Poniedziałek, 6 lipca 2015
Jagodowo
Upał.
Upał mnie umęczył dzisiaj (w pracy niestety brak klimatyzacji daje się we znaki).
Wyjechałam więc dzisiaj dopiero o 19.
Z Tomkiem. Liczyłam na to, że będzie chłodniej. Nie bardzo było. Jedynie jak wjechaliśmy do Lasu to trochę lepiej, ale też dusznawo. Mieliśmy jechać wolno, wcale nie jechaliśmy. Nie czułam się dobrze. Pewnie jeszcze odczuwalne zmęczenie po maratonie no i te 8 godzin w pracy w upale dało mi radę. Ale jakoś przejechaliśmy.
Najlepszy koktajl potreningowy o tej porze roku? Kefir z jagodami. A piekarniku właśnie piecze się ciasto jagodowo-rumowe:).
Jutro zdecydowanie robię sobie przerwę od roweru. Może basen? Zobaczmy.
A dzisiaj Kolos i spółka wybierają się na nocną Brzankę. Zazdroszczę. Niestety ja muszę spać, żeby rano wstać do pracy. Może kiedyś.
I jeszcze kilka zdjęć z Pruchnika. Nasze (Rudej i moje) występy w Pruchniku. Jak widać nierozłączne jesteśmy. No ale tylko do któregoś tam kilometra, potem Ruda jedzie sobie w siną dal, a ja walczę samotnie (ona zresztą potem też).
Ruda i ja © Iza
Ruda i ja 2 © Iza
Najnowsza reklama Samsunga, w roli głównej zawodnicy GTA © Iza
Z Tomkiem. Liczyłam na to, że będzie chłodniej. Nie bardzo było. Jedynie jak wjechaliśmy do Lasu to trochę lepiej, ale też dusznawo. Mieliśmy jechać wolno, wcale nie jechaliśmy. Nie czułam się dobrze. Pewnie jeszcze odczuwalne zmęczenie po maratonie no i te 8 godzin w pracy w upale dało mi radę. Ale jakoś przejechaliśmy.
Najlepszy koktajl potreningowy o tej porze roku? Kefir z jagodami. A piekarniku właśnie piecze się ciasto jagodowo-rumowe:).
Jutro zdecydowanie robię sobie przerwę od roweru. Może basen? Zobaczmy.
A dzisiaj Kolos i spółka wybierają się na nocną Brzankę. Zazdroszczę. Niestety ja muszę spać, żeby rano wstać do pracy. Może kiedyś.
I jeszcze kilka zdjęć z Pruchnika. Nasze (Rudej i moje) występy w Pruchniku. Jak widać nierozłączne jesteśmy. No ale tylko do któregoś tam kilometra, potem Ruda jedzie sobie w siną dal, a ja walczę samotnie (ona zresztą potem też).
Ruda i ja © Iza
Ruda i ja 2 © Iza
Najnowsza reklama Samsunga, w roli głównej zawodnicy GTA © Iza
- DST 35.00km
- Teren 15.00km
- Czas 01:27
- VAVG 24.14km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 5 lipca 2015
Pruchnik Cyklokarpaty - relacja
Maraton nr 59
Pruchnik Cyklokarpaty
miejsce kategoria: 3/4
Miejsce kobiety open: 4/9
Pisałam już, że w całej tej zabawie pn. MTB najważniejsi są dla mnie ludzie? Pisałam.
Wynik – tak, trasa –tak, przyjemność z jazdy –tak, ale LUDZIE – trzy razy TAK.
To była sobota spędzona z ludźmi z mojej drużyny – GOMOLA TRANS AIRCO. Oni (Paulina, Tadziu, Tomek) przyjechali ze Śląska już w piątek i spali u Pani Krystyny, a Paweł, Henio, Mateusz i Szczepan – dojechali do Pruchnika z Wisły rano.
To był kolejny dzień, który utwierdził mnie w przekonaniu, że jestem w najlepszym towarzystwie, najlepszej możliwej drużynie i nie zamieniłabym jej na żadną inną.
W ten weekend pojechaliśmy na występy do Pruchnika:).
Jechaliśmy jednym autem w piątkę co jest dodatkową przyjemnością. Jest wesoło po prostu. Zwłaszcza jak się już po zawodach wraca do domu. Jak kiedyś skończę z maratonami – to ludzi będzie mi najbardziej brakować. Zdecydowanie.
Paulina opowiadała jak kiedyś wracała pociągiem z maratonu w Wiśle i usłyszała jak jakaś pani mówi do kogoś przez telefon:
- byłam w Wiśle, był straszny tłok, bo jakieś występy rowerowe były.
Występy tej soboty były udane, chociaż upał nie ułatwił zadania. Dużo naszych indywidualnych sukcesów. Wszystkim mocno gratuluję!
Paulina wygrała swoją kategorię, Mietek również, Krysia 3 na giga, a to było upalne, długie giga.
Mateusz 5 na giga w M2. Tomek zaliczył swoje pierwsze giga w życiu.
Znowu nam się trafiła moc ciepła z nieba. Tak więc Pruchnik nie zaskoczył pogodą, bo taka zawsze bywa w Pruchniku.
Na rozgrzewkę jedziemy z Krysią i Pauliną pierwszy podjazd (3 km). Znam go z tamtego roku. Jedziemy sobie leniwie i spokojnie, a ja z lekkim niepokojem myślę o tym, że jak się zacznie wyścig to już na taki „spokój” nie będzie można sobie pozwolić. Słońce "dokazuje".
Nie ułatwi zadania tego dnia, ale pocieszam się tym, że przecież wiem, że trasa w dużej mierze wiedzie przez las. Pokonać pierwszy nasłoneczniony podjazd, a potem będzie już lepiej.
Pierwszy podjazd jedzie mi się dobrze, nie "szarpię" nadmiernie, więc nogi nie bolą. Wyprzedzam Paulinę, dojeżdżam do Krysi. Krysia mówi:
- już chce mi się pić…
Mówię: nie tylko tobie…
Krysia: ale mi tak sucho w gardle.. dziwnie.
( Ja czuję dokładnie to samo). Wyprzedzam Krysię, jedzie mi się dobrze, więc jadę dalej na tyle mocno na ile mogę. Po kilkuset metrach Krysia do mnie dojeżdża. Mocno jedzie.
Nawet nie mam siły mówić do niej. Skupiam się na pokonaniu tego pojazdu. Nie mam żadnej taktyki – chcę tylko w ten upalny dzień dojechać do mety i nie dać się objechać, tym którzy objechać mnie nie powinni.
Jadę cały czas za Krysią. Zaczyna się trudniejszy teren. Panowie schodzą z rowerów, Krysia, ja i jeszcze jedna dziewczyna jedziemy. Jakiś Pan za nami krzyczy:
- jedziemy dziewczyny, jedziemy.
Dość komicznie to wygląda. Trzy dziewczyny jadą, wszyscy faceci idą. Jadę cały czas za Krysią, chociaż tego dnia nie miałam specjalnego planu trzymania się za nią. Po prostu w tym upale, marzyłam tylko o dojechaniu do mety. Ale Krysia coraz bardziej przede mną.
Gdzieś około 15 km, słyszę głos Pauliny za sobą. Mówi, że ma dość, że jak jej odjechałyśmy na podjeździe miała kryzys, myślała o zjechaniu do mety i pojechaniu mini.
Mówię jej: - Damy radę, dojedziemy do tej mety.
Zaczynają się mocno interwałowe zjazdy, więc zdaję sobie sprawę, że Paulina na fullu pojedzie je sobie szybciej, usuwam się jej z drogi i mówię:
- Jedź!
Wyprzedza mnie. Od tamtego momentu sporo fragmentów jadę samotnie. Fizycznie czuję się dobrze, ale męczące jest zjeżdżanie (dużo hopek, dołów, kolein). Nie zjeżdża mi się fajnie i pewnie mści się za duże ciśnienie w oponach. Kiedy poprzedniego dnia dolewałam mleka do opon, miałam wrażenie, że z przedniego koła uchodzi powietrze, więc mocno dopompowałam tuż przed wyścigiem. Rower odbija się od podłoża jak piłka. Mało komfortowo.
Nawierzchnia (z niewielkimi wyjątkami, bo było trochę błota) twarda i wysuszona. Na 18 km wyprzedza mnie moja rywalka z kategorii Gośka Krajewska-Półtorak.
Mówi: Cześć.
Odpowiadam i staram się jechać tak długo jak mogę za nią, ale nie wystarcza mi sił. Na mecie jest 5 min. przede mną. Właściwie do końca dystansu jadę niemalże sama. Czasem do kogoś dojeżdżam, czasem ktoś mnie wyprzedza. Upał jest dotkliwy, ale nie tak bardzo jak mógłby być, gdyby trasa poprowadzona była w otwartym terenie.
Trasa jak zwykle w Pruchniku wzorcowo oznaczona – taśmy w lesie, kamienie, korzenie pomalowane pomarańczowym sprayem. Nie sposób się zgubić. Na trasie sporo osób z obsługi. Dobrze zaopatrzone bufety. Trasa nie jest trudna technicznie, ale na koleiny i doły trzeba bardzo uważać, bo można polec.
Na szczęście obywa się bez przygód. Marzę o dojechaniu do mety, marzę o zimnym piwie i odpoczynku, ale wciąż się mobilizuję powtarzając sobie:
jedź, do przodu, odpoczniesz na mecie, a teraz daj z siebie wszystko.
Na szczęście trasa jest stosunkowo krótka. To dobrze, bo jazda w upale, to nie jest to co lubię najbardziej. Jechałam tutaj w ubiegłym roku, w błocie jechało mi się znacznie lepiej.
Wiem, że na koniec czeka nas jeszcze słynna Golgota i że to nie będzie łatwe, bo ona akurat jest w pełnym słońcu. Początek dzielnie jadę, w najbardziej trudnym momencie schodzę, końcówkę znowu jadę. Na Golgocie wyprzedzam dwie panie z mini. Potwornie zmęczone, jedna wygląda wręcz na wyczerpaną.
Jestem na szczycie, teraz jeszcze krótki ale mało bezpieczny zjazd zaraz za wieżą widokową (końcówka trasy wygląda trochę inaczej niż w ub. roku, więcej podjeżdżania). No i jeszcze szybki zjazd, jakiś fragment ścieżką, przejazd przez mostek i już zmierzam do mety.
Tam czeka na mnie drużyna, zimne piwo (o jak smakowało) i dobry posiłek regeneracyjny.
Tutaj zawsze jest dobre jedzenie i piwo do niego w gratisie.
Do tego fajne nagrody, a każdy uczestnik dostaje plecak w prezencie.
Wynik mnie satysfakcjonuje, bo jest znowu podium. 3 miejsce w kategorii, 4 miejsce open wśród kobiet.
Oczekiwanie na dekorację i naszych gigowców zjeżdżających na metę w licznym, teamowym towarzystwie.
To był dobry dzień.
Mojej drużynie dziękuję za wyśmienite towarzystwo. Kochani, dajecie mi siłę nie tylko na pokonywanie kolejnych kilometrów!
PS. Na trasie Paulina przyłapała jednego z zawodników na śmieceniu. Zapytała go o co chodzi z tym rzucaniem w krzaki. Powiedział: jak chcesz, to idż i sama sobie to pozbieraj.
No cóż.. niektórzy muszą jeszcze sporo się nauczyć.
Z kolegą, z którym "szłam" w Polańczyku © Iza
Nie ma to jak drużyna:) © Iza
Dziewczyny z K4 © Iza
Teamowo raz jeszcze © Iza
Jeszcze jedno zdjęcie z dekoracji © Iza
Buziaki na podium © Iza
Na trasie © Iza
I jeszcze raz ten przyjemny moment © Iza
Pruchnik Cyklokarpaty
miejsce kategoria: 3/4
Miejsce kobiety open: 4/9
Pisałam już, że w całej tej zabawie pn. MTB najważniejsi są dla mnie ludzie? Pisałam.
Wynik – tak, trasa –tak, przyjemność z jazdy –tak, ale LUDZIE – trzy razy TAK.
To była sobota spędzona z ludźmi z mojej drużyny – GOMOLA TRANS AIRCO. Oni (Paulina, Tadziu, Tomek) przyjechali ze Śląska już w piątek i spali u Pani Krystyny, a Paweł, Henio, Mateusz i Szczepan – dojechali do Pruchnika z Wisły rano.
To był kolejny dzień, który utwierdził mnie w przekonaniu, że jestem w najlepszym towarzystwie, najlepszej możliwej drużynie i nie zamieniłabym jej na żadną inną.
W ten weekend pojechaliśmy na występy do Pruchnika:).
Jechaliśmy jednym autem w piątkę co jest dodatkową przyjemnością. Jest wesoło po prostu. Zwłaszcza jak się już po zawodach wraca do domu. Jak kiedyś skończę z maratonami – to ludzi będzie mi najbardziej brakować. Zdecydowanie.
Paulina opowiadała jak kiedyś wracała pociągiem z maratonu w Wiśle i usłyszała jak jakaś pani mówi do kogoś przez telefon:
- byłam w Wiśle, był straszny tłok, bo jakieś występy rowerowe były.
Występy tej soboty były udane, chociaż upał nie ułatwił zadania. Dużo naszych indywidualnych sukcesów. Wszystkim mocno gratuluję!
Paulina wygrała swoją kategorię, Mietek również, Krysia 3 na giga, a to było upalne, długie giga.
Mateusz 5 na giga w M2. Tomek zaliczył swoje pierwsze giga w życiu.
Znowu nam się trafiła moc ciepła z nieba. Tak więc Pruchnik nie zaskoczył pogodą, bo taka zawsze bywa w Pruchniku.
Na rozgrzewkę jedziemy z Krysią i Pauliną pierwszy podjazd (3 km). Znam go z tamtego roku. Jedziemy sobie leniwie i spokojnie, a ja z lekkim niepokojem myślę o tym, że jak się zacznie wyścig to już na taki „spokój” nie będzie można sobie pozwolić. Słońce "dokazuje".
Nie ułatwi zadania tego dnia, ale pocieszam się tym, że przecież wiem, że trasa w dużej mierze wiedzie przez las. Pokonać pierwszy nasłoneczniony podjazd, a potem będzie już lepiej.
Pierwszy podjazd jedzie mi się dobrze, nie "szarpię" nadmiernie, więc nogi nie bolą. Wyprzedzam Paulinę, dojeżdżam do Krysi. Krysia mówi:
- już chce mi się pić…
Mówię: nie tylko tobie…
Krysia: ale mi tak sucho w gardle.. dziwnie.
( Ja czuję dokładnie to samo). Wyprzedzam Krysię, jedzie mi się dobrze, więc jadę dalej na tyle mocno na ile mogę. Po kilkuset metrach Krysia do mnie dojeżdża. Mocno jedzie.
Nawet nie mam siły mówić do niej. Skupiam się na pokonaniu tego pojazdu. Nie mam żadnej taktyki – chcę tylko w ten upalny dzień dojechać do mety i nie dać się objechać, tym którzy objechać mnie nie powinni.
Jadę cały czas za Krysią. Zaczyna się trudniejszy teren. Panowie schodzą z rowerów, Krysia, ja i jeszcze jedna dziewczyna jedziemy. Jakiś Pan za nami krzyczy:
- jedziemy dziewczyny, jedziemy.
Dość komicznie to wygląda. Trzy dziewczyny jadą, wszyscy faceci idą. Jadę cały czas za Krysią, chociaż tego dnia nie miałam specjalnego planu trzymania się za nią. Po prostu w tym upale, marzyłam tylko o dojechaniu do mety. Ale Krysia coraz bardziej przede mną.
Gdzieś około 15 km, słyszę głos Pauliny za sobą. Mówi, że ma dość, że jak jej odjechałyśmy na podjeździe miała kryzys, myślała o zjechaniu do mety i pojechaniu mini.
Mówię jej: - Damy radę, dojedziemy do tej mety.
Zaczynają się mocno interwałowe zjazdy, więc zdaję sobie sprawę, że Paulina na fullu pojedzie je sobie szybciej, usuwam się jej z drogi i mówię:
- Jedź!
Wyprzedza mnie. Od tamtego momentu sporo fragmentów jadę samotnie. Fizycznie czuję się dobrze, ale męczące jest zjeżdżanie (dużo hopek, dołów, kolein). Nie zjeżdża mi się fajnie i pewnie mści się za duże ciśnienie w oponach. Kiedy poprzedniego dnia dolewałam mleka do opon, miałam wrażenie, że z przedniego koła uchodzi powietrze, więc mocno dopompowałam tuż przed wyścigiem. Rower odbija się od podłoża jak piłka. Mało komfortowo.
Nawierzchnia (z niewielkimi wyjątkami, bo było trochę błota) twarda i wysuszona. Na 18 km wyprzedza mnie moja rywalka z kategorii Gośka Krajewska-Półtorak.
Mówi: Cześć.
Odpowiadam i staram się jechać tak długo jak mogę za nią, ale nie wystarcza mi sił. Na mecie jest 5 min. przede mną. Właściwie do końca dystansu jadę niemalże sama. Czasem do kogoś dojeżdżam, czasem ktoś mnie wyprzedza. Upał jest dotkliwy, ale nie tak bardzo jak mógłby być, gdyby trasa poprowadzona była w otwartym terenie.
Trasa jak zwykle w Pruchniku wzorcowo oznaczona – taśmy w lesie, kamienie, korzenie pomalowane pomarańczowym sprayem. Nie sposób się zgubić. Na trasie sporo osób z obsługi. Dobrze zaopatrzone bufety. Trasa nie jest trudna technicznie, ale na koleiny i doły trzeba bardzo uważać, bo można polec.
Na szczęście obywa się bez przygód. Marzę o dojechaniu do mety, marzę o zimnym piwie i odpoczynku, ale wciąż się mobilizuję powtarzając sobie:
jedź, do przodu, odpoczniesz na mecie, a teraz daj z siebie wszystko.
Na szczęście trasa jest stosunkowo krótka. To dobrze, bo jazda w upale, to nie jest to co lubię najbardziej. Jechałam tutaj w ubiegłym roku, w błocie jechało mi się znacznie lepiej.
Wiem, że na koniec czeka nas jeszcze słynna Golgota i że to nie będzie łatwe, bo ona akurat jest w pełnym słońcu. Początek dzielnie jadę, w najbardziej trudnym momencie schodzę, końcówkę znowu jadę. Na Golgocie wyprzedzam dwie panie z mini. Potwornie zmęczone, jedna wygląda wręcz na wyczerpaną.
Jestem na szczycie, teraz jeszcze krótki ale mało bezpieczny zjazd zaraz za wieżą widokową (końcówka trasy wygląda trochę inaczej niż w ub. roku, więcej podjeżdżania). No i jeszcze szybki zjazd, jakiś fragment ścieżką, przejazd przez mostek i już zmierzam do mety.
Tam czeka na mnie drużyna, zimne piwo (o jak smakowało) i dobry posiłek regeneracyjny.
Tutaj zawsze jest dobre jedzenie i piwo do niego w gratisie.
Do tego fajne nagrody, a każdy uczestnik dostaje plecak w prezencie.
Wynik mnie satysfakcjonuje, bo jest znowu podium. 3 miejsce w kategorii, 4 miejsce open wśród kobiet.
Oczekiwanie na dekorację i naszych gigowców zjeżdżających na metę w licznym, teamowym towarzystwie.
To był dobry dzień.
Mojej drużynie dziękuję za wyśmienite towarzystwo. Kochani, dajecie mi siłę nie tylko na pokonywanie kolejnych kilometrów!
PS. Na trasie Paulina przyłapała jednego z zawodników na śmieceniu. Zapytała go o co chodzi z tym rzucaniem w krzaki. Powiedział: jak chcesz, to idż i sama sobie to pozbieraj.
No cóż.. niektórzy muszą jeszcze sporo się nauczyć.
Z kolegą, z którym "szłam" w Polańczyku © Iza
Nie ma to jak drużyna:) © Iza
Dziewczyny z K4 © Iza
Teamowo raz jeszcze © Iza
Jeszcze jedno zdjęcie z dekoracji © Iza
Buziaki na podium © Iza
Na trasie © Iza
I jeszcze raz ten przyjemny moment © Iza
- DST 42.00km
- Teren 36.00km
- Czas 03:10
- VAVG 13.26km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 4 lipca 2015
Robota wykonana:)
Maraton nr 59 przejechany.
Jak dobrze pójdzie za 2 tygodnie w Wojniczu (o ile uda mi się skończyć) będzie znowu jubileusz czyli maraton nr 60. Fajnie się złożyło, bo w ub. roku nr 50 to też był Wojnicz.
Oby tylko udało się skończyć.
A dzisiaj (chociaż trasa najłatwiejsza z tych, które jechałam w tym roku) było męcząco bo bardzo upalnie.
Na szczęście sporo cześć trasy prowadziła przez las, więc ten upał, aż tak dotkliwy nie był.
Fizycznie czułam się dobrze, ale lepiej jechało mi się tutaj w ub. roku. Było sporo błota (dzisiaj tylko śladowe ilości) i jakos fajnie w tym błocie mi się jechało.
Dzisiaj ziemia twarda, wysuszona... a trasa mocno interwałowa, hopki, wilcze doły. Do tego zbyt mocno napomowałam opony (wczoraj wydawało mi się, że uchodzi powietrze, więc dzisiaj dopompowałam, i przesadziłam). Wytrzepało mnie mocno i źle przez to mi się jechało.
Na dzisiejszą trasę przydałby się full. Jak nic. Byłoby zdecydowanie przyjemniej.
Ale jestem zadowolona. 4 starty są, jeszcze 2 żeby zaliczyć generalkę, wtedy pozostałe wyścigi będę jechać z dużym psychicznym luzem.
a dzisiaj miejsce w kategorii 3, miejsce kobiety open 4.
Jak dobrze pójdzie za 2 tygodnie w Wojniczu (o ile uda mi się skończyć) będzie znowu jubileusz czyli maraton nr 60. Fajnie się złożyło, bo w ub. roku nr 50 to też był Wojnicz.
Oby tylko udało się skończyć.
A dzisiaj (chociaż trasa najłatwiejsza z tych, które jechałam w tym roku) było męcząco bo bardzo upalnie.
Na szczęście sporo cześć trasy prowadziła przez las, więc ten upał, aż tak dotkliwy nie był.
Fizycznie czułam się dobrze, ale lepiej jechało mi się tutaj w ub. roku. Było sporo błota (dzisiaj tylko śladowe ilości) i jakos fajnie w tym błocie mi się jechało.
Dzisiaj ziemia twarda, wysuszona... a trasa mocno interwałowa, hopki, wilcze doły. Do tego zbyt mocno napomowałam opony (wczoraj wydawało mi się, że uchodzi powietrze, więc dzisiaj dopompowałam, i przesadziłam). Wytrzepało mnie mocno i źle przez to mi się jechało.
Na dzisiejszą trasę przydałby się full. Jak nic. Byłoby zdecydowanie przyjemniej.
Ale jestem zadowolona. 4 starty są, jeszcze 2 żeby zaliczyć generalkę, wtedy pozostałe wyścigi będę jechać z dużym psychicznym luzem.
a dzisiaj miejsce w kategorii 3, miejsce kobiety open 4.
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 2 lipca 2015
Na miasto
Tak sobie spacerowo pojechałyśmy dzisiaj z Rudą.. na miasto.
Konkretnie to do Runshopu, bo tylko tam mają żele Agisko. Przy okazji znalazłyśmy żele bezglutenowe (w tym takie o smaku… piwa).
Nie żebyśmy jakieś fanaberie miały. Ot konieczność.
No, ale fajnie, że jest w Tarnowie sklep gdzie coś takiego znaleźć można.
Ruda dzisiaj robiła sceny niczym Wyra w Kluszkowcach… że nie będzie jechać szybko, że nic ją do tego nie zmusi i takie tam. A jak przekroczyłam prędkość 25 km/h to powiedziała stanowczo, że ona takiej prędkości nie toleruje dzisiaj i powyżej 25 km/h nie jedzie. To się musiałam dostosować i tak sobie żeśmy sobie toczyły się (może i dobrze, bo w sobotę zawody, a nogi jeszcze nieco podmęczone wtorkową jazdą na przemyśl). Rundka po Lipiu, czerwony pieszy do Krzyża, Klikowa, Biała, Mościce.
Każdy kiedyś zaczynał jazdę na rowerze, prawda? Nikt się nie wyścigował od początku. Nie miał super roweru, kasku i wszystkich tych gadżetów. No to teraz popatrzcie.
Miłego oglądania.
Czasy przeszłe © Iza
A to kto? © Iza
A to bociek.. przy Krakowskiej sobie stał. Na jednej nodze zresztą.
Bociek na lampie i jednej nodze © Iza
Ruda dzisiaj robiła sceny niczym Wyra w Kluszkowcach… że nie będzie jechać szybko, że nic ją do tego nie zmusi i takie tam. A jak przekroczyłam prędkość 25 km/h to powiedziała stanowczo, że ona takiej prędkości nie toleruje dzisiaj i powyżej 25 km/h nie jedzie. To się musiałam dostosować i tak sobie żeśmy sobie toczyły się (może i dobrze, bo w sobotę zawody, a nogi jeszcze nieco podmęczone wtorkową jazdą na przemyśl). Rundka po Lipiu, czerwony pieszy do Krzyża, Klikowa, Biała, Mościce.
Każdy kiedyś zaczynał jazdę na rowerze, prawda? Nikt się nie wyścigował od początku. Nie miał super roweru, kasku i wszystkich tych gadżetów. No to teraz popatrzcie.
Miłego oglądania.
Czasy przeszłe © Iza
A to kto? © Iza
A to bociek.. przy Krakowskiej sobie stał. Na jednej nodze zresztą.
Bociek na lampie i jednej nodze © Iza
- DST 37.00km
- Teren 8.00km
- Czas 01:58
- VAVG 18.81km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 30 czerwca 2015
Kraina świętych figurek
Zmieniam zdanie.
To jest piosenka nr 1 z płyty Lao Che.
Genialna.
Jak zresztą cała płyta.
Postanowiłyśmy z Rudą (tą z Gomoli) uskuteczniać cotygodniowe jazdy na miasto (miasto przemyśl). Tym razem kierownikiem wycieczki była Ruda i coś jej się pomyliły kierunki, bo zamiast na przemyśl to pojechałyśmy jakoś tak w kierunku Gdańska chyba. Ledwie przed zmrokiem zdążyłam.
No.. i teraz myślę, że trzeba mieć mocno nierówno pod sufitem, żeby:
- wstać o 6 rano
- wyjść z domu o 6.55
- wrócić z pracy o 16
- zjeść obiad
- o 16.45 wyjechać z domu i przejechać prawie 4 godziną trasę - 91 km (nie samochodem), po pagórach w niezłym tempie.
Bo Ruda dzisiaj wymyśliła solidną pętlę i jakbym wiedziała co mnie czeka, to pewnie bym pojechała na inne miasto.
Zaczęłyśmy od podjazdu na Lubinkę, potem podjazd na Wał (jak to mawia Pani Krystyna zwana też Rudą) drugiego sortu czyli ten nieco wyczerpujący (wiecie który, prawda?). Stamtąd do Mesznej Opackiej i potem : Lubaszowa, Jodłówka Tuchowska, Olszyny, Ołpiny, Żurowa, Ryglice, Uniszowa, Tuchów , Piotrkowice i przez Trzy Kopce czyli Łówczówek, Pleśną do domu.
Było co jechać.. jak na popołudnie, to naprawdę solidnie.
Do tego.. chociaż coś była umowa na początku że nie będziemy szarpać na podjazdach… oczywiście z tej umowy nic nie wyszło i jak to powiedziała Ruda : haratałyśmy na podjazdach. No chyba tak było. Dobrze mi się podjeżdżało z wyjątkiem jednego mozolnego podjazdu w Żurowej (tam miałam serdecznie dość).
I tylko mi żal, że jak przychodzi maraton to jakoś nie mam takiego dnia.
Trasa piękna. Moc widoków. Sami zresztą popatrzcie.
Ruda&widoczek © Iza
Widok na pasmo Brzanki... w tamtym kierunku jechałyśmy © Iza
Ruda&Siwa © Iza
A w Ołpinach hm… Zagłębie świętych figurek. Mówię Ci Sufa, gdybyśmy się licytowali na ilość na np. na10 km przegrałbyś z kretesem. Prawie każdy dom w Ołpinach szczyci się swoją figurką. Doszłoby do katastrofy bo Ruda co chwilę mi kazała oglądać i ta jazda nasza mało bezpieczna była. Ja nie wiem.. ale myślę, że tam naprawdę była jakaś bitwa między sąsiadami na figurki. W życiu nie widziałam takiej ilości.
Jedna z figurek © Iza
A ta była z 1832r.
Ta imponowała rozmiarem © Iza
Widok z podjazdy w Żurowej © Iza
A na koniec taka o to sytuacja miała miejsce. Ruda jest „miłośniczką” łabędzi wycinanych z opon, w których to niektórzy sadzą kwiatki. Zauważyłam takie imponujące i mówię do niej: - O łabędzie!
A ona do mnie: - Co będzie?
Hm… Nie minęło parę sekund i coś takiego było.
.
Plantacja ale czego???? © Iza
A teraz idę spać. Dobranoc!
Znowu wykonałyśmy kawał solidnej, nikomu niepotrzebnej roboty.
Ale za to jaka satysfakcja!
Postanowiłyśmy z Rudą (tą z Gomoli) uskuteczniać cotygodniowe jazdy na miasto (miasto przemyśl). Tym razem kierownikiem wycieczki była Ruda i coś jej się pomyliły kierunki, bo zamiast na przemyśl to pojechałyśmy jakoś tak w kierunku Gdańska chyba. Ledwie przed zmrokiem zdążyłam.
No.. i teraz myślę, że trzeba mieć mocno nierówno pod sufitem, żeby:
- wstać o 6 rano
- wyjść z domu o 6.55
- wrócić z pracy o 16
- zjeść obiad
- o 16.45 wyjechać z domu i przejechać prawie 4 godziną trasę - 91 km (nie samochodem), po pagórach w niezłym tempie.
Bo Ruda dzisiaj wymyśliła solidną pętlę i jakbym wiedziała co mnie czeka, to pewnie bym pojechała na inne miasto.
Zaczęłyśmy od podjazdu na Lubinkę, potem podjazd na Wał (jak to mawia Pani Krystyna zwana też Rudą) drugiego sortu czyli ten nieco wyczerpujący (wiecie który, prawda?). Stamtąd do Mesznej Opackiej i potem : Lubaszowa, Jodłówka Tuchowska, Olszyny, Ołpiny, Żurowa, Ryglice, Uniszowa, Tuchów , Piotrkowice i przez Trzy Kopce czyli Łówczówek, Pleśną do domu.
Było co jechać.. jak na popołudnie, to naprawdę solidnie.
Do tego.. chociaż coś była umowa na początku że nie będziemy szarpać na podjazdach… oczywiście z tej umowy nic nie wyszło i jak to powiedziała Ruda : haratałyśmy na podjazdach. No chyba tak było. Dobrze mi się podjeżdżało z wyjątkiem jednego mozolnego podjazdu w Żurowej (tam miałam serdecznie dość).
I tylko mi żal, że jak przychodzi maraton to jakoś nie mam takiego dnia.
Trasa piękna. Moc widoków. Sami zresztą popatrzcie.
Ruda&widoczek © Iza
Widok na pasmo Brzanki... w tamtym kierunku jechałyśmy © Iza
Ruda&Siwa © Iza
A w Ołpinach hm… Zagłębie świętych figurek. Mówię Ci Sufa, gdybyśmy się licytowali na ilość na np. na10 km przegrałbyś z kretesem. Prawie każdy dom w Ołpinach szczyci się swoją figurką. Doszłoby do katastrofy bo Ruda co chwilę mi kazała oglądać i ta jazda nasza mało bezpieczna była. Ja nie wiem.. ale myślę, że tam naprawdę była jakaś bitwa między sąsiadami na figurki. W życiu nie widziałam takiej ilości.
Jedna z figurek © Iza
A ta była z 1832r.
Ta imponowała rozmiarem © Iza
Widok z podjazdy w Żurowej © Iza
A na koniec taka o to sytuacja miała miejsce. Ruda jest „miłośniczką” łabędzi wycinanych z opon, w których to niektórzy sadzą kwiatki. Zauważyłam takie imponujące i mówię do niej: - O łabędzie!
A ona do mnie: - Co będzie?
Hm… Nie minęło parę sekund i coś takiego było.
.
Plantacja ale czego???? © Iza
A teraz idę spać. Dobranoc!
Znowu wykonałyśmy kawał solidnej, nikomu niepotrzebnej roboty.
Ale za to jaka satysfakcja!
- DST 91.00km
- Czas 03:56
- VAVG 23.14km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 29 czerwca 2015
Basen
Jeśli ktoś jeszcze jest niezdecydowany na start w Skrzyszowie, to popatrzcie na produkcję Chłopaków z Tarnowa.
Jak patrzę to tak bardzo żałuję, że mnie nie będzie…
Dotarła dzisiaj do mnie płyta Lao Che „Dzieciom” i już wiem, że to będzie zdecydowanie moja ulubiona piosenka z tej płyty. Jakie dźwięki, jaki tekst!
A dzisiaj bez roweru, za to był basen. Rower jutro – nie wiem jeszcze w jakim kierunku pojedziemy, ale na pewno „na przemyśl”.
I jeszcze jeden filmik z soboty.
Dotarła dzisiaj do mnie płyta Lao Che „Dzieciom” i już wiem, że to będzie zdecydowanie moja ulubiona piosenka z tej płyty. Jakie dźwięki, jaki tekst!
A dzisiaj bez roweru, za to był basen. Rower jutro – nie wiem jeszcze w jakim kierunku pojedziemy, ale na pewno „na przemyśl”.
I jeszcze jeden filmik z soboty.
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 28 czerwca 2015
Zagadka
Taka piosenka.
Podoba się Wam? Bo mnie bardzo.
Film z jednego z podjazdów wczorajszych (podjazd wygląda oczywiście jakby podjazdem nie był, a to jest akurat coś co kolarzy tarnowscy znają, bo w wersji BM tarnowskiego to był calkiem szybki zjazd).
I drugi z moją porażką na podjeździe (sił zabrakło na jeden obrót korbą). Na usprawiedliwienie powiem tylko tylko, że jak na to na filmie, podjazd wygląda niewinnie i płasko. Bynajmniej takim nie był. Męczyłam się na nim okrutnie, nie tylko ja zresztą.
A dzisiaj miałam iść na basen, ale zdecydowałam się na krótką przejażdżkę z Tomkiem, który jechał w stronę Lasu Radłowskiego. No to pojechałam. Sił po wczorajszym było dzisiaj niewiele, a do tego spory wiatr i mało zjadłam na śniadanie, więc prawie mnie odcięło.
No, ale kilka km ukręcone, zawsze to lepiej, niż cały dzień w domu.
Będzie dzisiaj o książce. O książce, o której pewnie niewiele kto słyszał, a szkoda… bo warta jest przeczytania. Ja usłyszałam o niej w Radiu Kraków (została wybrana książką miesiąca). Autorka nazywa się Sofi Oksanen i jest pół-Finką, pół-Estonką.
A jak ona pisze!!! Po prostu uczta.
Książka nosi tytuł (w sumie też taki niebanalny jak i autorka, bo wpiszcie w wyszukiwarkę jej nazwisko i zobaczcie jak fajnie wygląda), „Gdy zniknęły gołębie”.
Rzecz dzieje się w Estonii. Raz mamy lata wojny i początek niemieckiego panowania, a raz ciężkie lata 60. Historia jest również mocno niebanalna i czyta się naprawdę z zapartym tchem.
Z okładki książki: „Oksanen to najbardziej ekstremalna, przenikliwa, a jednocześnie czuła powieściopisarka naszej części Europy” Tak.. to jest literatura z naprawdę wysokiej półki. Zdecydowanie warto. Polecam!
I taka zagadka na koniec (znalazłam na biurku koleżanki w pracy, jej pewnie nic nie „uderzyło” w tym, ale mnie rozbawiło niesamowicie).
Znajdź sprzeczność.
Zagadka © Iza
Film z jednego z podjazdów wczorajszych (podjazd wygląda oczywiście jakby podjazdem nie był, a to jest akurat coś co kolarzy tarnowscy znają, bo w wersji BM tarnowskiego to był calkiem szybki zjazd).
I drugi z moją porażką na podjeździe (sił zabrakło na jeden obrót korbą). Na usprawiedliwienie powiem tylko tylko, że jak na to na filmie, podjazd wygląda niewinnie i płasko. Bynajmniej takim nie był. Męczyłam się na nim okrutnie, nie tylko ja zresztą.
A dzisiaj miałam iść na basen, ale zdecydowałam się na krótką przejażdżkę z Tomkiem, który jechał w stronę Lasu Radłowskiego. No to pojechałam. Sił po wczorajszym było dzisiaj niewiele, a do tego spory wiatr i mało zjadłam na śniadanie, więc prawie mnie odcięło.
No, ale kilka km ukręcone, zawsze to lepiej, niż cały dzień w domu.
Będzie dzisiaj o książce. O książce, o której pewnie niewiele kto słyszał, a szkoda… bo warta jest przeczytania. Ja usłyszałam o niej w Radiu Kraków (została wybrana książką miesiąca). Autorka nazywa się Sofi Oksanen i jest pół-Finką, pół-Estonką.
A jak ona pisze!!! Po prostu uczta.
Książka nosi tytuł (w sumie też taki niebanalny jak i autorka, bo wpiszcie w wyszukiwarkę jej nazwisko i zobaczcie jak fajnie wygląda), „Gdy zniknęły gołębie”.
Rzecz dzieje się w Estonii. Raz mamy lata wojny i początek niemieckiego panowania, a raz ciężkie lata 60. Historia jest również mocno niebanalna i czyta się naprawdę z zapartym tchem.
Z okładki książki: „Oksanen to najbardziej ekstremalna, przenikliwa, a jednocześnie czuła powieściopisarka naszej części Europy” Tak.. to jest literatura z naprawdę wysokiej półki. Zdecydowanie warto. Polecam!
I taka zagadka na koniec (znalazłam na biurku koleżanki w pracy, jej pewnie nic nie „uderzyło” w tym, ale mnie rozbawiło niesamowicie).
Znajdź sprzeczność.
Zagadka © Iza
- DST 29.00km
- Teren 10.00km
- Czas 01:29
- VAVG 19.55km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 27 czerwca 2015
Objazd trasy skrzyszowskiego maratonu
Tak się składa, że kilka lat temu (co wspominamy do dzisiaj, bo przecież to było na naszych śmieciach, a ja wspominam szczególnie, bo chociaż przez przypadek, ale udało mi się wygrać swoją kategorię podczas pierwszego tarnowskiego maratonu w 2008r.) odbywał się maraton w Tarnowie (Bike Maraton).
Jak to dawno było!…. Ile maratonów od tamtego czasu przejechałam! (chyba z 50),
Nasz kolega Paweł Przybyło bardzo o to zabiegał i przez 3 lata ścigaliśmy się w Tarnowie, a on był autorem trasy. W tym roku Paweł postanowił wrócić do tradycji – z tymże podjął się zadania trudnego – bo sam jest organizatorem, autorem trasy itd. Kibicujemy mu bardzo mocno - żeby wszystko się udało i żeby wielu kolarzy zawitało w nasze okolice.
Maraton odbędzie się 11 lipca, rzut beretem od Tarnowa, w Skrzyszowie. Tzn. start i meta w Skrzyszowie, bo wiadomo, że będziemy się kręcić po okolicy. https://www.facebook.com/photo.php?fbid=102043149...
Niestety nie będę mogła wystartować, ten termin jest dla mnie po prostu niedostępny. Dlatego też dzisiaj wybrałam się na objazd trasy, ponieważ byłam bardzo ciekawa, co też tym razem Paweł wymyślił.
No i tak na gorąco mogę Wam powiedzieć, że moim zdaniem trasa jest ciekawsza niż ta bikemaratonowa. Zdecydowanie więcej ciekawego terenu, może nie do końca trudnego technicznie (chociaż dwa podjazdy są bardzo wymagające i na nich poległam, nie tylko ja zresztą). Zjazdy są dość szybkie (jeśli ktoś lubi szybko jeździć), można na nich złapać tak bardzo przez niektórych lubiany tzw flow. Jest gdzie się zmęczyć, chociaż to nie góry.
Jestem przekonana, że Paweł i jego pomagagierzy zagwarantują Wam świetną zabawę, świetną atmosferę i podobno fajne nagrody. Tak więc przybywajcie do Skrzyszowa 11 lipca. Nawet się zbyt długo nie zastanawiajcie.
Po intensywnym tygodniu w pracy, wczorajszym 3 godzinnym staniu na koncercie i krótkim śnie, byłam pełna obaw czy to aby dobry pomysł jechać dzisiaj na objazd trasy. Ale jednak zdecydowałam się, bo wiem, że gdybym nie pojechała, to bym żałowała. Tak to działa.
Zebrała się nas spora grupa, wiele osób widziałam po raz pierwszy. Panowie i dwie Panie: Kaśka i ja, ale to już takie tradycyjne proporcje jeśli chodzi o MTB.
Wbrew obawom nie jechało mi się najgorzej, chociaż momentami czułam brak mocy na podjazdach. Rekompensowałam sobie to za to na zjazdach i tam nadrabiałam.
W pewnym momencie wykręciłam nawet jakąś niebywałą figurę akrobatyczną w powietrzu (koledzy jadący za mną powiedzieli, że niesamowite to było i zaproszenie na Joy Ride Festiwal na pewno przyjdzie:), czekam, czekam niecierpliwie bo mi się trochę już wyścigowanie MTB znudziło i szukam nowych wrażeń:)).
Faktem jest, że nie wiem co zrobiłam, ale rower chyba uniósł się nad ziemią:), a ja ratując się przed upadkiem (a była duża prędkość i naprawdę nie wiem czy byłoby co zbierać) jakoś go opanowałam i wylądowałam na czterech łapach, a raczej dwóch kołach.
Uff… przez chwilę było mi gorąco. Jechaliśmy dość długo, ponieważ były rzecz jasna przygody, jakieś upadki, kapcie itd., co spowodowało długie przerwy. No kochani…dętki ze sobą bierzcie na takie długie wyjazdy, bo na Brzance to się ich raczej nie kupi:).
Trasa naprawdę ciekawa, kilka fragmentów znanych, ale często jechanych w odwrotnym kierunku niż Bike Maraton. Podjazd na Brzankę inny i uważam, że zdecydowanie bardziej ciekawy i trudniejszy, chociaż chyba krótszy. Jazda na Brzance w kierunku Ostrego Kamienia, to bardzo fajna opcja, tam jest co zjeżdżać i podjeżdżać. Fajny teren, prawdziwie mtbowski. Generalnie jak to podczas takich wieloosobowych wypraw bywa – było wesoło. I o to chodzi, w całym tym naszym rowerowaniu, prawda?
o towarzystwo. Zawsze to powtarzam.
No to co? Przyjedziecie do Skrzyszowa? Warto. Fajnych ludzi spotkacie.
To na pewno.
Trasa dystansu średniego ma podobno 62 km, wyszło mi dzisiaj na liczniku 94, ale to jeszcze była jazda na pocztę, dojazd na Marcinkę, no i końcówkę trasy trochę pomyliliśmy. Zagadałam się z Kaśką i nie skręciłyśmy tam gdzie trzeba było skręcić, więc był zjazd do Szynwałdu, a stamtąd do Tarnowa to jest jeszcze kawałek.
Zbieramy się do wyjazdu © Iza
Peleton gdzieś tam po drodze © Iza
Trzeba było i pochodzić © Iza
Buszujący w zbożu © Iza
Zjazdowo © Iza
Zjazd z Brzanki © Iza
Zjazd z Brzanki nr 2 © Iza
Trochę widoków © Iza
Bufet na Brzance © Iza
Ruszamy z Brzanki © Iza
Widoczki © Iza
Tor motocrossowy © Iza
Jak to dawno było!…. Ile maratonów od tamtego czasu przejechałam! (chyba z 50),
Nasz kolega Paweł Przybyło bardzo o to zabiegał i przez 3 lata ścigaliśmy się w Tarnowie, a on był autorem trasy. W tym roku Paweł postanowił wrócić do tradycji – z tymże podjął się zadania trudnego – bo sam jest organizatorem, autorem trasy itd. Kibicujemy mu bardzo mocno - żeby wszystko się udało i żeby wielu kolarzy zawitało w nasze okolice.
Maraton odbędzie się 11 lipca, rzut beretem od Tarnowa, w Skrzyszowie. Tzn. start i meta w Skrzyszowie, bo wiadomo, że będziemy się kręcić po okolicy. https://www.facebook.com/photo.php?fbid=102043149...
Niestety nie będę mogła wystartować, ten termin jest dla mnie po prostu niedostępny. Dlatego też dzisiaj wybrałam się na objazd trasy, ponieważ byłam bardzo ciekawa, co też tym razem Paweł wymyślił.
No i tak na gorąco mogę Wam powiedzieć, że moim zdaniem trasa jest ciekawsza niż ta bikemaratonowa. Zdecydowanie więcej ciekawego terenu, może nie do końca trudnego technicznie (chociaż dwa podjazdy są bardzo wymagające i na nich poległam, nie tylko ja zresztą). Zjazdy są dość szybkie (jeśli ktoś lubi szybko jeździć), można na nich złapać tak bardzo przez niektórych lubiany tzw flow. Jest gdzie się zmęczyć, chociaż to nie góry.
Jestem przekonana, że Paweł i jego pomagagierzy zagwarantują Wam świetną zabawę, świetną atmosferę i podobno fajne nagrody. Tak więc przybywajcie do Skrzyszowa 11 lipca. Nawet się zbyt długo nie zastanawiajcie.
Po intensywnym tygodniu w pracy, wczorajszym 3 godzinnym staniu na koncercie i krótkim śnie, byłam pełna obaw czy to aby dobry pomysł jechać dzisiaj na objazd trasy. Ale jednak zdecydowałam się, bo wiem, że gdybym nie pojechała, to bym żałowała. Tak to działa.
Zebrała się nas spora grupa, wiele osób widziałam po raz pierwszy. Panowie i dwie Panie: Kaśka i ja, ale to już takie tradycyjne proporcje jeśli chodzi o MTB.
Wbrew obawom nie jechało mi się najgorzej, chociaż momentami czułam brak mocy na podjazdach. Rekompensowałam sobie to za to na zjazdach i tam nadrabiałam.
W pewnym momencie wykręciłam nawet jakąś niebywałą figurę akrobatyczną w powietrzu (koledzy jadący za mną powiedzieli, że niesamowite to było i zaproszenie na Joy Ride Festiwal na pewno przyjdzie:), czekam, czekam niecierpliwie bo mi się trochę już wyścigowanie MTB znudziło i szukam nowych wrażeń:)).
Faktem jest, że nie wiem co zrobiłam, ale rower chyba uniósł się nad ziemią:), a ja ratując się przed upadkiem (a była duża prędkość i naprawdę nie wiem czy byłoby co zbierać) jakoś go opanowałam i wylądowałam na czterech łapach, a raczej dwóch kołach.
Uff… przez chwilę było mi gorąco. Jechaliśmy dość długo, ponieważ były rzecz jasna przygody, jakieś upadki, kapcie itd., co spowodowało długie przerwy. No kochani…dętki ze sobą bierzcie na takie długie wyjazdy, bo na Brzance to się ich raczej nie kupi:).
Trasa naprawdę ciekawa, kilka fragmentów znanych, ale często jechanych w odwrotnym kierunku niż Bike Maraton. Podjazd na Brzankę inny i uważam, że zdecydowanie bardziej ciekawy i trudniejszy, chociaż chyba krótszy. Jazda na Brzance w kierunku Ostrego Kamienia, to bardzo fajna opcja, tam jest co zjeżdżać i podjeżdżać. Fajny teren, prawdziwie mtbowski. Generalnie jak to podczas takich wieloosobowych wypraw bywa – było wesoło. I o to chodzi, w całym tym naszym rowerowaniu, prawda?
o towarzystwo. Zawsze to powtarzam.
No to co? Przyjedziecie do Skrzyszowa? Warto. Fajnych ludzi spotkacie.
To na pewno.
Trasa dystansu średniego ma podobno 62 km, wyszło mi dzisiaj na liczniku 94, ale to jeszcze była jazda na pocztę, dojazd na Marcinkę, no i końcówkę trasy trochę pomyliliśmy. Zagadałam się z Kaśką i nie skręciłyśmy tam gdzie trzeba było skręcić, więc był zjazd do Szynwałdu, a stamtąd do Tarnowa to jest jeszcze kawałek.
Zbieramy się do wyjazdu © Iza
Peleton gdzieś tam po drodze © Iza
Trzeba było i pochodzić © Iza
Buszujący w zbożu © Iza
Zjazdowo © Iza
Zjazd z Brzanki © Iza
Zjazd z Brzanki nr 2 © Iza
Trochę widoków © Iza
Bufet na Brzance © Iza
Ruszamy z Brzanki © Iza
Widoczki © Iza
Tor motocrossowy © Iza
- DST 94.00km
- Teren 45.00km
- Czas 05:27
- VAVG 17.25km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 26 czerwca 2015
KAŚKA - JEDYNA TAKA
Byłyśmy dzisiaj z Panią Krystyną (o wielu ksywach. Dzisiaj wyznała mi, że „Ruda” to nie taka całkiem dla niej ksywa nowa, bo się nią szczyciła w czasach wczesnej młodości. No tyle, że wtedy nie była Rudą tą z Gomoli) na mieście.
Czasami na miasto chadzamy, w przerwie między pracą, obowiązkami i rowerowaniem. Zdarza się. Lubimy to bardzo.
Dzisiaj lubiłyśmy szczególnie, bo dzisiaj na mieście (tarnowskim Rynku) odbył się koncert Kaśki Nosowskiej.
Kaśki mej uwielbianej, hołubionej, podziwianej i rzecz jasna często słuchanej (mam wszystkie bez wyjątku jej płyty solowe i 80% tych z Heyem).
Odliczałam niecierpliwie tygodnie, dni, godziny do tego koncertu i doczekałam się.
Kto mojego bloga czyta od dawna i regularnie to wie, że nie tak całkiem dawno, bo w 2013r. byłam na jej koncercie solowym w Krakowie. Dzisiejszy też piękny był (może nawet piękniejszy, bo sceneria tarnowskiego Rynku w dodatku przy tak ładnej pogodzie, tworzy dobry klimat i sprzyja takim wydarzeniom).
Ponieważ po tamtym koncercie jakoś nie przyszło mi do głowy żeby zabiegać o podpis Kaśki na płycie, o chwilę rozmowy, więc tym razem pomyślałam, że nie odpuszczę. Obiegłyśmy więc po koncercie cały Rynek (bo jakieś barierki były i takie tam). Ruda jakieś hece robiła niczym Wyra w Kluszkowcach, że nogę skręci, że buty ma niewygodne (i to mówi ta, co przeszła trase giga w Polańczyku w butach z blokami, targając rower co ważył pewnie ze 20 kg!).
Wypuścić ją w jakieś normalne ludzkie warunki o od razu się gubi:).
Ona musi mieć trudno, długo i ekstremalnie wtedy się czuje dopiero dobrze. No, ale udało nam się w końcu dotrzeć do miejsca, gdzie można było kilka słów zamienić z Panią Katarzyną. Udało się dostać autograf i zrobić pamiątkowe jakże cenne fotografie.
W imieniu Sufy (który przecież Kaśkę bardzo lubi i szanuje) powiedziałam jej, że mój kolega bardzo chce poznać jej choreografa. Zamarła. Popatrzyła na mnie tak, jak na Kingę tę z TVN, nazwiska zapomniałam, która kiedyś z nią wywiad przeprowadzała (a uwierzcie Kinga ta mądrych pytań jej nie zadawała). Popatrzyła i powiedziała… to nie fair… nie każdy ma dryg do tańca…
Ktoś powiedział, że to chamskie było… a przecież…. Ja w żadnym razie idolki mojej urazić nie chciałam, bo my z Sufą naprawdę podziwiamy jej choreografię.
Ponieważ ja np. uważam, że tak znakomicie robić COŚ z niczego, robić coś prawie się nie ruszając (tzn. ruszając jedynie ramionami, głową), oraz robiąc przefantastyczne miny, to jest naprawdę COŚ. W żadnym tam wypadku nie chciałam Pani Kaśki urazić, i teraz martwię się, że może przykro jej się zrobiło???? Ale jednak liczę na jej poczucie humoru, bo wiem, że takie posiada.
Pani KASIU… ja uwielbiam patrzeć na te Pani ruchy i miny i za nic nie chciałabym żeby Pani jakieś tańce odstawiała!
Tak więc Sufa – nazwiska choreografa nie znam… ale wszystko dokładnie oglądałam, kodowałam, notowałam i wszystko Ci pokażę na następnym spotkaniu sekcji tanecznej GTA.
Ufff… ale to już było… Skończyło się.
Pięknie było i tyle.
Szkoda, że się skończyło.
Ale na szczęście są płyty. Można słuchać i słuchać, wsłuchiwać się w teksty, bo do nich Kaśka ma dryg niesamowity.
Z Rudą na mieście © Iza
MIasto Tarnów © Iza
Kaśka Nosowska z naszym Gomolątkiem © Iza
Na tarnowskiej scenie © Iza
Moja ulubiona piosenka z ostatniej solowej płyty „Osiem”. Uwielbiam.
Czasami na miasto chadzamy, w przerwie między pracą, obowiązkami i rowerowaniem. Zdarza się. Lubimy to bardzo.
Dzisiaj lubiłyśmy szczególnie, bo dzisiaj na mieście (tarnowskim Rynku) odbył się koncert Kaśki Nosowskiej.
Kaśki mej uwielbianej, hołubionej, podziwianej i rzecz jasna często słuchanej (mam wszystkie bez wyjątku jej płyty solowe i 80% tych z Heyem).
Odliczałam niecierpliwie tygodnie, dni, godziny do tego koncertu i doczekałam się.
Kto mojego bloga czyta od dawna i regularnie to wie, że nie tak całkiem dawno, bo w 2013r. byłam na jej koncercie solowym w Krakowie. Dzisiejszy też piękny był (może nawet piękniejszy, bo sceneria tarnowskiego Rynku w dodatku przy tak ładnej pogodzie, tworzy dobry klimat i sprzyja takim wydarzeniom).
Ponieważ po tamtym koncercie jakoś nie przyszło mi do głowy żeby zabiegać o podpis Kaśki na płycie, o chwilę rozmowy, więc tym razem pomyślałam, że nie odpuszczę. Obiegłyśmy więc po koncercie cały Rynek (bo jakieś barierki były i takie tam). Ruda jakieś hece robiła niczym Wyra w Kluszkowcach, że nogę skręci, że buty ma niewygodne (i to mówi ta, co przeszła trase giga w Polańczyku w butach z blokami, targając rower co ważył pewnie ze 20 kg!).
Wypuścić ją w jakieś normalne ludzkie warunki o od razu się gubi:).
Ona musi mieć trudno, długo i ekstremalnie wtedy się czuje dopiero dobrze. No, ale udało nam się w końcu dotrzeć do miejsca, gdzie można było kilka słów zamienić z Panią Katarzyną. Udało się dostać autograf i zrobić pamiątkowe jakże cenne fotografie.
W imieniu Sufy (który przecież Kaśkę bardzo lubi i szanuje) powiedziałam jej, że mój kolega bardzo chce poznać jej choreografa. Zamarła. Popatrzyła na mnie tak, jak na Kingę tę z TVN, nazwiska zapomniałam, która kiedyś z nią wywiad przeprowadzała (a uwierzcie Kinga ta mądrych pytań jej nie zadawała). Popatrzyła i powiedziała… to nie fair… nie każdy ma dryg do tańca…
Ktoś powiedział, że to chamskie było… a przecież…. Ja w żadnym razie idolki mojej urazić nie chciałam, bo my z Sufą naprawdę podziwiamy jej choreografię.
Ponieważ ja np. uważam, że tak znakomicie robić COŚ z niczego, robić coś prawie się nie ruszając (tzn. ruszając jedynie ramionami, głową), oraz robiąc przefantastyczne miny, to jest naprawdę COŚ. W żadnym tam wypadku nie chciałam Pani Kaśki urazić, i teraz martwię się, że może przykro jej się zrobiło???? Ale jednak liczę na jej poczucie humoru, bo wiem, że takie posiada.
Pani KASIU… ja uwielbiam patrzeć na te Pani ruchy i miny i za nic nie chciałabym żeby Pani jakieś tańce odstawiała!
Tak więc Sufa – nazwiska choreografa nie znam… ale wszystko dokładnie oglądałam, kodowałam, notowałam i wszystko Ci pokażę na następnym spotkaniu sekcji tanecznej GTA.
Ufff… ale to już było… Skończyło się.
Pięknie było i tyle.
Szkoda, że się skończyło.
Ale na szczęście są płyty. Można słuchać i słuchać, wsłuchiwać się w teksty, bo do nich Kaśka ma dryg niesamowity.
Z Rudą na mieście © Iza
MIasto Tarnów © Iza
Kaśka Nosowska z naszym Gomolątkiem © Iza
Na tarnowskiej scenie © Iza
Moja ulubiona piosenka z ostatniej solowej płyty „Osiem”. Uwielbiam.
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 25 czerwca 2015
Na przemyśl!!! ( z Rudą tą z GTA)
Ponieważ jeszcze wraz z Rudą (tą z Gomoli) jeszcze jakoś tam „kulamy się” po tych maratonowych trasach pomimo zmęczenia materiału i wieku już prawie balzakowskiego, to wypada od czasu do czasu coś potrenować.
No więc tak sobie postanowiłyśmy, że razem będziemy to robić od czasu do czasu, bo jak się nie chce razem, to jakoś bardziej się chce.
Ruda wymyśliła wczoraj, że pojedziemy „na przemyśl”, co miała na myśli, sama chyba nie wiedziała, ale że chciała na przemyśl to pojechałyśmy. Zaczęłyśmy przez Buczynę, potem trochę nad Dunajcem, a tam takie cuda….
Makowe pole © Iza
Dojechałyśmy do Czchowa cały czas wzdłuż Dunajca. Na nas-weterankach ten szlak niebieski wielkiego wrażenia już nie robi, ale jest wyjątkowej urody.
Poza tym jak trening to trening – skupiałyśmy się (zwłaszcza w pierwszej fazie jazdy, na jeździe samej, a nie na widokach) i do Czchowa dojechałyśmy ze średnią 25 km/h, więc tylko odrobinę gorszą niż tydzień temu, kiedy jechałam sama.
Czchowski ogródek grzybowy © Iza
Tym razem śmiały plan miałam, że po drodze do przemyśla, skoczymy jeszcze na Habalinę, bo dawno tam nie byłam, a podjazd to słuszny, taki górsko-leśny a widoki z góry pierwszorzędne. No to rozpoczęłyśmy zmagania z Habaliną.
Rudej zmagania z Habaliną © Iza
Widok z Habaliny © Iza
Moje sampoczucie rowerowe było gorsze niż tydzień temu i gorzej mi się jechało, zwłaszcza podjeżdżało, no ale jakoś się wturlałam.
.
Ruda i mniej Ruda (bardziej siwa) na Habalinie © Iza
Jeśli się nie mylę (a chyba nie) to właśnie pasmo Radziejowej, które oczywiście widać też z bliższych okolic Tarnowa, ale jednak stąd było jakby bliżej, no bo było bliżej o jakieś 25 km.
Pasmo Radziejowej © Iza
No i na koniec dojechałyśmy do przemyśla i ujrzałyśmy tradycyjną architekturę przemyską.
Tradycyjna architektura przemyska © Iza
(tak naprawdę to architektura tarnowsko - powiatowa).
Rudej (tej z Gomoli) bardzo dziękuję za nowatorski pomysł jazdy do przemyśla. Nie ma to jak jechać w jakieś nowe miejsce.
W maju do Przemyśla jechać nie chciała, to pewnie stąd to nagłe pragnienie.
Ciekawe co wymyśli następnym razem?
Byleby nie Gdańsk, bo możemy nie obrócić przed zmrokiem.
W Strzyżowie jeden człowiek powiedział nam, że Bartek Janowski z tym miśkiem w Polańczyku, to żartował. Zaprotestowałyśmy (chociaż miśka na trasie nie spotkałyśmy), ale parę dni po maratonie słyszałyśmy w Radiu Kraków, że niedźwiedź Iwo, co jest śledzony przez jakieś tajne służby i biega z nadajnikiem (nawet na Węgry był zaszedł), zawitał w Bieszczady.
Oto dowód, że Bartek prawdę mówił. Wisi u mnie na lodówce w pracy.
A jednak tam był © Iza
A jutro z Rudą co ma również ksywę Idziemy na miasto – idziemy na miasto. Będzie się działo.
No więc tak sobie postanowiłyśmy, że razem będziemy to robić od czasu do czasu, bo jak się nie chce razem, to jakoś bardziej się chce.
Ruda wymyśliła wczoraj, że pojedziemy „na przemyśl”, co miała na myśli, sama chyba nie wiedziała, ale że chciała na przemyśl to pojechałyśmy. Zaczęłyśmy przez Buczynę, potem trochę nad Dunajcem, a tam takie cuda….
Makowe pole © Iza
Dojechałyśmy do Czchowa cały czas wzdłuż Dunajca. Na nas-weterankach ten szlak niebieski wielkiego wrażenia już nie robi, ale jest wyjątkowej urody.
Poza tym jak trening to trening – skupiałyśmy się (zwłaszcza w pierwszej fazie jazdy, na jeździe samej, a nie na widokach) i do Czchowa dojechałyśmy ze średnią 25 km/h, więc tylko odrobinę gorszą niż tydzień temu, kiedy jechałam sama.
Czchowski ogródek grzybowy © Iza
Tym razem śmiały plan miałam, że po drodze do przemyśla, skoczymy jeszcze na Habalinę, bo dawno tam nie byłam, a podjazd to słuszny, taki górsko-leśny a widoki z góry pierwszorzędne. No to rozpoczęłyśmy zmagania z Habaliną.
Rudej zmagania z Habaliną © Iza
Widok z Habaliny © Iza
Moje sampoczucie rowerowe było gorsze niż tydzień temu i gorzej mi się jechało, zwłaszcza podjeżdżało, no ale jakoś się wturlałam.
.
Ruda i mniej Ruda (bardziej siwa) na Habalinie © Iza
Jeśli się nie mylę (a chyba nie) to właśnie pasmo Radziejowej, które oczywiście widać też z bliższych okolic Tarnowa, ale jednak stąd było jakby bliżej, no bo było bliżej o jakieś 25 km.
Pasmo Radziejowej © Iza
No i na koniec dojechałyśmy do przemyśla i ujrzałyśmy tradycyjną architekturę przemyską.
Tradycyjna architektura przemyska © Iza
(tak naprawdę to architektura tarnowsko - powiatowa).
Rudej (tej z Gomoli) bardzo dziękuję za nowatorski pomysł jazdy do przemyśla. Nie ma to jak jechać w jakieś nowe miejsce.
W maju do Przemyśla jechać nie chciała, to pewnie stąd to nagłe pragnienie.
Ciekawe co wymyśli następnym razem?
Byleby nie Gdańsk, bo możemy nie obrócić przed zmrokiem.
W Strzyżowie jeden człowiek powiedział nam, że Bartek Janowski z tym miśkiem w Polańczyku, to żartował. Zaprotestowałyśmy (chociaż miśka na trasie nie spotkałyśmy), ale parę dni po maratonie słyszałyśmy w Radiu Kraków, że niedźwiedź Iwo, co jest śledzony przez jakieś tajne służby i biega z nadajnikiem (nawet na Węgry był zaszedł), zawitał w Bieszczady.
Oto dowód, że Bartek prawdę mówił. Wisi u mnie na lodówce w pracy.
A jednak tam był © Iza
A jutro z Rudą co ma również ksywę Idziemy na miasto – idziemy na miasto. Będzie się działo.
- DST 85.00km
- Teren 8.00km
- Czas 03:34
- VAVG 23.83km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze