Środa, 11 listopada 2015
Smaki dzieciństwa
„Jedyny ratunek przed rzeczywistością, to nie traktować jej zbyt serio” – tak powiedział podobno K.I. Gałczyński.
Cytat pochodzi z książki Joanny Olczak-Ronikier „Wtedy. Opowieść o powojennym Krakowie”.
Jeden z moich kolegów wciąż powtarza mi coś, co brzmi na kształt tego cytatu, sens w każdym bądź razie taki jest. Mnie jednak wciąż przydarza się traktować rzeczywistość zbyt serio.
J.Olczak-Ronkier napisała kolejną, bardzo ciekawą książkę, w której mamy kawałek powojennego Krakowa (opowieść urywa się mniej więcej w 1950r. bo jak twierdzi autorka, potem nadeszły takie czasy, których wspominać i pisać o nich nie chce). 5 lat, które opisuje to nie tylko „pocztówka” z ówczesnego Krakowa, ale masa ciekawostek z życia polskich literatów. Autorka bowiem mieszkała wraz z mamą i babcią pod słynnym krakowskim adresem: Krupnicza 22 (Dom Literatów).
Teraz też dla mnie stała się jasna pewna rzecz…na którą zastanawiałam się w 2002 r.
Otóż miałam to wielkie szczęście, zupełnie niespodziewanie, poznać Panią Joannę. Na swoje nieszczęście nic wtedy o niej nie wiedziałam, nawet – wstyd się przyznać, nie wiedziałam, że taka osoba istnieje.
A było to tak. Jak już kiedyś wspominałam (a to jedno z najfajniejszych i najlepszych wspomnień z mojego życia) za sprawą recenzji książki Olgi Tokarczuk (tak, tak tej samej, którą jak wyczytałam wczoraj niektórzy chcą dzisiaj wbijać na pal), którą napisałam, otrzymałam pewną nagrodę i znalazłam się niespodziewanie dla siebie na Gali Rozdania Nagrody Nike. Było to wydarzenie dla mnie zupełnie niewiarygodne. Pomijajając już możliwość poznania mojej ulubionej pisarki (Olgi Tokarczuk), o którym wtedy marzyłam, to liczba osobistości ze świata kultury i polityki zgromadzona tego wieczoru w Teatrze Stanisławowskim w Łazienkach, przyprawiała o zawrót głowy. Los dał mi cudowną możliwość zobaczenia na własne oczy i Jerzego Pilcha (siedział obok mnie) i Julię Hartwig, Andrzeja Stasiuka, Andrzeja Wajdę, Maję Komorowską, Grażynę Torbickią, ówczesnego Prezydenta RP, Premiera RP itd. Mogłabym wymieniać jeszcze długo. Wiem, że moja głowa „latała” na lewo i prawo, bo uwierzyć nie mogłam.
Dla mnie, nałogowego czytelnika to było coś niezwykłego.
Ale przejdźmy do meriutum. Sobota – dzień próby (gala odbywała się w niedzielę, transmisja była na żywo, więc trzeba było „popróbować”). Miałam jechać do Teatru. Przyjechał po nas samochód pod hotel, w którym mieszkałyśmy. Kierowca powiedział:
- Musimy jeszcze poczekać na tę panią z Krakowa…. (i tu padło nazwisko).
Ja zrozumiałam… Olszę… Jeśli ktoś pamięta, była kiedyś taka tenisistka. Zdziwiłam się nieco, bo cóż tenisistka ma do nagrody literackiej, no ale ok. Za jakąś chwilę pojawiła się Pani Joanna. Dystyngowana, elokwentna, skromna, miła, grzeczna. Tak ją zapamiętam. Dama.
Byłyśmy bardzo onieśmielone. Ja i moja przyjaciółka. Potakiwałyśmy tylko. Bałam się odezwać przy takiej osobie. Bałam się, ze palnę jakąś głupotę. Mówiła pięknym językiem, takim jakiego już się nie ma okazji raczej słyszeć. Może czasem w moim ulubionym Radio Kraków, gdzie kilku dziennikarzy stara się trzymać poziom.
Pamiętam, że powiedziała:
- Ciekawe czy przyjedzie Różewicz? Pewnie nie, on nie lubi takich uroczystości.
Pomyślałam wtedy: o jej... ta Pani zna Różewicza, kim ona jest?
Ta Pani tamtego wieczoru otrzymała Literacką Nagrodę Nike, za fenomenalnie napisaną historię swojej rodziny pt „W ogrodzie pamięci”. Ta Pani, wnuczka słynnego warszawskiego wydawcy, Jakuba Mortkowicza, pochodzenia żydowskiego, zasłużonego bardzo dla kultury polskiej (m.in. odkrywca Żeromskiego), jest współzałożycielką Piwnicy pod Baranami. Ta Pani dzięki temu, że jej mama i babcia po wojnie próbowały wydawać dalej polskich poetów, pisarzy, poznała ich tak wielu, że kiedy się czyta jej wspomnienia to aż trudno uwierzyć. Trudno uwierzyć, że chodziła na spacery z Leopoldem Staffem, że Tadeusz Różewicz bywał częstym gościem w ich pokoju na Krupniczej, że Gałczyński był ojcem jej serdecznej przyjaciółki Kiry. No i tak długo można by wymieniać.
„Wtedy” nie jest dziełem takiego kalibru jak „ W ogrodzie pamięci”, ale książka jest bardzo ciekawa myślę, nie tylko dla tych, których interesują się polską literaturą.
Rozdział o smakach dzieciństwa…. Świetny. Olczak-Ronikier opisuje "smaki" z dwóch sklepów, usytuowanych w pobliżu Krupniczej, smak lodów ze słynnej włoskiej lodziarni.
Od razu pomyślałam o smakach mojego dzieciństwa. O niebywałej zupie jarzynowej mojej Babci, której smak wspominamy do dzisiaj z siostrą. O smaku rudnickiego, okrągłego chleba, kiszonych małosolnych ogórków Babci.
Babcia mieszkała nieopodal rynku, na ulicy Wałowej, w Rudniku n/ Sanem. W tym Rynku były dwie cukiernie prywatne. Wielką nagrodą była dla mnie możliwość pójścia tam na lody włoskie. Zdarzało się to od czasu do czasu. Dostawałam od Babci stosowną sumę i biegłam. Te lody….jakie one miały smak!
Nie ma już teraz takich. W tych cukierniach, które były jednym z nielicznych wówczas prywatnych interesów, były też przepyszne bezy, zawijane w celofan. Ich smak też pamiętam. I jeszcze biszkopty z Jarosławia… Babcia wystawała je w kolejkach i trzymała w szafce, w pokoju. One też były nagrodą. Dostawałam od czasu do czasu. Świetnie smakowały do herbaty.
A kapusta kiszona i ogórki, od „baby” stojącej w jednej z bram przy dzisiejszym Placu AK w Mielcu? Czy ktoś pamięta ten smak? Kupowało się ogórki i kapustę (w małych rzecz jasna ilościach) i pożerało w drodze na religię (wtedy lekcje religii nie odbywały się jeszcze w szkole).
Basen. Dzień i godzina nie były dobrym wyborem. Dwa tory zajęte przez panie aeorbikujące się, dwa pozostałe zarezerwowane na naukę czy doskonalenie pływania. Ciasno więc i nieprzyjemnie. No, ale przynajmniej się trochę poruszałam, bo ostatnio ze sportem u mnie bardzo krucho.
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 8 listopada 2015
Łowczówek
Ze sportowego niebytu wyrwała mnie piękna, słoneczna, listopadowa pogoda oraz Pani Krystyna, Pan Adam i Piotrek.
Nie było to jednak łatwe doświadczenie, ponieważ przejechanie 60 km po takiej przerwie, przy dużym wietrze i po pagórkach, do łatwych zadań nie należy.
Ale jestem cała, zdrowa, bez upadków (a biorąc pod uwagę mokre liście i mokre podłoże pod nimi, jest to dla mnie pewien wyczyn).
Zaczęliśmy od podjazdu na Lubinkę od Szczepanowic (od kościoła).
Zapytałam: - Czy koniecznie muszę tędy jechać?
- Nie. Możesz iść – odpowiedział Pan Adam, albo Piotrek, nie pamiętam już który z nich to był.
Jakoś się jednak wturlałam, ale nie bez bólu jednak. Potem Pani Krystyna wymyśliła Dolinę Izy. Powiedziałam, że dopiero tam byłam (hm.. „dopiero” to nieco źle powiedziane, ponieważ minęło już 2 tygodnie). Pani Krystyna powiedziała, że nie jest to argument.
Towarzystwo wymyśliło, że będziemy zjeżdżać nie szutrem od szlabanu, a terenem od innego szlabanu. Hm.. pomyślałam, że będzie to ekscytujące doświadczenie biorąc pod uwagę, że zrobiło się listopadowo i większość liści już na ziemi.
Tak też było. Pani Krystyna powiedziała, że jedzie się jak po polu minowym. Co racja to racja. Spora dawka adrenaliny.
A potem przejazd przez potoczek (też spora dawka adrenaliny, bo ryzyko zamoczenia butów było, a zamoczyć buty w listopadzie to niefajna sprawa).
No i 3 km szutrowego podjazdu, dość mokrego dzisiaj. A potem pytanie co robić dalej. Pierwotny plan był, aby jechać do Łowczówka (tam dzisiaj były uroczystości patriotyczne). Fakt jednak, że będzie tam sporo osób dzisiaj, jakoś mi nie pasował, bo jednak mało komfortowo podczas takich uroczystości czuję się w rowerowym stroju.
No ale w końcu… sama jednak rzuciłam hasło, że jesteśmy już niedaleko Łowczówka, że trzeba tylko na Wał wjechać, a potem już w zasadzie z górki. Pojechaliśmy.
Tuż przed podjazdem na Wał (tym "najfajnieszym"), powiedziałam, że chyba się musi pomodlić do św. Andrzeja Boboli.
Pani Krystyna zapytała, dlaczego do niego.
- Bo to jest patron "od trudnych czasów" ...
Tak, doświadczył mnie ten podjazd... doświadczył.
Łowczówek. Sporo już tutaj pisałam na temat Cmentarza Legionistów, na temat Bitwy pod Łowczówkiem, więc nie będę się powtarzać. Może tylko tyle, że w każdą niedzielę poprzedzającą 11 listopada, odbywają się tutaj uroczystości. Jest msza, jest wspólne śpiewanie pieśni patriotycznych, są insenizacje, jest żołnierska grochówka.
W Łowczówku sporo znajomych osób udało mi się spotkać. M.in. kolegę Jaśka, z którym to (m.in. z nim) odbyłam pierwszą prawdziwą wyprawę na rowerze górskim, na Liwocz.
Spotkałam też Anetę, moją koleżankę, z którą mieszkałyśmy w akademiku w Krakowie. Aneta mieszka w Łowczówku. Pamiętam kiedy się poznałyśmy i pytałam skąd jest, kiedy mi powiedziała, że z Łowczówka, powiedziałam:
- Bitwa pod Łowczówkiem…
Uśmiechnęła się, zadowolona, że wiem, że pamiętam. No tak, nie mieszkałam wtedy w Tarnowie, ale chodziłam do humanistycznej klasy w liceum i miałam dobrego nauczyciela historii.
Spotkaliśmy też Oliwię-harcerkę, córkę Pani Krystyny i Pana Adama.
Spróbowaliśmy grochówki. Jako, że pełna była mało akceptowalnej dla mnie kiełbasy i słoniny, stałam nieco bezradna z plastikową miską pełną tych rarytasów i powiedziałam (rozglądając się rozpaczliwie wokół) :
- Przydałby się jakiś pies…
Na co spokojnie Jasiek odpowiedział:
- Na mnie czasem mówią "pies"… (Jasiek jest policjantem).
Cóż.. wyszłam niechcący na tzw. mistrzynię taktu.
Z Łowczówka powrót do domu wzdłuż Białej.
Dobry dzień.
Nie było to jednak łatwe doświadczenie, ponieważ przejechanie 60 km po takiej przerwie, przy dużym wietrze i po pagórkach, do łatwych zadań nie należy.
Ale jestem cała, zdrowa, bez upadków (a biorąc pod uwagę mokre liście i mokre podłoże pod nimi, jest to dla mnie pewien wyczyn).
Zaczęliśmy od podjazdu na Lubinkę od Szczepanowic (od kościoła).
Zapytałam: - Czy koniecznie muszę tędy jechać?
- Nie. Możesz iść – odpowiedział Pan Adam, albo Piotrek, nie pamiętam już który z nich to był.
Jakoś się jednak wturlałam, ale nie bez bólu jednak. Potem Pani Krystyna wymyśliła Dolinę Izy. Powiedziałam, że dopiero tam byłam (hm.. „dopiero” to nieco źle powiedziane, ponieważ minęło już 2 tygodnie). Pani Krystyna powiedziała, że nie jest to argument.
Towarzystwo wymyśliło, że będziemy zjeżdżać nie szutrem od szlabanu, a terenem od innego szlabanu. Hm.. pomyślałam, że będzie to ekscytujące doświadczenie biorąc pod uwagę, że zrobiło się listopadowo i większość liści już na ziemi.
Tak też było. Pani Krystyna powiedziała, że jedzie się jak po polu minowym. Co racja to racja. Spora dawka adrenaliny.
A potem przejazd przez potoczek (też spora dawka adrenaliny, bo ryzyko zamoczenia butów było, a zamoczyć buty w listopadzie to niefajna sprawa).
No i 3 km szutrowego podjazdu, dość mokrego dzisiaj. A potem pytanie co robić dalej. Pierwotny plan był, aby jechać do Łowczówka (tam dzisiaj były uroczystości patriotyczne). Fakt jednak, że będzie tam sporo osób dzisiaj, jakoś mi nie pasował, bo jednak mało komfortowo podczas takich uroczystości czuję się w rowerowym stroju.
No ale w końcu… sama jednak rzuciłam hasło, że jesteśmy już niedaleko Łowczówka, że trzeba tylko na Wał wjechać, a potem już w zasadzie z górki. Pojechaliśmy.
Tuż przed podjazdem na Wał (tym "najfajnieszym"), powiedziałam, że chyba się musi pomodlić do św. Andrzeja Boboli.
Pani Krystyna zapytała, dlaczego do niego.
- Bo to jest patron "od trudnych czasów" ...
Tak, doświadczył mnie ten podjazd... doświadczył.
Łowczówek. Sporo już tutaj pisałam na temat Cmentarza Legionistów, na temat Bitwy pod Łowczówkiem, więc nie będę się powtarzać. Może tylko tyle, że w każdą niedzielę poprzedzającą 11 listopada, odbywają się tutaj uroczystości. Jest msza, jest wspólne śpiewanie pieśni patriotycznych, są insenizacje, jest żołnierska grochówka.
W Łowczówku sporo znajomych osób udało mi się spotkać. M.in. kolegę Jaśka, z którym to (m.in. z nim) odbyłam pierwszą prawdziwą wyprawę na rowerze górskim, na Liwocz.
Spotkałam też Anetę, moją koleżankę, z którą mieszkałyśmy w akademiku w Krakowie. Aneta mieszka w Łowczówku. Pamiętam kiedy się poznałyśmy i pytałam skąd jest, kiedy mi powiedziała, że z Łowczówka, powiedziałam:
- Bitwa pod Łowczówkiem…
Uśmiechnęła się, zadowolona, że wiem, że pamiętam. No tak, nie mieszkałam wtedy w Tarnowie, ale chodziłam do humanistycznej klasy w liceum i miałam dobrego nauczyciela historii.
Spotkaliśmy też Oliwię-harcerkę, córkę Pani Krystyny i Pana Adama.
Spróbowaliśmy grochówki. Jako, że pełna była mało akceptowalnej dla mnie kiełbasy i słoniny, stałam nieco bezradna z plastikową miską pełną tych rarytasów i powiedziałam (rozglądając się rozpaczliwie wokół) :
- Przydałby się jakiś pies…
Na co spokojnie Jasiek odpowiedział:
- Na mnie czasem mówią "pies"… (Jasiek jest policjantem).
Cóż.. wyszłam niechcący na tzw. mistrzynię taktu.
Z Łowczówka powrót do domu wzdłuż Białej.
Dobry dzień.
Las na Lubince © Iza
Piotrek podjeżdża © Iza
Las na Lubince © Iza
W kierunku Doliny Izy © Iza
Po drodze © Iza
Trochę górek © Iza
W Dolinie Izy © Iza
Łowczówek - uroczystości © Iza
Z Oliwią © Iza
Łowczówek - uroczystości 2 © Iza
Oliwia nalewa herbatę © Iza
- DST 60.00km
- Teren 10.00km
- Czas 03:30
- VAVG 17.14km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 5 listopada 2015
Poza sportem - reportaż z Lampedusy
Wielki przypływ © Iza
Manipulacja, dezinformacja…
„ Wszystkie nieporozumienia biorą się stąd, że wmawia się nam rzeczy, które nie istnieją”.
Prof. Fragapane, były burmistrz Lampedusy.
Don Mimmo, proboszcz parafii na Lampedusie:
„Mówię im również: jakie to szczęście, że uchodźcy są właśnie tutaj, że możemy ich widzieć, spotykać. Bo myślenie o kimś, kogo się nie zna, wystawia na pokusę potwornego grzechu. Grzechu rasizmu. Kiedy myślimy o przybyszach mających inny kolor skóry, inną religię i obyczaje, którzy do naszych problemów dorzucają własne, a przy tym wyrywają nas ze świętego spokoju, łatwo jest myśleć o nich z nieprzyjaźnią. A kiedy widzisz tonącą matkę z dzieckiem na rękach, nie masz w sobie miejsca na rasizm. Stajesz się nimi. Współczujesz, czyli czujesz tak jak oni. Ratujesz ich jak własną rodzinę”.
Często słyszę (kiedy opowiadam fragmenty fabuły książek, które czytam):
- Po co czytasz takie okropności?
Uśmiecham się, bywa, że czasem irytuję, bo odpowiedź wydaje mi się oczywista. Skoro ktoś opisał wojnę, jakiś inny kataklizm, patologię i skoro nie zrobił tego w formie krótkiej notki w gazecie bulwarowej, to chyba po COŚ to zrobił.
Więc czytam. Chcę wiedzieć co dzieje się na świecie. Może w Afganistanie, może w Syrii, chce wiedzieć jak wyglądała II wojna światowa. To czytam. Nie ma innej drogi, żeby się dowiedzieć, bo na podróż do miejsc, o których czytam, raczej szans nie ma . Zwłaszcza na podróż do przeszłości.
Szkoda mi czasu na czytanie o bzdetach. Łatwiej nam nie wiedzieć, udawać, że czegoś nie ma. Wyprzeć. Przeczekać. Zająć się jakąś „literaturą” o kolejnej rozwiedzionej pani, która odżyła po rozwodzie, znalazła partnera, dała sobie radę w życiu. Takie historie nie bardzo mnie interesują.
Usłyszałam o książce Jarosława Mikołajewskiego w Radiu Kraków. Wiedziałam, że MUSZĘ ją mieć. Muszę przeczytać, a potem muszę o niej napisać.
„Wielki przypływ” to reportaż z włoskiej wyspy Lampedusy. To taka wyspa położona bardzo blisko Afryki. Wyspa z prawdopodobnie najpiękniejszą plażą świata. Ale też wyspa z nieprawdopodobnie wysoką liczbą uchodźców, którzy docierają tam każdej nocy. To tam w październiku 2013r. utonęło 366 osób.
„ 7 października byłem na lotnisku, w hangarze, w którym ustawiano 366 trumien. Powiem ci bez wstydu, nie udało mi się wtedy pomodlić. Nie umiałem wypowiedzieć ani słowa modlitwy. Zdarzyło mi się to po raz drugi w życiu. Pierwszy raz to było w Auschwitz, kiedy stanąłem w drzwiach celi tak ciasnej, że więźniowie nie mogli się poruszać. Nie potrafiłem wprawić w ruch ani umysłu ani serca. Nie mogłem wzbudzić w sobie żadnej myśli”.
Don Mimmo, proboszcz parafii na Lampedusie.
Doktor Bartolo każdej nocy na pomoście bada uchodźców. Za darmo. W dzień pracuje, w nocy pomaga. Kiedy opowiada o tym wszystkim, co trudno nawet sobie wyobrazić, o nieludzkich warunkach transportu, o cierpieniach, płacze.
„To ludzie, zdrowi, silni. Muszą być tacy żeby stawić czoła tym cierpieniom. Inaczej nie doszliby do Libii, na brzeg. Nie przetrwaliby oczekiwania na łódź, nie wypłynęli w morze, nie dopłynęliby do Lampedusy. Choroby, które u nich diagnozujemy są związane głównie z trudami podróży. Uciekają przed wszystkim: prześladowaniami, wojną, fatalnymi warunkami życiowymi. Przyjeżdżają do nas żeby znaleźć trochę spokoju i jakąkolwiek pracę. Byleby tylko zdobyć trochę pieniędzy i przesłać rodzinom”. „ Bo kiedy mówię, to wszystko mnie boli. Do żywego. I jeśli zgodziłem się na rozmowę, to po to żeby te słowa do kogoś dotarły. Inaczej szkoda naszego czasu. Mówię o tym, zebyś poinformował o tym co dzieje się na Morzu Śródziemnym. W Polsce, albo Polaków we władzach europejskich. Na przykład Tuska. I tym samym żebyś coś zmienił. Bo zazwyczaj jest tak, ze ludzie słyszą o cierpieniu, o podróży przez morze, o dziesiątkach czy setkach ofiar, może się nawet wzruszają, lecz ich wyobraźnia za tym nie nadąża. Za migawką obejrzaną w wiadomościach nie idzie przeżycie, które jątrzy, nie daje spokoju, nie pozwala spać. I wtedy nic się nie zmienia. A musi się zmienić, bo to niepojęte, że to wszystko dzieje się w Europie w XXI wieku”.
To jest książka, która boli. To jest książka, w której nie ma jednego zbędnego słowa, to jest książka, która uruchamia wyobraźnię i wyjaśnia wiele. To jest książka, którą po prostu trzeba przeczytać. Nie wolno jej pominąć, przemilczeć.
To jest też spotkanie z niesamowitymi ludźmi, którzy robią tak wiele dla innych.
Przeczytajcie ją, nie zamykajcie oczu, nie zamykajcie serc, spróbujcie poczuć i zrozumieć więcej. Ona jest właśnie po to.
„ Żyjemy tak jakby razem z nami miał się skończyć wszechświat” – mówi jeden z bohaterów Mikołajewskiego.
Nie wolno nam tak żyć.
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 29 października 2015
Bieganie (2)
W listopadzie ubiegłego roku napisałam:
„26 października tego roku minęło 4 lata odkąd byłam na pierwszym koncercie Indios Bravos. Wczoraj byłam na piątym (moim) koncercie IB. Chłopaki jak zwykle zagrali na piątkę. Na wielką piątkę z wielkim plusem. Są tacy ludzie, którzy zdecydowanie poprawiają nam nastrój. Wystarczy, że są. Że się uśmiechną:). A jak już coś zaśpiewają.. a do tego takim pięknym głosem jak dajmy na to Gutek albo Hanka Wójciak, to zapomina się o wszystkich problemach świata. Wystarczyło popatrzeć wczoraj na twarze tych, którzy na koncert przybyli. Positive!!! Gutek, Banach i spółka są moim najlepszym antydepresantem. Lepszym niż…. (pewnie się to Wam nie spodoba to co napiszę, ale tak, tak) lepszym niż rower. Tak myślę. Zdecydowanie Wam polecam – nawet jak nie słuchacie takiej muzyki. Jeśli gdzieś w pobliżu będzie koncert – dajcie sobie szansę na przeżycie czegoś naprawdę świetnego. Nie będziecie żałować”.
Jeśli nie posłuchaliście i nie było Was na koncercie IB, to nie będziecie mieć już okazji (przynajmniej na razie). Ku mojej (i nie tylko mojej rozpaczy) zespół bowiem zawiesił działalność. Czy jeszcze kiedyś będzie koncertował? Nie wiadomo. Nieco ponad lat temu byłam na pierwszym moim koncercie. To był nie tylko pierwszy koncert Indios Bravos, ale w ogóle mój pierwszy, taki PRAWDZIWY koncert w życiu.
Bieganie wczoraj. Nieco ponad 6 km. „Bieganie” to jest zbyt wielkie słowo. Raczej trzeba to nazwać człapaniem. Wszystko fajnie, tylko moje kolano to źle znosi, nie wiem więc czy nie będę musiała przerzucić się na chodzenie z kijkami, jeśli już myślę o „spacerach” na powietrzu.
Dotarła do mnie książka. Książka, którą ku mojej wielkiej radości, udało mi się wygrać w konkursie w Radiu Kraków. Bardzo zależało mi na tej książce, dlaczego? O tym napiszę Wam jak już ją przeczytam. To ważna książka. Książka nosi tytuł „Wielki przypływ” i napisał ją reporter i poeta, Jarosław Mikołajewski.
„26 października tego roku minęło 4 lata odkąd byłam na pierwszym koncercie Indios Bravos. Wczoraj byłam na piątym (moim) koncercie IB. Chłopaki jak zwykle zagrali na piątkę. Na wielką piątkę z wielkim plusem. Są tacy ludzie, którzy zdecydowanie poprawiają nam nastrój. Wystarczy, że są. Że się uśmiechną:). A jak już coś zaśpiewają.. a do tego takim pięknym głosem jak dajmy na to Gutek albo Hanka Wójciak, to zapomina się o wszystkich problemach świata. Wystarczyło popatrzeć wczoraj na twarze tych, którzy na koncert przybyli. Positive!!! Gutek, Banach i spółka są moim najlepszym antydepresantem. Lepszym niż…. (pewnie się to Wam nie spodoba to co napiszę, ale tak, tak) lepszym niż rower. Tak myślę. Zdecydowanie Wam polecam – nawet jak nie słuchacie takiej muzyki. Jeśli gdzieś w pobliżu będzie koncert – dajcie sobie szansę na przeżycie czegoś naprawdę świetnego. Nie będziecie żałować”.
Jeśli nie posłuchaliście i nie było Was na koncercie IB, to nie będziecie mieć już okazji (przynajmniej na razie). Ku mojej (i nie tylko mojej rozpaczy) zespół bowiem zawiesił działalność. Czy jeszcze kiedyś będzie koncertował? Nie wiadomo. Nieco ponad lat temu byłam na pierwszym moim koncercie. To był nie tylko pierwszy koncert Indios Bravos, ale w ogóle mój pierwszy, taki PRAWDZIWY koncert w życiu.
Bieganie wczoraj. Nieco ponad 6 km. „Bieganie” to jest zbyt wielkie słowo. Raczej trzeba to nazwać człapaniem. Wszystko fajnie, tylko moje kolano to źle znosi, nie wiem więc czy nie będę musiała przerzucić się na chodzenie z kijkami, jeśli już myślę o „spacerach” na powietrzu.
Dotarła do mnie książka. Książka, którą ku mojej wielkiej radości, udało mi się wygrać w konkursie w Radiu Kraków. Bardzo zależało mi na tej książce, dlaczego? O tym napiszę Wam jak już ją przeczytam. To ważna książka. Książka nosi tytuł „Wielki przypływ” i napisał ją reporter i poeta, Jarosław Mikołajewski.
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 25 października 2015
Pieniny
To były moje trzecie Trzy Korony (o ile dobrze liczę).
Raz byłam latem z Bożeną, raz wiosną (ale w śniegu z Mirkiem), no i teraz jesienią.
Brakuje mi jeszcze wejścia prawdziwą zimą i prawdziwą wiosną (bo te wejście kwietniowe w śniegu, to ani wiosna ani zima była).
W składzie: Krysia, Mirek, Maciek (brat Dywana) i ja. Pogoda nam bardzo, bardzo sprzyjała, było dzisiaj naprawdę ciepło, słońce świeciło, jesienne barwy.. cóż.. oszałamiały. Był efekt WOW (jak to mawia Tomek) na szczytach (SOKOLICY i TRZECH KORONACH), bo kolory, Dunajec w dole i Tatry… to robi DUŻE wrażenie.
Trasa trudna i bardzo długa nie jest, ale nie czułam się dobrze. Ciężko pod górę – nie wiem czy to taka marna kondycja, czy też również efekt zakwasów po bieganiu i wczorajszej jazdy na rowerze. Nogi były bardzo ciężkie, ledwie nimi powłóczyłam. Taka prawda.
Do tego zanotowałam spotkanie z Matką Ziemią, poślignąwszy się uprzednio na mokrej belce. Biodro stłuczone dość konkretnie, ale przecież nie takie rzeczy się przeżywało:).
Jeśli macie czas, jeśli macie możliwości, to koniecznie trzeba wyjechać w góry, bo TERAZ kolory są najbardziej intensywne. To robi duże wrażenie.
W drodze powrotnej wstąpiliśmy jeszcze do sklepu Maurera, po soki. Są pyszne. Mój ulubiony to śliwkowy. Bez cukru, tylko ten z owoców. No i już nie przynudzam, lepiej pooglądajcie zdjęcia.
Rozpocznamy trasę © Iza
Raz byłam latem z Bożeną, raz wiosną (ale w śniegu z Mirkiem), no i teraz jesienią.
Brakuje mi jeszcze wejścia prawdziwą zimą i prawdziwą wiosną (bo te wejście kwietniowe w śniegu, to ani wiosna ani zima była).
W składzie: Krysia, Mirek, Maciek (brat Dywana) i ja. Pogoda nam bardzo, bardzo sprzyjała, było dzisiaj naprawdę ciepło, słońce świeciło, jesienne barwy.. cóż.. oszałamiały. Był efekt WOW (jak to mawia Tomek) na szczytach (SOKOLICY i TRZECH KORONACH), bo kolory, Dunajec w dole i Tatry… to robi DUŻE wrażenie.
Trasa trudna i bardzo długa nie jest, ale nie czułam się dobrze. Ciężko pod górę – nie wiem czy to taka marna kondycja, czy też również efekt zakwasów po bieganiu i wczorajszej jazdy na rowerze. Nogi były bardzo ciężkie, ledwie nimi powłóczyłam. Taka prawda.
Do tego zanotowałam spotkanie z Matką Ziemią, poślignąwszy się uprzednio na mokrej belce. Biodro stłuczone dość konkretnie, ale przecież nie takie rzeczy się przeżywało:).
Jeśli macie czas, jeśli macie możliwości, to koniecznie trzeba wyjechać w góry, bo TERAZ kolory są najbardziej intensywne. To robi duże wrażenie.
W drodze powrotnej wstąpiliśmy jeszcze do sklepu Maurera, po soki. Są pyszne. Mój ulubiony to śliwkowy. Bez cukru, tylko ten z owoców. No i już nie przynudzam, lepiej pooglądajcie zdjęcia.
W drodze © Iza
Widok z szczytu Sokolicy © Iza
Widok z Sokolicy 2 © Iza
Z Gomolątkiem © Iza
Z Gomolątkiem raz jeszcze © Iza
Krystyna, Mirek i Maciek © Iza
Dunajec widziany z góry © Iza
Mirek, Krystyna i Maciek © Iza
Tatry z SOKOLICY © Iza
I jeszcze Dunajec © Iza
Trochę kolorów © Iza
Widok z Trzech Koron © Iza
Widok z Trzech Koron 2 © Iza
Widok z Trzech Koron 3 © Iza
Tatry z Trzech KORON © Iza
Gomolątko na Trzech Koronach © Iza
Zbiorczo © Iza
Gomolanki dwie © Iza
Widok z Trzech KORON raz jeszcze © Iza
Schodzimy © Iza
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 24 października 2015
Jesień
Wyjechałam dzisiaj nie żeby się zmęczyć, ani trenować, wyjechałam dzisiaj żeby pooglądać świat.
Kiedy się cały tydzień siedzi w mieście, to człowiek nawet nie zauważa jak świat się zabarwił. W mieście tak tego nie widać. Owszem są parki itd., ale to nie to samo.
Wyczekałam do 14, liczyłam na obiecane przez synoptyków, słońce. Kiedy wyjeżdżałam, jeszcze go nie było, ale pojawiło się dość szybko. W słońcu barwy jesieni nabierają wyrazu.
Pojechałam przez Buczynę (bardzo jesienna i mokra), a potem niebieskim, nad Dunajcem. Mokro, ale pięknie. Ambitnie (jak na taką długą przerwę) pojechałam podjazdem obok Pitstopu. Stamtąd – pięknie widoki. Kiedy dojechałam do zakrętu przy którym stoi dom, jęknęłam z rozpaczy…. Od tego zakrętu na drodze leży świeżutki asfalt. Słowo daję – odechciało mi się podjeżdżania, płakać mi się chciało. Wspominałam moje pierwsze tam podjeżdżanie z Panią Krystyną, wspominałam porażki, kiedy miałam za mało sił, a kamienie tonęły w błocie i było ciężko, wspominałam podjeżdżanie z Mirkiem, Alkiem i Grześkiem, w potwornym upale, kiedy to Alek zawrócił, powiedziawszy, że obawia się o serce… Ile tam zostawiło się potu… Więc nie ma już tego podjazdu. Kolejne kultowe miejsce przestało istnieć.
Z tym smutkiem w sercu pojechałam dalej. Trzeba go było jakoś ukoić, więc postanowiłam zjechać do Doliny Izy. No bo przecież nie być jesienią w Dolinie Izy, to jak nie widzieć jesieni w ogóle. Cud natury, które niestety nie jest w stanie utrwalić mój nędzny telefoniczny aparat, zupełnie nie oddaje kolorów. Zatrzymywałam się co chwilę i nie wierzyłam w to co widzę. Zdecydowanie jesień jest najpiękniejszą porą roku. Jeźdźcie do Doliny póki jeszcze są liście. Bajka, ukojenie, radość, sens.
Kiedy się cały tydzień siedzi w mieście, to człowiek nawet nie zauważa jak świat się zabarwił. W mieście tak tego nie widać. Owszem są parki itd., ale to nie to samo.
Wyczekałam do 14, liczyłam na obiecane przez synoptyków, słońce. Kiedy wyjeżdżałam, jeszcze go nie było, ale pojawiło się dość szybko. W słońcu barwy jesieni nabierają wyrazu.
Pojechałam przez Buczynę (bardzo jesienna i mokra), a potem niebieskim, nad Dunajcem. Mokro, ale pięknie. Ambitnie (jak na taką długą przerwę) pojechałam podjazdem obok Pitstopu. Stamtąd – pięknie widoki. Kiedy dojechałam do zakrętu przy którym stoi dom, jęknęłam z rozpaczy…. Od tego zakrętu na drodze leży świeżutki asfalt. Słowo daję – odechciało mi się podjeżdżania, płakać mi się chciało. Wspominałam moje pierwsze tam podjeżdżanie z Panią Krystyną, wspominałam porażki, kiedy miałam za mało sił, a kamienie tonęły w błocie i było ciężko, wspominałam podjeżdżanie z Mirkiem, Alkiem i Grześkiem, w potwornym upale, kiedy to Alek zawrócił, powiedziawszy, że obawia się o serce… Ile tam zostawiło się potu… Więc nie ma już tego podjazdu. Kolejne kultowe miejsce przestało istnieć.
Z tym smutkiem w sercu pojechałam dalej. Trzeba go było jakoś ukoić, więc postanowiłam zjechać do Doliny Izy. No bo przecież nie być jesienią w Dolinie Izy, to jak nie widzieć jesieni w ogóle. Cud natury, które niestety nie jest w stanie utrwalić mój nędzny telefoniczny aparat, zupełnie nie oddaje kolorów. Zatrzymywałam się co chwilę i nie wierzyłam w to co widzę. Zdecydowanie jesień jest najpiękniejszą porą roku. Jeźdźcie do Doliny póki jeszcze są liście. Bajka, ukojenie, radość, sens.
Jesienna Buczyna © Iza
Zbylitowska Góra w barwach jesieni © Iza
Jesienny Dunajec © Iza
Po drodze na drodze znalazłam .. drzewo, a raczej spory jego fragment © Iza
W kiernuku Doliny Izy © Iza
Cmentarz na Lubince © Iza
Milion barw © Iza
I już w Dolinie © Iza
Bardzo kolorowo © Iza
I jedziemy dalej © Iza
Coraz ładniej © Iza
I znowu kolory © Iza
Krzywe drzewo © Iza
Moc kolorów © Iza
Moc kolorów 2 © Iza
A na koniec przepis na ciastka, które po raz pierwszy piekłam wczoraj i do dzisiaj uwierzyć nie mogę, że tak banalnie proste do zrobienia, a efekt taki.. oszałamiający? PYSZNE. Spróbujcie, a i Was zadziwi ten smak. Zapewniam.
1 jajko, 100 g gorzkiej czekolady, ½ łyżeczki proszku do pieczenia, 70 g płatków owsianych, 140 g mąki żytniej, 70 g cukru,
120 g masła. Cukier ucieramy z masłem, potem dodajemy jajko i dalej ucieramy. Czekoladę trzeba pokroić na małe kawałki. Wszystkie składniki mieszamy, blaszkę smarujemy tłuszczem, formujemy niewielkie kulki, rozpłaszczamy je łyżką i na 15 minut do piekarnika nagrzanego do 180 stopni. Zróbcie!!!
Owsiano-żytnie © Iza
- DST 40.00km
- Teren 15.00km
- Czas 02:20
- VAVG 17.14km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 22 października 2015
Bieganie (1)
Doczekałam się nowej płyty Angeli i jej zespołu. Słucham. Z przyjemnością. Posłuchajcie i Wy.
Płyta nagrana dzięki portalowi Polak potrafi.
Nowa płyta Angeli Gaber +Trio © Iza
Pierwsze jesienne bieganie. Jak na po tak długiej przerwie i z zakwasami po ćwiczeniach z ketlą, to nie było tak źle. 6 km. Czasu nie mierzyłam, bo mi to do niczego nie jest potrzebne. Nie będę się ścigać, rywalizować. Będę po prostu biegać. Cel jednak sobie wyznaczyłam. Na styczeń. Mam dwa miesiące. Może trochę więcej.
Ten cel powoduje dreszcz emocji i zapowiedź przygody.
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 13 października 2015
UWAŻNOŚĆ
Pomiędzy zdjęciami, w albumie, który przygotowała dla męża Magda Prokopowicz, były wpisane słowa tej piosenki.
O Magdzie, kiedyś już pisałam. To kawałek jej życia pokazał jej mąż Bartek w filmie „Chemia”.
Magda była waleczna, odważna, mądra i piękna. Miała kochającego męża i miała syna. Zabrakło jej tylko jednego. Zabrakło jej zdrowia.
Dzisiaj dotarła do mnie książka o Magdzie („Magda, miłość i rak”). Kiedyś jedna z moich koleżanek (kiedy rozmawiałyśmy o czytaniu), powiedziała, że czyta romanse, bo życie jest zbyt trudne, żeby czytać trudne książki.
Może i tak, ale ja patrzę na to zupełnie inaczej. Chce wiedzieć więcej, widzieć więcej, być bliżej tego prawdziwego życia. Potrzebuję tego po prostu.
Dlatego wybieram m.in. takie książki.
Wiele lat temu do pionu w życiu, postawiła mnie wiadomość o chorobie mojej Mamy i świadomość konsekwencji tej choroby dla mnie, dla mojej siostry. Ta choroba od 20 lat ciągle w jakiś tam sposób wyznacza „rytm” mojego życia, ale też paradoksalnie wiele mi dała (ale to już temat na osobną rozprawę).
Zanim jednak było postawienie do pionu, to zostałam zepchnięta do czarnej, głębokie dziury. Wydrapałam się i stanęłam twarzą w twarz z ta OKROPNOŚCIĄ, bo wyjścia miałam dwa: albo pogrążyć się w rozpaczy i zapomnieć, że można żyć normalnie, albo ŻYĆ. Jeszcze lepiej.
Ale czasem bywa tak (bo człowiek słaby przecież jest), że COŚ delikatnie zachwieje pionem. Nie uciekam więc od takich książek, bo przywracają właściwą pozycję.
Autorka książki wspomina Joannę Sałygę, moją ukochaną, wiele razy wspominaną tutaj Chustkę.
Ona jest dla mnie przewodnikiem, drogowskazem, chociaż… już jej nie ma.
Książka, film o Joannie, leżą na honorowym miejscu i przypominają, że jak nas czasem coś spycha w czarną dziurę, to jak to napisał Wiesław Myśliwski – nie można kopać głębiej.
„Sens życia jest w uważności” – powiedziała Joanna Sałyga.
No właśnie. Nie wiem dlaczego to tak jest.. ale u większości z nas, dopiero choroba sprawia, ze zaczynamy wszystko widzieć wyraźniej. Zaczynamy być bardziej uważni.
To co może poczytacie o Magdzie, żeby przypomnieć sobie że warto być uważnym, bo to jest sens codzienności?
Zdjęcia z wędrówki na Babią by Wierzba.
Zbiorcze nr 1 © Iza
Zbiorcze nr 2 © Iza
Zbiorcze nr 3 © Iza
Zbiorcze nr 4 © Iza
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 11 października 2015
BABIA PO RAZ TRZECI
DZISIAJ NAJWAŻNIEJSZA JEST PIŁKA!!!
OGLĄDANIE TAK WALCZĄCEJ REPREZENTACJI POLSKI TO CZYSTA PRZYJEMNOŚĆ!!!
OGLĄDANIE TAKIEGO PIŁKARZA JAK LEWANDOWSKI TO CZYSTA PRZYJEMNOŚĆ! WIELKI MISTRZ!
Zaczyna się nieco trudniej © Iza
Humory dopisują © Iza
W oczekiwaniu na Wierzbę © Iza
Z Gomolątkiem © Iza
Na szczycie Babiej © Iza
Posiłek czas zacząć © Iza
Kontynuujemy © Iza
Wiele widać nie było © Iza
Gomolątko dorobiło się głowy © Iza
Ruda w drodze © Iza
Wreszcie coś widać © Iza
Schodzimy © Iza
Gdzieś po drodze © Iza
Kolory jesieni © Iza
Portrecik © Iza
Takie zdjęcie być musiało © Iza
Takie zdjęcie być musiało © Iza
Perć Akademików z daleka © Iza
I jeszcze raz © Iza
Bo droga długa jest © Iza
Tatry w oddali © Iza
I jeszcze nieco widoków © Iza
Kontynuuacja drogi © Iza
Oni w drodze, ja robię zdjęcia © Iza
Niespełna 4 lata temu powędrowaliśmy na naszą pierwszą zimową wyprawę na Babią Górę, w identycznym składzie jak dzisiaj (Krystyna, Mirek i ja). Dzisiaj na parkingu w Zawoi dołączył do nas nasz gomolowy Wierzba ze swoim kolegą Rafałem.
Pobudka o 4.30 (dawno nie wstawałam tak wcześnie), nie sprawiła mi jakieś wielkiej trudności, obietnica wędrówki po górach tak działa.
Dzisiaj po raz pierwszy wchodziliśmy słynną Percią Akademików, której nie ukrywam, obawiam się, ze względu na moje kolano.
Nie taki diabeł straszny. Nie jest to jakiś ekstremalnie trudny szlak. Chyba w ogóle nie jest trudny (dla ludzi, którzy regularnie chodzą po górach), bo początkującym trudności może sprawiać.
Trudno to miał Mirek kiedy na którymś z rajdów wchodził tutaj w zimie i w nocy.
Jedyna trudność dla mnie – to dość słaba kondycja na dzień dzisiejszy. No, ale tak to jest, od trzech tygodni nic prawie sportowo się nie robi. Najwyższy czas coś zacząć robić, bo inaczej chodzenie po górach, będzie sprawiać trudności takie jak dzisiaj. Dzisiaj lepiej mi się schodziło niż podchodziło, a przecież zwykle bywa odwrotnie.
Kiedy stanęliśmy przed znakiem pokazującym gdzie się udać by dostać się na Perć Akademików, Mirek powiedział 1 h 15 min do góry czyli dla nas jakieś 45.
Powiedziałam: mów za siebie…
Mirek: no to co piszą na znakach to tempo dla emerytów…
No właśnie.. mieliśmy w swoim składzie jednego emeryta – Wierzbę. Szlak jak już wcześniej wspomniałam, niezbyt trudny, trochę kamieni, trochę łańcuchów i kilka klamr (klamry się przydały, łańcuchy przy dzisiejszej pogodzie – nie było ślisko, właściwie zbędne). Babia jak to Babia pokazała nam dzisiaj swoje różne oblicza. Na Perci wietrznie i zimno, na samym szczycie jeszcze bardziej (momentami miałam wrażenie, że zwieje mnie z góry), zero widoków (wielka szkoda). Kiedy schodziliśmy pokazało się słońce. Uczucie zimna towarzyszyło nam dość często – myślę, że to jeszcze nie przyzwyczajony organizm do takich temperatur (ale jutro podobno mają być jakieś ekstremalne temperatury, więc dobrze, że mieliśmy takie przetracie). Pokazało się słońce i zaczęły się przepiękne widoki z kolorami jesieni, więc postanowiliśmy iść jeszcze na Małą Babią. Góry to góry. Inny świat.
No to zapraszam do pooglądania tego lepszego fragmentu świata.
Początek szlaku Perć Akademików © Iza
Mirek: no to co piszą na znakach to tempo dla emerytów…
No właśnie.. mieliśmy w swoim składzie jednego emeryta – Wierzbę. Szlak jak już wcześniej wspomniałam, niezbyt trudny, trochę kamieni, trochę łańcuchów i kilka klamr (klamry się przydały, łańcuchy przy dzisiejszej pogodzie – nie było ślisko, właściwie zbędne). Babia jak to Babia pokazała nam dzisiaj swoje różne oblicza. Na Perci wietrznie i zimno, na samym szczycie jeszcze bardziej (momentami miałam wrażenie, że zwieje mnie z góry), zero widoków (wielka szkoda). Kiedy schodziliśmy pokazało się słońce. Uczucie zimna towarzyszyło nam dość często – myślę, że to jeszcze nie przyzwyczajony organizm do takich temperatur (ale jutro podobno mają być jakieś ekstremalne temperatury, więc dobrze, że mieliśmy takie przetracie). Pokazało się słońce i zaczęły się przepiękne widoki z kolorami jesieni, więc postanowiliśmy iść jeszcze na Małą Babią. Góry to góry. Inny świat.
No to zapraszam do pooglądania tego lepszego fragmentu świata.
Zaczyna się nieco trudniej © Iza
Humory dopisują © Iza
W oczekiwaniu na Wierzbę © Iza
Z Gomolątkiem © Iza
Na szczycie Babiej © Iza
Posiłek czas zacząć © Iza
Kontynuujemy © Iza
Wiele widać nie było © Iza
Gomolątko dorobiło się głowy © Iza
Ruda w drodze © Iza
Wreszcie coś widać © Iza
Schodzimy © Iza
Gdzieś po drodze © Iza
Kolory jesieni © Iza
Portrecik © Iza
Takie zdjęcie być musiało © Iza
Takie zdjęcie być musiało © Iza
Perć Akademików z daleka © Iza
I jeszcze raz © Iza
Bo droga długa jest © Iza
Tatry w oddali © Iza
I jeszcze nieco widoków © Iza
Kontynuuacja drogi © Iza
Oni w drodze, ja robię zdjęcia © Iza
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 10 października 2015
Addio
Małosportowa jestem ostatnio, chociaż…. kibicowanie przecież też jakoś określa naszą „sportowość”.
Nie pamiętam kiedy ostatni raz tak krzyczałam z kibicowskiej radości, jak w ubiegły czwartek. Zero kontroli nad okrzykiem radości:).
Nie pamiętam kiedy ostatni raz tak krzyczałam z kibicowskiej radości, jak w ubiegły czwartek. Zero kontroli nad okrzykiem radości:).
A tymczasem….
„Minął sierpień, minął wrzesień, znów październik i ta jesień rozpostarła melancholii mglisty woal
Nie żałuję letnich dzionków, róż, poziomek i skowronkow
Lecz jednego, jedynego jest mi żal
Addio pomidory Addio ulubione Słoneczka zachodzące za mój zimowy stół
Nadchodzą znów wieczory sałatki niejedzonej
Tęsknoty dojmującej i łzy przełkniętej wpół "
Kulinarnie nie było od dawna, prawda?
Nie oznacza to jednak, że jakoś opuściłam się w temacie. Nie. Trwam w swoich postanowieniach, nawyki wyrobione. Jest dobrze. To już prawie rok, odkąd zmieniłam sposób myślenia o jedzeniu (i zastosowałam mój zmieniony sposób myślenia w praktyce). I .. to działa. Dieta (w tym bardzo wierzę, że również regularne picie czystka) powoduje chyba to, że póki co mam się dobrze. Zero infekcji. Od roku. Czasem czuję, że coś się zaczyna. Wypijam dodatkowy czystek, ostatnio również imbir (pokrojony w plasterki i zagotowany), rano się budzę i jest wszystko ok.
Zobaczymy jak to będzie dalej. Jestem bardzo ciekawa, ale wydaje mi się, ze moja odporność znacząco się podniosła.
Także jeśli łapią Was przeziębienia pomyślcie o zmianie diety, pomyślcie o piciu czystka, pokrzywy.
Dojrzałam też w końcu do zrobienia przetworów. Zamknęłam w słoikach.. pomidory.
Pamiętacie, pisałam kiedyś, że pomidory należą do tych warzyw, które po obróbce termicznej zyskują na wartości odżywczej. Zrobiłam sosy (kiedyś) , a dzisiaj zrobiłam soki, zrobiłam keczup. To taki letni jeszcze zapach – zapach gotujących się pomidorów. Spróbujcie, póki jeszcze czas. Póki pomidory jeszcze się nadają, bo niedługo zaśpiewamy im: Addio.. Niestety.
W zimie ich nie jem, bo w niczym nie przypominają pomidorów. Przerzucam się na suszone w oliwie (w Biedronce są bardzo dobre).
Jesień… dzisiaj jest jeden z takich dni, kiedy jest piękna, złota, nastraja bardzo, bardzo dobrze. Taką ją lubię, nawet bardzo lubię. To taki dobry tydzień.. Najpierw Olga Tokarczuk dostała literacką Nagrodę Nike, potem Swietłana Aleksijewicz (pamiętacie, całkiem niedawno pisałam o „Cynkowych chłopcach”) dostała Literacką Nagrodę Nobla. To bardzo dobrze, że właśnie ona. Pisze o rzeczach ważnych. O konsekwencjach wojen i konsekwencjach działań rządzących. Trzeba ją czytać. To taki rodzaj literatury, który sprawia, że na niektóre rzeczy zaczynamy patrzeć inaczej.
Odmieniają takie książki.
Kiedy dostała Nobla, usłyszałam jak ktoś w tv powiedział: Gdyby politycy czytali Aleksijewicz, świat byłyby lepszy.
A jutro oglądamy mecz, trzymamy kciuki.
POLSKA! Biało-czerwoni!!!
Nie oznacza to jednak, że jakoś opuściłam się w temacie. Nie. Trwam w swoich postanowieniach, nawyki wyrobione. Jest dobrze. To już prawie rok, odkąd zmieniłam sposób myślenia o jedzeniu (i zastosowałam mój zmieniony sposób myślenia w praktyce). I .. to działa. Dieta (w tym bardzo wierzę, że również regularne picie czystka) powoduje chyba to, że póki co mam się dobrze. Zero infekcji. Od roku. Czasem czuję, że coś się zaczyna. Wypijam dodatkowy czystek, ostatnio również imbir (pokrojony w plasterki i zagotowany), rano się budzę i jest wszystko ok.
Zobaczymy jak to będzie dalej. Jestem bardzo ciekawa, ale wydaje mi się, ze moja odporność znacząco się podniosła.
Także jeśli łapią Was przeziębienia pomyślcie o zmianie diety, pomyślcie o piciu czystka, pokrzywy.
Dojrzałam też w końcu do zrobienia przetworów. Zamknęłam w słoikach.. pomidory.
Pamiętacie, pisałam kiedyś, że pomidory należą do tych warzyw, które po obróbce termicznej zyskują na wartości odżywczej. Zrobiłam sosy (kiedyś) , a dzisiaj zrobiłam soki, zrobiłam keczup. To taki letni jeszcze zapach – zapach gotujących się pomidorów. Spróbujcie, póki jeszcze czas. Póki pomidory jeszcze się nadają, bo niedługo zaśpiewamy im: Addio.. Niestety.
W zimie ich nie jem, bo w niczym nie przypominają pomidorów. Przerzucam się na suszone w oliwie (w Biedronce są bardzo dobre).
Jesień… dzisiaj jest jeden z takich dni, kiedy jest piękna, złota, nastraja bardzo, bardzo dobrze. Taką ją lubię, nawet bardzo lubię. To taki dobry tydzień.. Najpierw Olga Tokarczuk dostała literacką Nagrodę Nike, potem Swietłana Aleksijewicz (pamiętacie, całkiem niedawno pisałam o „Cynkowych chłopcach”) dostała Literacką Nagrodę Nobla. To bardzo dobrze, że właśnie ona. Pisze o rzeczach ważnych. O konsekwencjach wojen i konsekwencjach działań rządzących. Trzeba ją czytać. To taki rodzaj literatury, który sprawia, że na niektóre rzeczy zaczynamy patrzeć inaczej.
Odmieniają takie książki.
Kiedy dostała Nobla, usłyszałam jak ktoś w tv powiedział: Gdyby politycy czytali Aleksijewicz, świat byłyby lepszy.
A jutro oglądamy mecz, trzymamy kciuki.
POLSKA! Biało-czerwoni!!!
- Aktywność Jazda na rowerze