Niedziela, 14 lutego 2016
Randka z Magnusem
Pogoda była dzisiaj pogodą taką, że tzw. kolarz nie wyjechawszy na rower powinien się wstydzić.
Ja co prawda zawsze uważałam się, nie za kolarza a raczej półkolarza ( z którego to półkolarza jak się dzisiaj okazało nawet ćwierć nie zostało i bynajmniej niestety nie chodzi tutaj o wagę).
Wstydu nie było, wzięłam Magnusa na walentynkową randkę. Muszę Wam zdradzić, że partner na randkę jest to idealny. Zupełnie nie marudził z powodu mojego maruderstwa i mazgajstwa, nie usłyszałam: po co ci to kobieto? Daj sobie już spokój! Znajdź inne rozrywki.
Cierpliwie i dzielnie zniósł cały ten dzisiejszy trud i nie krzyczał: błagam, wracajmy już do domu!
A ja… ja odrzuciłam zaproszenie Pani Krystyny i Pana Adama na wspólną jazdę. Przyczyn było kilka: po pierwsze jestem raczej zwolennikiem powolnego wchodzenia w sezon i powolnego przyzwyczajania mojego organizmu do wysiłku, jeszcze długo z nimi nie pojadę. Muszę się w jeżdżenie wdrożyć. Ja po prostu nie daję rady, tak bez przygotowania robić bardzo długich i górzystych tras.
Po drugie chciałam być w domu dość wcześnie bo o 16 w tarnowskiej BWA, było spotkanie z Andżeliką Kuźniak, która napisała książkę o Stryjeńskiej. Zależało mi bardzo na tym spotkaniu, bo kobieta pisze super (kiedyś napisała też o Papuszy), a Styjeńska to zupełnie odlotowa osobowość była.
Pojechałam więc sama, na dwie godziny. Hmm… jechałam sobie w tempie mocno, mocno wskazującym na rekreację (zastanawiałam się nawet czy powinnam jeździć w stroju GTA, czy to nie jest jednak pewne nadużycie, ponieważ chyba nie godzi się w stroju tak zacnej drużyny, jeździć tak niegodziwie).
Mnie to powolne jeżdżenie dość odpowiada. Rozglądam się po świecie, bardzo nie męczę (chociaż każda „zmarszczka” była dla mnie odczuwalna mocno).
Pomyślałam: ot Iza, wróciłaś do korzeni. Tak zaczynałaś. Tak wtedy jeździłaś. W takim tempie właśnie. Może to tak po prostu powinno być?
W książce o której już wspominałam, a w której pojawił się tajemniczy Pan Adam (uff… tajemnica dzisiaj się wyjaśniła, odetchnęłam, mój swiat odzyskał równowagę, bo i owszem jakiś sobie Pan Adam po świecie chodził, ale to było kiedyś. Ten Pan Adam od Konwickiego to Pan Adam Mickiewicz po prostu:)), w książce tej Konwicki pisze o tym jak to postęp techniczny umożliwił kręcenie przeróżnych filmów, ale pomimo tego z lubością wraca się do kina niemego i w ogóle człowiek już tak ma, że po chwilowym zachłyśnięciu się rozwojem, po jakimś czasie wraca do tego co było (z tymże może nie do wszystkiego, tak myślę, bo są rzeczy do których za nic w świecie bym nie wróciła).
No i ja pomyślałam, że to tak jest z tym moim rowerowaniem. Wracam do tego co było kiedyś.
„Ze wszystkim tak jest, idziemy gwałtownie do przodu i potem cichcem, z przyjemnością się cofamy”.
No właśnie, to ja cichcem wycofałam się z intensywnego rowerowania i maratonowania.
A tak w ogóle weekend był mocno intensywny. Na ten przykład wczoraj zrobiłam zupełnie niezywkłe muffinki ze szpinaku, kaszy jaglanej, suszonych pomidorów itd. Gdyby ktoś chciał przepis to służę. Naprawdę są dobre:)
. Obejrzałam też w kinie film „Zjawa”. Kompletnie nie polecam, no chyba, że ktoś uwielbia sciene ficton oraz krwawą jatkę na ekranie. Po tym filmie pomyślałam, że Di Caprio to niezły twardziel i przeżyłby niejedną eatpówkę. Zaproponowałam nawet Prezesce naszego teamu, żeby zaprosiła go w nasze szeregi. Najbardziej nadałby się na maraton w Polańczyku, bo tam trzeba dużo chodzić, a on połamany, pokiereszowany dzielnie czołgał się do celu (a daleko miał). Do tego było bardzo zimno i nie miał co jeść.
Ponieważ Bartek Janowski twierdzi, ze w Polańczyku na trasie przechadzał się niedźwiedź, wobec tego Di Caprio byłby idealnym zawodnikiem na tę trasę. Tak na serio: to film warto obejrzeć tylko i wyłącznie ze względu na zdjęcia. Nic więcej.
Obejrzałam też film pt. Strategia mistrza (wiecie o czym, a raczej o kim rzecz). Mocne, ale o tym innym razem, bo to wymaga czasu.
Ja co prawda zawsze uważałam się, nie za kolarza a raczej półkolarza ( z którego to półkolarza jak się dzisiaj okazało nawet ćwierć nie zostało i bynajmniej niestety nie chodzi tutaj o wagę).
Wstydu nie było, wzięłam Magnusa na walentynkową randkę. Muszę Wam zdradzić, że partner na randkę jest to idealny. Zupełnie nie marudził z powodu mojego maruderstwa i mazgajstwa, nie usłyszałam: po co ci to kobieto? Daj sobie już spokój! Znajdź inne rozrywki.
Cierpliwie i dzielnie zniósł cały ten dzisiejszy trud i nie krzyczał: błagam, wracajmy już do domu!
A ja… ja odrzuciłam zaproszenie Pani Krystyny i Pana Adama na wspólną jazdę. Przyczyn było kilka: po pierwsze jestem raczej zwolennikiem powolnego wchodzenia w sezon i powolnego przyzwyczajania mojego organizmu do wysiłku, jeszcze długo z nimi nie pojadę. Muszę się w jeżdżenie wdrożyć. Ja po prostu nie daję rady, tak bez przygotowania robić bardzo długich i górzystych tras.
Po drugie chciałam być w domu dość wcześnie bo o 16 w tarnowskiej BWA, było spotkanie z Andżeliką Kuźniak, która napisała książkę o Stryjeńskiej. Zależało mi bardzo na tym spotkaniu, bo kobieta pisze super (kiedyś napisała też o Papuszy), a Styjeńska to zupełnie odlotowa osobowość była.
Pojechałam więc sama, na dwie godziny. Hmm… jechałam sobie w tempie mocno, mocno wskazującym na rekreację (zastanawiałam się nawet czy powinnam jeździć w stroju GTA, czy to nie jest jednak pewne nadużycie, ponieważ chyba nie godzi się w stroju tak zacnej drużyny, jeździć tak niegodziwie).
Mnie to powolne jeżdżenie dość odpowiada. Rozglądam się po świecie, bardzo nie męczę (chociaż każda „zmarszczka” była dla mnie odczuwalna mocno).
Pomyślałam: ot Iza, wróciłaś do korzeni. Tak zaczynałaś. Tak wtedy jeździłaś. W takim tempie właśnie. Może to tak po prostu powinno być?
W książce o której już wspominałam, a w której pojawił się tajemniczy Pan Adam (uff… tajemnica dzisiaj się wyjaśniła, odetchnęłam, mój swiat odzyskał równowagę, bo i owszem jakiś sobie Pan Adam po świecie chodził, ale to było kiedyś. Ten Pan Adam od Konwickiego to Pan Adam Mickiewicz po prostu:)), w książce tej Konwicki pisze o tym jak to postęp techniczny umożliwił kręcenie przeróżnych filmów, ale pomimo tego z lubością wraca się do kina niemego i w ogóle człowiek już tak ma, że po chwilowym zachłyśnięciu się rozwojem, po jakimś czasie wraca do tego co było (z tymże może nie do wszystkiego, tak myślę, bo są rzeczy do których za nic w świecie bym nie wróciła).
No i ja pomyślałam, że to tak jest z tym moim rowerowaniem. Wracam do tego co było kiedyś.
„Ze wszystkim tak jest, idziemy gwałtownie do przodu i potem cichcem, z przyjemnością się cofamy”.
No właśnie, to ja cichcem wycofałam się z intensywnego rowerowania i maratonowania.
A tak w ogóle weekend był mocno intensywny. Na ten przykład wczoraj zrobiłam zupełnie niezywkłe muffinki ze szpinaku, kaszy jaglanej, suszonych pomidorów itd. Gdyby ktoś chciał przepis to służę. Naprawdę są dobre:)
. Obejrzałam też w kinie film „Zjawa”. Kompletnie nie polecam, no chyba, że ktoś uwielbia sciene ficton oraz krwawą jatkę na ekranie. Po tym filmie pomyślałam, że Di Caprio to niezły twardziel i przeżyłby niejedną eatpówkę. Zaproponowałam nawet Prezesce naszego teamu, żeby zaprosiła go w nasze szeregi. Najbardziej nadałby się na maraton w Polańczyku, bo tam trzeba dużo chodzić, a on połamany, pokiereszowany dzielnie czołgał się do celu (a daleko miał). Do tego było bardzo zimno i nie miał co jeść.
Ponieważ Bartek Janowski twierdzi, ze w Polańczyku na trasie przechadzał się niedźwiedź, wobec tego Di Caprio byłby idealnym zawodnikiem na tę trasę. Tak na serio: to film warto obejrzeć tylko i wyłącznie ze względu na zdjęcia. Nic więcej.
Obejrzałam też film pt. Strategia mistrza (wiecie o czym, a raczej o kim rzecz). Mocne, ale o tym innym razem, bo to wymaga czasu.
Wiosna? © Iza
Moje ulubione widoki © Iza
Moja ulubiona rzeka © Iza
I raz jeszcze ulubione widoki © Iza
Znalezione w Tarnowie © Iza
- DST 41.00km
- Czas 02:02
- VAVG 20.16km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 13 lutego 2016
Bieganie (25)
Runął mój świat.
A raczej wyobrażenie o nim.
Jeszcze do niedawna na profilu fejsbukowym Kolosa napisałam tak (w odpowiedzi na jakieś takie dywagacje zupełnie nie na miejscu, że jakoby o jakimś innym Panie Adamie rozmawiamy):
"Innym Panie Adamie? Niemożliwe. Są Adamowie i jest Pan Adam. Nie może być mowy o pomyłce. Pan Adam jest jeden.”
Aż tu nagle… Biorę do ręki książkę pt. W pośpiechu Tadeusz Konwicki rozmawia z Przemysławem Kanieckim, czytam i dochodzę do zdania takiego:
„ Jak powiedział Pan Adam, mój rodak: ci co są koło mnie, nie wiedzą co jest we mnie”.
Więc jak to tak, świecie zdradziecki, masz więcej Panów Adamów? (chociaż zdanie powyższe bardzo pasuje do tego Pana Adama, którego ja znam, więc może razem z Konwickim znaliśmy tego samego Pana Adama?).
No dobrze, ale będę czytać dalej, bo Pan Adam pojawił się już po raz drugi na kartach tej książki i myślę, że jakąś niebagatelną rolę odegra w niej (najpierw str.6, a teraz 57). Nie może być inaczej. W przeciwnym razie nie mógłby być Panem Adamem. Musiałby być po prostu Adamem.
Jak już jesteśmy przy Panu Adamie, to taka dygresja. Na temat kotów. Spora część populacji twierdzi, że nie lubi kotów. Niechęć tę uzasadnia zazwyczaj powiedzeniem przekazywanym sobie bezmyślnie z pokolenia na pokolenie (które tak w zasadzie nie wiadomo gdzie ma swoje źródło), że koty rzekomo są fałszywe. Muszę więc ostrzec tę część populacji, że ja jestem bardzo podejrzliwa wobec każdego, kto kotów nie lubi. Mój dziadek na ten przykład również chyba kotów nie lubił. Domowego kota Micka (po którym to potem ksywę odziedziczyła moja siostra), chciał się pozbyć w bezwzględny sposób. Namówił więc mojego małoletniego wujka (oczywiście sowicie go wynagradzając), aby kota wywiózł z dala od domu. Wujek skuszony wizją łatwego zarobku, dopuścił się tego czynu i wywiózł kota sporo kilometrów poza Mielec. Ale kot wrócił… bo koty proszę Państwa, to nie są takie głupie zwierzaki jak się co poniektórym wydaje.
Jakiś czas temu zamieściłam na profilu FB ogłoszenie o Docencie, który szuka domu. Kot Docent stracił pana (śmierć) i został zupełnie sam. Jak w wierszu Szymborskiej…. Kiedy usłyszałam o Docencie od razu to zdanie… umrzeć tego nie robi się kotu… przypomniało mi się.
Docent ma już swój dom i swoją nową rodzinę. Przygarnęli go Krysia i Pan Adam. Krysia i Pan Adam są w tej chwili szczęśliwymi posiadaczami czterech kotów. Kiedy myłam naczynia (tak się zdarza, ze dobre pomysły przychodzą do głowy w trakcie prac domowych), pomyślałam, że i owszem Krysia i Pan Adam jakoś finansowo tę swoją gromadę ogarną, ale nie zaszkodziłoby im pomóc, bo czwórka kotów to już nie jest byle co. I wymyśliłam, że można byłoby zgłosić taki obywatelski projekt ustawy 50+ na kota. Nie wiem tylko, czy już od pierwszego kota, czy od drugiego, no ale to się jakoś ustali. A i Sufa by się załapał, wszak jak wiadomo przygarnia nie tylko uchodźców, ale również i koty.
Bieganie dzisiaj, ale .. kiepściutko… jakieś dziwne bóle (starość jakaś czy choroba jakaś czy co?) uniemożliwiły mi normalne bieganie, więc się tak snułam w tempie żółwia po lesie.
A raczej wyobrażenie o nim.
Jeszcze do niedawna na profilu fejsbukowym Kolosa napisałam tak (w odpowiedzi na jakieś takie dywagacje zupełnie nie na miejscu, że jakoby o jakimś innym Panie Adamie rozmawiamy):
"Innym Panie Adamie? Niemożliwe. Są Adamowie i jest Pan Adam. Nie może być mowy o pomyłce. Pan Adam jest jeden.”
Aż tu nagle… Biorę do ręki książkę pt. W pośpiechu Tadeusz Konwicki rozmawia z Przemysławem Kanieckim, czytam i dochodzę do zdania takiego:
„ Jak powiedział Pan Adam, mój rodak: ci co są koło mnie, nie wiedzą co jest we mnie”.
Więc jak to tak, świecie zdradziecki, masz więcej Panów Adamów? (chociaż zdanie powyższe bardzo pasuje do tego Pana Adama, którego ja znam, więc może razem z Konwickim znaliśmy tego samego Pana Adama?).
No dobrze, ale będę czytać dalej, bo Pan Adam pojawił się już po raz drugi na kartach tej książki i myślę, że jakąś niebagatelną rolę odegra w niej (najpierw str.6, a teraz 57). Nie może być inaczej. W przeciwnym razie nie mógłby być Panem Adamem. Musiałby być po prostu Adamem.
Jak już jesteśmy przy Panu Adamie, to taka dygresja. Na temat kotów. Spora część populacji twierdzi, że nie lubi kotów. Niechęć tę uzasadnia zazwyczaj powiedzeniem przekazywanym sobie bezmyślnie z pokolenia na pokolenie (które tak w zasadzie nie wiadomo gdzie ma swoje źródło), że koty rzekomo są fałszywe. Muszę więc ostrzec tę część populacji, że ja jestem bardzo podejrzliwa wobec każdego, kto kotów nie lubi. Mój dziadek na ten przykład również chyba kotów nie lubił. Domowego kota Micka (po którym to potem ksywę odziedziczyła moja siostra), chciał się pozbyć w bezwzględny sposób. Namówił więc mojego małoletniego wujka (oczywiście sowicie go wynagradzając), aby kota wywiózł z dala od domu. Wujek skuszony wizją łatwego zarobku, dopuścił się tego czynu i wywiózł kota sporo kilometrów poza Mielec. Ale kot wrócił… bo koty proszę Państwa, to nie są takie głupie zwierzaki jak się co poniektórym wydaje.
Jakiś czas temu zamieściłam na profilu FB ogłoszenie o Docencie, który szuka domu. Kot Docent stracił pana (śmierć) i został zupełnie sam. Jak w wierszu Szymborskiej…. Kiedy usłyszałam o Docencie od razu to zdanie… umrzeć tego nie robi się kotu… przypomniało mi się.
Docent ma już swój dom i swoją nową rodzinę. Przygarnęli go Krysia i Pan Adam. Krysia i Pan Adam są w tej chwili szczęśliwymi posiadaczami czterech kotów. Kiedy myłam naczynia (tak się zdarza, ze dobre pomysły przychodzą do głowy w trakcie prac domowych), pomyślałam, że i owszem Krysia i Pan Adam jakoś finansowo tę swoją gromadę ogarną, ale nie zaszkodziłoby im pomóc, bo czwórka kotów to już nie jest byle co. I wymyśliłam, że można byłoby zgłosić taki obywatelski projekt ustawy 50+ na kota. Nie wiem tylko, czy już od pierwszego kota, czy od drugiego, no ale to się jakoś ustali. A i Sufa by się załapał, wszak jak wiadomo przygarnia nie tylko uchodźców, ale również i koty.
Bieganie dzisiaj, ale .. kiepściutko… jakieś dziwne bóle (starość jakaś czy choroba jakaś czy co?) uniemożliwiły mi normalne bieganie, więc się tak snułam w tempie żółwia po lesie.
Potok w LR © Iza
Resztki zimy © Iza
- Aktywność Bieganie
Czwartek, 11 lutego 2016
Bieganie (24)
Jerzy Pilch, Paweł Kukiz… taki film był WTOREK.
P.S Nie no, Pilchu się myli! Takie zdjęcie znalazłam w domowym archiwum. To mój ojciec, a on nie był piłkarzem Cracovii. Nie tylko Cracovia, więc brylowała w odzieżowej galanterii!
Ryszard S., Stal Mielec © Iza
Jestem w stanie przebiec nie zatrzymując się, całą jedną połowę meczu piłkarskiego (nawet taką z lekko doliczonym przez sędziego czasem:)).
Co prawda szybkość u mnie nie jest taka jak u piłkarza ekstra - ligowego, daleko mi nawet do III ligi, raczej to będzie jakaś A klasa, ale zawsze to.. piłkarz:).
Moje dziecięce marzenie… które z racji płci nigdy miało nie zostać zrealizowane – być piłkarzem.
Nadszedł radosny czas – czasem w życiu taki nadchodzi.
Mój „radosny czas” pozwolił mi na kupienie trzech książek za jednym zamachem. Więc zaprosiłam do siebie panów trzech: Jerzego Pilcha „Zawsze nie ma nigdy”, Andrzeja Stasiuka „Dukla” i Tadeusza Konwickiego „W pośpiechu”.
Hm… zastanawiałam się z którym się spotkać najpierw. Padło na Jerzego.
Pilch olśniewa, rzuca urok… Mądrość, humor, inteligencja. Pisałam już o tym przy okazji wspominania o jego „Dziennikach”. Hm.. to jest tak.. czytam i się uśmiecham, momentami nieśmiało, a momentami wybucham głośnym śmiechem, czasem dotknie mnie refleksja.
Zdania –perełki, chciałoby się podkreślać, zaznaczać, przepisywać, cytować, dzielić się nimi z innymi. Koniecznie dzielić się! Więc czytam, czasem na głos. Innym.
Pilch się zmienił, bo to nieprawda, że zmienianie się (zwłaszcza to na lepsze) przychodzi ludziom z takim trudem. Nieprawda. Czasem życiowe doświadczenia, okoliczności, bardzo nas zmieniają. I tak jest chyba z Pilchem. Chyba bardzo spokorniał, inaczej spojrzał na swoje życie. Dlaczego? Bo choroba.
To choroba zazwyczaj jest tym czynnikiem, który zmienia nam perspektywę na życie. Nie tylko ona, ale najbardziej ludzi zmienia właśnie ona.
Dzisiaj Światowy Dzień Chorego.
„Otóż gdyby nie choroba, to najprawdopodobniej, bo nawet na pewno – ja dalej byłbym w szponach nałogu. Co pewien czas bym się w to zanurzał, tak jak się zanurzałem, z coraz gorszymi skutkami. Prawdopodobieństwo, że prędzej czy później znaleziono by mnie martwego, byłoby wielkie. Pan Bóg jeśli oddać sprawy w jego ręce, przyglądał się mojemu przypadkowi i mówił tak: „Jedyną rzeczą, która może mu pomóc, jest Parkinson. Bo na Parkinsona będzie chorował dłużej”.
Pilch, wielki kibic piłki nożnej, a przede wszystkim Cracovii:
„Zostałem kibicem głównie z powodu pasiastych koszulek, wydawało się to czymś zupełnie niespotykanym. Teraz po fakcie, wiem, że podobne koszulki mieli Włosi: Inter Mediolan, Juventus Turyn, argentyńskie drużyny piłkarskie. Cracovia była pod względem galenterii odzieżowej w czołówce europejskiej. Oczywiście dzisiaj pasy mają też inne polskie kluby, prawie identyczne koszulki złoto-czerwone. Są to dwa kluby „królewskie”: Jagiellonia Białystok – jak wiadomo, w Białymstoku istnieje silna tradycja tronu polskiego, i drugi – Korona Kielce. Kielce – odwieczna stolica Polski, siedziba głów koronowanych”.
Po przeprowadzce do Warszawy (nadal wiadomo kibic Cracovii):
„ Chodziłem na Legię. Raz umówiłem się na mecz ze Stefanem Szczepłkiem i czekałem przed stadionem. Kibice się schodzili i w pewnym momencie zobaczyłem, że zbliża się do mnie kilka karków, kibiców „siłowych”, tak to nazwijmy. I jeden odrywa się od nich, podchodzi blisko i mówi: „Szkoda, ze jest pan kibicem takiej chuj… drużyny”. I poszedł”.
„Byłem też kiedyś na Polonii. Nawiasem mówiąc, Polonia Warszawa miała podobne losy jak Cracovia – zawsze gorsza, zawsze bez pieniądzy, nieliczni kibice, trwanie w kulcie, że kiedyś się było mistrzem. I kiedyś weszli do I ligi, chyba po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat, był mecz Cracovia-Polonia. Dostałem zaproszenie do loży VIP-ów – ma to swoją dobrą i złą stronę. Złą, bo nie bratasz się z normalnym i kibicami, dobrą bo miałem obok siebie Gustawa Holoubka. Po przeciwnej stronie natomiast Stefana Friedmanna. Friedmann gadał cały czas, Holoubek nie odezwał się przez cały mecz, raz tylko poderwał się i ryknął: „ A bramkarz stoi jak ch…”.
Swoją drogą jak już mowa o Polonii, to przypomniał mi się taki tekst z filmu „39 i pół” (czy jakiś taki tytuł to był). - Synu, kibicujesz Polonii??? - Tak. - Będziesz miał klęskę wypisaną na twarzy!
Moje dziecięce marzenie… które z racji płci nigdy miało nie zostać zrealizowane – być piłkarzem.
Nadszedł radosny czas – czasem w życiu taki nadchodzi.
Mój „radosny czas” pozwolił mi na kupienie trzech książek za jednym zamachem. Więc zaprosiłam do siebie panów trzech: Jerzego Pilcha „Zawsze nie ma nigdy”, Andrzeja Stasiuka „Dukla” i Tadeusza Konwickiego „W pośpiechu”.
Hm… zastanawiałam się z którym się spotkać najpierw. Padło na Jerzego.
Pilch olśniewa, rzuca urok… Mądrość, humor, inteligencja. Pisałam już o tym przy okazji wspominania o jego „Dziennikach”. Hm.. to jest tak.. czytam i się uśmiecham, momentami nieśmiało, a momentami wybucham głośnym śmiechem, czasem dotknie mnie refleksja.
Zdania –perełki, chciałoby się podkreślać, zaznaczać, przepisywać, cytować, dzielić się nimi z innymi. Koniecznie dzielić się! Więc czytam, czasem na głos. Innym.
Pilch się zmienił, bo to nieprawda, że zmienianie się (zwłaszcza to na lepsze) przychodzi ludziom z takim trudem. Nieprawda. Czasem życiowe doświadczenia, okoliczności, bardzo nas zmieniają. I tak jest chyba z Pilchem. Chyba bardzo spokorniał, inaczej spojrzał na swoje życie. Dlaczego? Bo choroba.
To choroba zazwyczaj jest tym czynnikiem, który zmienia nam perspektywę na życie. Nie tylko ona, ale najbardziej ludzi zmienia właśnie ona.
Dzisiaj Światowy Dzień Chorego.
„Otóż gdyby nie choroba, to najprawdopodobniej, bo nawet na pewno – ja dalej byłbym w szponach nałogu. Co pewien czas bym się w to zanurzał, tak jak się zanurzałem, z coraz gorszymi skutkami. Prawdopodobieństwo, że prędzej czy później znaleziono by mnie martwego, byłoby wielkie. Pan Bóg jeśli oddać sprawy w jego ręce, przyglądał się mojemu przypadkowi i mówił tak: „Jedyną rzeczą, która może mu pomóc, jest Parkinson. Bo na Parkinsona będzie chorował dłużej”.
Pilch, wielki kibic piłki nożnej, a przede wszystkim Cracovii:
„Zostałem kibicem głównie z powodu pasiastych koszulek, wydawało się to czymś zupełnie niespotykanym. Teraz po fakcie, wiem, że podobne koszulki mieli Włosi: Inter Mediolan, Juventus Turyn, argentyńskie drużyny piłkarskie. Cracovia była pod względem galenterii odzieżowej w czołówce europejskiej. Oczywiście dzisiaj pasy mają też inne polskie kluby, prawie identyczne koszulki złoto-czerwone. Są to dwa kluby „królewskie”: Jagiellonia Białystok – jak wiadomo, w Białymstoku istnieje silna tradycja tronu polskiego, i drugi – Korona Kielce. Kielce – odwieczna stolica Polski, siedziba głów koronowanych”.
Po przeprowadzce do Warszawy (nadal wiadomo kibic Cracovii):
„ Chodziłem na Legię. Raz umówiłem się na mecz ze Stefanem Szczepłkiem i czekałem przed stadionem. Kibice się schodzili i w pewnym momencie zobaczyłem, że zbliża się do mnie kilka karków, kibiców „siłowych”, tak to nazwijmy. I jeden odrywa się od nich, podchodzi blisko i mówi: „Szkoda, ze jest pan kibicem takiej chuj… drużyny”. I poszedł”.
„Byłem też kiedyś na Polonii. Nawiasem mówiąc, Polonia Warszawa miała podobne losy jak Cracovia – zawsze gorsza, zawsze bez pieniądzy, nieliczni kibice, trwanie w kulcie, że kiedyś się było mistrzem. I kiedyś weszli do I ligi, chyba po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat, był mecz Cracovia-Polonia. Dostałem zaproszenie do loży VIP-ów – ma to swoją dobrą i złą stronę. Złą, bo nie bratasz się z normalnym i kibicami, dobrą bo miałem obok siebie Gustawa Holoubka. Po przeciwnej stronie natomiast Stefana Friedmanna. Friedmann gadał cały czas, Holoubek nie odezwał się przez cały mecz, raz tylko poderwał się i ryknął: „ A bramkarz stoi jak ch…”.
Swoją drogą jak już mowa o Polonii, to przypomniał mi się taki tekst z filmu „39 i pół” (czy jakiś taki tytuł to był). - Synu, kibicujesz Polonii??? - Tak. - Będziesz miał klęskę wypisaną na twarzy!
P.S Nie no, Pilchu się myli! Takie zdjęcie znalazłam w domowym archiwum. To mój ojciec, a on nie był piłkarzem Cracovii. Nie tylko Cracovia, więc brylowała w odzieżowej galanterii!
Ryszard S., Stal Mielec © Iza
- Aktywność Bieganie
Poniedziałek, 8 lutego 2016
Bieganie (23)
Temperatura taka, że w zasadzie „wypadałoby” wyciągnąć rower i trochę popedałować.
Czuć było wiosnę w powietrzu (chociaż to chyba takie złudne „czucie”, ciężko uwierzyć, że zima już nie powróci).
Perspektywa braku startowych perspektyw jednak sprawia, że nie czuję „przymusu” pedałowania w ciemnościach.
Kiedy wiedziałam, że będę startować, było inaczej.
Kiedy tylko można było jeździć, nie było śniegu – to jeździłam. Teraz nie muszę i nie chcę mi się, więc biegam.
Dzisiaj znowu niezły dystans, bez odpoczywania.
Przeczytałam wczoraj.. ktoś pisał coś w tym stylu.. po co biegać na czas, lepiej mieć czas na bieganie…
No właśnie – takie jest to moje bieganie. Dla przyjemności, kondycji. I tyle.
„ Często słyszę pytania: kto ci o tym wszystkim powiedział, kto wskazał drogę, poprowadził za rękę? Mnie akurat nikt nie prowadził, robiły to książki. To one były moim jedynym nauczycielem. Książki odpowiednio przeczytane, czyli takie, które przeżywa się jak własne losy i przygody. Książki nauczyły mnie zachowań w sytuacjach pozornie beznadziejnych”. Marek Kamiński, „Alfabet”.
Kiedyś jeden z moich kolegów powiedział mi: nie czytaj tyle, zepsujesz sobie oczy… Wtedy zaśmiałam się, nic nie odpowiedziałam, bo na tak zdumiewające stwierdzenie, nie bardzo wiedziałam co mam odpowiedzieć.
Kilka lat potem (co za refleks!:)) przyszła mi do głowy taka odpowiedź: mam oczy do patrzenia na świat i mam oczy po to żebym czytała.
Po to stworzone są OCZY. Tak więc wykorzystuję je zgodnie z przeznaczeniem:).
Zakochałam się. Zakochałam się w Andrzeju Stasiuku. Zdecydowanie i nieodwołalnie. I będę teraz nadrabiać zaległości. Sporo napisał, więc chwilę mi zejdzie.
Najpierw była książka – wywiad, o niej już pisałam. „Życie to jednak strata jest”.
Potem „Wschód”. Nie czytało mi się łatwo. Stasiuk pisze „powolnie” i poetycko, wymaga skupienia. To nie jest książka do czytania w drodze do pracy i w drodze z pracy, a ja głównie wtedy czytam.
Stasiuka muszę zostawić na wieczory i weekendy. Jest niełatwy w odbiorze, ale jest magnetyzujący.
Jest taki bardzo… galicyjski, a to mnie przyciąga.
Przecież to moje miejsce, moje życie. Mam słabość do tych galicyjskich miasteczek z pożydowskimi śladami, mam słabość do tych wszystkich przepięknych cmentarzy z I wojny światowej, mam słabość do Beskidu Niskiego z połemkowskim śladami, cerkwiami, prawosławnymi cmentarzami, chyżami.
To jest taki niesamowicie inny świat, jakby odległy, jakby nieco zacofany.Będąc tam mam takie odczucie jakby świat się zatrzymał i nie chciał ruszać dalej. Ale to mnie właśnie w tych beskidoniskich okolicach urzeka najbardziej. Ta odległość od rzeczywistości. Ta jakby… nierealność tamtego świata.
I on o tym pisze, o takim świecie, ten KLIMAT jest wyczuwalny w jego książkach.
Obejrzałam niedawno film pt „Wino truskawkowe”, na podstawie „Opowieści galicyjskich” Stasiuka (zresztą on napisał scenariusz).
CUD! Co za film! I nawet krajobraz mi bliski, jechałam maraton w Dukli, nie raz, więc szczyty na horyzoncie poznaję (ach ta Cergowa… „ Stożek Cergowej jak zwykle podtrzymywał niebo”.)
Tak mnie urzekł ten film, że w sobotę w Mielcu, pobiegłam do Matrasu i szukałam, szukałam… i znalazłam „Opowieści”. Cud jakiś bo to jest wydanie (wznowienie) z 2011r. Ale znalazłam! Owszem mogłam zamówić przez internet, ale ja potrzebowałam mieć teraz, NATYCHMIAST. Od razu zacząć czytać.
„No więc bez reszty oddany zmysłom i ostrożności, szybkiemu rozumowaniu na użytek chwili. „Kiedy jesz to jedz. Kiedy pijesz, to pij”. To są wskazówki, jakich udzielają mistrzowie adeptom zen. Prawdopodobnie wzbudziłby w Józku szczery śmiech. Mistrzowie tracą mnóstwo czasu na odkrycie podstawowych prawd. Lecz i on uprawiał refleksję, jeśli mogła przynieść pocieszenie.
Któregoś dnia spotkałem go w lesie. Siedział w swoim traktorze, przyciskał gaz do dechy i z wolna pogrążał się w bagnie. Z pijackim optymizmem wierzył, że wyrwie się z mulistej toni, choć błoto wlewało się już do gumiaków. – Spokojnie. Takie jest życie – powtarzał co chwilę – Czasami się uda, czasami nie.”.
Opowieści galicyjskie, Andrzej Stasiuk.
Musze sobie tę józkową prawdę przyswoić. Zapamiętać. Utrwalić. "Spokojnie, takie jest życie, czasami się uda, czasami nie”.
Czuć było wiosnę w powietrzu (chociaż to chyba takie złudne „czucie”, ciężko uwierzyć, że zima już nie powróci).
Perspektywa braku startowych perspektyw jednak sprawia, że nie czuję „przymusu” pedałowania w ciemnościach.
Kiedy wiedziałam, że będę startować, było inaczej.
Kiedy tylko można było jeździć, nie było śniegu – to jeździłam. Teraz nie muszę i nie chcę mi się, więc biegam.
Dzisiaj znowu niezły dystans, bez odpoczywania.
Przeczytałam wczoraj.. ktoś pisał coś w tym stylu.. po co biegać na czas, lepiej mieć czas na bieganie…
No właśnie – takie jest to moje bieganie. Dla przyjemności, kondycji. I tyle.
„ Często słyszę pytania: kto ci o tym wszystkim powiedział, kto wskazał drogę, poprowadził za rękę? Mnie akurat nikt nie prowadził, robiły to książki. To one były moim jedynym nauczycielem. Książki odpowiednio przeczytane, czyli takie, które przeżywa się jak własne losy i przygody. Książki nauczyły mnie zachowań w sytuacjach pozornie beznadziejnych”. Marek Kamiński, „Alfabet”.
Kiedyś jeden z moich kolegów powiedział mi: nie czytaj tyle, zepsujesz sobie oczy… Wtedy zaśmiałam się, nic nie odpowiedziałam, bo na tak zdumiewające stwierdzenie, nie bardzo wiedziałam co mam odpowiedzieć.
Kilka lat potem (co za refleks!:)) przyszła mi do głowy taka odpowiedź: mam oczy do patrzenia na świat i mam oczy po to żebym czytała.
Po to stworzone są OCZY. Tak więc wykorzystuję je zgodnie z przeznaczeniem:).
Zakochałam się. Zakochałam się w Andrzeju Stasiuku. Zdecydowanie i nieodwołalnie. I będę teraz nadrabiać zaległości. Sporo napisał, więc chwilę mi zejdzie.
Najpierw była książka – wywiad, o niej już pisałam. „Życie to jednak strata jest”.
Potem „Wschód”. Nie czytało mi się łatwo. Stasiuk pisze „powolnie” i poetycko, wymaga skupienia. To nie jest książka do czytania w drodze do pracy i w drodze z pracy, a ja głównie wtedy czytam.
Stasiuka muszę zostawić na wieczory i weekendy. Jest niełatwy w odbiorze, ale jest magnetyzujący.
Jest taki bardzo… galicyjski, a to mnie przyciąga.
Przecież to moje miejsce, moje życie. Mam słabość do tych galicyjskich miasteczek z pożydowskimi śladami, mam słabość do tych wszystkich przepięknych cmentarzy z I wojny światowej, mam słabość do Beskidu Niskiego z połemkowskim śladami, cerkwiami, prawosławnymi cmentarzami, chyżami.
To jest taki niesamowicie inny świat, jakby odległy, jakby nieco zacofany.Będąc tam mam takie odczucie jakby świat się zatrzymał i nie chciał ruszać dalej. Ale to mnie właśnie w tych beskidoniskich okolicach urzeka najbardziej. Ta odległość od rzeczywistości. Ta jakby… nierealność tamtego świata.
I on o tym pisze, o takim świecie, ten KLIMAT jest wyczuwalny w jego książkach.
Obejrzałam niedawno film pt „Wino truskawkowe”, na podstawie „Opowieści galicyjskich” Stasiuka (zresztą on napisał scenariusz).
CUD! Co za film! I nawet krajobraz mi bliski, jechałam maraton w Dukli, nie raz, więc szczyty na horyzoncie poznaję (ach ta Cergowa… „ Stożek Cergowej jak zwykle podtrzymywał niebo”.)
Tak mnie urzekł ten film, że w sobotę w Mielcu, pobiegłam do Matrasu i szukałam, szukałam… i znalazłam „Opowieści”. Cud jakiś bo to jest wydanie (wznowienie) z 2011r. Ale znalazłam! Owszem mogłam zamówić przez internet, ale ja potrzebowałam mieć teraz, NATYCHMIAST. Od razu zacząć czytać.
„No więc bez reszty oddany zmysłom i ostrożności, szybkiemu rozumowaniu na użytek chwili. „Kiedy jesz to jedz. Kiedy pijesz, to pij”. To są wskazówki, jakich udzielają mistrzowie adeptom zen. Prawdopodobnie wzbudziłby w Józku szczery śmiech. Mistrzowie tracą mnóstwo czasu na odkrycie podstawowych prawd. Lecz i on uprawiał refleksję, jeśli mogła przynieść pocieszenie.
Któregoś dnia spotkałem go w lesie. Siedział w swoim traktorze, przyciskał gaz do dechy i z wolna pogrążał się w bagnie. Z pijackim optymizmem wierzył, że wyrwie się z mulistej toni, choć błoto wlewało się już do gumiaków. – Spokojnie. Takie jest życie – powtarzał co chwilę – Czasami się uda, czasami nie.”.
Opowieści galicyjskie, Andrzej Stasiuk.
Musze sobie tę józkową prawdę przyswoić. Zapamiętać. Utrwalić. "Spokojnie, takie jest życie, czasami się uda, czasami nie”.
- Aktywność Bieganie
Środa, 3 lutego 2016
Bieganie (22)
Bieganie dzisiaj.
Bardzo jestem z siebie dumna, bo jeszcze nigdy nie przebiegłam tak dużo, w tak krótkim czasie i to bez żadnych przerw.
Chyba jest wobec tego jakiś postęp.
Brawo ja?:).
Ciekawe czy mieszkańcy Tarnowa wiedzą gdzie to jest? To piękny budynek i piękne zwieńczenie.
Ciekawe czy mieszkańcy Tarnowa wiedzą gdzie to jest? To piękny budynek i piękne zwieńczenie.
Kierunki świata © Iza
Jutro Tłusty Czwartek. Z okazji tej ugotowałam sobie na jutro pyszne chili con carne z ryżem basmati (mój ulubiony, pyszny jest, polecam!). Pączków nie jadam. Tak mam. Po prostu. Niektórzy nie jadają mięsa, ja nie jadam pączków. Zwłaszcza te z supermarketów budzą we mnie hm.. odrazę?:).
A może tak zamiast pączka ze sklepu taki pączek?
http://tnij.org/kuppaczek
Jutro Tłusty Czwartek. Z okazji tej ugotowałam sobie na jutro pyszne chili con carne z ryżem basmati (mój ulubiony, pyszny jest, polecam!). Pączków nie jadam. Tak mam. Po prostu. Niektórzy nie jadają mięsa, ja nie jadam pączków. Zwłaszcza te z supermarketów budzą we mnie hm.. odrazę?:).
A może tak zamiast pączka ze sklepu taki pączek?
http://tnij.org/kuppaczek
- Aktywność Bieganie
Poniedziałek, 1 lutego 2016
Bieganie (21)
Dzisiaj gdzieś przeczytałam, że nie sztuką jest wyjście na trening, kiedy wszystko jest ok, nic nie boli i głowa "czysta" bez problemów.
To prawda. To tak samo jak w życiu. Uśmiechać się i być radosnym to nie jest wielka sztuka kiedy wszystko jest ok.
Moje bieganie trudno nazwać treningiem, bo to takie było sobie.. bieganie po prostu, poruszanie się, nic więcej, ale tak.. no ciężko dzisiaj było wyjść. Niewyspanie, zmęczenie.
Wyszłam jednak.
Cieszę się.
To prawda. To tak samo jak w życiu. Uśmiechać się i być radosnym to nie jest wielka sztuka kiedy wszystko jest ok.
Moje bieganie trudno nazwać treningiem, bo to takie było sobie.. bieganie po prostu, poruszanie się, nic więcej, ale tak.. no ciężko dzisiaj było wyjść. Niewyspanie, zmęczenie.
Wyszłam jednak.
Cieszę się.
- Aktywność Bieganie
Sobota, 30 stycznia 2016
Pierwsze kilometry!
Zupełnie niespodziewanie i nieoczekiwanie (dla samej siebie, a także dla Magnusa) wsiadłam dzisiaj po raz pierwszy w tym roku na rower.
Tym samym rozpoczęłam swój 10 rok związku z Kellysem Magnusem. Związku jakiego każdemu życzę. Magnus okazał się być wytrwałym, cierpliwym i wytrzymałym partnerem. Niezliczona ilość wyścigów, podjazdów, zjazdów, deszczu, błota, wspólnych kilometrów, moich humorów, przekleństw, wybuchów radości i złości, no i.... poniewierki.
A do tego wcale specjalnie o niego nie dbam. Dzielnie nawet zniósł to, że w 2009r. kiedy pojawił się w moim życiu KTM, został tym drugim i przestał jeździć na wyścigi. Bez strojenia fochów przyjął to na klatę i tak od 2009r. żyjemy sobie w zgodnym trójkącie. Który jeszcze by to wytrzymał, co?:).
Pogwałciłam dzisiaj swoją odwieczną zasadę. Zasadę, która obowiązywała zawsze (no chyba, że miałam rok kiedy sezonu ani nie zaczęłam ani nie skończyłam, bo jeździłam w zimie).
Zasada jest taka: pierwsze dwa tygodnie po płaskim, żeby się ciało z rowerem zaprzyjaźniło.
Potem dopiero górskie harce. Dzisiaj wybrałam od razu harce. Pomyślałam śmiało: a co tam.. powolutku jakoś przecież się wtoczę…
Swoje pierwsze rowerowe "kroki" w tym roku skierowałam dzisiaj... na moją ukochaną Lubinkę. Moją Górę Gór, bo do niej zaczęło się wszak moje jeżdżenie po górach. Kocham więc ją miłością wielką i sami przyznacie, że dobrze wybrałam, bo kochać górę o nazwie Lubinka jest jakoś dużo łatwiej:).
Wsiąść na rower po trzech miesiącach przerwy i niezbyt intensywnym sportowym czasie, to jest doświadczenie bardzo, bardzo pouczające. To jest trochę jakby znaleźć się w innym świecie. Nie powiem więc, ze było przyjemnie:).
Było pouczająco. Iza dostała nauczkę i Iza wie, że jeśli chce jako tako przeżywać wiosenne wycieczki, to trochę musi się wziąć za siebie. Stara kolarska prawda: Żeby jeździć na rowerze, trzeba … jeździć na rowerze:).
Było ciężko… było mozolnie, było powoli. Tak wolno na Lubinkę to wjeżdżałam chyba te x lat temu, kiedy wjeżdżałam tam po praz pierwszy. Trochę mi się dzisiaj tych podjazdów uzbierało… No ciężko było i tyle, ale za to widoki cudne, Tatry w zarysie, temperatura super (10 stopni), tyle, ze wiatr mocno wiał i nie pomagał.
Kiedyś obiecałam sobie, że o tej książce napiszę coś więcej. Napisałam. http://tiny.pl/gt4t3
Tym samym rozpoczęłam swój 10 rok związku z Kellysem Magnusem. Związku jakiego każdemu życzę. Magnus okazał się być wytrwałym, cierpliwym i wytrzymałym partnerem. Niezliczona ilość wyścigów, podjazdów, zjazdów, deszczu, błota, wspólnych kilometrów, moich humorów, przekleństw, wybuchów radości i złości, no i.... poniewierki.
A do tego wcale specjalnie o niego nie dbam. Dzielnie nawet zniósł to, że w 2009r. kiedy pojawił się w moim życiu KTM, został tym drugim i przestał jeździć na wyścigi. Bez strojenia fochów przyjął to na klatę i tak od 2009r. żyjemy sobie w zgodnym trójkącie. Który jeszcze by to wytrzymał, co?:).
Pogwałciłam dzisiaj swoją odwieczną zasadę. Zasadę, która obowiązywała zawsze (no chyba, że miałam rok kiedy sezonu ani nie zaczęłam ani nie skończyłam, bo jeździłam w zimie).
Zasada jest taka: pierwsze dwa tygodnie po płaskim, żeby się ciało z rowerem zaprzyjaźniło.
Potem dopiero górskie harce. Dzisiaj wybrałam od razu harce. Pomyślałam śmiało: a co tam.. powolutku jakoś przecież się wtoczę…
Swoje pierwsze rowerowe "kroki" w tym roku skierowałam dzisiaj... na moją ukochaną Lubinkę. Moją Górę Gór, bo do niej zaczęło się wszak moje jeżdżenie po górach. Kocham więc ją miłością wielką i sami przyznacie, że dobrze wybrałam, bo kochać górę o nazwie Lubinka jest jakoś dużo łatwiej:).
Wsiąść na rower po trzech miesiącach przerwy i niezbyt intensywnym sportowym czasie, to jest doświadczenie bardzo, bardzo pouczające. To jest trochę jakby znaleźć się w innym świecie. Nie powiem więc, ze było przyjemnie:).
Było pouczająco. Iza dostała nauczkę i Iza wie, że jeśli chce jako tako przeżywać wiosenne wycieczki, to trochę musi się wziąć za siebie. Stara kolarska prawda: Żeby jeździć na rowerze, trzeba … jeździć na rowerze:).
Było ciężko… było mozolnie, było powoli. Tak wolno na Lubinkę to wjeżdżałam chyba te x lat temu, kiedy wjeżdżałam tam po praz pierwszy. Trochę mi się dzisiaj tych podjazdów uzbierało… No ciężko było i tyle, ale za to widoki cudne, Tatry w zarysie, temperatura super (10 stopni), tyle, ze wiatr mocno wiał i nie pomagał.
Kiedyś obiecałam sobie, że o tej książce napiszę coś więcej. Napisałam. http://tiny.pl/gt4t3
Krzesełko:) © Iza
Trochę historii © Iza
Widok 1 © Iza
Wyciag na Lubince © Iza
Widok 2 © Iza
- DST 34.00km
- Czas 01:56
- VAVG 17.59km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 27 stycznia 2016
Sztuka wyboru. Bieganie (20)
Mój kolega Filip Kuźniak (do niedawna kolega z teamu, utytułowany maratończyk MTB, pomysłodawca akcji STREFA ZRZUTU), napisał na swoim blogu:
„Cokolwiek robisz w życiu z pasją – czy wiesz dlaczego TO Cię tak mocno nakręca?
Jaka jest Twoja motywacja?
– Czy chcesz skupić na sobie czyjąś uwagę?
-Czy pragniesz być podziwianym?
-A może chcesz spełnić czyjeś oczekiwania?
– Czy chcesz być najlepszym, niedoścignionym?
- Wiesz już?
Te same pytania zadałem Jemu (tutaj link do profilu Filipa). Chwilę zwlekał z odpowiedzią:
Kiedy dziś wspominam wiele lat spędzonych na rowerowym siodełku na treningach i wyścigach, widzę, że motywacją dla mnie były tylko rywalizacja i chęć bycia lepszym od kogoś. Wtedy w zależności od wyniku czułem się albo dobrze, albo źle.
Dziś pytam siebie – dlaczego takie ograniczenia sam sobie narzuciłem!? Dlaczego mnie ta rywalizacja kompletnie zaślepiła!? Ile pięknych gór i miejsc umknęło mi bezpowrotnie tylko przez to, że plecy rywala przede mną albo jego oddech na moich plecach były zawsze najważniejsze!? Ile godzin spędziłem wpatrzony w kierownicę i przednią oponę albo ilość wattów na liczniku!?
Chcę to zmienić! Chcę widzieć i zapamiętać wszystkie te widoki, które mijam jadąc rowerem, czy biegnąc ścieżką. Gnając przez góry zimą czy latem, chcę poszukać swoich skrawków wolności. Chcę patrzeć na boki, zatrzymywać się by chłonąć góry. Chcę nagle, bez jakiś wielkich strategii zatrzymać się na przełęczy, by z widokiem napić się herbaty. Dać się otulić przyjemnemu ciepłu schronisk podczas krótkich postojów. Jednocześnie pomiędzy tymi przystankami nie chcę rezygnować z tempa, z szybkiego bicia serca, z tego przyjemnego ciepła w nogach kiedy z mocą napieram na pedały, z dzikiej radości na zjazdach. Chcę też podczas tych podróży realizować wyzwania, których nikt wcześniej nie podejmował. Chcę poczuć te nieznane emocje, gdy zrobi się coś czego nikt wcześniej nie dokonał.”
Przeczytałam i uśmiechnęłam się do myśli Filipa, bo jakbym trochę do swoich myśli się również uśmiechała.
Jaka była moja motywacja kiedy stanęłam na starcie pierwszego wyścigu? Jak się zmieniała wraz z upływem lat?
Pierwszy cel, pierwszy wyścig – ukończenie.
Po prostu przejechanie maratonu.
Gdzieś tam potem zaczęły pojawiać się inne: trudniejsza trasa, maraton w górach, lepsze miejsce, lepszy czas (lepsze miejsce i lepszy czas to jakby było „po drodze”, może właśnie dlatego również nigdy jakichś specjalnych sukcesów w MTB nie osiągnęłam, bo to nie była ta najważniejsza motywacja).
Ta pierwsza, ta główna to zawsze był stopień trudności trasy. Cieszyły przejechane trudne trasy w trudnych warunkach. Dlaczego? Żeby mnie ktoś podziwiał? Nie. Naprawdę to nie była motywacja.
To po co jeszcze te wyścigi? Żebym ja sama siebie podziwiała, że dałam radę? – TAK to na pewno tak.
Kiedyś napisałam tutaj, że zapytała mnie koleżanka, jaką nagrodę dostałam za któreś tam miejsce podczas wyścigu. Odpowiedziałam: nie nagroda jest szczęściem, szczęście jest nagrodą.
Bo tak czułam – jeździłam głównie po uczucie spełnienia na mecie. Po tę świadomość, że podołałam trudnej trasie, z dużym przewyższeniem, z trudnymi zjazdami.
Ale z biegiem lat, im tych tras było więcej na koncie, tym cieszyło to mniej. Ot, chyba naturalna kolej rzeczy. Nie da się tego uniknąć.
Tym bardziej też zaczęła ciążyć konieczność wykonania jakiegoś określonego treningu, żeby potem podołać trudom tras .
Nie jechało się aż na takim spontanie, na tym haju, charakterystycznym dla fazy zakochania.
Doszły inne problemy, brak czasu na treningi (ostatnie dwa lata startów to był już dla mnie bardzo duży wysiłek), mniejsza motywacja do treningów i coraz częściej pojawiała się też taka myśl jak u Flipa: że już dość, już wystarczy, że na chwilę obecną to naprawdę zaczyna ciążyć – bo czasu nie ma, bo pieniądze, bo są inne ważniejsze rzeczy.
Doszedł jeszcze jeden czynnik – zabrakło organizatora z ulubionymi trasami, a te inne to były tylko.. zamiast. Jakaś namiastka. Nie dająca takiego poziomu satysfakcji.
Okoliczności życiowe, spowodowały, że wolnych weekendów mam znacznie mniej. Poświęcenie tych wolnych na wyścigi ograniczało możliwości.. innego życia, poza wyścigowego. Chodzenia w góry, spotkań z przyjaciółmi. Już nie chciałam tak żyć, stąd taka decyzja – że nie robię generalki, że może gdzieś jakiś tam start, ale bez startów regularnych. Nie chcę. Przynajmniej na razie. Nie mówię, że kiedyś nie zapragnę znowu stanąć na starcie. Tego nie wiem. Może tak.
Dzisiaj chce oglądać świat. Mieć czas na jego oglądanie. Nie chcę przegapiać świata, spędzając go na wyścigach.
Bo swoje już jeśli chodzi o wyścigowanie przeżyłam (i to było wspaniałe).
Starzeje się, pora porozglądać się po świecie – póki jest jeszcze czas.
Czy będzie łatwo, po tylu latach zupełnie zmienić charakter rowerowania? Nie. Pewnie nie, ale mam nadzieję, że jakoś dam sobie radę:).
Dzisiaj czuję się z tą decyzją dobrze. Czuję się dobrze z myślą, że więcej czasu będę mogła poświęcić sprawom, które są w tej chwili priorytetowe.
I z tym poczuciem wolności… że nic nie muszę. Że kiedy chcę, pójdę biegać, kiedy chcę pójdę na rower. Nie będę chciała to nie pójdę, to siądę w kącie i poczytam.
To nie oznacza, że żałuję tamtych lat. Nigdy w życiu! To była piękna przygoda. Potrzebna przygoda. Przygoda, która wiele mi dała w wymiarze sportowym i ludzkim.
Nie żałuję niczego, tych poobijanych kolan, skręconej kostki, obdzierek, stłuczeń, łez.
Niczego!!!
Mam cudowne wspomnienia i pomimo braku jakichś spektakularnych wyników – poczucie spełnienia.
Rozmawiałyśmy kiedyś z Panią Krystyną na temat tarnowskiego MTB. Powiedziałam do Krysi:
- Popatrz… jeśli chodzi o Tarnów i okolice to bardzo mało kobiet jeździło w maratonach. A już tak regularnie z dużą ilością startów to… Ty, ja, Monia Podos, Ada Jarczyk (my cztery na trasach u GG). Sporo sezonów ma za sobą już Aśka Dychtoń, ale wyłącznie na Cyklo. Teraz zaczęła jeździć Kaśka i myślę, ze ona jeszcze pewnie kilka sezonów pojeździ. I to by było na tyle.
Krysia na to powiedziała: - Kobiety? Przecież tak naprawdę niewielu jest facetów, którzy jeżdżą regularnie, jeżdżą wiele sezonów. Zamyśliłam się…
- No tak - odpowiedziałam.
Myślę więc, że możemy być dumne i zadowolone z siebie. Zwłaszcza Pani Krystyna, bo ona ma za sobą więcej sezonów niż ja. Wszystkie na giga, a do tego 4 etapówki. To jest mistrzostwo świata jak dla mnie – tego nie osiągnął żaden facet z Tarnowa. (Mirka Bieniasza nie biorę pod uwagę, bo to jest inna liga, ale nawet on nie ma tylu etapówek ukończonych).
Było pięknie, zostało mi wiele cudownych wspomnień, wiele znajomych, masa zdjęć i trochę pucharów:).
Bieganie dzisiaj. Lekko jakoś i przyjemnie, pomimo tego, że tylko na zupie brokułowej. Cóż.. może to jest jakiś sposób na sukces?
„Cokolwiek robisz w życiu z pasją – czy wiesz dlaczego TO Cię tak mocno nakręca?
Jaka jest Twoja motywacja?
– Czy chcesz skupić na sobie czyjąś uwagę?
-Czy pragniesz być podziwianym?
-A może chcesz spełnić czyjeś oczekiwania?
– Czy chcesz być najlepszym, niedoścignionym?
- Wiesz już?
Te same pytania zadałem Jemu (tutaj link do profilu Filipa). Chwilę zwlekał z odpowiedzią:
Kiedy dziś wspominam wiele lat spędzonych na rowerowym siodełku na treningach i wyścigach, widzę, że motywacją dla mnie były tylko rywalizacja i chęć bycia lepszym od kogoś. Wtedy w zależności od wyniku czułem się albo dobrze, albo źle.
Dziś pytam siebie – dlaczego takie ograniczenia sam sobie narzuciłem!? Dlaczego mnie ta rywalizacja kompletnie zaślepiła!? Ile pięknych gór i miejsc umknęło mi bezpowrotnie tylko przez to, że plecy rywala przede mną albo jego oddech na moich plecach były zawsze najważniejsze!? Ile godzin spędziłem wpatrzony w kierownicę i przednią oponę albo ilość wattów na liczniku!?
Chcę to zmienić! Chcę widzieć i zapamiętać wszystkie te widoki, które mijam jadąc rowerem, czy biegnąc ścieżką. Gnając przez góry zimą czy latem, chcę poszukać swoich skrawków wolności. Chcę patrzeć na boki, zatrzymywać się by chłonąć góry. Chcę nagle, bez jakiś wielkich strategii zatrzymać się na przełęczy, by z widokiem napić się herbaty. Dać się otulić przyjemnemu ciepłu schronisk podczas krótkich postojów. Jednocześnie pomiędzy tymi przystankami nie chcę rezygnować z tempa, z szybkiego bicia serca, z tego przyjemnego ciepła w nogach kiedy z mocą napieram na pedały, z dzikiej radości na zjazdach. Chcę też podczas tych podróży realizować wyzwania, których nikt wcześniej nie podejmował. Chcę poczuć te nieznane emocje, gdy zrobi się coś czego nikt wcześniej nie dokonał.”
Przeczytałam i uśmiechnęłam się do myśli Filipa, bo jakbym trochę do swoich myśli się również uśmiechała.
Jaka była moja motywacja kiedy stanęłam na starcie pierwszego wyścigu? Jak się zmieniała wraz z upływem lat?
Pierwszy cel, pierwszy wyścig – ukończenie.
Po prostu przejechanie maratonu.
Gdzieś tam potem zaczęły pojawiać się inne: trudniejsza trasa, maraton w górach, lepsze miejsce, lepszy czas (lepsze miejsce i lepszy czas to jakby było „po drodze”, może właśnie dlatego również nigdy jakichś specjalnych sukcesów w MTB nie osiągnęłam, bo to nie była ta najważniejsza motywacja).
Ta pierwsza, ta główna to zawsze był stopień trudności trasy. Cieszyły przejechane trudne trasy w trudnych warunkach. Dlaczego? Żeby mnie ktoś podziwiał? Nie. Naprawdę to nie była motywacja.
To po co jeszcze te wyścigi? Żebym ja sama siebie podziwiała, że dałam radę? – TAK to na pewno tak.
Kiedyś napisałam tutaj, że zapytała mnie koleżanka, jaką nagrodę dostałam za któreś tam miejsce podczas wyścigu. Odpowiedziałam: nie nagroda jest szczęściem, szczęście jest nagrodą.
Bo tak czułam – jeździłam głównie po uczucie spełnienia na mecie. Po tę świadomość, że podołałam trudnej trasie, z dużym przewyższeniem, z trudnymi zjazdami.
Ale z biegiem lat, im tych tras było więcej na koncie, tym cieszyło to mniej. Ot, chyba naturalna kolej rzeczy. Nie da się tego uniknąć.
Tym bardziej też zaczęła ciążyć konieczność wykonania jakiegoś określonego treningu, żeby potem podołać trudom tras .
Nie jechało się aż na takim spontanie, na tym haju, charakterystycznym dla fazy zakochania.
Doszły inne problemy, brak czasu na treningi (ostatnie dwa lata startów to był już dla mnie bardzo duży wysiłek), mniejsza motywacja do treningów i coraz częściej pojawiała się też taka myśl jak u Flipa: że już dość, już wystarczy, że na chwilę obecną to naprawdę zaczyna ciążyć – bo czasu nie ma, bo pieniądze, bo są inne ważniejsze rzeczy.
Doszedł jeszcze jeden czynnik – zabrakło organizatora z ulubionymi trasami, a te inne to były tylko.. zamiast. Jakaś namiastka. Nie dająca takiego poziomu satysfakcji.
Okoliczności życiowe, spowodowały, że wolnych weekendów mam znacznie mniej. Poświęcenie tych wolnych na wyścigi ograniczało możliwości.. innego życia, poza wyścigowego. Chodzenia w góry, spotkań z przyjaciółmi. Już nie chciałam tak żyć, stąd taka decyzja – że nie robię generalki, że może gdzieś jakiś tam start, ale bez startów regularnych. Nie chcę. Przynajmniej na razie. Nie mówię, że kiedyś nie zapragnę znowu stanąć na starcie. Tego nie wiem. Może tak.
Dzisiaj chce oglądać świat. Mieć czas na jego oglądanie. Nie chcę przegapiać świata, spędzając go na wyścigach.
Bo swoje już jeśli chodzi o wyścigowanie przeżyłam (i to było wspaniałe).
Starzeje się, pora porozglądać się po świecie – póki jest jeszcze czas.
Czy będzie łatwo, po tylu latach zupełnie zmienić charakter rowerowania? Nie. Pewnie nie, ale mam nadzieję, że jakoś dam sobie radę:).
Dzisiaj czuję się z tą decyzją dobrze. Czuję się dobrze z myślą, że więcej czasu będę mogła poświęcić sprawom, które są w tej chwili priorytetowe.
I z tym poczuciem wolności… że nic nie muszę. Że kiedy chcę, pójdę biegać, kiedy chcę pójdę na rower. Nie będę chciała to nie pójdę, to siądę w kącie i poczytam.
To nie oznacza, że żałuję tamtych lat. Nigdy w życiu! To była piękna przygoda. Potrzebna przygoda. Przygoda, która wiele mi dała w wymiarze sportowym i ludzkim.
Nie żałuję niczego, tych poobijanych kolan, skręconej kostki, obdzierek, stłuczeń, łez.
Niczego!!!
Mam cudowne wspomnienia i pomimo braku jakichś spektakularnych wyników – poczucie spełnienia.
Rozmawiałyśmy kiedyś z Panią Krystyną na temat tarnowskiego MTB. Powiedziałam do Krysi:
- Popatrz… jeśli chodzi o Tarnów i okolice to bardzo mało kobiet jeździło w maratonach. A już tak regularnie z dużą ilością startów to… Ty, ja, Monia Podos, Ada Jarczyk (my cztery na trasach u GG). Sporo sezonów ma za sobą już Aśka Dychtoń, ale wyłącznie na Cyklo. Teraz zaczęła jeździć Kaśka i myślę, ze ona jeszcze pewnie kilka sezonów pojeździ. I to by było na tyle.
Krysia na to powiedziała: - Kobiety? Przecież tak naprawdę niewielu jest facetów, którzy jeżdżą regularnie, jeżdżą wiele sezonów. Zamyśliłam się…
- No tak - odpowiedziałam.
Myślę więc, że możemy być dumne i zadowolone z siebie. Zwłaszcza Pani Krystyna, bo ona ma za sobą więcej sezonów niż ja. Wszystkie na giga, a do tego 4 etapówki. To jest mistrzostwo świata jak dla mnie – tego nie osiągnął żaden facet z Tarnowa. (Mirka Bieniasza nie biorę pod uwagę, bo to jest inna liga, ale nawet on nie ma tylu etapówek ukończonych).
Było pięknie, zostało mi wiele cudownych wspomnień, wiele znajomych, masa zdjęć i trochę pucharów:).
Bieganie dzisiaj. Lekko jakoś i przyjemnie, pomimo tego, że tylko na zupie brokułowej. Cóż.. może to jest jakiś sposób na sukces?
- Aktywność Bieganie
Niedziela, 24 stycznia 2016
Bieganie (19)
Niespodzianki.
Bywają również niemiłe, ale mam wrażenie, że to słowo zarezerwowane mam właściwie dla wydarzeń przyjemnych:).
Miałam więc dzisiaj niespodziankę. Wstałam sobie nie tak znowu wcześnie.
Było ciemnawo i ponuro i pomyślałam: bleeeee… pewnie pada deszcz, będą nici z biegania.
Podeszłam do okna, odsłoniłam żaluzje i podskoczyłam wydając jednocześnie z siebie okrzyk radości.
ŚNIEG, ŚNIEG, ŚNIEG!!! Całkiem sporo śniegu.
Nie było dzisiaj słońca, ale ta znacznie grubsza warstwa śniegu (w stosunku do wczoraj) zrekompensowała wszystko.
Dzisiaj biegałam głównie w krzaczorach, bo odkryłam, że dużo lepiej się biega (pomimo obaw, że będzie nierówno), niż po twardej leśnej drodze, którą przed chwilą przejechał pług (ślisko dość i zbyt twardo).
Początkowo podążałam za Mirkiem, ale szybko zniknął mi z pola widzenia.
Bywają również niemiłe, ale mam wrażenie, że to słowo zarezerwowane mam właściwie dla wydarzeń przyjemnych:).
Miałam więc dzisiaj niespodziankę. Wstałam sobie nie tak znowu wcześnie.
Było ciemnawo i ponuro i pomyślałam: bleeeee… pewnie pada deszcz, będą nici z biegania.
Podeszłam do okna, odsłoniłam żaluzje i podskoczyłam wydając jednocześnie z siebie okrzyk radości.
ŚNIEG, ŚNIEG, ŚNIEG!!! Całkiem sporo śniegu.
Nie było dzisiaj słońca, ale ta znacznie grubsza warstwa śniegu (w stosunku do wczoraj) zrekompensowała wszystko.
Dzisiaj biegałam głównie w krzaczorach, bo odkryłam, że dużo lepiej się biega (pomimo obaw, że będzie nierówno), niż po twardej leśnej drodze, którą przed chwilą przejechał pług (ślisko dość i zbyt twardo).
Początkowo podążałam za Mirkiem, ale szybko zniknął mi z pola widzenia.
Mirek odbiega © Iza
Pobieglismy naszymi tajnymi mtbowskimi ścieżkami, których chyba nikt nie zna, a przynajmniej nie sądzę, że ktoś próbował tam na rowerze jeździć. To tam kiedyś spotkałam kiedyś łosie:). To było wydarzenie!
Biegało się super. FANTASTYCZNA ZIMA!!!!
Na wieży © Iza
Zimowo-strumykowo © Iza
Napadało © Iza
- Aktywność Bieganie
Sobota, 23 stycznia 2016
Bieganie (18)
Doskonałe. Wokal (oj tylko najwięksi śpiewają tak czysto na żywo), muzyka, instrymenty, słowa, ale przede wszystkim… przyjaźń.
Wzruszyłam się jej wzruszeniem.
Sobota, błogosławiona sobota.
Wyspanie się.
Kawa, moja dobra domowa (od niedawna z pysznym spienionym mlekiem, bo kupiłam spieniacz i nazwałam go… poco loco:) - tak spienia, szalony!).
Słuchawki na uszy i muzyka.
Potem bieganie w zimowym lesie.
Trochę zimno na początku, ale szybko się rozgrzałam.
Pusty las, cisza, słońce, śnieg….
I nagle zza zakrętu na tym kompletnym pustkowiu, wyłoniło się dwóch jeźdźców.. spod znaku Bikebrothers Oshee Team. Ale nie mam pojęcia kim byli. Tak zamaskowani, że odgadnąć nie sposób:).
Pozdrowiliśmy się gestem przyjaźni i każdy pojechał/pobiegł w swoją stronę.
Gomola czuwa:).
Nad czystością lasu:).
Las Radłowski © Iza
Nad zamarzniętym jeziorem © Iza
- Aktywność Bieganie