagatelne wrażenie.
Raz jeszcze dziękuję wszystkim za życzliwe słowa.
I mam nadzieję … Do zobaczenia!
Trochę zdjęć
Z Krysią po maratonie© lemuriza1972
Start maratonu wojnickiego© lemuriza1972
Krysia na podium giga© lemuriza1972
Z Anią z Rzeszowa© lemuriza1972
Koledzy z tarnowskiego forum rowerum© lemuriza1972
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 11 maja 2013
Przejażdżka
W nocy z czwartku na piątek obudził mnie ból gardła..
Pomyślałam.. tylko nie teraz!
Wczoraj aplikowałam sobie od rana różne specyfiki, na noc też , no i rano .. dramatu nie było, chociaż coś tam w organizmie się dzieje. Ale chyba nie jest to bardzo groźne. Bałam się, że idzie jakaś choroba.
A dzisiaj piękna pogoda, słońce , przyjemna temperatura.
Miałam tylko na myjkę jechać KTM-a umyć, ale postanowiłam w babcinym tempie pokręcić sobie trochę nad Dunajcem. No i pojechałam nad Dunajec, w okolice gdzie dawno nad Dunajcem nie siedziałam sobie, ale dawniej sporo czasu tam spędzałam. Jeszcze jak miałam mój pierwszy rower City Besta, często tam przyjeżdżałam. Ot tak , posiedzieć, posłuchać szumu rzeki. Bo to jest przyjemny relaks.
A potem pojechałam przez Zbylitowską Górę, zaliczyłam przy okazji jeden podjazd.
On jest całkiem słuszny, ale jak się jedzie takim tempem, to w ogóle nie męczy. To dość nieoczekiwane uczucie - nie zmęczyć się na podjeździe.
Potem podjechałam sobie pod klasztor w Zbylitowskiej. Piękny jest i w pięknym miejscu, na szczycie górki, w dole Dunajec, obok plebania, żywcem jakby wyjęta z serialu „Plebania”.
Zbylitowska Góra, to fajna wieś, ma wiele uroku i fajnych zakątków.
No i dramatyczną historię, o której wielokrotnie wspominałam. 10 tys osób ( głownie Żydów) rozstrzelanych w lesie Buczyna, gdzie znajdują się zbiorowe mogiły.
No i na koniec myjka, a po myjce oporządzanie rowerka. Poświęciłam mu dzisiaj dużo czasu.
&feature=youtu.be
zaległy filmik z poniedziałku
&feature=youtu.be
Pomyślałam.. tylko nie teraz!
Wczoraj aplikowałam sobie od rana różne specyfiki, na noc też , no i rano .. dramatu nie było, chociaż coś tam w organizmie się dzieje. Ale chyba nie jest to bardzo groźne. Bałam się, że idzie jakaś choroba.
A dzisiaj piękna pogoda, słońce , przyjemna temperatura.
Miałam tylko na myjkę jechać KTM-a umyć, ale postanowiłam w babcinym tempie pokręcić sobie trochę nad Dunajcem. No i pojechałam nad Dunajec, w okolice gdzie dawno nad Dunajcem nie siedziałam sobie, ale dawniej sporo czasu tam spędzałam. Jeszcze jak miałam mój pierwszy rower City Besta, często tam przyjeżdżałam. Ot tak , posiedzieć, posłuchać szumu rzeki. Bo to jest przyjemny relaks.
A potem pojechałam przez Zbylitowską Górę, zaliczyłam przy okazji jeden podjazd.
On jest całkiem słuszny, ale jak się jedzie takim tempem, to w ogóle nie męczy. To dość nieoczekiwane uczucie - nie zmęczyć się na podjeździe.
Potem podjechałam sobie pod klasztor w Zbylitowskiej. Piękny jest i w pięknym miejscu, na szczycie górki, w dole Dunajec, obok plebania, żywcem jakby wyjęta z serialu „Plebania”.
Zbylitowska Góra, to fajna wieś, ma wiele uroku i fajnych zakątków.
No i dramatyczną historię, o której wielokrotnie wspominałam. 10 tys osób ( głownie Żydów) rozstrzelanych w lesie Buczyna, gdzie znajdują się zbiorowe mogiły.
No i na koniec myjka, a po myjce oporządzanie rowerka. Poświęciłam mu dzisiaj dużo czasu.
Dunajec na wysokości Zbylitowskiej Góry© lemuriza1972
Niespodzianka.. łabędzie na rozlewisku nad Dunajcem© lemuriza1972
Nad Dunajcem© lemuriza1972
Boisko klubu Dunajec Zbylitowska Góra© lemuriza1972
Zbylitowska Góra© lemuriza1972
Klasztor w Zbylitowskiej Górze© lemuriza1972
Droga prowadzi do ... Wojnicza:)© lemuriza1972
Raz jeszcze klasztor© lemuriza1972
&feature=youtu.be
zaległy filmik z poniedziałku
&feature=youtu.be
- DST 19.00km
- Teren 6.00km
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 9 maja 2013
Wojnicz - Cyklokarpaty, objazd trasy mega
Plan na czwartek był taki, żeby objechać trasę wojnickiego mega.
No, ale urlop był niemożliwy, więc zostało popołudnie. Zdawałam sobie sprawę, że nie forsując wielkiego tempa, to będzie raczej ciężka sprawa. I objazd całej trasy może się nie udać.
Żeby zaoszczędzić czas, Sławek Nosal podjechał autem i do Wojnicza pojechaliśmy samochodem z rowerami na dachu. Towarzyszył nam również Łukasz, kolega Sławka , który biega, ale też jeździ na rowerze.
Nawet nie wiedziałam, że to Gimnazjum i Orlik jest tak blisko drogi , którą często jeżdżę. Fajna baza sportowa.
Przygotowaliśmy rowery i w drogę. Była już jednak 17 prawie i trochę źle to widziałam.
No i niestety , pomimo tego, że Sławek miał wgrany ślad trasy, kompletnie źle pojechaliśmy początek. Skręciliśmy pod złym mostem, pojechaliśmy wzdłuż obwodnicy serwisówką, wyjechaliśmy obok starej czwórki i dojechaliśmy do.. Rynku w Wojniczu. W międzyczasie kilka razy się zatrzymywaliśmy, bo Sławek sprawdzał GPS. Więc to zajęło sporo czasu. No i powrót pod Orlika i raz jeszcze.
Trochę moja wina, bo trzeba było wcześniej przeczytać opis trasy i nie byłoby kłopotu. Summa summarum, trafiamy na właściwą drogę i ku mojemu zdumieniu , spostrzegam się , że to są „lasoradłowskie” ścieżki Mirka, w które jedziemy, kiedy mamy dość okolicznych ścieżek „lasoradłowskich”, dwudniakowych.
Początek trasy łatwy i szybki ( chociaż my jechaliśmy tempem wycieczkowym). Oj będzie tam gonitwa będzie… czołówka to będzie pruła pewnie pod 50 km/h.
W sumie potem doszliśmy do wniosku, że gdybyśmy wiedzieli , ze tak wyglądają te pierwsze kilometry to byśmy je odpuścili, żeby mieć więcej czasu na tereny , które musieliśmy ( jak się potem okazało) odpuścić, czyli okolice melsztyńskie.
Po przejechaniu starej czwórki, zaczyna się fajniejsza część trasy, trochę podjeżdżania i trochę widoków. A potem zaczynają się tereny mi już znajome z moich wycieczek do Melsztyna, czyli boisko w Grabnie itd.
Trudno nie jest, ale jest kilka odcinków, że trzeba się sprężyć podjeżdżając. W pewnym momencie drogę przeskakuje nam sarna. Dosłownie przeskakuje, tak jak kiedyś , kiedy jechałam na Jamną i przeskoczyła mi z jednej strony wąwozu na drugą, nad głową.
Potem już Las Milowski i droga mi nieznana.Cieszę się, że ją poznałam.. fajne szerokie szutrowe drogi, trochę jak w Sudetach i jak w Dolinie Izy.
Szkoda tylko, że sama to raczej chyba tam nie trafię…. Kiedy dojeżdżamy do Wiaty w Lesie Milowskim, to droga jest mi już znana.
Po drodze pełno cudnych widoków.. bo połączenie górek i Dunajca to jest to.
Uważam, że pod względem walorów widokowych, to śliczna trasa, ładniejsza od trasy maratonu tarnowskiego.
Robi wrażenie.
Niestety przed Melsztynem jesteśmy zmuszeni zawrócić, bo jest już po 19 i raczej ciężko byłoby to objechać i zdążyć przed zmrokiem.
Jedziemy nieznanymi mi kawałkami. Nawet na Panieńskiej, nieznany mi kawałek. Fajnie, wykorzystam go kiedyś na jazdę treningową.
Trasa jest już oznaczona. Raczej nie ma wielkich wątpliwości jeśli chodzi o oznaczenie, chociaż w dwóch chyba miejscach, mieliśmy wątpliwości bo GPS jakby coś innego mówił Sławkowi.
Generalnie bardzo na plus. Dawno nie ucieszyła mnie tak jazda na rowerze.
Trasa technicznie jest łatwa. Przewyższeniowo raczej też.
Jeśli jednak popada.. rzeczywistość się zmieni.
Na dzień dzisiejszy jest sucho, kilka dosłownie błotnych fragmentów.
A wnioski na temat mojej formy.. cóż.. dobre nie są.
Nie ma tragedii, ale nie jestem kondycyjnie przygotowana do walki na maratonie. Do przejechania , przeturlania się przez maraton.. tak, ale do żadnej walki.
Ale w sumie, to nie ma co się dziwić… 1,5 roku przerwy od startów, to robi swoje. Zapewne już nigdy nie dojdę do formy takiej jak kiedyś, ale chcąc wypracować jako taką formę maratonową, musiałabym ciężko pracować, pewnie przez najbliższy rok.
Tak sobie jadąc dzisiaj myślałam…skąd ja miałam tyle siły, żeby przejeżdząc kiedyś takie trudne trasy maratonowe u GG… trudne technicznie, niejednokrotnie w deszczu i błocie, z przewyższeniem 2000 m na np. 55 km. Skąd miałam tyle odwagi, żeby zjeżdżać te zjazdy..
Nie wiem.. dzisiaj… przejechanie takiej trasy.. nie wiem czy byłoby możliwe.
Ale to nie jest dramat.
Ja je już przejechałam… i trudną błotną, upalną Krynicę i Głuszycę… I Istebną.
Naprawdę mega trudne trasy. I tego mi już nikt nie odbierze.
I mogę sobie żyć wspomnieniami, bo naprawdę mam co wspominać.
A póki co , zapraszam 12 maja do Wojnicza!
Warto!
No, ale urlop był niemożliwy, więc zostało popołudnie. Zdawałam sobie sprawę, że nie forsując wielkiego tempa, to będzie raczej ciężka sprawa. I objazd całej trasy może się nie udać.
Żeby zaoszczędzić czas, Sławek Nosal podjechał autem i do Wojnicza pojechaliśmy samochodem z rowerami na dachu. Towarzyszył nam również Łukasz, kolega Sławka , który biega, ale też jeździ na rowerze.
Nawet nie wiedziałam, że to Gimnazjum i Orlik jest tak blisko drogi , którą często jeżdżę. Fajna baza sportowa.
Przygotowaliśmy rowery i w drogę. Była już jednak 17 prawie i trochę źle to widziałam.
No i niestety , pomimo tego, że Sławek miał wgrany ślad trasy, kompletnie źle pojechaliśmy początek. Skręciliśmy pod złym mostem, pojechaliśmy wzdłuż obwodnicy serwisówką, wyjechaliśmy obok starej czwórki i dojechaliśmy do.. Rynku w Wojniczu. W międzyczasie kilka razy się zatrzymywaliśmy, bo Sławek sprawdzał GPS. Więc to zajęło sporo czasu. No i powrót pod Orlika i raz jeszcze.
Trochę moja wina, bo trzeba było wcześniej przeczytać opis trasy i nie byłoby kłopotu. Summa summarum, trafiamy na właściwą drogę i ku mojemu zdumieniu , spostrzegam się , że to są „lasoradłowskie” ścieżki Mirka, w które jedziemy, kiedy mamy dość okolicznych ścieżek „lasoradłowskich”, dwudniakowych.
Początek trasy łatwy i szybki ( chociaż my jechaliśmy tempem wycieczkowym). Oj będzie tam gonitwa będzie… czołówka to będzie pruła pewnie pod 50 km/h.
W sumie potem doszliśmy do wniosku, że gdybyśmy wiedzieli , ze tak wyglądają te pierwsze kilometry to byśmy je odpuścili, żeby mieć więcej czasu na tereny , które musieliśmy ( jak się potem okazało) odpuścić, czyli okolice melsztyńskie.
Po przejechaniu starej czwórki, zaczyna się fajniejsza część trasy, trochę podjeżdżania i trochę widoków. A potem zaczynają się tereny mi już znajome z moich wycieczek do Melsztyna, czyli boisko w Grabnie itd.
Trudno nie jest, ale jest kilka odcinków, że trzeba się sprężyć podjeżdżając. W pewnym momencie drogę przeskakuje nam sarna. Dosłownie przeskakuje, tak jak kiedyś , kiedy jechałam na Jamną i przeskoczyła mi z jednej strony wąwozu na drugą, nad głową.
Potem już Las Milowski i droga mi nieznana.Cieszę się, że ją poznałam.. fajne szerokie szutrowe drogi, trochę jak w Sudetach i jak w Dolinie Izy.
Szkoda tylko, że sama to raczej chyba tam nie trafię…. Kiedy dojeżdżamy do Wiaty w Lesie Milowskim, to droga jest mi już znana.
Po drodze pełno cudnych widoków.. bo połączenie górek i Dunajca to jest to.
Uważam, że pod względem walorów widokowych, to śliczna trasa, ładniejsza od trasy maratonu tarnowskiego.
Robi wrażenie.
Niestety przed Melsztynem jesteśmy zmuszeni zawrócić, bo jest już po 19 i raczej ciężko byłoby to objechać i zdążyć przed zmrokiem.
Jedziemy nieznanymi mi kawałkami. Nawet na Panieńskiej, nieznany mi kawałek. Fajnie, wykorzystam go kiedyś na jazdę treningową.
Trasa jest już oznaczona. Raczej nie ma wielkich wątpliwości jeśli chodzi o oznaczenie, chociaż w dwóch chyba miejscach, mieliśmy wątpliwości bo GPS jakby coś innego mówił Sławkowi.
Generalnie bardzo na plus. Dawno nie ucieszyła mnie tak jazda na rowerze.
Trasa technicznie jest łatwa. Przewyższeniowo raczej też.
Jeśli jednak popada.. rzeczywistość się zmieni.
Na dzień dzisiejszy jest sucho, kilka dosłownie błotnych fragmentów.
A wnioski na temat mojej formy.. cóż.. dobre nie są.
Nie ma tragedii, ale nie jestem kondycyjnie przygotowana do walki na maratonie. Do przejechania , przeturlania się przez maraton.. tak, ale do żadnej walki.
Ale w sumie, to nie ma co się dziwić… 1,5 roku przerwy od startów, to robi swoje. Zapewne już nigdy nie dojdę do formy takiej jak kiedyś, ale chcąc wypracować jako taką formę maratonową, musiałabym ciężko pracować, pewnie przez najbliższy rok.
Tak sobie jadąc dzisiaj myślałam…skąd ja miałam tyle siły, żeby przejeżdząc kiedyś takie trudne trasy maratonowe u GG… trudne technicznie, niejednokrotnie w deszczu i błocie, z przewyższeniem 2000 m na np. 55 km. Skąd miałam tyle odwagi, żeby zjeżdżać te zjazdy..
Nie wiem.. dzisiaj… przejechanie takiej trasy.. nie wiem czy byłoby możliwe.
Ale to nie jest dramat.
Ja je już przejechałam… i trudną błotną, upalną Krynicę i Głuszycę… I Istebną.
Naprawdę mega trudne trasy. I tego mi już nikt nie odbierze.
I mogę sobie żyć wspomnieniami, bo naprawdę mam co wspominać.
A póki co , zapraszam 12 maja do Wojnicza!
Warto!
Szykujemy sprzęt:)© lemuriza1972
Dalej jadą:)© lemuriza1972
A teraz trochę pod górę© lemuriza1972
Las Milowski© lemuriza1972
Wojnickie widoczki© lemuriza1972
I jeszcze trochę wojnickich widoczków© lemuriza1972
Łukasz podjeżdża© lemuriza1972
- DST 53.00km
- Teren 20.00km
- Czas 03:18
- VAVG 16.06km/h
- VMAX 59.00km/h
- Temperatura 25.0°C
- Kalorie 1400kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 8 maja 2013
Cykloza:)
Ot co znaczy uzależnienie od roweru….
Dzisiaj pokazało mi swoją siłę.
Plan na dzisiaj był taki, żeby pojechać sobie jakąś krótką traskę ( krótką , bo jutro planuję coś większego, więc nie chciałam się zanadto zmęczyć). Najpierw myślałam o Marcince, potem pomyślałam o Buczynie i okolicach.
Przyszłam do domu, ugotowałam obiad, zjadłam go i…. stwierdziłam, że .. mi się nie chce… że przynajmniej na razie mi się nie chce… może trochę później.
Jak już tak wymyśliłam, to potem pomyślałam: eeee… w ogóle nie jadę. Jutro długa trasa, to się jutro najeżdżę , a dzisiaj odpocznę i porobię sobie różne rzeczy w domu.
No i zaczęłam te różne domowe robótki, po czym nagle rzuciłam wszystko i o godz. 18.30 wyjęłam rowerowe ciuchy, przebrałam się i wyjechałam.
Po prostu.. nie mogłam wysiedzieć w domu, wytrzymać bez roweru, na zewnątrz była taka piękna pogoda.
Traska króciutka, bo czasu było już niewiele.
Pojechałam sobie w kierunku Wierzchosławic, pokręciłam trochę po polach, potem w kierunku Komorowa i wróciłam naddunajcowymi wertepami ( po raz pierwszy w tym roku). Lubię te wertepy, to tam „trenowałam” przed swoim pierwszym w życiu maratonem
Przyjemnie, fajna temperatura.
A nad Dunajcem znalazłam krzak bzu , taki sobie dziki, bezpański, niczyj i bez oporów mogłam sobie narwać trochę.
i zaległe zdjęcia z poniedziałku.
Na jednym z nich widać.. komary... to jakaś inwazja.
Jest ich bardzoooooooo dużo.
Dzisiaj pokazało mi swoją siłę.
Plan na dzisiaj był taki, żeby pojechać sobie jakąś krótką traskę ( krótką , bo jutro planuję coś większego, więc nie chciałam się zanadto zmęczyć). Najpierw myślałam o Marcince, potem pomyślałam o Buczynie i okolicach.
Przyszłam do domu, ugotowałam obiad, zjadłam go i…. stwierdziłam, że .. mi się nie chce… że przynajmniej na razie mi się nie chce… może trochę później.
Jak już tak wymyśliłam, to potem pomyślałam: eeee… w ogóle nie jadę. Jutro długa trasa, to się jutro najeżdżę , a dzisiaj odpocznę i porobię sobie różne rzeczy w domu.
No i zaczęłam te różne domowe robótki, po czym nagle rzuciłam wszystko i o godz. 18.30 wyjęłam rowerowe ciuchy, przebrałam się i wyjechałam.
Po prostu.. nie mogłam wysiedzieć w domu, wytrzymać bez roweru, na zewnątrz była taka piękna pogoda.
Traska króciutka, bo czasu było już niewiele.
Pojechałam sobie w kierunku Wierzchosławic, pokręciłam trochę po polach, potem w kierunku Komorowa i wróciłam naddunajcowymi wertepami ( po raz pierwszy w tym roku). Lubię te wertepy, to tam „trenowałam” przed swoim pierwszym w życiu maratonem
Przyjemnie, fajna temperatura.
A nad Dunajcem znalazłam krzak bzu , taki sobie dziki, bezpański, niczyj i bez oporów mogłam sobie narwać trochę.
Bez nad naddunajcowym rozlewiskiem© lemuriza1972
Rower wiosenny© lemuriza1972
i zaległe zdjęcia z poniedziałku.
Na jednym z nich widać.. komary... to jakaś inwazja.
Jest ich bardzoooooooo dużo.
Górek trochę© lemuriza1972
Widoczek z uroczyska© lemuriza1972
W Lesie Buczyna© lemuriza1972
- DST 20.00km
- Teren 10.00km
- Czas 00:56
- VAVG 21.43km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 7 maja 2013
Do Warysia
Dzisiaj liczyłam na jakąś efektywniejszą i fajną jazdę, no ale .. nie złożyło się.
Jak wróciłam z pracy do domu, to zaczęło się mocno chmurzyć, czarne chmury wisiały wszędzie, więc czekałam i czekałam co będzie ( mając w pamięci to co stało się w piątek na terenie naszego powiatu… okropne burze, grad w Joninach, podtopienia itd. , jakoś bałam się wyjechać).
No ale w końcu wiatr trochę się uspokoił, chmury niby wisiały, ale jednak zdecydowałam się pojechać.
Było jednak późno, więc na jakąś wielką trasę nie było co liczyć.
Kiedy wyjechałam, to dość szybko zorientowałam się , że jednak wieje…
Ciężko się jechało, nogi nie chciały kręcić. Dawno nie jechało mi się tak kiepsko. Zupełnie bez mocy.
Trasa przez Las Radłowski do Warysia i z powrotem.
Ot tak bez historii.
3 zdjęcia.
Dwa z Mielca.
„Urósł” w Mielcu stadion ( otwarcie w czerwcu), w miejscu starego.
Ładny jest, chociaż mały, kameralny.
Tak dziwnie.. że nie ma starego stadionu. To było bardzo bliskie mi miejsce kiedyś.
Jak wróciłam z pracy do domu, to zaczęło się mocno chmurzyć, czarne chmury wisiały wszędzie, więc czekałam i czekałam co będzie ( mając w pamięci to co stało się w piątek na terenie naszego powiatu… okropne burze, grad w Joninach, podtopienia itd. , jakoś bałam się wyjechać).
No ale w końcu wiatr trochę się uspokoił, chmury niby wisiały, ale jednak zdecydowałam się pojechać.
Było jednak późno, więc na jakąś wielką trasę nie było co liczyć.
Kiedy wyjechałam, to dość szybko zorientowałam się , że jednak wieje…
Ciężko się jechało, nogi nie chciały kręcić. Dawno nie jechało mi się tak kiepsko. Zupełnie bez mocy.
Trasa przez Las Radłowski do Warysia i z powrotem.
Ot tak bez historii.
3 zdjęcia.
Dwa z Mielca.
„Urósł” w Mielcu stadion ( otwarcie w czerwcu), w miejscu starego.
Ładny jest, chociaż mały, kameralny.
Tak dziwnie.. że nie ma starego stadionu. To było bardzo bliskie mi miejsce kiedyś.
Nowy stadion w Mielcu© lemuriza1972
Zakwitają konwalie© lemuriza1972
Wiewiórka mielecka© lemuriza1972
- DST 37.00km
- Teren 15.00km
- Czas 01:41
- VAVG 21.98km/h
- VMAX 33.00km/h
- Temperatura 25.0°C
- HRmax 140 ( 74%)
- HRavg 137 ( 72%)
- Kalorie 675kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 6 maja 2013
Falstart
To miała być próba siły ( albo niemocy). Dzisiejszy dzień miał mi dać jakąś odpowiedź, jak to z moją formą jest.
Nie dał.
Myślałam, że po dwóch dniach niejeżdżenia ( byłam w Mielcu), odczuję to bardzo pozytywnie i będzie MOC.
Niestety zaprzątnęły moją głową kłopoty, takie bardzo nierowerowe i nic się z tym nie dało zrobić:(.
Nawet za bardzo nie chciało mi się wyjeżdżać, ale w końcu pomyślałam: trzeba wyjechać.. pomoże..
Ale jakoś nie potrafiłam oddzielić głowy od reszty i jazda byle jaka i po raz pierwszy tej wiosny właściwie zero radości z jazdy i widoków.
A i z planu ambitnego nie wyszło nic, bo gdzieś przegapiłam zjazd do Lasu, ale nieważne.
Najpierw Buczyna, Szczepanowice, Dąbrówka Szczepanowska i podjazd za krzyżem w kierunku uroczyska i winnicy. No niełatwy , ten najostrzejszy fragment ma ponad kilometr, potem jest już łagodniej.
ale ten najcięższy fragment na młynku.
A potem już w kierunku Lubinki. I zjazd do domu serpentynami.
A miało być zupełnie inaczej.
Byle jak... dzisiaj było.
Nawet nie wklejam dzisiaj zdjęć, bo już nie mam siły i jest późno.
Jutro to zrobię.
Na pocieszenie - "dotarły" do mnie włoskie specjały... wino, makaron, pomidory suszone, pesto i inne smakołyki. Prosto ze słonecznej Toskanii.
Zresztą dzisiaj zrobiłam na obiad penne i pesto ( jeszcze z włoskich zapasów z jesieni) z parmezanem i bazylią.
Polecam:).
A jutro.. mam nadzieję będzie lepiej i inaczej:).
PS zapomniałam dodać, że potwornie zaczęły gryźć komary.
Nie da się zatrzymać w lesie, ani na chwilę.
Nie dał.
Myślałam, że po dwóch dniach niejeżdżenia ( byłam w Mielcu), odczuję to bardzo pozytywnie i będzie MOC.
Niestety zaprzątnęły moją głową kłopoty, takie bardzo nierowerowe i nic się z tym nie dało zrobić:(.
Nawet za bardzo nie chciało mi się wyjeżdżać, ale w końcu pomyślałam: trzeba wyjechać.. pomoże..
Ale jakoś nie potrafiłam oddzielić głowy od reszty i jazda byle jaka i po raz pierwszy tej wiosny właściwie zero radości z jazdy i widoków.
A i z planu ambitnego nie wyszło nic, bo gdzieś przegapiłam zjazd do Lasu, ale nieważne.
Najpierw Buczyna, Szczepanowice, Dąbrówka Szczepanowska i podjazd za krzyżem w kierunku uroczyska i winnicy. No niełatwy , ten najostrzejszy fragment ma ponad kilometr, potem jest już łagodniej.
ale ten najcięższy fragment na młynku.
A potem już w kierunku Lubinki. I zjazd do domu serpentynami.
A miało być zupełnie inaczej.
Byle jak... dzisiaj było.
Nawet nie wklejam dzisiaj zdjęć, bo już nie mam siły i jest późno.
Jutro to zrobię.
Na pocieszenie - "dotarły" do mnie włoskie specjały... wino, makaron, pomidory suszone, pesto i inne smakołyki. Prosto ze słonecznej Toskanii.
Zresztą dzisiaj zrobiłam na obiad penne i pesto ( jeszcze z włoskich zapasów z jesieni) z parmezanem i bazylią.
Polecam:).
A jutro.. mam nadzieję będzie lepiej i inaczej:).
PS zapomniałam dodać, że potwornie zaczęły gryźć komary.
Nie da się zatrzymać w lesie, ani na chwilę.
- DST 41.00km
- Teren 10.00km
- Czas 01:59
- VAVG 20.67km/h
- VMAX 50.00km/h
- HRmax 165 ( 87%)
- HRavg 139 ( 73%)
- Kalorie 866kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 5 maja 2013
Burzowo i deszczowo
Źle rozplanowałam ten 3 majowy dzień. Trochę zmyliły mnie te prognozy pogody, które przepowiadały straszne deszcze. Nie nastawiałam się więc na jakąś dłuższą wycieczkę. Pospałam dłużej. A szkoda, bo gdybym wstała rano to.. do godz. 15 była piękna słoneczna pogoda i można było sporo pojeździć.
A ja wstałam postanowiłam najpierw posprzątać mieszkanie, ugotować obiad, a dopiero potem jechać na rower.
No i kiedy zjadłam obiad zachmurzyło się i nadeszła prawdziwa wiosenna burza i ulewa.
Pomyślałam: Nic to.. kiedyś w końcu przejdzie, a do wieczora jeszcze daleko, to zdążę coś pokręcić.
I tak sobie czekałam.
O 17 uspokoiło się, niebo z jednej strony rozjaśniło, ale z drugiej…. Ha… ta ciemność niczego dobrego nie zapowiadała.
Pomyślałam , ze zaryzykuję, najwyżej zmoknę. Mało to razy na rowerze zmokłam?
No i wyjechałam. Rozsądek nakazywał jechać w stronę Lasów Radłowskich, a ja wbrew rozsądkowi pojechałam przez Białą, Klikową i czerwonym pieszym szlakiem przez Lipie.
No.. wiedziałam, że po tej ulewie na tym szlaku będzie bajoro, nad częścią Tarnowa, gdzie jest Lipie wisiały ołowiane chmury, ale..
No, ja lubię jak się nie kurzy:).
Kiedyś mój kolega Alek powiedział: nawet jakby przez miesiąc była susza, to ty i tak jakąś kałużę znajdziesz.
Coś na rzeczy jest.
Dość dobrze mi się jechało, chociaż specjalnie to nie podkręcałam tempa. Zresztą co tu podkręcać jak na czerwonym szlaku już w drodze do Krzyża, trawa nasiąknięta wodą jak gąbka, a błoto i kałuże, to była norma.
Musiałam się „spinać” żeby w ogóle na rowerze się utrzymać, bo opony tańcowały jak na lodzie.
W Klikowej spotkałam już za mostkiem na szutrówce ojca z synkiem, synek powiedział: ale szybko jedzie…
No.. warto było wyjechać dla tego komplementu:).
( ale Bogiem a prawdą to tak szybko znowu nie jechałam).
Już w drodze do Krzyża zaczęło padać, a jak dojechałam do Lipia.. lało.
Tak więc nie pokręciłam już za wiele po samym Lipiu, bo byłam przemoczona do suchej nitki, a w dodatku skądś tam dochodziły odgłosy burzy.
Na myjkę naprzeciw MPEC-u i do domu.
Ale umycie KATEMKA , to był trud daremny, bo zanim dojechałam, to już był brudny.
Na szczęście otwierają myjkę na Zbylitowskich, naprzeciwko znanej stacji diagnostycznej. Będzie blisko.
Przypomniały mi się dzisiaj błotne maratony. Kiedy zjeżdżałam w kierunku cmentarza w Krzyżu ( okulary dawno już zdjęłam , bo tak były zachlapane).. woda, błoto, piasek dostawły się do oczu..
Tak kiedyś bywało. Na błotnych maratonach. Po słynnych krakowskim SPA oczy miałam jak królik.
Mam nadzieję, że nie przypłacę tego zmoknięcia jakimś przeziębieniem.
A ja wstałam postanowiłam najpierw posprzątać mieszkanie, ugotować obiad, a dopiero potem jechać na rower.
No i kiedy zjadłam obiad zachmurzyło się i nadeszła prawdziwa wiosenna burza i ulewa.
Pomyślałam: Nic to.. kiedyś w końcu przejdzie, a do wieczora jeszcze daleko, to zdążę coś pokręcić.
I tak sobie czekałam.
O 17 uspokoiło się, niebo z jednej strony rozjaśniło, ale z drugiej…. Ha… ta ciemność niczego dobrego nie zapowiadała.
Pomyślałam , ze zaryzykuję, najwyżej zmoknę. Mało to razy na rowerze zmokłam?
No i wyjechałam. Rozsądek nakazywał jechać w stronę Lasów Radłowskich, a ja wbrew rozsądkowi pojechałam przez Białą, Klikową i czerwonym pieszym szlakiem przez Lipie.
No.. wiedziałam, że po tej ulewie na tym szlaku będzie bajoro, nad częścią Tarnowa, gdzie jest Lipie wisiały ołowiane chmury, ale..
No, ja lubię jak się nie kurzy:).
Kiedyś mój kolega Alek powiedział: nawet jakby przez miesiąc była susza, to ty i tak jakąś kałużę znajdziesz.
Coś na rzeczy jest.
Dość dobrze mi się jechało, chociaż specjalnie to nie podkręcałam tempa. Zresztą co tu podkręcać jak na czerwonym szlaku już w drodze do Krzyża, trawa nasiąknięta wodą jak gąbka, a błoto i kałuże, to była norma.
Musiałam się „spinać” żeby w ogóle na rowerze się utrzymać, bo opony tańcowały jak na lodzie.
W Klikowej spotkałam już za mostkiem na szutrówce ojca z synkiem, synek powiedział: ale szybko jedzie…
No.. warto było wyjechać dla tego komplementu:).
( ale Bogiem a prawdą to tak szybko znowu nie jechałam).
Już w drodze do Krzyża zaczęło padać, a jak dojechałam do Lipia.. lało.
Tak więc nie pokręciłam już za wiele po samym Lipiu, bo byłam przemoczona do suchej nitki, a w dodatku skądś tam dochodziły odgłosy burzy.
Na myjkę naprzeciw MPEC-u i do domu.
Ale umycie KATEMKA , to był trud daremny, bo zanim dojechałam, to już był brudny.
Na szczęście otwierają myjkę na Zbylitowskich, naprzeciwko znanej stacji diagnostycznej. Będzie blisko.
Przypomniały mi się dzisiaj błotne maratony. Kiedy zjeżdżałam w kierunku cmentarza w Krzyżu ( okulary dawno już zdjęłam , bo tak były zachlapane).. woda, błoto, piasek dostawły się do oczu..
Tak kiedyś bywało. Na błotnych maratonach. Po słynnych krakowskim SPA oczy miałam jak królik.
Mam nadzieję, że nie przypłacę tego zmoknięcia jakimś przeziębieniem.
Rzeka Biała dla odmiany© lemuriza1972
Po drodze - bardzo, bardzo żółto© lemuriza1972
Na czerwonym pieszym szlaku w kierunku Krzyża© lemuriza1972
Dalszy ciąg czerwonego szlaku pieszego© lemuriza1972
Lasek Lipie© lemuriza1972
Lipie ciąg dalszy© lemuriza1972
Tablica informacyjna w Lipiu z plakatem Pucharu Tarnowa MTB© lemuriza1972
Ubrudziliśmy się ja i Kateemek© lemuriza1972
Sadzawka w Lipiu© lemuriza1972
- DST 28.00km
- Teren 12.00km
- Czas 01:32
- VAVG 18.26km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 2 maja 2013
Teren wroga 2
Dzisiaj w Radiu Kraków usłyszałam rozmowę o walorach rowerowych okolic Tarnowa ( swoją drogą myślę, że my bikerzy moglibyśmy ciekawiej o tym wszystkim opowiedzieć). Pan zachwalający okolice Tarnowa powiedział: jeśli ktoś pragnie już totalnej rowerowej rekreacji to idealny jest Las Radłowski…
Pomyślałam: no tak .. Las Radłowski to rzeczywiście , ubite , szerokie drogi ( no chyba, że zna się ścieżki Mirka). Można tam siłę zrobić, ale techniki nauczyć się nie sposób.
Dzisiejsza wycieczka zweryfikowała moją tezę, ale tylko „nieznacznie”.
I tylko dlatego, że byłam z Mirkiem, bo myślę, że niewielu znajdzie się takich, którzy zapuszczą się w takie rejony Lasu, w jakich byliśmy my dzisiaj.
Mnie się bardzo podobało, bo to było kolejne odkrywanie terenu wroga czyli ziem nieznanych.
Wyjechanie dzisiaj na rower było wiele mało prawdopodobne, bo cały dzień przelotne deszcze.
Ale kiedy Mirek zgłosił akces do jazdy, to deszcz, nie-deszcz, wyjścia nie było.
Ponieważ dwa dni pod rząd było podjeżdżanie , dzisiaj stwierdziłam , że będzie LAS. Zaproponowałam ścieżki Mirka, czyli te bardziej techniczne, niewielu znane.
Ale myślałam, ze na tym skończymy. Tymczasem Mirek zafundował mi przeprawę przez potok, w który ostatnio jadąc z Alkiem wpadłam. Tym razem też ciężko było, bo przejście w butach z blokami po śliskiej desce z rowerem w ręce, to dla mnie nie lada wyczyn.
Śmiałam się nawet, ze trudniej niż na Orlej Perci.
( no żart…)
Mirek chciał mi pokazać tereny poligonu ( wczoraj otwarta tam była brama). Dzisiaj niestety była zamknięta.
Pojechaliśmy więc w chaszcze i knieje , tereny zupełnie dziewicze.
Po co? Żeby dostać się do słynnego przejścia nad autostradą. Przejścia dla zwierzaków. Pomysł bardzo mi się spodobał, bo kiedy jechaliśmy kiedyś z Tatr, Mirek opowiadał mi o tych przejściach i to mnie bardzo zainteresowało.
Trzeba było też trochę pomaszerować. Śmiałam się nawet do Mirka, że mógł mi powiedzieć, to nie brałabym roweru.
I w końcu dotarliśmy do przejścia. Robi ogromne wrażenie, jest olbrzymie. Podobno za jakiś czas będą na nim rosły krzaki, drzewa, tak aby zwierzaki nie zorientowały się, że wychodzą poza las.
Śmiałam się do Mirka, że pierwszym zwierzakiem, który przejdzie tym przejściem będzie… Szczurek.
I tutaj mieliśmy bardzo techniczny kawałek – podjazd na przejście po dość ciężkim terenie. Podobny zresztą był zjazd.
Kiedy już zjechaliśmy ze zjazdu , Mirek powiedział: no popatrz jest zwierzak, idzie…
Z nadzieją rozglądnęłam się, myśląc , ze ujrzę sarnę, dzika, a tam był….. pies.
Mały czarny pies.
A potem było szukanie właściwej drogi, przedzieranie się przez krzaki, przeprawa przez potok…
Po prostu przygoda.
No i kończąc jazdę miałam przygodę ... zderzenie z jedną młodą rowerzystką, która jechała dość niefarsobliwie i nie patrząc w ogóle na drogę , nagle skręciła centralnie we mnie , a konkretnie w moje tylne koło. Mnie delikatnie odrzuciło, ona się przewróciła.
Muszę się bez bicia przyznać, ze pierwsze co to popatrzyłam na mój hak od przerzutki, który już kiedyś ucierpiał w podobny sposób. I mam lekką traumę w związku z tym, bo wiem co było potem i jak długo miałam niesprawny rower. Popatrzyłam nie z powodów finansowych, a takich , że właściwie nie ma go gdzie kupić ....i to jest problem.
A bez tego malutkiego elementu jak wiadomo... rower można schować do piwnicy.
Zaraz się jednak zreflektowałam i podjechałam do dziewczynki, sprawdzając czy nic się jej nie stało ( na szczęście nie). Była dzielna, mówiła, że nic nie boli... chociaż musiała się potłuc lecąc na asfalt.
Chwilę z nią pogadałam, mówiąc , ze naprawdę musi uważać, bo gdyby tak jechał samochód.
No i odjechałam, bo była pod opieką taty, który był dość zakłopotany całą tą sytuacją.
Pomyślałam: no tak .. Las Radłowski to rzeczywiście , ubite , szerokie drogi ( no chyba, że zna się ścieżki Mirka). Można tam siłę zrobić, ale techniki nauczyć się nie sposób.
Dzisiejsza wycieczka zweryfikowała moją tezę, ale tylko „nieznacznie”.
I tylko dlatego, że byłam z Mirkiem, bo myślę, że niewielu znajdzie się takich, którzy zapuszczą się w takie rejony Lasu, w jakich byliśmy my dzisiaj.
Mnie się bardzo podobało, bo to było kolejne odkrywanie terenu wroga czyli ziem nieznanych.
Wyjechanie dzisiaj na rower było wiele mało prawdopodobne, bo cały dzień przelotne deszcze.
Ale kiedy Mirek zgłosił akces do jazdy, to deszcz, nie-deszcz, wyjścia nie było.
Ponieważ dwa dni pod rząd było podjeżdżanie , dzisiaj stwierdziłam , że będzie LAS. Zaproponowałam ścieżki Mirka, czyli te bardziej techniczne, niewielu znane.
Ale myślałam, ze na tym skończymy. Tymczasem Mirek zafundował mi przeprawę przez potok, w który ostatnio jadąc z Alkiem wpadłam. Tym razem też ciężko było, bo przejście w butach z blokami po śliskiej desce z rowerem w ręce, to dla mnie nie lada wyczyn.
Śmiałam się nawet, ze trudniej niż na Orlej Perci.
( no żart…)
Mirek chciał mi pokazać tereny poligonu ( wczoraj otwarta tam była brama). Dzisiaj niestety była zamknięta.
Pojechaliśmy więc w chaszcze i knieje , tereny zupełnie dziewicze.
Po co? Żeby dostać się do słynnego przejścia nad autostradą. Przejścia dla zwierzaków. Pomysł bardzo mi się spodobał, bo kiedy jechaliśmy kiedyś z Tatr, Mirek opowiadał mi o tych przejściach i to mnie bardzo zainteresowało.
Przedzieramy się prze teren wroga© lemuriza1972
Trzeba było też trochę pomaszerować. Śmiałam się nawet do Mirka, że mógł mi powiedzieć, to nie brałabym roweru.
Z buta, jak na maratonie:)© lemuriza1972
I w końcu dotarliśmy do przejścia. Robi ogromne wrażenie, jest olbrzymie. Podobno za jakiś czas będą na nim rosły krzaki, drzewa, tak aby zwierzaki nie zorientowały się, że wychodzą poza las.
Śmiałam się do Mirka, że pierwszym zwierzakiem, który przejdzie tym przejściem będzie… Szczurek.
I tutaj mieliśmy bardzo techniczny kawałek – podjazd na przejście po dość ciężkim terenie. Podobny zresztą był zjazd.
Przejście dla zwierzaków na autostradą© lemuriza1972
Przejście dla zwierzaków nad autostradą 2© lemuriza1972
Przejście dla zwierzaków nad autostradą 3© lemuriza1972
Kiedy już zjechaliśmy ze zjazdu , Mirek powiedział: no popatrz jest zwierzak, idzie…
Z nadzieją rozglądnęłam się, myśląc , ze ujrzę sarnę, dzika, a tam był….. pies.
Mały czarny pies.
Mały czarny punkcik to zwierzak na przejściu dla zwierzaków czyli pies© lemuriza1972
A potem było szukanie właściwej drogi, przedzieranie się przez krzaki, przeprawa przez potok…
Po prostu przygoda.
No i kończąc jazdę miałam przygodę ... zderzenie z jedną młodą rowerzystką, która jechała dość niefarsobliwie i nie patrząc w ogóle na drogę , nagle skręciła centralnie we mnie , a konkretnie w moje tylne koło. Mnie delikatnie odrzuciło, ona się przewróciła.
Muszę się bez bicia przyznać, ze pierwsze co to popatrzyłam na mój hak od przerzutki, który już kiedyś ucierpiał w podobny sposób. I mam lekką traumę w związku z tym, bo wiem co było potem i jak długo miałam niesprawny rower. Popatrzyłam nie z powodów finansowych, a takich , że właściwie nie ma go gdzie kupić ....i to jest problem.
A bez tego malutkiego elementu jak wiadomo... rower można schować do piwnicy.
Zaraz się jednak zreflektowałam i podjechałam do dziewczynki, sprawdzając czy nic się jej nie stało ( na szczęście nie). Była dzielna, mówiła, że nic nie boli... chociaż musiała się potłuc lecąc na asfalt.
Chwilę z nią pogadałam, mówiąc , ze naprawdę musi uważać, bo gdyby tak jechał samochód.
No i odjechałam, bo była pod opieką taty, który był dość zakłopotany całą tą sytuacją.
Kanałek przez który musieliśmy się przedostać© lemuriza1972
- DST 35.00km
- Teren 18.00km
- Czas 01:58
- VAVG 17.80km/h
- VMAX 33.00km/h
- Temperatura 135.0°C
- HRmax 150 ( 79%)
- Kalorie 800kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze