Niedziela, 10 lipca 2016
Mielec-Tarnów
Jechałam znacznie dłużej niż w piątek.
„Winny” był zapewne wiatr, który nie pomagał. Ciężko mi się jechało, walcząc z nim. Do tego Magnus chyba się kończy. Trzeba będzie podjąć decyzję czy go jeszcze reanimować, czy też już się to nie opłaca… Jakoś ciężko mi sobie wyobrazić, żeby go nie mogło być w moim życiu, więc może będę reanimować na następny sezon? Zobaczymy. A Mielcu przyjemny spacer z Agą. Trochę przeszłyśmy się po Mielcu. M.in. szłyśmy obok mojego Ogólniaka. Dawno mnie tam nie było.
Z Agą na spacerze © Iza
Chilout mielecki © Iza
„Winny” był zapewne wiatr, który nie pomagał. Ciężko mi się jechało, walcząc z nim. Do tego Magnus chyba się kończy. Trzeba będzie podjąć decyzję czy go jeszcze reanimować, czy też już się to nie opłaca… Jakoś ciężko mi sobie wyobrazić, żeby go nie mogło być w moim życiu, więc może będę reanimować na następny sezon? Zobaczymy. A Mielcu przyjemny spacer z Agą. Trochę przeszłyśmy się po Mielcu. M.in. szłyśmy obok mojego Ogólniaka. Dawno mnie tam nie było.
Z Agą na spacerze © Iza
Chilout mielecki © Iza
- DST 57.00km
- Czas 02:26
- VAVG 23.42km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 8 lipca 2016
Migrena:(
Chyba było "z wiatrem" bo coś podejrzanie łatwo mi się jechało.
Jakoś tak po połowie drogi nadeszła moja "ukochana" migrena. Aura.. starałam się jechać i za bardzo nie rozglądać... ciężko było.
W Radomyślu zrobiłam przerwę, zjadłam banana, posiedziałam z zamkniętymi oczami i pojechałam dalej. Nie było łatwo, ale dojechałam.
Jadąc myślałam o tym jak byłam w stanie dojeżdżać na maratonach do mety, kiedy dopadało mnie to "dziadostwo".
Wieczór i sobota na mocnych tabletkach przeciwbólowych:(.
Jakoś tak po połowie drogi nadeszła moja "ukochana" migrena. Aura.. starałam się jechać i za bardzo nie rozglądać... ciężko było.
W Radomyślu zrobiłam przerwę, zjadłam banana, posiedziałam z zamkniętymi oczami i pojechałam dalej. Nie było łatwo, ale dojechałam.
Jadąc myślałam o tym jak byłam w stanie dojeżdżać na maratonach do mety, kiedy dopadało mnie to "dziadostwo".
Wieczór i sobota na mocnych tabletkach przeciwbólowych:(.
- DST 57.00km
- Czas 02:15
- VAVG 25.33km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 5 lipca 2016
Rowerowy chillout
Chillout.. takie angielskie słówko.
Ładne, aczkolwiek szukałam polskiego odpowiednika, czegoś co mogłoby je zastąpić .
Relaks? Nie. Nieładne. Takie twarde, nie kojarzy się z odpoczynkiem.
Błogość? Nasycenie spokojem?
Patrzę sobie jak „chillout” zatacza coraz szersze kręgi. I dobrze. Ludzie powinni umieć zatrzymać się. Odpocząć, porozmawiać z drugim człowiekiem, popatrzeć na świat. Nie zapominać o uważności na świat, na drugiego człowieka, podelektować się spokojem, ciszą, przyrodą.
Mościce. Obok „Domu Kultury” (ciągle zapominam jak brzmi oficjalna nazwa tej instytucji) leżaki, na nich odpoczywają ludzie, na trawie kocyk , dziewczyny siedzą. Myślę sobie: o proszę jaki chillout. Faaaajjjnnnniiiiieeeeeeeeee…..
I przypomina mi się, że my z Agą taki chillout uprawiałyśmy będąc dziećmi. Przed blokiem było asfaltowe podwórko, „za blokiem” (tak się mówiło: idę za blok), był trawnik i drzewa. Teraz Pani Hajdukowa uprawia tam ogródek, ale wtedy była trawa, więc z Agą rozkładałyśmy kocyk.
Co tam robiłyśmy? Nie wiem, nie pamiętam, to było w czasach tak starożytnych, że po prostu nie pamiętam. Potem kiedy byłyśmy już za „stare” na taki chillout (nie wypadało już leżeć na kocyku „za blokiem”), przeniosłyśmy się na basen. Tam nie było chilloutu, tam była szaleńskość.
Z chilloutem kojarzy mi się Anna Maria Jopek. Ela, moja kochana, dzięki której słucham AMJ, przywiozła mi całą stertę płyt. Chilloutowe jest teraz moje jeżdżenie na rowerze. Tak, właśnie tak. Wczoraj w środku Lasu spotkałam koleżankę. Kiedyś prawie w ogóle nie jeździła na rowerze, dzisiaj „gna” tak, że pewnie na płaskim ciężko byłoby mi dotrzymać jej koła.
Pomyślałam: kiedyś tak jeździłam… Kiedyś.
I świat często mijał pewnie niedostrzeżony. Teraz jeżdżę wolniej, dostojniej i więcej widzę. Dzięki temu. Wszystko ma swój czas. Tamto jeżdżenie miało sens, bo chciałam jeździć w zawodach. I zawody miały sens, bo przynosiły RADOŚĆ, SZCZĘŚCIE. Pomimo zmęczenia było w nich coś z chilloutu.
Dzisiaj jest jeszcze inaczej.
Pojechałam podjazdem do Rychwałdu czyli na Wał. Uwielbiam ten podjazd chociaż asfaltowy, chociaż auta dość często jeżdżą, a jednak on ma klimat górskich podjazdów i jest jednym z najdłuższych w okolicy. Te drzewa, te wzgórza… Bajka po prostu. Wolność, zapachy i wszystko naraz. Zjeżdżając z góry skręciłam do przysiółka Staszówki. Zjechałam w dół, a potem podjechałam sobie tym podjazdem. Kilometr, niespecjalnie trudno, ale warto spróbować. Jak tam trafić? Droga do Tuchowa (ta po tej stronie Białej gdzie jedzie się do Cm. Legionistów) i po prawej stronie mały cmentarzyk wojenny, chyba nr 172) i do góry! Powodzenia. A tak w ogóle dosyć fajnie mi się podjeżdżało. Jakoś tak w miarę lekko, jak na tak małą ilośc km wykręconych w tym roku. Oj to będzie chyba rekordowo „niski” rok pod względem kilometrów na rowerze. Pewnie „dociągnę” do 3 tys. i to będzie tyle. A może trochę więcej? Zobaczymy.
Ładne, aczkolwiek szukałam polskiego odpowiednika, czegoś co mogłoby je zastąpić .
Relaks? Nie. Nieładne. Takie twarde, nie kojarzy się z odpoczynkiem.
Błogość? Nasycenie spokojem?
Patrzę sobie jak „chillout” zatacza coraz szersze kręgi. I dobrze. Ludzie powinni umieć zatrzymać się. Odpocząć, porozmawiać z drugim człowiekiem, popatrzeć na świat. Nie zapominać o uważności na świat, na drugiego człowieka, podelektować się spokojem, ciszą, przyrodą.
Mościce. Obok „Domu Kultury” (ciągle zapominam jak brzmi oficjalna nazwa tej instytucji) leżaki, na nich odpoczywają ludzie, na trawie kocyk , dziewczyny siedzą. Myślę sobie: o proszę jaki chillout. Faaaajjjnnnniiiiieeeeeeeeee…..
I przypomina mi się, że my z Agą taki chillout uprawiałyśmy będąc dziećmi. Przed blokiem było asfaltowe podwórko, „za blokiem” (tak się mówiło: idę za blok), był trawnik i drzewa. Teraz Pani Hajdukowa uprawia tam ogródek, ale wtedy była trawa, więc z Agą rozkładałyśmy kocyk.
Co tam robiłyśmy? Nie wiem, nie pamiętam, to było w czasach tak starożytnych, że po prostu nie pamiętam. Potem kiedy byłyśmy już za „stare” na taki chillout (nie wypadało już leżeć na kocyku „za blokiem”), przeniosłyśmy się na basen. Tam nie było chilloutu, tam była szaleńskość.
Z chilloutem kojarzy mi się Anna Maria Jopek. Ela, moja kochana, dzięki której słucham AMJ, przywiozła mi całą stertę płyt. Chilloutowe jest teraz moje jeżdżenie na rowerze. Tak, właśnie tak. Wczoraj w środku Lasu spotkałam koleżankę. Kiedyś prawie w ogóle nie jeździła na rowerze, dzisiaj „gna” tak, że pewnie na płaskim ciężko byłoby mi dotrzymać jej koła.
Pomyślałam: kiedyś tak jeździłam… Kiedyś.
I świat często mijał pewnie niedostrzeżony. Teraz jeżdżę wolniej, dostojniej i więcej widzę. Dzięki temu. Wszystko ma swój czas. Tamto jeżdżenie miało sens, bo chciałam jeździć w zawodach. I zawody miały sens, bo przynosiły RADOŚĆ, SZCZĘŚCIE. Pomimo zmęczenia było w nich coś z chilloutu.
Dzisiaj jest jeszcze inaczej.
Pojechałam podjazdem do Rychwałdu czyli na Wał. Uwielbiam ten podjazd chociaż asfaltowy, chociaż auta dość często jeżdżą, a jednak on ma klimat górskich podjazdów i jest jednym z najdłuższych w okolicy. Te drzewa, te wzgórza… Bajka po prostu. Wolność, zapachy i wszystko naraz. Zjeżdżając z góry skręciłam do przysiółka Staszówki. Zjechałam w dół, a potem podjechałam sobie tym podjazdem. Kilometr, niespecjalnie trudno, ale warto spróbować. Jak tam trafić? Droga do Tuchowa (ta po tej stronie Białej gdzie jedzie się do Cm. Legionistów) i po prawej stronie mały cmentarzyk wojenny, chyba nr 172) i do góry! Powodzenia. A tak w ogóle dosyć fajnie mi się podjeżdżało. Jakoś tak w miarę lekko, jak na tak małą ilośc km wykręconych w tym roku. Oj to będzie chyba rekordowo „niski” rok pod względem kilometrów na rowerze. Pewnie „dociągnę” do 3 tys. i to będzie tyle. A może trochę więcej? Zobaczymy.
Rzeka Biała © Iza
Rzeka Biała © Iza
- DST 42.00km
- Czas 01:55
- VAVG 21.91km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 4 lipca 2016
Weekend
Najpierw było kibicowanie. Na mecz czwartkowy czekałam bardzo. Bardzo.
Smutek był wielki. Na szczęście tego rodzaju smutek dość szybko mija.
Kibicowanie © Iza
Ela i Franek z Czarownicą w tle © Iza
Ela i ja © Iza
Ela i Grzybek:) © Iza
Franek i ja © Iza
Ela i ja © Iza
FRanek pod Cafe Tramwaj © Iza
Babcia i Franek © Iza
Dzisiaj krótka jazda Po Lesie Radłowskim. Nie chciało mi się wyjeżdżać w ogóle, ale nie byłam od srody na rowerze, więc stwierdziłam, ze czas rozruszać kości. Ale na góry byłam jakoś nastawiona na NIE. Pojechałam do Lasu i spotkałam Alę i Alka.
Smutek był wielki. Na szczęście tego rodzaju smutek dość szybko mija.
Kibicowanie © Iza
Potem nadszedł weekend. Weekend bez roweru, ponieważ miałam gości ze Śląska, Elę i jej wnuka Franka.
Bawiliśmy się świetnie.
W piątek po południu długiiii spacer po Tarnowie. Najpierw obiad w restauracji Pyza (ciekawy wystrój), potem lody u Kudelskiego, Runek, Katedra, Katedralna, Żydowska, Bima, Wałowa…
Chyba nigdy jeszcze nie patrzyłam na moje miasto z taką uważnością. Z przewodnikiem w ręku (czytałam o co ciekawszych budowlach). Zobaczyłam wiele zakątków, których zwykle nie zauważam…
Tak rzadko spaceruję po tym pięknym mieście. Szkoda. Może trzeba to zmienić?
W sobotę wyjazd do Ciężkowic, do Skamieniałego Miasta. I to byłą prawdziwa frajda dla Franka. O Skamieniałym Mieście pisać nie będę, bo już pisałam i filmiki były. Powiem tylko tyle, że szliśmy z Rynku ul. Tysiąclecia do wejścia do wąwozu Czarownic, gdzie jest wodpospad. Co za cudowna, sielska, spokojna ulica z zadbanymi domami, ogrodami. Po prostu.. tam czuło się takie spokojne życie…(chociaż może ono wcale spokojne nie jest?). Nie wiem, nie potrafię tego określić słowami… ale idąc tą ulicą pomyślałam: to zdecydowanie mogłaby być MOJA ulica.
W sobotę wyjazd do Ciężkowic, do Skamieniałego Miasta. I to byłą prawdziwa frajda dla Franka. O Skamieniałym Mieście pisać nie będę, bo już pisałam i filmiki były. Powiem tylko tyle, że szliśmy z Rynku ul. Tysiąclecia do wejścia do wąwozu Czarownic, gdzie jest wodpospad. Co za cudowna, sielska, spokojna ulica z zadbanymi domami, ogrodami. Po prostu.. tam czuło się takie spokojne życie…(chociaż może ono wcale spokojne nie jest?). Nie wiem, nie potrafię tego określić słowami… ale idąc tą ulicą pomyślałam: to zdecydowanie mogłaby być MOJA ulica.
Ela i Franek z Czarownicą w tle © Iza
Ela i ja © Iza
Ela i Grzybek:) © Iza
Franek i ja © Iza
Ela i ja © Iza
FRanek pod Cafe Tramwaj © Iza
Babcia i Franek © Iza
Dzisiaj krótka jazda Po Lesie Radłowskim. Nie chciało mi się wyjeżdżać w ogóle, ale nie byłam od srody na rowerze, więc stwierdziłam, ze czas rozruszać kości. Ale na góry byłam jakoś nastawiona na NIE. Pojechałam do Lasu i spotkałam Alę i Alka.
- DST 39.00km
- Teren 15.00km
- Czas 01:48
- VAVG 21.67km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 29 czerwca 2016
Wyzwanie
Niektórzy deklarują, że jak Polsce się powiedzie w Euro jeszcze bardziej, to zrobią sobie fryzurę na Pazdana.
No niestety tego zadeklarować nie mogę. Mam zbyt duże i odstające uszy:).
Ale.. wymyśliłam sobie takie wyzwanie – jak sprostam to Polska wygra z Portugalią. 3 x Golgota miała być. Kto zna Golgotę, to wie, że 3 x to nie byle co. Wyzwanie i wysiłek. Wyjechałam wczoraj więc pełna determinacji. Noga podawała, optymizm i wiara były. Dojechałam do Golgoty, wrzucam młyneczek (bo tylko tak jestem w stanie tam wjechać) i co.. i nic… kręcę w miejscu, nie zrzuciła franca przerzutka, patrzę co jest: łańcuch za kasetą. Hm… próbuję wyciągnąć, cholera za nic wyjść nie chce. Wyjęłam co miałam (łyżki do opon) i się mocuję. Umorusałam się lepiej niż niejeden mechanik przy pracy. Szlag, no nie chce ruszyć. W końcu po długich zmaganiach udało się. Uparta jestem, więc próbuję jeszcze raz, bo przecież Polska musi wygrać mecz, a ja musze pomóc. Znowu to samo. I znowu dużo mnie kosztowało, żeby ten łańcuch zza kasety wydobyć. Udało się. Więc jeszcze jedna próba i znowu to samo. No Magnus staruszek się zbuntował, widocznie z trwogą myślał o Golgocie x 3 i zaprotestował. I pół godziny wyciągania. Ręce brudne, paznokcie brudne tak, że od razu myśl: i jak ja jutro do pracy pójdę???
Przecież za nic tego nie domyje. Nogi umorusane, gomolowy mundurek umorusany, późno już, 19, a ja 15 km od domu i co? No, ale „drę” ten łańcuch bo uparta jestem i zawzięta. Wydarłam.
Trzeba było jednak wrócić do domu, ryzyko zbyt wielkie było, że noc mnie zastanie, a ja będę wędrować z Dąbrówki Szczepanowskiej do Tarnowa sobie.
Wróciłam do domu wściekła. Bo jak to tak: jak Polska ma wygrać z Portugalią skoro ja Golgoty nie zrobiłam??? Już w drodze powrotnej pomyślałam: no ok, trudno, kijem Wisły nie zawrócę, przerzutki do jutra nie naprawię, to w zastępstwie jako, że na średniej działa zrobię jutro Lubinkę… x 6. Nie to samo, ale jednak też wysiłek i wyzwanie.
Gorąco było dzisiaj, ja zmęczona po pracy, ale kiedy opowiadałam dziewczynom w pracy, jakie mnie nieszczęście spotkało, jęknęły:
- No nie Iza, to po co takie wyzwania wymyślasz? Jak się Polsce nie uda, to będzie Twoja wina, tak jak wszystko jest winą Tuska, tak będzie przegraną Twoją winą.
Na to pozwolić nie mogłam. Zrobiłam tę Lubinkę 6 razy i przekonałam się, że jednak jednak pomimo, że zmęczona i nie najmłodsza już, jestem w stanie jeszcze ciężki trening zrobić. No więc tak.. moje nogi zrobiły co miały, a teraz wszystko w nogach polskich piłkarzy. Do boju Polsko!
No niestety tego zadeklarować nie mogę. Mam zbyt duże i odstające uszy:).
Ale.. wymyśliłam sobie takie wyzwanie – jak sprostam to Polska wygra z Portugalią. 3 x Golgota miała być. Kto zna Golgotę, to wie, że 3 x to nie byle co. Wyzwanie i wysiłek. Wyjechałam wczoraj więc pełna determinacji. Noga podawała, optymizm i wiara były. Dojechałam do Golgoty, wrzucam młyneczek (bo tylko tak jestem w stanie tam wjechać) i co.. i nic… kręcę w miejscu, nie zrzuciła franca przerzutka, patrzę co jest: łańcuch za kasetą. Hm… próbuję wyciągnąć, cholera za nic wyjść nie chce. Wyjęłam co miałam (łyżki do opon) i się mocuję. Umorusałam się lepiej niż niejeden mechanik przy pracy. Szlag, no nie chce ruszyć. W końcu po długich zmaganiach udało się. Uparta jestem, więc próbuję jeszcze raz, bo przecież Polska musi wygrać mecz, a ja musze pomóc. Znowu to samo. I znowu dużo mnie kosztowało, żeby ten łańcuch zza kasety wydobyć. Udało się. Więc jeszcze jedna próba i znowu to samo. No Magnus staruszek się zbuntował, widocznie z trwogą myślał o Golgocie x 3 i zaprotestował. I pół godziny wyciągania. Ręce brudne, paznokcie brudne tak, że od razu myśl: i jak ja jutro do pracy pójdę???
Przecież za nic tego nie domyje. Nogi umorusane, gomolowy mundurek umorusany, późno już, 19, a ja 15 km od domu i co? No, ale „drę” ten łańcuch bo uparta jestem i zawzięta. Wydarłam.
Trzeba było jednak wrócić do domu, ryzyko zbyt wielkie było, że noc mnie zastanie, a ja będę wędrować z Dąbrówki Szczepanowskiej do Tarnowa sobie.
Wróciłam do domu wściekła. Bo jak to tak: jak Polska ma wygrać z Portugalią skoro ja Golgoty nie zrobiłam??? Już w drodze powrotnej pomyślałam: no ok, trudno, kijem Wisły nie zawrócę, przerzutki do jutra nie naprawię, to w zastępstwie jako, że na średniej działa zrobię jutro Lubinkę… x 6. Nie to samo, ale jednak też wysiłek i wyzwanie.
Gorąco było dzisiaj, ja zmęczona po pracy, ale kiedy opowiadałam dziewczynom w pracy, jakie mnie nieszczęście spotkało, jęknęły:
- No nie Iza, to po co takie wyzwania wymyślasz? Jak się Polsce nie uda, to będzie Twoja wina, tak jak wszystko jest winą Tuska, tak będzie przegraną Twoją winą.
Na to pozwolić nie mogłam. Zrobiłam tę Lubinkę 6 razy i przekonałam się, że jednak jednak pomimo, że zmęczona i nie najmłodsza już, jestem w stanie jeszcze ciężki trening zrobić. No więc tak.. moje nogi zrobiły co miały, a teraz wszystko w nogach polskich piłkarzy. Do boju Polsko!
- DST 40.00km
- Czas 02:15
- VAVG 17.78km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 28 czerwca 2016
Awaria
- DST 37.00km
- Czas 01:40
- VAVG 22.20km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 26 czerwca 2016
Mielec-Tarnów
Powrót z oddechem burzy na plecach. Po burzy w Mielcu, chwilowo zrobiło się chłodniej, ale kiedy wyjechałam za Mielec, wyszło słońce i wróciła „duchota”.
Ciężko mi się jechało… wiatr mocno utrudniał zadanie.
Mielec ul. Mickiewicza © Iza
Mielec Rynek © Iza
Mielec ul. Mickiewicza © Iza
Mielec Rynek © Iza
- DST 57.00km
- Czas 02:29
- VAVG 22.95km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 24 czerwca 2016
Tarnów - Mielec
Wyjechałam z domu o 7.20 tak aby jak najmniej "poczuć" upał. Pierwsza godzina ok, do tego trochę wiatru, druga już w upale.
Nareszcie zmieniłam opony w Magnusie, na wąskie i bardziej lajtowe.
Jeździ się leżej, ale jakoś nie przełozyło się to na szybkość. Może to upał, może wiatr, a może po prostu moja niedyspozycja?
Chociaż miałąm wrazenie, ze jedzie mi sie bardzo dobrze.
Nareszcie zmieniłam opony w Magnusie, na wąskie i bardziej lajtowe.
Jeździ się leżej, ale jakoś nie przełozyło się to na szybkość. Może to upał, może wiatr, a może po prostu moja niedyspozycja?
Chociaż miałąm wrazenie, ze jedzie mi sie bardzo dobrze.
- DST 57.00km
- Czas 02:20
- VAVG 24.43km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 23 czerwca 2016
Gdańsk
Podróż do Gdańska wymyśliłam sobie kilka miesięcy temu kiedy dowiedziałam się, że z Tarnowa do Gdańska jeździ pendolino. 6 godzin i jestem w Gdańsku. Nad morzem, na którym ostatni raz byłam w 2012r. (ale to było Morze Tyrreńskie). Bałtyk to dłuższa przerwa.
Dzień pierwszy
Wsiadamy do pendolino. Pociąg nie ma przedziałów, więc jest dość głośno. I od razu są problemy. W miejscach gdzie siedzą Natalia i Marta cieknie z klimatyzacji. Pociąg sunie bezszelestnie, nie czuje się kompletnie prędkości. Mijamy Kraków, potem Warszawa (rzut oka na Stadion Narodowy), potem już kompletnie nieznane mi tereny. Im bliżej Gdańska tym pogoda bardziej się zmienia. Nie ma już śladu po upale, który był w Tarnowie. Nie ma słońca i zaczyna padać. Kiedy dojeżdżamy do Gdańska po prostu leje. Na dworcu wyciągamy przeciwdeszczowe kurtki. Dojeżdżamy do naszej kwatery, przestaje padać. Pokój jest bardzo przyjemny, ładny i przestronny. Jest dobrze.
Jedziemy „na miasto”, na obiad. Gdańska Starówka zapiera dech w piersiach. W restauracji nad Mołtawą jemy pyszną rybę i rozmawiamy z Norwegami (stolik obok).
Potem jedziemy do Brzeźna, przywitać się z morzem. Wychodzi słońce, jest dość ciepło. W sam raz na wieczorny spacer. Wruszenie, emocje, łzy pod powiekami. Mam tak zawsze, kiedy widzę morze.
Dzień drugi
Postanawiamy wypożyczyć rowery i przejechać się nad morze. Wybieramy Westerplatte, żeby przy okazji coś zobaczyć. Wypożyczamy rowery – mówię do pracownika wypożyczalni: ale nie mamy pompki, dętki, a jak się coś stanie?
Nie lubię tak jeździć, wiem, że to przyciąga różne zdarzenia.
Znalezienie ścieżki prowadzącej na Westerplatte zajmuje nam chyba co najmniej z godzinę. Kluczymy po mieście, trafiamy przy okazji pod Stocznię Gdańską.
Przebijamy się przez Starówkę, w końcu trafiamy na ścieżkę. Teraz powinno być już łatwo, ale … nie jest…. Ścieżka bowiem w pewnym momencie skręca w lewo, ale my o tym nie wiemy (że tam powinniśmy skręcić) i jedziemy prosto.
Coś się nam jednak nie podoba i pytamy o drogę jakiegoś kolarza. Okazuje się, że musimy wrócić. Przy okazji gonię kolarza na moim mieszczuchu – udaje się:) (ale pewnie dlatego, że zbyt szybko nie jechał).
Dojeżdżamy nad morze. Jest pięknie, słonecznie, żyć nie umierać. Bożena z Natalią nie chcą jechać dalej, więc ruszamy z Martą. Przejeżdżamy jakieś 500 m i nagle słyszę charakterystyczny dźwięk. No tak.. kicha z przodu. Bezradność. Złość, ze nie dojadę na Westerplatte.
Jestem dość daleko od centrum, okazuje się, że to nie tylko dętka, ale rozcięta opona. Na szczęście jest autobus, wsiadam więc wraz z rowerem, wracam do centrum, dziewczyny wracają rowerami, po obiedzie. Ja spokojnie spaceruję po Starówce i jem obiad.
Wieczorem wracamy na miasto na kolację i oglądamy Gdańsk nocą.
Dzień trzeci
Jedziemy do Sopotu. Pogoda piękna. Upał. Molo w Sopocie robi wrażenie. Siedzimy nad morzem. Jemy obiad nad morzem, a potem plażą kilka kilometrów dochodzimy do Brzeźna i wracamy na miejsce tramwajem. Tak zleciał cały dzień.
Dzień czwarty
Jedziemy na Stogi, pożegnać się z morzem, ale pogoda płata figla. Jest ciepło, ale słonce za chmurami. Spacer nad morzem, trochę posiadówki. Pusta plaża przypomina mi kadry z filmu Konwickiego „Ostatni dzień lata”. Jest cudownie.
Wracamy do miasta. Spacer po Starówce i przyglądanie się przepieknym kamienicom. Robią na mnie ogromne wrażenie. Pijemy kawę i jem przepyszną cytrynową tartę (do dzisiaj wspominam jej smak). Spacerujemy ulicą Mariacką (zjawiskowa).
Wchodzimy z Martą do Bazyliki Mariackiej.
Monumentalna, zjawiskowa. Przepiękne obrazy, rzeźby w środku. Niesamowite organy. Chodzę po niej nie wierząc, ze widzę takie cuda.
Jemy obiad na Starówce i .. już na dworzec. Pendolino odjeżdża o 16.58.
Jestem szczęśliwa, że mogłam jechać. Krótko ale intensywnie. Odpoczynek od codzienności. Święto w życiu. Cudnie.
Dzień pierwszy
Wsiadamy do pendolino. Pociąg nie ma przedziałów, więc jest dość głośno. I od razu są problemy. W miejscach gdzie siedzą Natalia i Marta cieknie z klimatyzacji. Pociąg sunie bezszelestnie, nie czuje się kompletnie prędkości. Mijamy Kraków, potem Warszawa (rzut oka na Stadion Narodowy), potem już kompletnie nieznane mi tereny. Im bliżej Gdańska tym pogoda bardziej się zmienia. Nie ma już śladu po upale, który był w Tarnowie. Nie ma słońca i zaczyna padać. Kiedy dojeżdżamy do Gdańska po prostu leje. Na dworcu wyciągamy przeciwdeszczowe kurtki. Dojeżdżamy do naszej kwatery, przestaje padać. Pokój jest bardzo przyjemny, ładny i przestronny. Jest dobrze.
Jedziemy „na miasto”, na obiad. Gdańska Starówka zapiera dech w piersiach. W restauracji nad Mołtawą jemy pyszną rybę i rozmawiamy z Norwegami (stolik obok).
Potem jedziemy do Brzeźna, przywitać się z morzem. Wychodzi słońce, jest dość ciepło. W sam raz na wieczorny spacer. Wruszenie, emocje, łzy pod powiekami. Mam tak zawsze, kiedy widzę morze.
Dzień drugi
Postanawiamy wypożyczyć rowery i przejechać się nad morze. Wybieramy Westerplatte, żeby przy okazji coś zobaczyć. Wypożyczamy rowery – mówię do pracownika wypożyczalni: ale nie mamy pompki, dętki, a jak się coś stanie?
Nie lubię tak jeździć, wiem, że to przyciąga różne zdarzenia.
Znalezienie ścieżki prowadzącej na Westerplatte zajmuje nam chyba co najmniej z godzinę. Kluczymy po mieście, trafiamy przy okazji pod Stocznię Gdańską.
Przebijamy się przez Starówkę, w końcu trafiamy na ścieżkę. Teraz powinno być już łatwo, ale … nie jest…. Ścieżka bowiem w pewnym momencie skręca w lewo, ale my o tym nie wiemy (że tam powinniśmy skręcić) i jedziemy prosto.
Coś się nam jednak nie podoba i pytamy o drogę jakiegoś kolarza. Okazuje się, że musimy wrócić. Przy okazji gonię kolarza na moim mieszczuchu – udaje się:) (ale pewnie dlatego, że zbyt szybko nie jechał).
Dojeżdżamy nad morze. Jest pięknie, słonecznie, żyć nie umierać. Bożena z Natalią nie chcą jechać dalej, więc ruszamy z Martą. Przejeżdżamy jakieś 500 m i nagle słyszę charakterystyczny dźwięk. No tak.. kicha z przodu. Bezradność. Złość, ze nie dojadę na Westerplatte.
Jestem dość daleko od centrum, okazuje się, że to nie tylko dętka, ale rozcięta opona. Na szczęście jest autobus, wsiadam więc wraz z rowerem, wracam do centrum, dziewczyny wracają rowerami, po obiedzie. Ja spokojnie spaceruję po Starówce i jem obiad.
Wieczorem wracamy na miasto na kolację i oglądamy Gdańsk nocą.
Dzień trzeci
Jedziemy do Sopotu. Pogoda piękna. Upał. Molo w Sopocie robi wrażenie. Siedzimy nad morzem. Jemy obiad nad morzem, a potem plażą kilka kilometrów dochodzimy do Brzeźna i wracamy na miejsce tramwajem. Tak zleciał cały dzień.
Dzień czwarty
Jedziemy na Stogi, pożegnać się z morzem, ale pogoda płata figla. Jest ciepło, ale słonce za chmurami. Spacer nad morzem, trochę posiadówki. Pusta plaża przypomina mi kadry z filmu Konwickiego „Ostatni dzień lata”. Jest cudownie.
Wracamy do miasta. Spacer po Starówce i przyglądanie się przepieknym kamienicom. Robią na mnie ogromne wrażenie. Pijemy kawę i jem przepyszną cytrynową tartę (do dzisiaj wspominam jej smak). Spacerujemy ulicą Mariacką (zjawiskowa).
Wchodzimy z Martą do Bazyliki Mariackiej.
Monumentalna, zjawiskowa. Przepiękne obrazy, rzeźby w środku. Niesamowite organy. Chodzę po niej nie wierząc, ze widzę takie cuda.
Jemy obiad na Starówce i .. już na dworzec. Pendolino odjeżdża o 16.58.
Jestem szczęśliwa, że mogłam jechać. Krótko ale intensywnie. Odpoczynek od codzienności. Święto w życiu. Cudnie.
Nad morzem z Martą i Natalią © Iza
Nad Mołtawą nocą © Iza
Robert w Gdańsku:) © Iza
Kamienice © Iza
Na sopockim molo © Iza
Starówka nocą © Iza
Kamienice raz jeszcze © Iza
Nad morzem z Natą i Martą © Iza
Ratusz wieczorem © Iza
Ratusz nocą © Iza
Z Bożeną w Brzeźnie © Iza
Nad morzem © Iza
W Bazylice Miariackiej © Iza
Cudne kamienice © Iza
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 22 czerwca 2016
Brzanka
Urlop. Tak długo wyczekiwany, wytęskniony.
Gorąco, ale pomimo tego postanowiłam czas wykorzystać dobrze. Postanowiłam pojechać na Brzankę, bo rzadko tam bywam. To nie jest mój ulubiony kierunek (jakoś tak), chociaż sama Brzanka niewątpliwie zasługuje na uwagę.
To była dopiero moja druga dłuższa jazda w tym sezonie (80 km, 4 godz. 25 min w siodełku).
Ciężko jest. Nie ma regularnego trenowania, nie ma długich jazd, więc nie ma siły i wytrzymałości.
Do tego to palące słońce, a moja trasa mocno asfaltowa, ponieważ KTM jest niedysponowany, a na Magnusie to ja w teren raczej nie ruszam (nie mam zaufania do takich łysych opon).
Źle znoszę upały, więc jazda dzisiaj to było takie trochę szaleństwo, aczkolwiek kiedy wyjechałam z domu (przed 11) nie było tak źle. Słońce czasem chowało się za chmury, a wiatr trochę „chłodził” (o ile można użyć takiego wyrażenia).
Potem już przy wjeżdżaniu na Brzankę było trochę gorzej, kto jechał podjazd od Stalbomatu to wie, że trochę trzeba się tam sprężyć (chociaż nie jest to najtrudniejszy podjazd na Brzankę, to jednak długi i zasadniczo bez cienia). Wypiłam 3 bidony, to wiele mówi.
Pojechałam przez Pleśną do Tuchowa. Tam odpoczynek w cieniu drzew i lody moje ulubione czekoladowo-miętowe. Potem do Ryglic. W Ryglicach przystanek w sklepie na uzupełnienie napojów. Tam też chwilę sobie usiadłam przed kościołem (ładny), popijając bynajmniej nie piwo i ciesząc się z urlopu.
A potem już na Brzankę żółtym rowerowym szlakiem z przerwą przy kirkucie (jest imponujący). Żydzi stanowili 13% społeczeństwa Ryglic przed II wojną światową. Podjazd na Brzankę w słońcu. Na Brzance usiadłam sobie pod jakimś drzewkiem w cieniu, patrzyłam na góry, słuchałam ptaków, błogość… spokój… Tak niewiele trzeba żeby człowiek czuł się mocno szczęśliwy. Chwila odpoczynku od pracy, codzienności, widok gór.
Weszłam jeszcze na wieżę widokową. Dobrze jest tak być nieograniczoną czasem i móc zatrzymywać się tam gdzie się ma ochotę. Zjazd z Brzanki znowu do Ryglic, a z Ryglic do Zalasowej żółtym szlakiem rowerowym. Najpierw mozolnie do góry, potem górą z pięknymi widokami. Fajny jest ten szlak, widokowy i bardzo spokojny, auta tam prawie nie jeżdżą.
Potem zjazd do Zalasowej, pod kościół i dalej już do Tarnowa, spokojnym szlakiem rowerowym. Skorzystałam z okazji, że wracam przez Tarnów, przysiadłam na Rynku (tak rzadko mam okazję), zjadłam obiad i myślałam… że piękne to moje miasto.
Siedząc na rynku w Tuchowie pomyślałam sobie, że… miasta są różne, duże, małe, albo całkiem mini. Wszystkie one jednak mają swój urok, nawet te bardzo, bardzo prowincjonalne. Mają swój rytm i swoich ludzi, a oni swoje przyzwyczajenia. Wszystkie są nam POTRZEBNE. I metropolie ze swoimi teatrami, operami, filharmoniami, i te małe z rynkami, ratuszami, gdzie życie płynie leniwie. Ja wolę te mniejsze, zwłaszcza jeśli otaczają je przyjemne okoliczności przyrody i kiedy mogą poszczycić się zabytkami. Mają dla mnie klimat, w którym najlepiej się odnajduję.
Gorąco, ale pomimo tego postanowiłam czas wykorzystać dobrze. Postanowiłam pojechać na Brzankę, bo rzadko tam bywam. To nie jest mój ulubiony kierunek (jakoś tak), chociaż sama Brzanka niewątpliwie zasługuje na uwagę.
To była dopiero moja druga dłuższa jazda w tym sezonie (80 km, 4 godz. 25 min w siodełku).
Ciężko jest. Nie ma regularnego trenowania, nie ma długich jazd, więc nie ma siły i wytrzymałości.
Do tego to palące słońce, a moja trasa mocno asfaltowa, ponieważ KTM jest niedysponowany, a na Magnusie to ja w teren raczej nie ruszam (nie mam zaufania do takich łysych opon).
Źle znoszę upały, więc jazda dzisiaj to było takie trochę szaleństwo, aczkolwiek kiedy wyjechałam z domu (przed 11) nie było tak źle. Słońce czasem chowało się za chmury, a wiatr trochę „chłodził” (o ile można użyć takiego wyrażenia).
Potem już przy wjeżdżaniu na Brzankę było trochę gorzej, kto jechał podjazd od Stalbomatu to wie, że trochę trzeba się tam sprężyć (chociaż nie jest to najtrudniejszy podjazd na Brzankę, to jednak długi i zasadniczo bez cienia). Wypiłam 3 bidony, to wiele mówi.
Pojechałam przez Pleśną do Tuchowa. Tam odpoczynek w cieniu drzew i lody moje ulubione czekoladowo-miętowe. Potem do Ryglic. W Ryglicach przystanek w sklepie na uzupełnienie napojów. Tam też chwilę sobie usiadłam przed kościołem (ładny), popijając bynajmniej nie piwo i ciesząc się z urlopu.
A potem już na Brzankę żółtym rowerowym szlakiem z przerwą przy kirkucie (jest imponujący). Żydzi stanowili 13% społeczeństwa Ryglic przed II wojną światową. Podjazd na Brzankę w słońcu. Na Brzance usiadłam sobie pod jakimś drzewkiem w cieniu, patrzyłam na góry, słuchałam ptaków, błogość… spokój… Tak niewiele trzeba żeby człowiek czuł się mocno szczęśliwy. Chwila odpoczynku od pracy, codzienności, widok gór.
Weszłam jeszcze na wieżę widokową. Dobrze jest tak być nieograniczoną czasem i móc zatrzymywać się tam gdzie się ma ochotę. Zjazd z Brzanki znowu do Ryglic, a z Ryglic do Zalasowej żółtym szlakiem rowerowym. Najpierw mozolnie do góry, potem górą z pięknymi widokami. Fajny jest ten szlak, widokowy i bardzo spokojny, auta tam prawie nie jeżdżą.
Potem zjazd do Zalasowej, pod kościół i dalej już do Tarnowa, spokojnym szlakiem rowerowym. Skorzystałam z okazji, że wracam przez Tarnów, przysiadłam na Rynku (tak rzadko mam okazję), zjadłam obiad i myślałam… że piękne to moje miasto.
Siedząc na rynku w Tuchowie pomyślałam sobie, że… miasta są różne, duże, małe, albo całkiem mini. Wszystkie one jednak mają swój urok, nawet te bardzo, bardzo prowincjonalne. Mają swój rytm i swoich ludzi, a oni swoje przyzwyczajenia. Wszystkie są nam POTRZEBNE. I metropolie ze swoimi teatrami, operami, filharmoniami, i te małe z rynkami, ratuszami, gdzie życie płynie leniwie. Ja wolę te mniejsze, zwłaszcza jeśli otaczają je przyjemne okoliczności przyrody i kiedy mogą poszczycić się zabytkami. Mają dla mnie klimat, w którym najlepiej się odnajduję.
W dole Tuchów © Iza
Ratusz tuchowski © Iza
Po drodze © Iza
Park Krajobrazowy © Iza
Ryglice © Iza
Kościół w Ryglicach © Iza
Kościół w Ryglicach © Iza
Rzeźba z 1840r © Iza
Cmentarz żydowski © Iza
Cmemtarz 2 © Iza
Cmenatrz 3 © Iza
Poczatek podjazdy na Brzankę © Iza
Widok z Brzanki © Iza
Widok z wieży widokowej © Iza
Widok po drodze © Iza
Widok po drodze 2 © Iza
- DST 80.00km
- Teren 10.00km
- Czas 04:25
- VAVG 18.11km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze