Piątek, 11 grudnia 2015
Ratunek
„ Ludzie często zadają mi pytanie, czy pozwoliłam mu jechać na tę wyprawę.
Pozwoliłam.
Taki był nasz związek – bez zakazów, bez stawiania warunków. Wiedziałam jakie to dla niego ważne, jak wielkie to jest marzenie i jak bardzo mu na tym zależy. Nie mogłam mu przecież powiedzieć, że nie może jechać. Zastanawiałam się wtedy, co byłoby gdyby on mi zabronił. Taki układ nie wchodził w grę, więc go wspierałam, ale też zadawałam pytania, próbowałam przekonać, że może to jeszcze nie jego czas, a nawet gdyby, to jedzie tam tylko po to, żeby się uczyć i żeby o tym ani na chwilę nie zapominał.
Przecież za to go kochałam i nadal kocham. Za to, jaki był. Jak miałabym zabronić mu bycia sobą? Zawsze uważałam, że szczęśliwe związki to te, w których każdy z partnerów jest w jakimś sensie spełniony, robi to, co kocha, i czuje wsparcie w drugiej połówce”.
Agnieszka Korpal o Tomku Kowalskim.
Skończyłam książkę. Jest świetna. Jest motywująca, daje radość, ale też powoduje smutek, refleksję. Kiedy się czyta ile Tomek miał planów na swoje dalsze życie… jaki był przekonany, że uda się je zrealizować… kiedy się czyta słowa Agnieszki…. Jest dużo żalu.. że takie młode życie zostało przerwane, że taki fajny związek został przerwany.
„… jest jeszcze coś co pomogło mi przejść przez to wszystko. Sport. Ten sam wysiłek, który pozwolił mi spotkać Tomka i być tym, kim jestem, który dawał mi siłę do podejmowania wyzwań oraz niesamowitą radość życia, teraz zrobił coś znacznie cenniejszego. Wyciągnął mnie z bezsilności i smutku. Dzięki niemu mogłam wyrzucić z siebie te wszystkie emocje, które mną targały, które nie pozwalały mi normalne funkcjonować. Zmęczenie okazało się najlepszym lekarstwem na całą tę złość. Mogłam ją wykrzyczeć, wyszarpać z głowy i ciała. Było ciężko, czasem ciężej niż na najcięższych zawodach. Wiedziałam, że tylko wysiłek może mi pomóc. Łatwiej było to wyryczeć na podbiegach, niż dusić głęboko w sobie. Zmuszać się do biegu, mimo totalnej niemocy, niż pozwolić sobie na bezczynność. Połączenie potu, łez i zmęczenia pozwala mi się oczyścić i paradoksalnie daje siłę do działania. Do starania się mimo wszystko”.
Uśmiechnęłam się kiedy przeczytałam te słowa Agnieszki. Sport (ten aktywny) towarzyszy mi od 5 klasy podstawówki (z przerwami). Zawsze był pasją, radością, ale podobnie jak u Agnieszki, bywały momenty, że był ratunkiem. Kołem ratunkowym, najlepszym psychoterapeutą. Nie potrafię tego DOBRZE wytłumaczyć, wytłumaczenie tego komuś kto nie zna tego uczucia zadowolenia kiedy pada się ze sportowego zmęczenia, kiedy wszystkie problemy oddalają się (i owszem.. tylko na chwilę.. ale jest jedna chwila, potem druga, trzecia, jest tych chwil coraz więcej, aż w końcu po jakimś czasie czujemy się odrobinę lepiej, potem jeszcze lepiej.. i zaczynamy osiągać stan równowagi), wydaje się niemożliwe.
Ja wiem jedno – sport uratował mnie kilka razy w życiu i pewnie jeszcze nie raz uratuje. Byłabym zupełnie innym człowiekiem bez sportu. Ciężko mi sobie wyobrazić kim byłabym.
Jakiś marazm mnie dopadł jakiś czas temu… jakieś zniechęcenie .. do sportu. Przerażało mnie to, niepokoiło.
Być może to był efekt kumulacji zmęczenia sezonem i kilku jeszcze innych spraw. Zwyczajnie mi się nic nie chciało, najchętniej siedziałabym w domu, czytając. I czytanie paradoksalnie pomogło:).
Przeczytałam książkę Tomka i Agnieszki i wszystko wróciło. Znowu bardzo mi się chce – jeździć na rowerze, biegać, chodzić na basen, jechać w góry. Mam masę energii!
I tego samego uczucia Wam życzę, bo kim bylibyśmy bez tego? Bez tych naszych pasji.
A na koniec popatrzcie… zdjęcie znalezione w domowym archiwum. Miałam 16 lat. To ja i moje koleżanki z siatkarskiej drużyny Stali Mielec. Wyjeżdżałyśmy z obozu sportowego w Łebie. Mamy z tego obozu cudne wspomnienia. Bardzo się tam zintegrowałyśmy, było dużo fajnych wydarzeń.
A ja? Mam takie bardzo romantyczne wspomnienie – poszłam na swój pierwszy w życiu spacer z chłopakiem. Było morze i był zachód.
słońca.
Łeba 1988r © Iza
Agnieszka Korpal o Tomku Kowalskim.
Skończyłam książkę. Jest świetna. Jest motywująca, daje radość, ale też powoduje smutek, refleksję. Kiedy się czyta ile Tomek miał planów na swoje dalsze życie… jaki był przekonany, że uda się je zrealizować… kiedy się czyta słowa Agnieszki…. Jest dużo żalu.. że takie młode życie zostało przerwane, że taki fajny związek został przerwany.
„… jest jeszcze coś co pomogło mi przejść przez to wszystko. Sport. Ten sam wysiłek, który pozwolił mi spotkać Tomka i być tym, kim jestem, który dawał mi siłę do podejmowania wyzwań oraz niesamowitą radość życia, teraz zrobił coś znacznie cenniejszego. Wyciągnął mnie z bezsilności i smutku. Dzięki niemu mogłam wyrzucić z siebie te wszystkie emocje, które mną targały, które nie pozwalały mi normalne funkcjonować. Zmęczenie okazało się najlepszym lekarstwem na całą tę złość. Mogłam ją wykrzyczeć, wyszarpać z głowy i ciała. Było ciężko, czasem ciężej niż na najcięższych zawodach. Wiedziałam, że tylko wysiłek może mi pomóc. Łatwiej było to wyryczeć na podbiegach, niż dusić głęboko w sobie. Zmuszać się do biegu, mimo totalnej niemocy, niż pozwolić sobie na bezczynność. Połączenie potu, łez i zmęczenia pozwala mi się oczyścić i paradoksalnie daje siłę do działania. Do starania się mimo wszystko”.
Uśmiechnęłam się kiedy przeczytałam te słowa Agnieszki. Sport (ten aktywny) towarzyszy mi od 5 klasy podstawówki (z przerwami). Zawsze był pasją, radością, ale podobnie jak u Agnieszki, bywały momenty, że był ratunkiem. Kołem ratunkowym, najlepszym psychoterapeutą. Nie potrafię tego DOBRZE wytłumaczyć, wytłumaczenie tego komuś kto nie zna tego uczucia zadowolenia kiedy pada się ze sportowego zmęczenia, kiedy wszystkie problemy oddalają się (i owszem.. tylko na chwilę.. ale jest jedna chwila, potem druga, trzecia, jest tych chwil coraz więcej, aż w końcu po jakimś czasie czujemy się odrobinę lepiej, potem jeszcze lepiej.. i zaczynamy osiągać stan równowagi), wydaje się niemożliwe.
Ja wiem jedno – sport uratował mnie kilka razy w życiu i pewnie jeszcze nie raz uratuje. Byłabym zupełnie innym człowiekiem bez sportu. Ciężko mi sobie wyobrazić kim byłabym.
Jakiś marazm mnie dopadł jakiś czas temu… jakieś zniechęcenie .. do sportu. Przerażało mnie to, niepokoiło.
Być może to był efekt kumulacji zmęczenia sezonem i kilku jeszcze innych spraw. Zwyczajnie mi się nic nie chciało, najchętniej siedziałabym w domu, czytając. I czytanie paradoksalnie pomogło:).
Przeczytałam książkę Tomka i Agnieszki i wszystko wróciło. Znowu bardzo mi się chce – jeździć na rowerze, biegać, chodzić na basen, jechać w góry. Mam masę energii!
I tego samego uczucia Wam życzę, bo kim bylibyśmy bez tego? Bez tych naszych pasji.
A na koniec popatrzcie… zdjęcie znalezione w domowym archiwum. Miałam 16 lat. To ja i moje koleżanki z siatkarskiej drużyny Stali Mielec. Wyjeżdżałyśmy z obozu sportowego w Łebie. Mamy z tego obozu cudne wspomnienia. Bardzo się tam zintegrowałyśmy, było dużo fajnych wydarzeń.
A ja? Mam takie bardzo romantyczne wspomnienie – poszłam na swój pierwszy w życiu spacer z chłopakiem. Było morze i był zachód.
słońca.
Basen wczoraj. Tory zatłoczone, ale się nie denerwowałam. Przepłynęłam tyle ile się dało. Żadne zawody na mnie nie czekają, więc mogę sobie na taki luz pozwolić.
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 9 grudnia 2015
Bieganie (7)
Wczoraj dotarło do mnie, że… jednak zadurzyłam się w bieganiu.
W jaki sposób dotarło? No taki, że musiałam pozostać w domu (obowiązki), a nogi i głowa aż rwały się żeby wyjść na zewnątrz i pobiegać.
Napisałam o tym na FB. Najpierw skomentował Maciek. Napisał, że „powinnam zrobić porządek z kolanem bo wraz z wiekiem nie będzie lepiej”. Potem napisała Paula, że „bieganie jest cudowne”. Potem napisała Mika, że „cieszy się, że jest nas coraz więcej zakochanych w bieganiu i że ma nadzieję, że kiedyś wszyscy razem pohasamy w górach”. Następnie napisała Agnieszka, że „ 7 km to za dużo jak na pierwszy raz”.
Kiedy odpisałam, że „to nie pierwszy raz, że biegam od października, raz w tygodniu”, Aga odpisała, że to „za mało, że mięśnie się odzwyczajają”. Potem napisał Sufa, że "jest załamany bo wszyscy biegają, a on nie i będzie sobie musiał poszukać nowych kolegów i koleżanek". Uspokoiłam go – dla niego jestem w stanie porzucić swoje zadurzenie i przestać biegać, a poza tym… Ruda nie biega.
Na koniec odezwała się Mamba, że „na moim miejscu zrobiłaby porządek z kolanem, albo nie biegała”.
No i co? I wszyscy mają rację, jakąś część racji. Największą mają pewnie Maciek i Mamba (biorąc pod uwagę moją sytuację), ale… po pierwsze zadurzyłam się…a rozum wobec emocji bywa bezsilny… po drugie zabieg na chwilę obecną to mało realna sprawa. Teraz muszę być gotowa w każdej chwili do pomocy siostrze.
No i dzisiaj znowu pobiegłam. Rozum wobec emocji bywa bezsilny, ot co. Ciemno i wilgotno, pogoda zgniła, ale kompletnie mi to nie przeszkadza. Jestem na takim etapie w życiu, że żadna pogoda mi nie jest straszna. Po prostu kiedy patrzę na moją Mamę, całkowicie już przykutą do łóżka, jestem wdzięczna Losowi, że jestem zdrowa, że mogę wyjść, że mogę coś zrobić, że mogę się zmęczyć.
Jakoś tak lekko się mi dzisiaj biegało. Mocno oczyszczająco było. Wróciłam do domu… szczęśliwa. I tak biegnąc myślałam sobie: ok, ludzie są różni, niektórzy nie potrzebują sportu, nie chcą, nie lubią się męczyć, ale mimo wszystko żal mi ich – nie znają tego cudownego uczucia oczyszczenia, tego zadowolenia z wykonanej „roboty” (kawałka solidnej, nikomu niepotrzebnej roboty”), tego zalewu endorfin, tej energii, którą daje taki wysiłek na resztę dnia.
Dostałam zaproszenie na niedzielę, żeby jechać do Rytra i tam pobiegać. No niestety tutaj rozum wygrał - moje kolano i kondycja biegania po górach by nie wytrzymało, no i nie z ultramaratończykami. Bardzo bym chciała kiedyś spróbować pobiegać w górach, ale to chyba... nie w tym życiu, albo nie z tym kolanem:).
Kończę czytać książkę Tomka i Agnieszki. Słuchajcie, jeśli brakuje Wam motywacji do treningów, do wyjścia z domu – to koniecznie proszę biec do księgarni i książkę zakupić. Mnie odmieniła, bo miałam okres lekkiego marazmu… i jakoś tak ciężko mi się było zmusić do czegokolwiek. Kilka dni czytania i jest metamrofoza. I nawet KTM-a wreszcie umyłam, a że nie ma nikogo kto by na mnie nakrzyczał, że nabrudziłam w łazience, to wykąpałam go w wannie.
W jaki sposób dotarło? No taki, że musiałam pozostać w domu (obowiązki), a nogi i głowa aż rwały się żeby wyjść na zewnątrz i pobiegać.
Napisałam o tym na FB. Najpierw skomentował Maciek. Napisał, że „powinnam zrobić porządek z kolanem bo wraz z wiekiem nie będzie lepiej”. Potem napisała Paula, że „bieganie jest cudowne”. Potem napisała Mika, że „cieszy się, że jest nas coraz więcej zakochanych w bieganiu i że ma nadzieję, że kiedyś wszyscy razem pohasamy w górach”. Następnie napisała Agnieszka, że „ 7 km to za dużo jak na pierwszy raz”.
Kiedy odpisałam, że „to nie pierwszy raz, że biegam od października, raz w tygodniu”, Aga odpisała, że to „za mało, że mięśnie się odzwyczajają”. Potem napisał Sufa, że "jest załamany bo wszyscy biegają, a on nie i będzie sobie musiał poszukać nowych kolegów i koleżanek". Uspokoiłam go – dla niego jestem w stanie porzucić swoje zadurzenie i przestać biegać, a poza tym… Ruda nie biega.
Na koniec odezwała się Mamba, że „na moim miejscu zrobiłaby porządek z kolanem, albo nie biegała”.
No i co? I wszyscy mają rację, jakąś część racji. Największą mają pewnie Maciek i Mamba (biorąc pod uwagę moją sytuację), ale… po pierwsze zadurzyłam się…a rozum wobec emocji bywa bezsilny… po drugie zabieg na chwilę obecną to mało realna sprawa. Teraz muszę być gotowa w każdej chwili do pomocy siostrze.
No i dzisiaj znowu pobiegłam. Rozum wobec emocji bywa bezsilny, ot co. Ciemno i wilgotno, pogoda zgniła, ale kompletnie mi to nie przeszkadza. Jestem na takim etapie w życiu, że żadna pogoda mi nie jest straszna. Po prostu kiedy patrzę na moją Mamę, całkowicie już przykutą do łóżka, jestem wdzięczna Losowi, że jestem zdrowa, że mogę wyjść, że mogę coś zrobić, że mogę się zmęczyć.
Jakoś tak lekko się mi dzisiaj biegało. Mocno oczyszczająco było. Wróciłam do domu… szczęśliwa. I tak biegnąc myślałam sobie: ok, ludzie są różni, niektórzy nie potrzebują sportu, nie chcą, nie lubią się męczyć, ale mimo wszystko żal mi ich – nie znają tego cudownego uczucia oczyszczenia, tego zadowolenia z wykonanej „roboty” (kawałka solidnej, nikomu niepotrzebnej roboty”), tego zalewu endorfin, tej energii, którą daje taki wysiłek na resztę dnia.
Dostałam zaproszenie na niedzielę, żeby jechać do Rytra i tam pobiegać. No niestety tutaj rozum wygrał - moje kolano i kondycja biegania po górach by nie wytrzymało, no i nie z ultramaratończykami. Bardzo bym chciała kiedyś spróbować pobiegać w górach, ale to chyba... nie w tym życiu, albo nie z tym kolanem:).
Kończę czytać książkę Tomka i Agnieszki. Słuchajcie, jeśli brakuje Wam motywacji do treningów, do wyjścia z domu – to koniecznie proszę biec do księgarni i książkę zakupić. Mnie odmieniła, bo miałam okres lekkiego marazmu… i jakoś tak ciężko mi się było zmusić do czegokolwiek. Kilka dni czytania i jest metamrofoza. I nawet KTM-a wreszcie umyłam, a że nie ma nikogo kto by na mnie nakrzyczał, że nabrudziłam w łazience, to wykąpałam go w wannie.
Kąpiel:) © Iza
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 7 grudnia 2015
Bieganie (6)
Z pamiętnika urzędnika:
„29 maja 2009r.
Jutro maraton w Szczawnicy. Jeszcze dzisiaj rano myślałam, że nie pojadę. Wczoraj mieliśmy kolizję z Mirkiem i podkręciłam nogę. Boli, ale zdecydowałam się jechać. Gorzej z rowerem. Nie jest do końca sprawny. To będzie trudny maraton. Pada. Będzie błoto, ślisko, niebezpiecznie. Ale spróbuję. Co tam. Może uda się skończyć.
31 maja 2009r.
Udało się!!! Jechałam prawie 5 godzin, ale 5 miejsce w kategorii. Jestem z siebie bardzo zadowolona. Było bardzo mokro, dużo błota, bardzo dużo niebezpiecznych zjazdów, które pokonałam!!! Na jednym bardzo gliniastym zjeździe był upadek, ale bardzo niegroźny. Na górze leżał śnieg!!! Było super!!!”
Czujecie ten entuzjazm? Tak, tak to było dawno temu. Nie pisałam jeszcze bloga, ale zapoczątkowała go właśnie relacja ze szczawnickiego maratonu. Przypomniały mi się te czasy bo Grzesiek Prucnal czyli organizator Cyklokarpat, zapowiedział Szczawnicę jako miejscówkę na przyszły sezon. Nie wiem czy to będzie podobna trasa, nie wiem czy pojadę (szczerze mówiąc nie wiem czy w ogóle przejadę jakiś maraton w przyszłym roku), ale .. serducho mi zabiło mocno jak zobaczyłam….. :).
Szczawnica… Wtedy było ze mną kiepsko, noga bolała i spuchła. Odwiedził mnie jeden z moich kolegów i powiedział:
- Jak jesteś twarda to jedź!
Pomyślałam „jestem więc pojadę” (dzisiaj już bym nie pojechała w takim stanie na maraton, ot człowiek przechodzi życiowe matamorfozy).
Wieczorem noga była jak bania. Rano padał deszcz, stopa ledwie weszła mi do buta, rower nie domagał. Było przeraźliwie zimno. W okolicy Przehyby 0 stopni i śnieg, a jednak…. A jednak kiedy zmarznięta i przemoczona, dotarłam do mety (a żeby do niej dotrzeć trzeba było przejechać na koniec przez Grajcarek), powiedziałam do Piotrka Klonowicza: jaka piękna trasa!
Bo to była piękna i wymagająca trasa i sprawiła mi masę radości. Dzisiaj już takiej odczuwać nie potrafię. To naturalna kolej rzeczy jeśli się jeździ od tylu lat, ale czasem bardzo mocno tęsknię do tamtych czasów, kiedy było we mnie tyle entuzjazmu, a przejechanie maratonu sprawiało taką euforyczną radość. Ale to chyba już niemożliwe, prawda? Czuć tak jak wtedy.
Na szczęście życie sprawia nam tyle niespodzianek. Stawia na naszej drodze nowych ludzi, nowe pasje, nowe marzenia.
Zaczytałam się w książce Tomka Kowalskiego i Agnieszki Korpal. Zaczytałam się, bo to jest jedna z tych książek od której trudno się oderwać. Kiedy czuje się żal bo trzeba iść spać, albo zamknąć ją bo autobus dojeżdża pod Starostwo i trzeba iść do pracy.
„ Każdy rodzaj sportu uczy konsekwencji i determinacji. Bez tego nie ma walki. Albo ciężko pracujesz i jesteś w grze, albo szukasz wymówek i jesteś na końcu stawki. To są cechy, które na szczęście wchodzą w krew i zaczynasz przenosić je w inne sfery życia. Zaczynasz doceniać ciężką pracę, swoją i innych ludzi, nie dziwią cię wzloty i upadki, gorsze i lepsze dni, szanujesz poświęcenie i zaangażowanie innych osób. Nie znosić postawy „nie chce mi się”. Nie lubisz słów: „nie mam już siły” ale wiesz, że bywa i tak, że ktoś nie może dawać rady. Świat staje się trochę prostszy. I Ty tę prostotę czujesz na własnej skórze, zaczynasz doceniać malutkie rzeczy, które wcześniej było codziennością, a dla wielu są oczywiste, że nawet się nad tym zastanawiają”.
Agnieszka z książki „Magisterkowalski”.
I jeszcze słowa Agnieszki z wywiadu, który ukazał się na Onecie niedawno. Przez wiele lat maratony były dla mnie nie tylko realizacją pasji, ale sposobem na radzenie sobie z niełatwą rzeczywistością. Trzymały mnie w ryzach. Agnieszka dobrze tłumaczy, dlaczego tak się dzieje.
„ Dlaczego "zmęczenie jest najlepszym lekarstwem"? Oczyszcza umysł. Zaczynasz myśleć o bólu, o tym, jak jest ciężko, o kolejnej górze, na którą trzeba wbiec. Inne problemy – czy to jest śmierć bliskiej osoby, czy milionowy kredyt do spłacenia – znikają i przed Tobą jest tylko ta jedna górka. Skupiasz się na rzeczach banalnych i prostych. Zmęczenie sprowadza Cię na normalne tory. Pokazuje, gdzie są granice i na co kogo stać. Nie umiem tego lepiej wytłumaczyć, niż opisałam w książce. Dobrze wiesz, że to jedna z tych rzeczy, które najtrudniej wyjaśnić. Tak jest z pasjami – trzeba je pokochać i z nimi się zmierzyć; nieważne czy to sport, himalaizm, czy gra na gitarze. Sportowiec i muzyk zawsze się dogadają, bo emocje towarzyszące bieganiu i grze na puzonie są podobne. Pytania "po co?" stawiane przez osoby, które nie poświęciły na to minuty i odrobiny energii, są z góry skazane na porażkę. Nie zrozumieją, dlaczego kogoś cieszy wydeptywanie ścieżek w lesie.”
Dzisiaj wydeptywałam ścieżki w Mościach biegając. W mżawce ponownie. I jak wytłumaczyć komuś kto nie lubi sportu ja dobrze na mnie działa to zmęczenie?
„29 maja 2009r.
Jutro maraton w Szczawnicy. Jeszcze dzisiaj rano myślałam, że nie pojadę. Wczoraj mieliśmy kolizję z Mirkiem i podkręciłam nogę. Boli, ale zdecydowałam się jechać. Gorzej z rowerem. Nie jest do końca sprawny. To będzie trudny maraton. Pada. Będzie błoto, ślisko, niebezpiecznie. Ale spróbuję. Co tam. Może uda się skończyć.
31 maja 2009r.
Udało się!!! Jechałam prawie 5 godzin, ale 5 miejsce w kategorii. Jestem z siebie bardzo zadowolona. Było bardzo mokro, dużo błota, bardzo dużo niebezpiecznych zjazdów, które pokonałam!!! Na jednym bardzo gliniastym zjeździe był upadek, ale bardzo niegroźny. Na górze leżał śnieg!!! Było super!!!”
Czujecie ten entuzjazm? Tak, tak to było dawno temu. Nie pisałam jeszcze bloga, ale zapoczątkowała go właśnie relacja ze szczawnickiego maratonu. Przypomniały mi się te czasy bo Grzesiek Prucnal czyli organizator Cyklokarpat, zapowiedział Szczawnicę jako miejscówkę na przyszły sezon. Nie wiem czy to będzie podobna trasa, nie wiem czy pojadę (szczerze mówiąc nie wiem czy w ogóle przejadę jakiś maraton w przyszłym roku), ale .. serducho mi zabiło mocno jak zobaczyłam….. :).
Szczawnica… Wtedy było ze mną kiepsko, noga bolała i spuchła. Odwiedził mnie jeden z moich kolegów i powiedział:
- Jak jesteś twarda to jedź!
Pomyślałam „jestem więc pojadę” (dzisiaj już bym nie pojechała w takim stanie na maraton, ot człowiek przechodzi życiowe matamorfozy).
Wieczorem noga była jak bania. Rano padał deszcz, stopa ledwie weszła mi do buta, rower nie domagał. Było przeraźliwie zimno. W okolicy Przehyby 0 stopni i śnieg, a jednak…. A jednak kiedy zmarznięta i przemoczona, dotarłam do mety (a żeby do niej dotrzeć trzeba było przejechać na koniec przez Grajcarek), powiedziałam do Piotrka Klonowicza: jaka piękna trasa!
Bo to była piękna i wymagająca trasa i sprawiła mi masę radości. Dzisiaj już takiej odczuwać nie potrafię. To naturalna kolej rzeczy jeśli się jeździ od tylu lat, ale czasem bardzo mocno tęsknię do tamtych czasów, kiedy było we mnie tyle entuzjazmu, a przejechanie maratonu sprawiało taką euforyczną radość. Ale to chyba już niemożliwe, prawda? Czuć tak jak wtedy.
Na szczęście życie sprawia nam tyle niespodzianek. Stawia na naszej drodze nowych ludzi, nowe pasje, nowe marzenia.
Zaczytałam się w książce Tomka Kowalskiego i Agnieszki Korpal. Zaczytałam się, bo to jest jedna z tych książek od której trudno się oderwać. Kiedy czuje się żal bo trzeba iść spać, albo zamknąć ją bo autobus dojeżdża pod Starostwo i trzeba iść do pracy.
„ Każdy rodzaj sportu uczy konsekwencji i determinacji. Bez tego nie ma walki. Albo ciężko pracujesz i jesteś w grze, albo szukasz wymówek i jesteś na końcu stawki. To są cechy, które na szczęście wchodzą w krew i zaczynasz przenosić je w inne sfery życia. Zaczynasz doceniać ciężką pracę, swoją i innych ludzi, nie dziwią cię wzloty i upadki, gorsze i lepsze dni, szanujesz poświęcenie i zaangażowanie innych osób. Nie znosić postawy „nie chce mi się”. Nie lubisz słów: „nie mam już siły” ale wiesz, że bywa i tak, że ktoś nie może dawać rady. Świat staje się trochę prostszy. I Ty tę prostotę czujesz na własnej skórze, zaczynasz doceniać malutkie rzeczy, które wcześniej było codziennością, a dla wielu są oczywiste, że nawet się nad tym zastanawiają”.
Agnieszka z książki „Magisterkowalski”.
I jeszcze słowa Agnieszki z wywiadu, który ukazał się na Onecie niedawno. Przez wiele lat maratony były dla mnie nie tylko realizacją pasji, ale sposobem na radzenie sobie z niełatwą rzeczywistością. Trzymały mnie w ryzach. Agnieszka dobrze tłumaczy, dlaczego tak się dzieje.
„ Dlaczego "zmęczenie jest najlepszym lekarstwem"? Oczyszcza umysł. Zaczynasz myśleć o bólu, o tym, jak jest ciężko, o kolejnej górze, na którą trzeba wbiec. Inne problemy – czy to jest śmierć bliskiej osoby, czy milionowy kredyt do spłacenia – znikają i przed Tobą jest tylko ta jedna górka. Skupiasz się na rzeczach banalnych i prostych. Zmęczenie sprowadza Cię na normalne tory. Pokazuje, gdzie są granice i na co kogo stać. Nie umiem tego lepiej wytłumaczyć, niż opisałam w książce. Dobrze wiesz, że to jedna z tych rzeczy, które najtrudniej wyjaśnić. Tak jest z pasjami – trzeba je pokochać i z nimi się zmierzyć; nieważne czy to sport, himalaizm, czy gra na gitarze. Sportowiec i muzyk zawsze się dogadają, bo emocje towarzyszące bieganiu i grze na puzonie są podobne. Pytania "po co?" stawiane przez osoby, które nie poświęciły na to minuty i odrobiny energii, są z góry skazane na porażkę. Nie zrozumieją, dlaczego kogoś cieszy wydeptywanie ścieżek w lesie.”
Dzisiaj wydeptywałam ścieżki w Mościach biegając. W mżawce ponownie. I jak wytłumaczyć komuś kto nie lubi sportu ja dobrze na mnie działa to zmęczenie?
MTB Marathon Szczawnica 2009r © Iza
- Aktywność Bieganie
Środa, 2 grudnia 2015
Poco loco
Wczoraj moja teamowa koleżanka Agnieszka, napisała, że zakochała się w bieganiu.
Nie mogę tego samego powiedzieć – bo biegania nie pokocham nawet jeśli bardzo chciałabym. Moje kolano mnie bardzo ogranicza w bieganiu, więc truchtam sobie coś 6,7 km, to jest takie maksimum, które jeszcze mi nie szkodzi, a daje poczucie, że coś sportowo zrobiłam i to w dodatku na powietrzu, co teraz, kiedy nie jeżdżę już na rowerze, ma dla mnie znaczenie.
Tak więc trochę biegania-człapania. W mżawce.
A teraz.. dla zainteresowanych. Już jest. Miała być we wrześniu, ale nastąpił jakiś poślizg. Czekałam na tę książkę, bo po pierwsze lubię książki o tematyce górskiej, po drugie Tomek Kowalski był mega ciekawym człowiekiem, a po trzecie mam nadzieję na podobną lekturę jaką była książka Piotrka i Olgi Morawskich.
Nareszcie jest! © Iza
Tomek Kowalski… zimowy zdobywca Broad Peak. Młody, zdolny, kreatywny, z poczuciem humoru, kochany przez przyjaciół – inspirator, motywacja.
Z Broad Peak nie powrócił już do domu.
Książka to papierowa wersja jego blogu i wspomnienia jego dziewczyny, Agnieszki Korpal (mniej utytułowanej niż Tomek, ale też mającej na swoim koncie spore sportowe sukcesy).
Mawiał: „ Życie jest po to, żeby spełniać marzenia, swoje i cudze”.
„ Tomka cechowała taka właśnie niezachwiana wiara w drugiego człowieka i „widzenie potencjału” – wyłuskiwał u przyjaciół potencjalne talenty i już miał gotową wizję ich sukcesu, kariery oraz wszystkiego co się z tym wiąże. Niekoniecznie musiało to być poprzedzone jakimś długimi wywodami, niekończącymi się rozmowami i codziennym kontaktem – on w jakiś sposób wiedział co każdy z nas powinien robić, a jak się uparł to wmawiał to każdemu do znudzenia. Wierzył szczerze w swoje pomysły na naszą przyszłość, a na niejedno pukanie się w głowę reagował pełnym zdziwienia pytaniem: „ Co w zasadzie stoi na przeszkodzie?”. Dla niego każdy był poco loco (mały wariat).”
Fragment wstępu do książki (piszą przyjaciele Tomka).
Więc co stoi na przeszkodzie żeby iść do księgarni, kupić książkę i „zaliczyć” spotkanie z mega ciekawym człowiekiem? Albo chociaż obejrzeć film o Tomku? (to jest jeden z tych filmów, które dają nam potężny ładunek energii).
I co stoi na przeszkodzie, żeby w końcu spełnić któreś ze swoich marzeń?
Wierzba ma swoją ulicę w Tarnowie:).
Taka ulica w Tarnowie © Iza
Tak więc trochę biegania-człapania. W mżawce.
A teraz.. dla zainteresowanych. Już jest. Miała być we wrześniu, ale nastąpił jakiś poślizg. Czekałam na tę książkę, bo po pierwsze lubię książki o tematyce górskiej, po drugie Tomek Kowalski był mega ciekawym człowiekiem, a po trzecie mam nadzieję na podobną lekturę jaką była książka Piotrka i Olgi Morawskich.
Nareszcie jest! © Iza
Tomek Kowalski… zimowy zdobywca Broad Peak. Młody, zdolny, kreatywny, z poczuciem humoru, kochany przez przyjaciół – inspirator, motywacja.
Z Broad Peak nie powrócił już do domu.
Książka to papierowa wersja jego blogu i wspomnienia jego dziewczyny, Agnieszki Korpal (mniej utytułowanej niż Tomek, ale też mającej na swoim koncie spore sportowe sukcesy).
Mawiał: „ Życie jest po to, żeby spełniać marzenia, swoje i cudze”.
„ Tomka cechowała taka właśnie niezachwiana wiara w drugiego człowieka i „widzenie potencjału” – wyłuskiwał u przyjaciół potencjalne talenty i już miał gotową wizję ich sukcesu, kariery oraz wszystkiego co się z tym wiąże. Niekoniecznie musiało to być poprzedzone jakimś długimi wywodami, niekończącymi się rozmowami i codziennym kontaktem – on w jakiś sposób wiedział co każdy z nas powinien robić, a jak się uparł to wmawiał to każdemu do znudzenia. Wierzył szczerze w swoje pomysły na naszą przyszłość, a na niejedno pukanie się w głowę reagował pełnym zdziwienia pytaniem: „ Co w zasadzie stoi na przeszkodzie?”. Dla niego każdy był poco loco (mały wariat).”
Fragment wstępu do książki (piszą przyjaciele Tomka).
Więc co stoi na przeszkodzie żeby iść do księgarni, kupić książkę i „zaliczyć” spotkanie z mega ciekawym człowiekiem? Albo chociaż obejrzeć film o Tomku? (to jest jeden z tych filmów, które dają nam potężny ładunek energii).
I co stoi na przeszkodzie, żeby w końcu spełnić któreś ze swoich marzeń?
Wierzba ma swoją ulicę w Tarnowie:).
- Aktywność Bieganie
Wtorek, 1 grudnia 2015
Jeszcze się kiedyś...
Miały być ćwiczenia dzisiaj, ale nie zdążyłam….(za to wczoraj był basen i dużo pływania, bo tory puste, pań ćwiczących nie było).
Jeszcze się kiedyś…wezmę za siebie:).
Jeszcze się kiedyś…wezmę za siebie:).
W życiu spotykamy ludzi na różne sposoby.
Czasem tak zupełnie realnie, namacalnie, czasem pośrednio. Poprzez książkę, muzykę, film.
Często ci spotkani namacalnie albo pośrednio mocno nas inspirują, dają energię, stają się bardzo ważni.
Tych „spotkanych” pośrednio być może nigdy nie spotkamy w realu, a jeśli nawet, to przecież nie zawsze oznacza, że staną się bliskimi znajomymi.
A jednak są bliscy, bardzo ważni i wiele dzięki nim zyskujemy. Piotr Banach to dla mnie jedna z takich osób. Twórca HEYA i INDIOS BAVOS, projektu Ludzie Mili. KTOŚ kto konsekwentnie podąża od lat swoją drogą i trzyma się z dala od komercji. Ktoś o ujmującym uśmiechu i z miłością do ludzi w sercu – tak go widzę.
Dzisiaj taki „prezent” na Mikołaja mnie spotkał. Jakieś półtora roku temu napisałam krótkie podziękowania dla Pana Piotra – za to co robi, za to jaką muzykę tworzy, za to, że idzie pod prąd. Dzisiaj otrzymałam odpowiedź. Tak … po 1,5 roku ( podobno wiadomość dotarła dzisiaj). Aż podskoczyłam z radości:).
Taka fajna niespodzianka, że musiałam się nią „pochwalić”, bo tyle radości mi to sprawiło. Życzę Wam fajnych mikołajowych prezentów. Mnie wystarczy ten!
Czasem tak zupełnie realnie, namacalnie, czasem pośrednio. Poprzez książkę, muzykę, film.
Często ci spotkani namacalnie albo pośrednio mocno nas inspirują, dają energię, stają się bardzo ważni.
Tych „spotkanych” pośrednio być może nigdy nie spotkamy w realu, a jeśli nawet, to przecież nie zawsze oznacza, że staną się bliskimi znajomymi.
A jednak są bliscy, bardzo ważni i wiele dzięki nim zyskujemy. Piotr Banach to dla mnie jedna z takich osób. Twórca HEYA i INDIOS BAVOS, projektu Ludzie Mili. KTOŚ kto konsekwentnie podąża od lat swoją drogą i trzyma się z dala od komercji. Ktoś o ujmującym uśmiechu i z miłością do ludzi w sercu – tak go widzę.
Dzisiaj taki „prezent” na Mikołaja mnie spotkał. Jakieś półtora roku temu napisałam krótkie podziękowania dla Pana Piotra – za to co robi, za to jaką muzykę tworzy, za to, że idzie pod prąd. Dzisiaj otrzymałam odpowiedź. Tak … po 1,5 roku ( podobno wiadomość dotarła dzisiaj). Aż podskoczyłam z radości:).
Taka fajna niespodzianka, że musiałam się nią „pochwalić”, bo tyle radości mi to sprawiło. Życzę Wam fajnych mikołajowych prezentów. Mnie wystarczy ten!
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 29 listopada 2015
Danielka
Ubiegłoroczną relację z Danielki rozpoczęłam fragmentem piosenki z muscialu „Skrzypek na dachu”:
„Zapytasz mnie : kiedy to się zaczęło?
Odpowiem Ci: nie wiem…
ALE TO TRADYCJA”
Tajemnica dziury w nodze Mirjona © Iza
Wyra.
Tak jest! © Iza
Nie tylko rzeczy ginęły. Sobotniej nocy ukradziono nam też księżyc. Cóż takie czasy, dużo rzeczy pojawia się albo znika nocami (nie tylko dobytek Wierzby).
Tym razem Wierzba nie bawił się statkiem czy też z Tadkiem, ale wszystko jeszcze przed nami, bo pewnie niejeden wnuk jeszcze się Wierzbie „przytrafi”.
Bawiła się za to Marta, z pomysłem jak to na córkę Mirjona przystało.
Marta, córka Mirka i jej przyodziany Król Julian
Pierwszy baławan w tym sezonie © Iza
Wracamy do domu © Iza
Ale my tutaj jeszcze wrócimy. Następna relacja – za rok.
Zdjęcie pożegnalno-pamiątkowe © Iza
Zdjęcie pożegnalno-pamiętkowe nr 2 © Iza
„Zapytasz mnie : kiedy to się zaczęło?
Odpowiem Ci: nie wiem…
ALE TO TRADYCJA”
Tradycja w narodzie nie zginęła, chociaż „naród”, w tym roku nieco jakby skromniejszy, zwłaszcza jeśli chodzi o dzień drugi.
Niech „naród” żałuje, bo jak to bywa w Danielce i w tym roku nie obyło się bez wydarzeń, które staną się legendą i jeszcze długo będą sobie przekazywane jak ludowe podania:).
Danielka czyli nasze gomolowe świętowanie końca sezonu.
W tym roku później niż zwykle, ponieważ Wierzba szalał na sanatoryjnym turnusie. Turnus ten wyszedł mu na dobre, nauczył się tego i owego (np. przepuszczał mnie w drzwiach kwitując to tym, że „nauczył się w sanatorium”).
Jak widać powiedzenie „czym skorupka za młodu nasiąknie…” nie zawsze okazuje się być prawdą, a sanatorium stwarza możliwości rozwinięcia swojej osobowości i nabycia ogłady.
Musi jednak Wierzba odbyć jednak jeszcze niejeden turnus, ponieważ z tą ogładą i elegancją (zwłaszcza nocną) różnie jeszcze bywa. Ma też niejakie kłopoty z orientacją w terenie, więc przy następnej okazji pomysł na prezent już jest – GPS jak nic będzie przydatny.
Wierzba nasz bowiem obudziwszy się w nocy lekko był zdezorientowany. Zerwawszy się na nogi krzyczał podobno: Kaj jo jest? Kaj jo jest?
Ma też kłopoty niemałe z utrzymywaniem swojego dobytku przy sobie, ponieważ w ten jeden, jedyny w swoim rodzaju weekend, zagubił telefon, kosmetyczkę i nieprzemakalne spodnie. Telefon został cudownie odnaleziony w węglarce (górnika - emeryta ciągnie do węgla) już w sobotę, natomiast kosmetyczka i spodnie odnalazły się dopiero w niedzielę, tuż przed wyjazdem.
Osobną kategorią tej opowieści będzie nasz Mirjon, miewający mrożące krew w żyłach przygody gdziekolwiek tylko się pojawi. Mirjon został oddany pod opiekę przez żonę jego Gosię, Rudej i mnie, obiecałyśmy, że go przypilnujemy i tym razem nie będzie żadnych krwawych niespodzianek. Przypilnowanie Mirjona to jednak misja z gatunku mission impossible, o czym Gosia musiała doskonale wiedzieć, stąd jej obawy co do tego wyjazdu.
Wczoraj wieczorem Mirjon zdjął skarpetę i robił sobie zdjęcia swojej poranionej nogi. Kiedy zapytałam „co się stało?”, Mirjon odpowiedział, że nie ma pojęcia.
Zagadka wyjaśniła się rano (jak widać patyki dopadają nie tylko przerzutki).
Danielka czyli nasze gomolowe świętowanie końca sezonu.
W tym roku później niż zwykle, ponieważ Wierzba szalał na sanatoryjnym turnusie. Turnus ten wyszedł mu na dobre, nauczył się tego i owego (np. przepuszczał mnie w drzwiach kwitując to tym, że „nauczył się w sanatorium”).
Jak widać powiedzenie „czym skorupka za młodu nasiąknie…” nie zawsze okazuje się być prawdą, a sanatorium stwarza możliwości rozwinięcia swojej osobowości i nabycia ogłady.
Musi jednak Wierzba odbyć jednak jeszcze niejeden turnus, ponieważ z tą ogładą i elegancją (zwłaszcza nocną) różnie jeszcze bywa. Ma też niejakie kłopoty z orientacją w terenie, więc przy następnej okazji pomysł na prezent już jest – GPS jak nic będzie przydatny.
Wierzba nasz bowiem obudziwszy się w nocy lekko był zdezorientowany. Zerwawszy się na nogi krzyczał podobno: Kaj jo jest? Kaj jo jest?
Ma też kłopoty niemałe z utrzymywaniem swojego dobytku przy sobie, ponieważ w ten jeden, jedyny w swoim rodzaju weekend, zagubił telefon, kosmetyczkę i nieprzemakalne spodnie. Telefon został cudownie odnaleziony w węglarce (górnika - emeryta ciągnie do węgla) już w sobotę, natomiast kosmetyczka i spodnie odnalazły się dopiero w niedzielę, tuż przed wyjazdem.
Osobną kategorią tej opowieści będzie nasz Mirjon, miewający mrożące krew w żyłach przygody gdziekolwiek tylko się pojawi. Mirjon został oddany pod opiekę przez żonę jego Gosię, Rudej i mnie, obiecałyśmy, że go przypilnujemy i tym razem nie będzie żadnych krwawych niespodzianek. Przypilnowanie Mirjona to jednak misja z gatunku mission impossible, o czym Gosia musiała doskonale wiedzieć, stąd jej obawy co do tego wyjazdu.
Wczoraj wieczorem Mirjon zdjął skarpetę i robił sobie zdjęcia swojej poranionej nogi. Kiedy zapytałam „co się stało?”, Mirjon odpowiedział, że nie ma pojęcia.
Zagadka wyjaśniła się rano (jak widać patyki dopadają nie tylko przerzutki).
Tajemnica dziury w nodze Mirjona © Iza
Wyra.
Cóż, o Wyrze też mogłabym napisać epopeję, nie wiem jednak czy ktokolwiek dotrwałby do jej końca.
Od Wyry dowiedziałam się, że 99% uchodźców to tacy sami ludzie jak ja i PREZES.
Teoria jest ciekawa, najbardziej dla mnie i Prezesa i tych co z nami obcują.
Mocna grupa pod przewodnictwem PREZESA, wybrała się w sobotę na pizzę do Rajczy. Miało być trochę naokoło, przez góry i lasy i było. Prezes ma jedną wspólną cechę z Panem Adamem – uwielbiają skróty. Tym razem skrót był zacny, bo zamiast na pizzę doprowadził grupę z powrotem do Danielki. Na szczęście Sufa ma Sufobus i prawo jazdy też jeszcze ma, zostali uratowani. Taka tradycja - co roku musi odbywać się jakaś akcja ratunkowa. Nie wiem tylko dlaczego - zawsze Sufa jest tym , który ratuje.
Posiedzenie w pizzerni w Rajczy, odbyło się, a ono też stało się elementem tej tradycji.
Była też ruda na myszach czyli
Teoria jest ciekawa, najbardziej dla mnie i Prezesa i tych co z nami obcują.
Mocna grupa pod przewodnictwem PREZESA, wybrała się w sobotę na pizzę do Rajczy. Miało być trochę naokoło, przez góry i lasy i było. Prezes ma jedną wspólną cechę z Panem Adamem – uwielbiają skróty. Tym razem skrót był zacny, bo zamiast na pizzę doprowadził grupę z powrotem do Danielki. Na szczęście Sufa ma Sufobus i prawo jazdy też jeszcze ma, zostali uratowani. Taka tradycja - co roku musi odbywać się jakaś akcja ratunkowa. Nie wiem tylko dlaczego - zawsze Sufa jest tym , który ratuje.
Posiedzenie w pizzerni w Rajczy, odbyło się, a ono też stało się elementem tej tradycji.
Była też ruda na myszach czyli
Tak jest! © Iza
Nie tylko rzeczy ginęły. Sobotniej nocy ukradziono nam też księżyc. Cóż takie czasy, dużo rzeczy pojawia się albo znika nocami (nie tylko dobytek Wierzby).
Tym razem Wierzba nie bawił się statkiem czy też z Tadkiem, ale wszystko jeszcze przed nami, bo pewnie niejeden wnuk jeszcze się Wierzbie „przytrafi”.
Bawiła się za to Marta, z pomysłem jak to na córkę Mirjona przystało.
Marta, córka Mirka i jej przyodziany Król Julian
Pierwszy baławan w tym sezonie © Iza
Wracamy do domu © Iza
Ale my tutaj jeszcze wrócimy. Następna relacja – za rok.
Zdjęcie pożegnalno-pamiątkowe © Iza
Zdjęcie pożegnalno-pamiętkowe nr 2 © Iza
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 23 listopada 2015
Bieganie (4)
Zaletą słuchania Radia Kraków, a zwłaszcza słuchania podczas biegania, jest to, że od czasu do czasu udaje mi się usłyszeć coś absolutnie dla mnie nowego, coś co mi się spodoba.
Kobieta jest utalentowana, ma fajny głos, jest przepiękna, a do tego co podejrzałam na profilu facebookowym, ma słabość do etno-ciuchów:).
No i jest żoną bardzo znanego krakowskiego muzyka, współpracującego z wieloma znanymi muzykami, kiedyś współtworzącego zespół Chłopcy z placu Broni, Jacka Królika.
Kobieta jest utalentowana, ma fajny głos, jest przepiękna, a do tego co podejrzałam na profilu facebookowym, ma słabość do etno-ciuchów:).
No i jest żoną bardzo znanego krakowskiego muzyka, współpracującego z wieloma znanymi muzykami, kiedyś współtworzącego zespół Chłopcy z placu Broni, Jacka Królika.
Tak więc dzisiaj trochę biegania, między innymi przy utworach wykonywanych przez Olę Królik.
Śniegu jeszcze nie ma, ale oczekuję. Niecierpliwie.
Mój teamowy kolega, drugi ściemniacz po Andrzeju, ściemnia na FB, że mieszka w Wellington. Czasem coś też wspomina o Gliwicach, tymaczasem wyszło szydło z worka. Namierzyli Cię Sufa. Już wiadomo skąd nadajesz. Tylko Ty mi powiedz, dlaczego Ty ukrywasz swoje żydowskie korzenie?:) http://tiny.pl/ggdvx
Mój teamowy kolega, drugi ściemniacz po Andrzeju, ściemnia na FB, że mieszka w Wellington. Czasem coś też wspomina o Gliwicach, tymaczasem wyszło szydło z worka. Namierzyli Cię Sufa. Już wiadomo skąd nadajesz. Tylko Ty mi powiedz, dlaczego Ty ukrywasz swoje żydowskie korzenie?:) http://tiny.pl/ggdvx
- Aktywność Bieganie
Niedziela, 22 listopada 2015
Po roku
Minął już ponad rok.
Zapytacie „od czego”?
Od czasu, kiedy zafascynował mnie temat żywienia i wiele to zmieniło w moim życiu.
Zapytacie: jakie widzę plusy? Wiele ich widzę – zaraz będzie o nich.
Najpierw jednak opowiem Wam co zmieniłam.
Po pierwsze: sposób robienia zakupów (dodałam też kilka nowych miejsc w których te zakupy robię). Sposób? Jest bardzo prosty. Trzeba kupować świadomie. Banał – czytać etykiety. Że zajmuje dużo czasu? Owszem trochę zajmuje, ale gwarantuje, że tylko na początku. Potem już się wie, czego się chce i do półek z produktami zmierza się w ciemno. Ot, czasem, kiedy pojawia się w sklepie coś nowego, wtedy trzeba poczytać. Jeśli nie macie czasu na czytanie w sklepie, polecam wpisać w wyszukiwarkę Czytamy etykiety (świetna, pożyteczna strona). Zakupy (oprócz sklepu osiedlowego, w którym mam też półkę ze zdrową żywnością) robię na warzywnych targach, w sklepach ze zdrową żywnością, czasem (rzadko) w Internecie. Staram się kupować rzeczy jak najmniej przetworzone, bez wszystkich zbędnych dodatków. Czy mnie to zrujnowało? Absolutnie nie. Być może wydaje nieco więcej pieniędzy na jedzenie, ale nie wydaje na lekarstwa, suplementy diety, lekarzy.
Po drugie: zaczęłam jeść śniadania przed wyjściem do pracy. To zasadniczo zmieniło cały mój dzień. Przychodzę do pracy z energią, bez uczucia senności, bóli głowy itd. A wcześniej piłam kawę najpierw, a śniadanie jadłam o …11.
Jak wygląda śniadanie? Różnie. Zazwyczaj jest to: omlet Mamby (kto czyta mojego bloga uważnie, przepis zna, omlet z płatków owsianych, banana, dwóch jajek – zblendować i gotowe. Ja dodaję jeszcze karob i smaruję po usmażeniu – dżemem). Kasza jaglana ze zblendowanym bananem i rodzynkami, żurawiną. Jogurt naturalny ze zblendowanym bananem i moja mieszanka (płatki owsiane, jagody goji,rodzynki, żurawina). Jajka sadzone z suszonymi pomidorami. Czasem wafle ryżowe z dżemem (rzadko).
Po trzecie: gotuję sama, raczej szerokim łukiem omijam bary (chociaż parę razy w ciągu tego roku zdarzyło mi się).. Fast foodowe jedzenie nie wchodzi w grę. Dużo ryżu, kaszy, makaronów żytnich, kukurydzianych.
Po czwarte: unikam cukru, unikam słodyczy sklepowych (jeśli już, to to co sama upiekę – mam kilka wypróbowanych świetnych ciast).
Po piąte: wyrzuciłam tzw. suplementy diety (bo one nie są poddane nadzorowi, nie wiadomo co w nich jest pisałam kiedyś o tym). Nie łykam witamin z apteki. Staram się bazować na owocach i warzywach.
Jeśli chodzi o żele na wyścigi (bo tylko wtedy je jem), to kupuję głównie żele Agisko (dobry, naturalny skład). Izotniki robię sama, na bazie miodu, soli, cytryny, czasem soku z pędów sosny.
Po szóste: zioła. Pokrzywa, czystek (bardzo wspomaga układ immunologiczny) – to podstawa.
Po siódme: jem mało chleba, jeśli już to żytni (sprawdzony), albo ten, który sama upiekę.
Po ósme: jeśli już coś smażę to na oleju kokosowym.
To tak w skrócie.
To teraz o efektach.
Jest dobrze. Mniej kilogramów to oczywiście cieszy, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze, że od ponad roku ani razu nie byłam przeziębiona. Ani razu! A zdarzało mi się to dawniej często. Owszem bywa tak, że czuję jakby miała nadchodzić choroba. Wtedy… szybciutko podwójna porcja czystka, kurkuma z pieprzem, wywar z imbiru sok z rokitnika i za kilka godzin jest ok.
Nie bywam tak zmęczona w pracy, jak bywałam wcześniej. Bywam zmęczona i owszem, ale jest inaczej (lepiej) niż było. Zapytacie jak to się przełożyło na wyniki sportowe?
Ciężko powiedzieć, bo miałam w tym roku mało czasu na trenowanie i w zasadzie ciężko to nazwać trenowaniem. Mało jeździłam na rowerze, jeśli jeździłam, to były to raczej przejażdżki, a nie treningi. Ale czułam się na rowerze lepiej niż w ub. roku, zwłaszcza na wiosnę było kilka takich momentów, że naprawdę czułam moc.
Więc warto – warto przyglądnąć się swojemu jedzeniu, żeby po prostu lepiej się czuć.
PS I wiecie co zauwazyłam przez ten rok? Jest lepiej jeśli chodzi o produkty w sklepach, pojawia się coraz więcej z lepszym składem.
A dzisiaj basen. Przyjemna pora, przyjemnie się pływało (było mało ludzi). A kiedy wróciłam z basenu, otworzyłam drzwi.. to poczułam zapach jabłek. Bajka. Dostałam od Pani Krystyny całą reklamówkę, zdrowych, niepryskanych jabłek, więc je wczoraj usmażyłam. Dodałam trochę cynamonu (bo lubię) i… zapewniłam sobie bajkowy zapach sadu w domu. Polecam!
A tutaj możecie poczytać jak Ruda zmagała się z glutenem. Walka to nierówna, ciężka, ale da się ją wygrać. http://tnij.at/gluten
Zapytacie „od czego”?
Od czasu, kiedy zafascynował mnie temat żywienia i wiele to zmieniło w moim życiu.
Zapytacie: jakie widzę plusy? Wiele ich widzę – zaraz będzie o nich.
Najpierw jednak opowiem Wam co zmieniłam.
Po pierwsze: sposób robienia zakupów (dodałam też kilka nowych miejsc w których te zakupy robię). Sposób? Jest bardzo prosty. Trzeba kupować świadomie. Banał – czytać etykiety. Że zajmuje dużo czasu? Owszem trochę zajmuje, ale gwarantuje, że tylko na początku. Potem już się wie, czego się chce i do półek z produktami zmierza się w ciemno. Ot, czasem, kiedy pojawia się w sklepie coś nowego, wtedy trzeba poczytać. Jeśli nie macie czasu na czytanie w sklepie, polecam wpisać w wyszukiwarkę Czytamy etykiety (świetna, pożyteczna strona). Zakupy (oprócz sklepu osiedlowego, w którym mam też półkę ze zdrową żywnością) robię na warzywnych targach, w sklepach ze zdrową żywnością, czasem (rzadko) w Internecie. Staram się kupować rzeczy jak najmniej przetworzone, bez wszystkich zbędnych dodatków. Czy mnie to zrujnowało? Absolutnie nie. Być może wydaje nieco więcej pieniędzy na jedzenie, ale nie wydaje na lekarstwa, suplementy diety, lekarzy.
Po drugie: zaczęłam jeść śniadania przed wyjściem do pracy. To zasadniczo zmieniło cały mój dzień. Przychodzę do pracy z energią, bez uczucia senności, bóli głowy itd. A wcześniej piłam kawę najpierw, a śniadanie jadłam o …11.
Jak wygląda śniadanie? Różnie. Zazwyczaj jest to: omlet Mamby (kto czyta mojego bloga uważnie, przepis zna, omlet z płatków owsianych, banana, dwóch jajek – zblendować i gotowe. Ja dodaję jeszcze karob i smaruję po usmażeniu – dżemem). Kasza jaglana ze zblendowanym bananem i rodzynkami, żurawiną. Jogurt naturalny ze zblendowanym bananem i moja mieszanka (płatki owsiane, jagody goji,rodzynki, żurawina). Jajka sadzone z suszonymi pomidorami. Czasem wafle ryżowe z dżemem (rzadko).
Po trzecie: gotuję sama, raczej szerokim łukiem omijam bary (chociaż parę razy w ciągu tego roku zdarzyło mi się).. Fast foodowe jedzenie nie wchodzi w grę. Dużo ryżu, kaszy, makaronów żytnich, kukurydzianych.
Po czwarte: unikam cukru, unikam słodyczy sklepowych (jeśli już, to to co sama upiekę – mam kilka wypróbowanych świetnych ciast).
Po piąte: wyrzuciłam tzw. suplementy diety (bo one nie są poddane nadzorowi, nie wiadomo co w nich jest pisałam kiedyś o tym). Nie łykam witamin z apteki. Staram się bazować na owocach i warzywach.
Jeśli chodzi o żele na wyścigi (bo tylko wtedy je jem), to kupuję głównie żele Agisko (dobry, naturalny skład). Izotniki robię sama, na bazie miodu, soli, cytryny, czasem soku z pędów sosny.
Po szóste: zioła. Pokrzywa, czystek (bardzo wspomaga układ immunologiczny) – to podstawa.
Po siódme: jem mało chleba, jeśli już to żytni (sprawdzony), albo ten, który sama upiekę.
Po ósme: jeśli już coś smażę to na oleju kokosowym.
To tak w skrócie.
To teraz o efektach.
Jest dobrze. Mniej kilogramów to oczywiście cieszy, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze, że od ponad roku ani razu nie byłam przeziębiona. Ani razu! A zdarzało mi się to dawniej często. Owszem bywa tak, że czuję jakby miała nadchodzić choroba. Wtedy… szybciutko podwójna porcja czystka, kurkuma z pieprzem, wywar z imbiru sok z rokitnika i za kilka godzin jest ok.
Nie bywam tak zmęczona w pracy, jak bywałam wcześniej. Bywam zmęczona i owszem, ale jest inaczej (lepiej) niż było. Zapytacie jak to się przełożyło na wyniki sportowe?
Ciężko powiedzieć, bo miałam w tym roku mało czasu na trenowanie i w zasadzie ciężko to nazwać trenowaniem. Mało jeździłam na rowerze, jeśli jeździłam, to były to raczej przejażdżki, a nie treningi. Ale czułam się na rowerze lepiej niż w ub. roku, zwłaszcza na wiosnę było kilka takich momentów, że naprawdę czułam moc.
Więc warto – warto przyglądnąć się swojemu jedzeniu, żeby po prostu lepiej się czuć.
PS I wiecie co zauwazyłam przez ten rok? Jest lepiej jeśli chodzi o produkty w sklepach, pojawia się coraz więcej z lepszym składem.
A dzisiaj basen. Przyjemna pora, przyjemnie się pływało (było mało ludzi). A kiedy wróciłam z basenu, otworzyłam drzwi.. to poczułam zapach jabłek. Bajka. Dostałam od Pani Krystyny całą reklamówkę, zdrowych, niepryskanych jabłek, więc je wczoraj usmażyłam. Dodałam trochę cynamonu (bo lubię) i… zapewniłam sobie bajkowy zapach sadu w domu. Polecam!
A tutaj możecie poczytać jak Ruda zmagała się z glutenem. Walka to nierówna, ciężka, ale da się ją wygrać. http://tnij.at/gluten
- Aktywność Pływanie
Poniedziałek, 16 listopada 2015
Basen (2)
"Człowiek nie zna swojego serca. Zimą koło naszej jednostki prowadzono jeńców niemieckich. Szli przemarznięci, z podartymi kołdrami na głowie, w popalonych płaszczach. A mróz był taki, że ptaki spadały w locie. Zamarzały. W tej kolumnie szedł jakiś żołnierz... Chłopiec. Na twarzy zamarzały mu łzy... a ja wiozłam na taczkach chleb do stołówki. On nie może oderwać oczu od taczek, nie widzi mnie, tylko te taczki. Chleb, chleb... biorę jeden bochenek, odłamuję kawałek i daje Niemcowi. On bierze... Bierze i nie wierzy...Nie może uwierzyć. Nie wierzy! Byłam szczęśliwa... Byłam szczęśliwa, że nie mogę nienawidzić!"
Swietłana Aleksijewicz "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety".
Nie móc nienawidzić - tego sobie i Wam życzę.
Basen. Cieszyłam się kiedy otwierali wyremontowany basen w Mościcach. Radość była przedwczesna. Nie spodziewałam się, że będę aerobiki i inne zajęcia, przez co ilość torów do pływania będzie ograniczona.
Swietłana Aleksijewicz "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety".
Nie móc nienawidzić - tego sobie i Wam życzę.
Basen. Cieszyłam się kiedy otwierali wyremontowany basen w Mościcach. Radość była przedwczesna. Nie spodziewałam się, że będę aerobiki i inne zajęcia, przez co ilość torów do pływania będzie ograniczona.
- Aktywność Pływanie
Środa, 11 listopada 2015
Bieganie (3)
Bieganie w rytm utworów z tej płyty. Taka audycja w Radiu Kraków była.
http://allegro.pl/muchy-powracajaca-fala-najnowsz...
A ten utwór jakoś najbardziej zapadł mi w pamięć. Piosenka zespołu Izrael.
http://allegro.pl/muchy-powracajaca-fala-najnowsz...
A ten utwór jakoś najbardziej zapadł mi w pamięć. Piosenka zespołu Izrael.
Bardzo ciepło jak na ten listopadowy dzień (biegałam między 18 a 19). Żałowałam, że jednak nie zdecydowałam się na rower, ale mnie ta ponura pogoda i wiatr skutecznie zniechęciły.
A na koniec film, dla tych, którzy interesują się historią, szczególnie dla tych, którzy są z moich okolic i jeszcze nie byli, to powinni odwiedzić cmentarz Legionistów Polskich w Łowczówku, może z większą świadomością historyczną po obejrzeniu tego filmu?
„Łowczówek” nazwa ta figuruje na tablicy umieszczonej na Grobie Nieznanego Żołnierza. Teren pod cmentarz podarował miejscowy Żyd.
Na cmentarzu (o czym już kiedyś pisałam) spoczywa gen. Gryf Łowczowski. Tak sobie zażyczył. Miał 17 lat kiedy walczył w Bitwie pod Łowczówkiem. Zmarł kilkadziesiąt lat później, ale chciał spoczywać na właśnie tym cmentarzu.
Wspominałam już, że miałam okazję poznać jego syna. Przyszedł kiedyś wymienić prawo jazdy. Byłam oczarowana – kulturą, elokwencją, prezencją. To spotkanie zostanie w mojej pamięci.
Ciekawy film.
A na koniec film, dla tych, którzy interesują się historią, szczególnie dla tych, którzy są z moich okolic i jeszcze nie byli, to powinni odwiedzić cmentarz Legionistów Polskich w Łowczówku, może z większą świadomością historyczną po obejrzeniu tego filmu?
„Łowczówek” nazwa ta figuruje na tablicy umieszczonej na Grobie Nieznanego Żołnierza. Teren pod cmentarz podarował miejscowy Żyd.
Na cmentarzu (o czym już kiedyś pisałam) spoczywa gen. Gryf Łowczowski. Tak sobie zażyczył. Miał 17 lat kiedy walczył w Bitwie pod Łowczówkiem. Zmarł kilkadziesiąt lat później, ale chciał spoczywać na właśnie tym cmentarzu.
Wspominałam już, że miałam okazję poznać jego syna. Przyszedł kiedyś wymienić prawo jazdy. Byłam oczarowana – kulturą, elokwencją, prezencją. To spotkanie zostanie w mojej pamięci.
Ciekawy film.
- Aktywność Jazda na rowerze