Czwartek, 11 sierpnia 2016
Mielec
Podczas mojego urlopu w Mielcu nie miałam zbyt wiele czasu, aby jeździć na rowerze.
Muszę też powiedzieć, że z racji upału nie miałam wielkiej ochoty.
Wolałam iść do kina (kiedy już miałam wolny czas), iść na mecz Stali (to obowiązkowo), i chwilę posiedzieć nad wodą i poczytać.
Nie wiem ile zrobiłam kilometrów (tak liczę, że łącznie nie więcej niż 50 km), bo jeździłam na rowerze siostry (bez licznika). Miałam za to okazję przyglądanąć się bardziej uważnie Mielcowi.
A ja lubię się przyglądać mojemu rodzinnemu miastu, bo imponuje stopniem zadbania. Podczas zakupów w jednym sklepie usłyszałam taką rozmowę dwóch pań.
- Wie pani, córka jak przyjeżdża (domyśliłam się, że z zagranicy), to nie chce być w Mielcu, jeździ sobie po Polsce.
- No tak, bo co tutaj można robić.. nuda.
Kompletnie się z tym nie zgadzam. Ja przez moje 9 dni nie nudziłam się. Kino (znakomite filmy), mecz Stali po wielu wielu latach w tak wysokiej klasie rozgrywkowej, spacery, spotkanie z koleżankami z LO w „knajpie”, która kiedyś była budką z pierwszymi zapiekankami w Mielcu, a potem pizzą, a teraz rozrosła się do całkiem fajnego lokalu, gdyby mi wystarczyło czasu to pewnie odwiedziłabym odkryty basen, bo pogoda była, a basen w Mielcu jest imponujący. Przechodząc przez miasto widziałam sporo plakatów informujących wydarzeniach kulturalnych.. Kino Letnie, Festiwal Filmowy, Dni Mielca (KULT!!!) itd. Przyjrzałam się też dokładniej mojemu niby niezbyt pięknemu miastu (ale bardzo zadbanemu) i stwierdziłam, że nie jest tak źle, że jest kilka naprawdę fajnych miejsc. A poza tym Mielec to jest MÓJ MIELEC i dla mnie będzie zawsze wyjątkowy. Ja nigdy, przebywając w nim nie będę się nudzić. Po prostu.
Mecz Stal - Sandecja © Iza
Muszę też powiedzieć, że z racji upału nie miałam wielkiej ochoty.
Wolałam iść do kina (kiedy już miałam wolny czas), iść na mecz Stali (to obowiązkowo), i chwilę posiedzieć nad wodą i poczytać.
Nie wiem ile zrobiłam kilometrów (tak liczę, że łącznie nie więcej niż 50 km), bo jeździłam na rowerze siostry (bez licznika). Miałam za to okazję przyglądanąć się bardziej uważnie Mielcowi.
A ja lubię się przyglądać mojemu rodzinnemu miastu, bo imponuje stopniem zadbania. Podczas zakupów w jednym sklepie usłyszałam taką rozmowę dwóch pań.
- Wie pani, córka jak przyjeżdża (domyśliłam się, że z zagranicy), to nie chce być w Mielcu, jeździ sobie po Polsce.
- No tak, bo co tutaj można robić.. nuda.
Kompletnie się z tym nie zgadzam. Ja przez moje 9 dni nie nudziłam się. Kino (znakomite filmy), mecz Stali po wielu wielu latach w tak wysokiej klasie rozgrywkowej, spacery, spotkanie z koleżankami z LO w „knajpie”, która kiedyś była budką z pierwszymi zapiekankami w Mielcu, a potem pizzą, a teraz rozrosła się do całkiem fajnego lokalu, gdyby mi wystarczyło czasu to pewnie odwiedziłabym odkryty basen, bo pogoda była, a basen w Mielcu jest imponujący. Przechodząc przez miasto widziałam sporo plakatów informujących wydarzeniach kulturalnych.. Kino Letnie, Festiwal Filmowy, Dni Mielca (KULT!!!) itd. Przyjrzałam się też dokładniej mojemu niby niezbyt pięknemu miastu (ale bardzo zadbanemu) i stwierdziłam, że nie jest tak źle, że jest kilka naprawdę fajnych miejsc. A poza tym Mielec to jest MÓJ MIELEC i dla mnie będzie zawsze wyjątkowy. Ja nigdy, przebywając w nim nie będę się nudzić. Po prostu.
Bazylika © Iza
Na Starówce © Iza
Rynek © Iza
Z siostrą © Iza
Kładka nad Wisłoką © Iza
Szkoła © Iza
Dworek Oborskich © Iza
Rynek 3 © Iza
Rynek 2 © Iza
Na Starówce 2 © Iza
Plac AK nocą © Iza
Cmentarz Żydowski © Iza
Rynek 3 © Iza
Na Starówce 3 © Iza
Plac AK © Iza
W centrum © Iza
Dom Kultury © Iza
Nowo otwarta cukiernia © Iza
- DST 50.00km
- Teren 10.00km
- Czas 03:00
- VAVG 16.67km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 8 sierpnia 2016
Łowczówek
Wczorajsza fajna jazda zmotywowała mnie do jazdy dzisiejszej, pomimo tego, że upał i pomimo tego, że pierwszy dzień pracy po urlopie, który nigdy łatwy nie jest.
Kiedy wyszłam z klatki „obległa” mnie grupa panów sąsiadów.
- Pani na trening?
(phi.. trening:) - pomyślałam).
- A ile km pani tak jedzie? 100?
(Inny pan): 100 to Marek Cieślak jeździ.
Pomyślałam: może i jeździ, ale pewnie na szosówce. No i może po płaskim.
Nie jestem aż tak ambitna i silna na dzień dzisiejszy, żeby po pracy 100 km jeździć. Zwłaszcza po górkach.
Pojechałam sobie w kierunku Rychwałdu, a stamtąd gdzieś w 1/3 podjazdu skręciłam na czarny pieszy szlak w kierunku Cmentarza Legionistów. Tam, zaraz na początku przyatakowały mnie 2 psy, co fajne nie było, zwłaszcza, że jeden był pokaźnych rozmiarów. To chyba tradycja tego szlaku, bo już kiedyś mnie spotkała taka niespodzianka. Jakoś dałam radę – pokrzyczałam na nie i uciekły. Widocznie dobrze to robię. Początek szlaku bardzo wymagający, ale to świetny szlak. Po drodze okopu z czasów Bitwy pod Łowczówkiem, a na koniec wspinaczki przepiękny Cmentarz Legionistów. O Bitwie i Cmentarzu pisać nie będę, bo wielokrotnie to robiłam. Nogi dzisiaj mniej żwawo kręciły niż wczoraj, pewnie wczoraj nieco się zmęczyły. No i trochę bolało mnie kolano.
A na koniec dobrego dnia upiekłam przepyszną tartę szpinakowo-pomidorową (plus czosnek, dużo cebuli świeżej i suszone, czosnek, przyprawa pomidorowa) na cieście orkiszowym. Przepyszna. Dobre kolarskie jedzenie. Polecam.
Kiedy wyszłam z klatki „obległa” mnie grupa panów sąsiadów.
- Pani na trening?
(phi.. trening:) - pomyślałam).
- A ile km pani tak jedzie? 100?
(Inny pan): 100 to Marek Cieślak jeździ.
Pomyślałam: może i jeździ, ale pewnie na szosówce. No i może po płaskim.
Nie jestem aż tak ambitna i silna na dzień dzisiejszy, żeby po pracy 100 km jeździć. Zwłaszcza po górkach.
Pojechałam sobie w kierunku Rychwałdu, a stamtąd gdzieś w 1/3 podjazdu skręciłam na czarny pieszy szlak w kierunku Cmentarza Legionistów. Tam, zaraz na początku przyatakowały mnie 2 psy, co fajne nie było, zwłaszcza, że jeden był pokaźnych rozmiarów. To chyba tradycja tego szlaku, bo już kiedyś mnie spotkała taka niespodzianka. Jakoś dałam radę – pokrzyczałam na nie i uciekły. Widocznie dobrze to robię. Początek szlaku bardzo wymagający, ale to świetny szlak. Po drodze okopu z czasów Bitwy pod Łowczówkiem, a na koniec wspinaczki przepiękny Cmentarz Legionistów. O Bitwie i Cmentarzu pisać nie będę, bo wielokrotnie to robiłam. Nogi dzisiaj mniej żwawo kręciły niż wczoraj, pewnie wczoraj nieco się zmęczyły. No i trochę bolało mnie kolano.
A na koniec dobrego dnia upiekłam przepyszną tartę szpinakowo-pomidorową (plus czosnek, dużo cebuli świeżej i suszone, czosnek, przyprawa pomidorowa) na cieście orkiszowym. Przepyszna. Dobre kolarskie jedzenie. Polecam.
Na szlaku © Iza
Okopy © Iza
Miejsce pamięci © Iza
Cmentarz Legionistów © Iza
Cmenatarz - 2 © Iza
Cmenatarz - 2 © Iza
Po drodze 2 © Iza
Po drodze © Iza
- DST 40.00km
- Teren 6.00km
- Czas 02:01
- VAVG 19.83km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 7 sierpnia 2016
Przywitanie
Nie było mnie 9 dni w Tarnowie.
Spędziłam bardzo pracowity urlop w Mielcu. Tak bywa w życiu.
Ale to był dobry czas. Czas spędzony z Mamą, inauguracja I ligi w Mielcu (mecz z Sandecją), dwie wizyty w kinie, spotkanie z koleżankami z klasy licealnej.
Mogłabym przenieść się do Mielca, gdyby nie to żal byłoby mi ludzi, z którymi się związałam, no i.. górek.
Pojechałam się z nimi dzisiaj przywitać, prawie zaraz po przyjeździe. Miałam wyśmienite towarzystwo, ponieważ była ze mną Pani Krystyna finisherka Czelendża (drugi rok z rzędu). Wielki wyczyn, biorąc pod uwagę to, ze Krysia w tym roku, ani nie trenuje, ani nie startuje. A jednak dała radę. Dała radę bo to jest wielki sportowy charakter. Fajna jazda, piękne widoki, nogi mi tak jakoś dzisiaj fajnie kręciły, pomyślałam, że to pewnie dzięki medalowi Majki (zawsze człowiek dostaje skrzydeł), ale jest chyba coś innego…. Zwazyłam się .. i ubyło mi jakieś 2 kg, a to na podjazdach robi wielką różnicę. No, ale już nie na zjazdach, bo zjeżdża się trochę wolniej. Dzisiaj … podjazd od Pit Stopu, Dolina Izy (zjazd i podjazd), no i nasz nowo odkryty w tym sezonie terenowy zjazd z Janowic. FAJNIIIIEEEEEEEEEEEEE……………..
Spędziłam bardzo pracowity urlop w Mielcu. Tak bywa w życiu.
Ale to był dobry czas. Czas spędzony z Mamą, inauguracja I ligi w Mielcu (mecz z Sandecją), dwie wizyty w kinie, spotkanie z koleżankami z klasy licealnej.
Mogłabym przenieść się do Mielca, gdyby nie to żal byłoby mi ludzi, z którymi się związałam, no i.. górek.
Pojechałam się z nimi dzisiaj przywitać, prawie zaraz po przyjeździe. Miałam wyśmienite towarzystwo, ponieważ była ze mną Pani Krystyna finisherka Czelendża (drugi rok z rzędu). Wielki wyczyn, biorąc pod uwagę to, ze Krysia w tym roku, ani nie trenuje, ani nie startuje. A jednak dała radę. Dała radę bo to jest wielki sportowy charakter. Fajna jazda, piękne widoki, nogi mi tak jakoś dzisiaj fajnie kręciły, pomyślałam, że to pewnie dzięki medalowi Majki (zawsze człowiek dostaje skrzydeł), ale jest chyba coś innego…. Zwazyłam się .. i ubyło mi jakieś 2 kg, a to na podjazdach robi wielką różnicę. No, ale już nie na zjazdach, bo zjeżdża się trochę wolniej. Dzisiaj … podjazd od Pit Stopu, Dolina Izy (zjazd i podjazd), no i nasz nowo odkryty w tym sezonie terenowy zjazd z Janowic. FAJNIIIIEEEEEEEEEEEEE……………..
Po drodze © Iza
Z finisherką © Iza
Widok ze zjadu © Iza
Widok ze zjazdu 2 © Iza
- DST 50.00km
- Teren 14.00km
- Czas 02:41
- VAVG 18.63km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 28 lipca 2016
Wtorek
Czasem słońce, czasem deszcz (a czasem i oddech burzy na plecach).
Taka była moja wtorkowa jazda, takie bywa życie. Bardzo często.
Maciek był moim kolegą z liceum. Studiował również ten sam kierunek co ja, na tym samym uniwersytecie, tyle, że rok niżej. Mieliśmy jednak sporo wspólnych zajęć, więc spotykaliśmy się często. Zresztą nie potrzeba nam było zajęć, żeby się widywać. Przyjaźniliśmy się całe liceum, więc siłą rzeczy na studiach, spotykaliśmy się również poza zajęciami. Maciek był facetem, a mogłam z nim pogadać jak z najlepszą koleżanką. Zaskakiwał mnie niekonwencyjnymi pytaniami, pamiętam je do dzisiaj. Maćka życiowa droga zrobiła się kręta i wyboista. Właśnie dobiegła kresu… Jest mi ogromnie przykro z tego powodu.
Wyjechałam pomimo ciemnych chmur i odgłosów burzy. Deszcz padał momentami, ale był deszczem z gatunku kojących. Przy wysokiej temperaturze był jak zbawienie. Pojechałam sobie na podjazd w Janowicach do uroczyska. Czasu miałam niewiele, bo wyjechałam późno, więc okazji do długiej jazdy niestety nie było. Ale dobre i tyle, bo widoki piękne. Zjeżdżając z Lubinki spotkałam Adę, moją „rywalkę” z maratonów u Golonki. Pomachałyśmy sobie, szeroko uśmiechałam się do siebie. Lubiłam te rywalizację z Adą. Dzięki niej osiągałam lepsze czasy, chociaż nigdy nie udało mi się być przed nią na mecie.
Pogrzeb Maćka stał się okazją (jak to dziwnie brzmi) do spotkania wielu osób z mojej klasy, których nie widziałam od wielu lat. Niektórych (trudno w to uwierzyć), ale od czasów matury. Wspomnienia… z czasów szkoły. Te fajne momenty. Miałam fantastyczną klasę. Dzięki tym ludziom, łatwiej było przetrwać trudny czas szkoły. Bo był trudny. Trafiliśmy na tzw. Trójcę „najcięższych” nauczycieli w szkole. Łatwo nie było. To byli świetni młodzi ludzie, i wyrośli na niesamowitych dorosłych ludzi. Byłam pod wrażeniem jacy są i jak świetnie poradzili sobie w życiu. Pomimo wielu trudności. Pomimo tego, że niektórzy z powodu nauczycieli musieli przerwać naukę w naszej szkole i kontynuować ją gdzie indziej. Jacek został właśnie Komendantem Powiatowym Policji w Mielcu (zdziwiłaby się jedna pani nauczycielka, która wyjątkowo go dręczyła). Dorota, która miała swoje przejścia z polonistką i musiała przenieść się do innej szkoły jest dzisiaj.. polonistką. Kasia urodziła córkę jako pierwsza z naszej klasy. Córeczka miała kilka miesięcy, kiedy Kasia została 19 letnią wdową. Dzisiaj córka Kasi jest już po studiach, a druga właśnie studiuje prawo:).
Oto jak toczy się życie. Mam nadzieję, że wkrótce spotkamy się znowu.
Widok z winnicy © Iza
Taka była moja wtorkowa jazda, takie bywa życie. Bardzo często.
Maciek był moim kolegą z liceum. Studiował również ten sam kierunek co ja, na tym samym uniwersytecie, tyle, że rok niżej. Mieliśmy jednak sporo wspólnych zajęć, więc spotykaliśmy się często. Zresztą nie potrzeba nam było zajęć, żeby się widywać. Przyjaźniliśmy się całe liceum, więc siłą rzeczy na studiach, spotykaliśmy się również poza zajęciami. Maciek był facetem, a mogłam z nim pogadać jak z najlepszą koleżanką. Zaskakiwał mnie niekonwencyjnymi pytaniami, pamiętam je do dzisiaj. Maćka życiowa droga zrobiła się kręta i wyboista. Właśnie dobiegła kresu… Jest mi ogromnie przykro z tego powodu.
Wyjechałam pomimo ciemnych chmur i odgłosów burzy. Deszcz padał momentami, ale był deszczem z gatunku kojących. Przy wysokiej temperaturze był jak zbawienie. Pojechałam sobie na podjazd w Janowicach do uroczyska. Czasu miałam niewiele, bo wyjechałam późno, więc okazji do długiej jazdy niestety nie było. Ale dobre i tyle, bo widoki piękne. Zjeżdżając z Lubinki spotkałam Adę, moją „rywalkę” z maratonów u Golonki. Pomachałyśmy sobie, szeroko uśmiechałam się do siebie. Lubiłam te rywalizację z Adą. Dzięki niej osiągałam lepsze czasy, chociaż nigdy nie udało mi się być przed nią na mecie.
Pogrzeb Maćka stał się okazją (jak to dziwnie brzmi) do spotkania wielu osób z mojej klasy, których nie widziałam od wielu lat. Niektórych (trudno w to uwierzyć), ale od czasów matury. Wspomnienia… z czasów szkoły. Te fajne momenty. Miałam fantastyczną klasę. Dzięki tym ludziom, łatwiej było przetrwać trudny czas szkoły. Bo był trudny. Trafiliśmy na tzw. Trójcę „najcięższych” nauczycieli w szkole. Łatwo nie było. To byli świetni młodzi ludzie, i wyrośli na niesamowitych dorosłych ludzi. Byłam pod wrażeniem jacy są i jak świetnie poradzili sobie w życiu. Pomimo wielu trudności. Pomimo tego, że niektórzy z powodu nauczycieli musieli przerwać naukę w naszej szkole i kontynuować ją gdzie indziej. Jacek został właśnie Komendantem Powiatowym Policji w Mielcu (zdziwiłaby się jedna pani nauczycielka, która wyjątkowo go dręczyła). Dorota, która miała swoje przejścia z polonistką i musiała przenieść się do innej szkoły jest dzisiaj.. polonistką. Kasia urodziła córkę jako pierwsza z naszej klasy. Córeczka miała kilka miesięcy, kiedy Kasia została 19 letnią wdową. Dzisiaj córka Kasi jest już po studiach, a druga właśnie studiuje prawo:).
Oto jak toczy się życie. Mam nadzieję, że wkrótce spotkamy się znowu.
Widok z podjazdu na uroczysko © Iza
Mógłby być mój:) © Iza
- DST 41.00km
- Teren 6.00km
- Czas 01:57
- VAVG 21.03km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 24 lipca 2016
Pornograficznie
Wreszcie całkowicie wolny weekend i w związku z tym długa jazda.
To dopiero 3 moja długa jazda w tym roku.
„Te znad rzeczki, te z łąki,
te z lasu,
te pośpieszne, bo nie masz już czasu,
te gorące, zdyszane, i te senne nad ranem, te liryczne i śliczne, i pornograficzne”
O pocałunkach śpiewała tak Magda Umer. A ja miałam dzisiaj taką jazdę… I nad rzeczką i łąką i lasem… i lirycznie i ślicznie było i trochę… pornograficznie.
Niebieski szlak pieszy do Melsztyna odkryłam jako świetnie nadający się do jazdy na rowerze, zaledwie kilka lat temu. Dziwne, biorąc pod uwagę, że tyle lat jazdy miałam już za sobą. No, ale tak właśnie było i pamiętam jak dzisiaj ile emocji wzbudził we mnie przejazd tym szlakiem. Nie ma się co dziwić, bo: piękne widoki, bo Dunajec, bo górki, bo fajne leśne ścieżki, bo trochę terenowego podjeżdżania, bo trochę terenowego zjeżdżania, bo ruiny zamku Leliwitów w Melsztynie, po drodze łąki, kwiaty zapachy. Wariantów jest wiele. Można dojechać z Wojnicza którymś z rowerowych szlaków do Lasu Milowskiego (tzw. Wolnica), można jechać z Panieńskiej Góry czarnym pieszym szlakiem do Lasu Milowskiego, a tam „przesiąść” się na niebieski pieszy do Melsztyna. Ja wybieram wersję zielonego pieszego z Wojnicza, i w którymś tam momencie przesiadam się na niebieski pieszy. Dlaczego tak? Bo jadę do Jaworska, a jedzie się do Jaworska przez świetny las, a potem w Jaworsku zanim wjedzie się do Lasu Milowskiego są takie widoki, że.. ech…. Ostrzeżenie dla ewentualnych amatorów niebieskiego. Musicie bardzo uważać w Lesie Milowskim bo szlak jest mocno zarośnięty, a poza tym dużo rozjeżdżonych dróg przez drwali (to jest bardzo mylące, ja dzisiaj dwa razy pobłądziłam). Trzeba więc uważnie patrzeć „za” szlakiem. Niezbyt bezpiecznie jest też w Grodzisku, bo tam też zarośnięte i jak zwykle bardzo mokro. Jest więc zjazd z adrenaliną. Po tym zjeździe, podjeżdżając pod ruiny spojrzałam na swoje przednie koło, a tak zacisk .. wisi… obluzowany. Nawet nie chcę myśleć co mogło stać się na tym zjeździe…. Z Melsztyna już do Zakliczyna i tradycyjną drogą do domu czyli niebieskim naddunajcowym. Być może jest jakaś fajna wersja powrotu terenowa, a inna niż wracać tę samą drogą. No, ale ja jej nie znam więc muszę właśnie tak wracać. I jeszcze lody w Zakliczynie, a potem szybki powrót do Tarnowa.
Zanim jednak dojechałam do Tarnowa, to postanowiłam trochę schłodzić się w Dunajcu. Było fantastycznie. No, ale potem było nieco.. pornograficznie. Jadę sobie jadę, pustka, zero ludzi… takie miejsce nad Dunajcem (dużo takich jest). Aż tu nagle niespodziewanie widzę.. leży ktoś na kocu… I co widzę.. dwóch całkiem nagich panów… Hmm… wystraszyłam się, co sił w nogach pognałam do przodu, a tam.. droga się kończy… bagna, chaszcze i generalnie.. Katastrofa. Myślę sobie: nie, za nic nie wrócę tą samą drogą, nie przejadę znowu obok nich. Nagle … jak Jozin z bagien wyłonił się jakiś jegomość z krzaków. Na szczęście miał kąpielówki, dwa piwa (nie poczęstował) i rower. Poinformował mnie, że żadnej drogi nie ma i wrócić muszę tą samą… Hmm.. wróciłam. Przejeżdżając obok plażujących, spuściłam głowę, wzrok wbiłam w przednie koło. Udało się.
„Te znad rzeczki, te z łąki,
te z lasu,
te pośpieszne, bo nie masz już czasu,
te gorące, zdyszane, i te senne nad ranem, te liryczne i śliczne, i pornograficzne”
O pocałunkach śpiewała tak Magda Umer. A ja miałam dzisiaj taką jazdę… I nad rzeczką i łąką i lasem… i lirycznie i ślicznie było i trochę… pornograficznie.
Niebieski szlak pieszy do Melsztyna odkryłam jako świetnie nadający się do jazdy na rowerze, zaledwie kilka lat temu. Dziwne, biorąc pod uwagę, że tyle lat jazdy miałam już za sobą. No, ale tak właśnie było i pamiętam jak dzisiaj ile emocji wzbudził we mnie przejazd tym szlakiem. Nie ma się co dziwić, bo: piękne widoki, bo Dunajec, bo górki, bo fajne leśne ścieżki, bo trochę terenowego podjeżdżania, bo trochę terenowego zjeżdżania, bo ruiny zamku Leliwitów w Melsztynie, po drodze łąki, kwiaty zapachy. Wariantów jest wiele. Można dojechać z Wojnicza którymś z rowerowych szlaków do Lasu Milowskiego (tzw. Wolnica), można jechać z Panieńskiej Góry czarnym pieszym szlakiem do Lasu Milowskiego, a tam „przesiąść” się na niebieski pieszy do Melsztyna. Ja wybieram wersję zielonego pieszego z Wojnicza, i w którymś tam momencie przesiadam się na niebieski pieszy. Dlaczego tak? Bo jadę do Jaworska, a jedzie się do Jaworska przez świetny las, a potem w Jaworsku zanim wjedzie się do Lasu Milowskiego są takie widoki, że.. ech…. Ostrzeżenie dla ewentualnych amatorów niebieskiego. Musicie bardzo uważać w Lesie Milowskim bo szlak jest mocno zarośnięty, a poza tym dużo rozjeżdżonych dróg przez drwali (to jest bardzo mylące, ja dzisiaj dwa razy pobłądziłam). Trzeba więc uważnie patrzeć „za” szlakiem. Niezbyt bezpiecznie jest też w Grodzisku, bo tam też zarośnięte i jak zwykle bardzo mokro. Jest więc zjazd z adrenaliną. Po tym zjeździe, podjeżdżając pod ruiny spojrzałam na swoje przednie koło, a tak zacisk .. wisi… obluzowany. Nawet nie chcę myśleć co mogło stać się na tym zjeździe…. Z Melsztyna już do Zakliczyna i tradycyjną drogą do domu czyli niebieskim naddunajcowym. Być może jest jakaś fajna wersja powrotu terenowa, a inna niż wracać tę samą drogą. No, ale ja jej nie znam więc muszę właśnie tak wracać. I jeszcze lody w Zakliczynie, a potem szybki powrót do Tarnowa.
Zanim jednak dojechałam do Tarnowa, to postanowiłam trochę schłodzić się w Dunajcu. Było fantastycznie. No, ale potem było nieco.. pornograficznie. Jadę sobie jadę, pustka, zero ludzi… takie miejsce nad Dunajcem (dużo takich jest). Aż tu nagle niespodziewanie widzę.. leży ktoś na kocu… I co widzę.. dwóch całkiem nagich panów… Hmm… wystraszyłam się, co sił w nogach pognałam do przodu, a tam.. droga się kończy… bagna, chaszcze i generalnie.. Katastrofa. Myślę sobie: nie, za nic nie wrócę tą samą drogą, nie przejadę znowu obok nich. Nagle … jak Jozin z bagien wyłonił się jakiś jegomość z krzaków. Na szczęście miał kąpielówki, dwa piwa (nie poczęstował) i rower. Poinformował mnie, że żadnej drogi nie ma i wrócić muszę tą samą… Hmm.. wróciłam. Przejeżdżając obok plażujących, spuściłam głowę, wzrok wbiłam w przednie koło. Udało się.
Kaplica w Wojniczu © Iza
W Wojniczu © Iza
W Grabnie © Iza
Niebieski pieszy szlak © Iza
Niebieski szlak 2 © Iza
Po drodze © Iza
Zawada Lanckorońska © Iza
Zawada 2 © Iza
Zawada znowu © Iza
Grodzisko w Zawadzie © Iza
Jeszcze jeden widok © Iza
Jeszcze jeden widok © Iza
Dunajec z niebieskiego © Iza
Melsztyn raz jeszcze © Iza
Widok z ruin © Iza
Widok z ruin 2 © Iza
Bufet po drodze © Iza
- DST 69.00km
- Teren 25.00km
- Czas 04:08
- VAVG 16.69km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 23 lipca 2016
Sobota
Zastanawiałam się dzisiaj jadąc, za co kocham rower?
I pomyślałam, że: za wolność, za możliwość zobaczenia miejsc, których bym pewnie bez roweru nigdy nie zobaczyła, za endorfiny…No i myśl taka nieśmiała mi przemknęła przez głowę: czy kochałabym rower tak samo mocno gdybym mieszkała gdzie indziej? No dajmy na to, gdybym dalej mieszkała w Mielcu, gdzie o „wielkie” góry ciężko? No chyba nie.
Bo jednak pomimo tego, że ani „góralem” wielkim nie jestem i podjeżdżanie raczej średnio mi idzie, nie jestem też wielkim „zjazdowcem”, to kwintesencją jazdy na rowerze są dla mnie podjazdy i zjazdy. No i górskie widoki. To przede wszystkim.
Miałam dzisiaj masę radości, bo nareszcie usiadłam na KTM-ie, a KTM wiadomo daje mi możliwość robienia tego co najbardziej w rowerowaniu lubię – jazdy w terenie. Nie wyobrażam sobie rowerowania bez terenu – zwłaszcza bez zjazdów. Oj, ile miałam dzisiaj radochy na czarnym rowerowym na Wale, albo na żółtym pieszym w okolicach Pleśnej. A przecież nie są to jakieś ekstremalne zjazdy, no tyle, że ja tak dawno nie zjeżdżałam w terenie… nie miałam okazji po koleinach, kamieniach, korzeniach.. że dzisiaj uśmiechałam się sama do siebie. Po prostu bosko… i znowu myśl przemknęła taka, że jak się dorobię kiedyś to może by jednak kupić fulla, bo to zjeżdżanie to jest naprawdę COŚ. Dzisiaj pojechałam tam gdzie bardzo dawno nie byłam czyli na czarny rowerowy szlak w kierunku Siemiechowa (od Wału). Lubię ten szlak i zazwyczaj jadę go tam i z powrotem, bo jak się go w ten sposób zrobi to jest kawałek solidnego podjeżdżania i zjeżdżania. Wracając skorzystałam z alternatywy i zboczyłam ze szlaku. Jest taka droga … Raz ją jechałam z Tomkiem i Andżeliką. Prowadzi przez las i wyjeżdża się prosto pod Chatę pod Wałem. Jak tam trafić? Jadąc od Siemiechowa na rozwidleniu dróg ( w prawo skręca czarny rowerowy), prosto jedzie się do drogi na Wał, trzeba skręcić w lewo. Czyli jadąc z góry od drogi na Wał, skręcamy w prawo. Fajna, alternatywna droga, tym bardziej, że niestety teraz na sporej części tego szlaku leży asfalt, a jadąc nią jedziemy w terenie. Przejechałam się też żółtym pieszym szlakiem (zjechałam), pomyślałam, że może to ostatnia okazja żeby go zjechać w całości terenem, bo zaraz położą asflat. Niestety asfalt już jest. Fajna jazda, fajny wycieczka, przepiękny teren, no wiadomo znowu gmina Pleśna. Uwielbiam te ze wzgórza, te lasy, te cmenatrze gdzieś tam „wciśnięte” między drzewami, które wyłanianią się podczas jazdy niespodziewanie (no dla tego, co nie zna okolicy, bo dla mnie ro raczej spodziewanie), za ten klimat, za przyrodę, za COŚ nieuchwytnego co jest w tej okolicy, a co sprawia, że ja ciągle i ciągle tam wracam i wracać będę dopóki żyć będę , dopóki będą siły i rower będzie sprawny.
I pomyślałam, że: za wolność, za możliwość zobaczenia miejsc, których bym pewnie bez roweru nigdy nie zobaczyła, za endorfiny…No i myśl taka nieśmiała mi przemknęła przez głowę: czy kochałabym rower tak samo mocno gdybym mieszkała gdzie indziej? No dajmy na to, gdybym dalej mieszkała w Mielcu, gdzie o „wielkie” góry ciężko? No chyba nie.
Bo jednak pomimo tego, że ani „góralem” wielkim nie jestem i podjeżdżanie raczej średnio mi idzie, nie jestem też wielkim „zjazdowcem”, to kwintesencją jazdy na rowerze są dla mnie podjazdy i zjazdy. No i górskie widoki. To przede wszystkim.
Miałam dzisiaj masę radości, bo nareszcie usiadłam na KTM-ie, a KTM wiadomo daje mi możliwość robienia tego co najbardziej w rowerowaniu lubię – jazdy w terenie. Nie wyobrażam sobie rowerowania bez terenu – zwłaszcza bez zjazdów. Oj, ile miałam dzisiaj radochy na czarnym rowerowym na Wale, albo na żółtym pieszym w okolicach Pleśnej. A przecież nie są to jakieś ekstremalne zjazdy, no tyle, że ja tak dawno nie zjeżdżałam w terenie… nie miałam okazji po koleinach, kamieniach, korzeniach.. że dzisiaj uśmiechałam się sama do siebie. Po prostu bosko… i znowu myśl przemknęła taka, że jak się dorobię kiedyś to może by jednak kupić fulla, bo to zjeżdżanie to jest naprawdę COŚ. Dzisiaj pojechałam tam gdzie bardzo dawno nie byłam czyli na czarny rowerowy szlak w kierunku Siemiechowa (od Wału). Lubię ten szlak i zazwyczaj jadę go tam i z powrotem, bo jak się go w ten sposób zrobi to jest kawałek solidnego podjeżdżania i zjeżdżania. Wracając skorzystałam z alternatywy i zboczyłam ze szlaku. Jest taka droga … Raz ją jechałam z Tomkiem i Andżeliką. Prowadzi przez las i wyjeżdża się prosto pod Chatę pod Wałem. Jak tam trafić? Jadąc od Siemiechowa na rozwidleniu dróg ( w prawo skręca czarny rowerowy), prosto jedzie się do drogi na Wał, trzeba skręcić w lewo. Czyli jadąc z góry od drogi na Wał, skręcamy w prawo. Fajna, alternatywna droga, tym bardziej, że niestety teraz na sporej części tego szlaku leży asfalt, a jadąc nią jedziemy w terenie. Przejechałam się też żółtym pieszym szlakiem (zjechałam), pomyślałam, że może to ostatnia okazja żeby go zjechać w całości terenem, bo zaraz położą asflat. Niestety asfalt już jest. Fajna jazda, fajny wycieczka, przepiękny teren, no wiadomo znowu gmina Pleśna. Uwielbiam te ze wzgórza, te lasy, te cmenatrze gdzieś tam „wciśnięte” między drzewami, które wyłanianią się podczas jazdy niespodziewanie (no dla tego, co nie zna okolicy, bo dla mnie ro raczej spodziewanie), za ten klimat, za przyrodę, za COŚ nieuchwytnego co jest w tej okolicy, a co sprawia, że ja ciągle i ciągle tam wracam i wracać będę dopóki żyć będę , dopóki będą siły i rower będzie sprawny.
Widok na Jurasówkę © Iza>
Po drodze © Iza
Widok na Marcinkę © Iza
Cmentarz w Lichwinie © Iza
- DST 48.00km
- Teren 20.00km
- Czas 03:11
- VAVG 15.08km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 20 lipca 2016
Crumble
Czas nadrobić zaległości, bo na rowerze byłam w środę, a dzisiaj jest piątek.
Czasu zabrakło jednak na wcześniejsze pisanie.
Kiedy się jeździ na rowerze od wielu, wielu lat, kiedy w dodatku trenuje się do zawodów przez jakieś kilka lat, to przemierza się głównie te same trasy, te same ścieżki. Po tych wielu latach najprzyjemniejsze jest więc odkrycie jakiejś nowej ścieżki (a już najbardziej przyjemne z przyjemnych jest odkrycie nowego terenowego zjazdu, na to jednak muszę poczekać do soboty, aż uruchomię KTM-a). Nowa ścieżka, nowa droga to emocje, to zachwyty nad nowym krajobrazem, to świeże, budujące i inspirujące. Dawno nie „siedziałam” na rowerze. Na tyle dawno (chyba tydzień!!!), że kiedy już usiadałam jakoś przez chwilę nie mogłam się na nim odnaleźć. Dziwne uczucie. Nie bardzo miałam pomysł na trasę, nie bardzo nawet miałam ochotę, ale ponieważ w końcu pokazało się słońce i ponieważ jutro nie będę mogła wyjechać, dzisiaj wyjazd był konieczny. Pojechałam na Wał (tzn. w kierunku Rychwałdu). Kiedy zatrzymałam się żeby zrobić zdjęcie, przemknął jak strzała Maciek z kolegą i chyba próbował mnie zdopingować do jakiejś mocniejszej jazdy. No nic z tego, ja już się nie dam namówić. Mnie już zwyczajnie brakuje ochoty na tzw. ściganctwo (nie mówiąc o tym, ze w tej chwili brakuje mi również sił). Kiedy wjechałam na szczyt, stwierdziłam, ze nie skręcę jak zwykle w prawo albo lewo a pojadę dalej. Pojechałam i zjechałam do Siedlisk. To była ta nowa droga. Naprawdę nigdy nią nie jechałam! (rowerem). Nigdy!
To fajne uczucie. Jeszcze tam wrócę, bo widoki piękne, a kolory znowu toskańskie. Zjechałam i podjechałam z powrotem. Trochę więc się poodjeżdżałam.
A podjeżdżanie jest jak życie, prawda? Wzloty, upadki, euforia, złość.
Podjeżdżanie jest jak życie. Nie jest łatwe, ale i tak je kochamy:).
A dzisiaj piątek. Długo wyczekiwany. Cudowny piątek. Pewnie przydałoby się leżeć do góry brzuchem, ale… „wymyśliłam” sobie wyzwania. Lubię wyzwania (chociaż sportowe to ostatnio coraz mniej).
Na pierwszy ogień poszło „ciasto” (nie wiem czy można użyć tego określenia, bo jest coś bardziej w rodzaju tarty). Po angielsku nazywa się crumble. W Tygodniku Powszechnym jeden pan pisze felietony. Niby takie o życiu, ale na końcu jest zawsze jakiś przepis. Tym razem ogromnie mnie skusi ł zapowiedzią przygody (gotowanie czegoś nowego to przygoda) i tymi malinami… Takie zapieczone z kruszonym ciastem maliny… ten cynamon, kardamon… Mniam. No to spróbowałam. Nie wiem czy jest jakiś bardziej prosty do wykonania deser. Nie wiem czy jest lepszy deser o takim smaku lata jak ten. Spróbujcie. Dom wypełnia się letnim owocowym zapachem… wszystko się rozpływa w ustach potem….
Ech… Dodam tylko, że ja owocowy podkład zrobiłam z malin i jagód (tzn. po tarnowsku borówek). Do tego jeszcze dzisiaj pieczenie moich ulubionych orkiszowo-żytnich bułek z czarnuszką i słonecznikiem. Gotowanie, gotowaniem, ale największym sukcesem dzisiejszego dnia jest doprowadzenie do porządku stojącego bezczynnie od dłuższego czasu KTM-a. Koło z nowym wentylem i nową oponą odebrałam (no tak, tak niestety z tym zakładaniem bezdętkowych opon to jest u mnie problem, dętkowe jak najbardziej, ale te… no ale Maniek powiedział, że ciężko wchodzi faktycznie). No to pozostało mi zalanie drugiej opony i.. założenie nowych pedałów. Coś co wydawało się, że nie będzie takie trudne (wszak kiedyś jednego pedała nawet odkręciłam, a chyba łatwiej wkręcić niż odkręcić), okazało się.. no… nie takie łatwe. Nerwy. Złość. Coś mi nie idzie. Telefon do przyjaciela (znaczy Tomka). Gwoli ścisłości sms. Że coś mi nie idzie.. że może jakaś rada, bo uparta jestem i chcę to zrobić. Tomek coś tam o tych gwintach, że lewy, prawy, że się tak kręci i tak. No to wiedziałam, a mimo tego.. jakoś nic. Ale jestem uparta. Próbowałam, próbowałam i się udało. Ale czy naprawdę się udało, to okaże się jutro. Bo jutro może mi na ten przykład pedał się urwać na jakimś zjeździe. Może być mało śmiesznie.
No risk, no fun – mawiają. A ze strat dzisiaj (żeby nie było, że wszystko mi się tak udało), to stłukłam co nieco w kuchni. Słoń w składzie porcelany.
Czasu zabrakło jednak na wcześniejsze pisanie.
Kiedy się jeździ na rowerze od wielu, wielu lat, kiedy w dodatku trenuje się do zawodów przez jakieś kilka lat, to przemierza się głównie te same trasy, te same ścieżki. Po tych wielu latach najprzyjemniejsze jest więc odkrycie jakiejś nowej ścieżki (a już najbardziej przyjemne z przyjemnych jest odkrycie nowego terenowego zjazdu, na to jednak muszę poczekać do soboty, aż uruchomię KTM-a). Nowa ścieżka, nowa droga to emocje, to zachwyty nad nowym krajobrazem, to świeże, budujące i inspirujące. Dawno nie „siedziałam” na rowerze. Na tyle dawno (chyba tydzień!!!), że kiedy już usiadałam jakoś przez chwilę nie mogłam się na nim odnaleźć. Dziwne uczucie. Nie bardzo miałam pomysł na trasę, nie bardzo nawet miałam ochotę, ale ponieważ w końcu pokazało się słońce i ponieważ jutro nie będę mogła wyjechać, dzisiaj wyjazd był konieczny. Pojechałam na Wał (tzn. w kierunku Rychwałdu). Kiedy zatrzymałam się żeby zrobić zdjęcie, przemknął jak strzała Maciek z kolegą i chyba próbował mnie zdopingować do jakiejś mocniejszej jazdy. No nic z tego, ja już się nie dam namówić. Mnie już zwyczajnie brakuje ochoty na tzw. ściganctwo (nie mówiąc o tym, ze w tej chwili brakuje mi również sił). Kiedy wjechałam na szczyt, stwierdziłam, ze nie skręcę jak zwykle w prawo albo lewo a pojadę dalej. Pojechałam i zjechałam do Siedlisk. To była ta nowa droga. Naprawdę nigdy nią nie jechałam! (rowerem). Nigdy!
To fajne uczucie. Jeszcze tam wrócę, bo widoki piękne, a kolory znowu toskańskie. Zjechałam i podjechałam z powrotem. Trochę więc się poodjeżdżałam.
A podjeżdżanie jest jak życie, prawda? Wzloty, upadki, euforia, złość.
Podjeżdżanie jest jak życie. Nie jest łatwe, ale i tak je kochamy:).
A dzisiaj piątek. Długo wyczekiwany. Cudowny piątek. Pewnie przydałoby się leżeć do góry brzuchem, ale… „wymyśliłam” sobie wyzwania. Lubię wyzwania (chociaż sportowe to ostatnio coraz mniej).
Na pierwszy ogień poszło „ciasto” (nie wiem czy można użyć tego określenia, bo jest coś bardziej w rodzaju tarty). Po angielsku nazywa się crumble. W Tygodniku Powszechnym jeden pan pisze felietony. Niby takie o życiu, ale na końcu jest zawsze jakiś przepis. Tym razem ogromnie mnie skusi ł zapowiedzią przygody (gotowanie czegoś nowego to przygoda) i tymi malinami… Takie zapieczone z kruszonym ciastem maliny… ten cynamon, kardamon… Mniam. No to spróbowałam. Nie wiem czy jest jakiś bardziej prosty do wykonania deser. Nie wiem czy jest lepszy deser o takim smaku lata jak ten. Spróbujcie. Dom wypełnia się letnim owocowym zapachem… wszystko się rozpływa w ustach potem….
Ech… Dodam tylko, że ja owocowy podkład zrobiłam z malin i jagód (tzn. po tarnowsku borówek). Do tego jeszcze dzisiaj pieczenie moich ulubionych orkiszowo-żytnich bułek z czarnuszką i słonecznikiem. Gotowanie, gotowaniem, ale największym sukcesem dzisiejszego dnia jest doprowadzenie do porządku stojącego bezczynnie od dłuższego czasu KTM-a. Koło z nowym wentylem i nową oponą odebrałam (no tak, tak niestety z tym zakładaniem bezdętkowych opon to jest u mnie problem, dętkowe jak najbardziej, ale te… no ale Maniek powiedział, że ciężko wchodzi faktycznie). No to pozostało mi zalanie drugiej opony i.. założenie nowych pedałów. Coś co wydawało się, że nie będzie takie trudne (wszak kiedyś jednego pedała nawet odkręciłam, a chyba łatwiej wkręcić niż odkręcić), okazało się.. no… nie takie łatwe. Nerwy. Złość. Coś mi nie idzie. Telefon do przyjaciela (znaczy Tomka). Gwoli ścisłości sms. Że coś mi nie idzie.. że może jakaś rada, bo uparta jestem i chcę to zrobić. Tomek coś tam o tych gwintach, że lewy, prawy, że się tak kręci i tak. No to wiedziałam, a mimo tego.. jakoś nic. Ale jestem uparta. Próbowałam, próbowałam i się udało. Ale czy naprawdę się udało, to okaże się jutro. Bo jutro może mi na ten przykład pedał się urwać na jakimś zjeździe. Może być mało śmiesznie.
No risk, no fun – mawiają. A ze strat dzisiaj (żeby nie było, że wszystko mi się tak udało), to stłukłam co nieco w kuchni. Słoń w składzie porcelany.
Widoki © Iza
Widoki 2 © Iza
Widoki 3 © Iza
Crumble - angielskie ciasto © Iza
Przepis na crumble © Iza
- DST 47.00km
- Czas 02:20
- VAVG 20.14km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 17 lipca 2016
Kurzarnia
Tradycją stała się doroczna impreza u jednego z naszych sponsorów czyli Pawła Gomoli (w Wiśle).
W ub. roku frakcji tarnowskiej na imprezie nie było, ponieważ w terminie imprezy odbywał się maraton w Strzyżowie. W tym roku postanowiłyśmy jechać bo termin nie kolidował nam z .. niczym. Ale za to nasz przyjazd kolidował z .. deszczem. Nie było więc jazdy na rowerze, ani chodzenia po górach. Było za to jednak sporo innych atrakcji. Do tych o największej wartości edukacyjnej należy zaliczyć warsztaty Andrzeja dot. znaczenia słów (takich dość obco brzmiących). Andrzej upierał się, że użyte przez niego słowo „kurzarnia” jest powszechnie znanym i obowiązującym. Wyszło na to, że znane jest tylko jemu, ale za to stało się absolutnym hitem wieczoru. Niewątpliwie jednak kurzarnię przebił fakt, że .. Sufa tańczył. To wprawiło mnie w całkowite zdumienie. Zdumiona jestem aż do dzisiaj. Może nie tak jak pani Krystyna na jednym zdjęciu (którego jednak zamieścić nie mogę, bo dostałam zakaz), ale no.. jestem. Mocno. Być może to jest tak, ze Sufa przygotowuje się do jakiegoś telewizyjnego talent show. Np. do „Chłopaków do wzięcia”. A wiadomo, że taniec to kluczowa umiejętność bez której nie ma co marzyć, aby cokolwiek zdziałać.
W ub. roku frakcji tarnowskiej na imprezie nie było, ponieważ w terminie imprezy odbywał się maraton w Strzyżowie. W tym roku postanowiłyśmy jechać bo termin nie kolidował nam z .. niczym. Ale za to nasz przyjazd kolidował z .. deszczem. Nie było więc jazdy na rowerze, ani chodzenia po górach. Było za to jednak sporo innych atrakcji. Do tych o największej wartości edukacyjnej należy zaliczyć warsztaty Andrzeja dot. znaczenia słów (takich dość obco brzmiących). Andrzej upierał się, że użyte przez niego słowo „kurzarnia” jest powszechnie znanym i obowiązującym. Wyszło na to, że znane jest tylko jemu, ale za to stało się absolutnym hitem wieczoru. Niewątpliwie jednak kurzarnię przebił fakt, że .. Sufa tańczył. To wprawiło mnie w całkowite zdumienie. Zdumiona jestem aż do dzisiaj. Może nie tak jak pani Krystyna na jednym zdjęciu (którego jednak zamieścić nie mogę, bo dostałam zakaz), ale no.. jestem. Mocno. Być może to jest tak, ze Sufa przygotowuje się do jakiegoś telewizyjnego talent show. Np. do „Chłopaków do wzięcia”. A wiadomo, że taniec to kluczowa umiejętność bez której nie ma co marzyć, aby cokolwiek zdziałać.
Góy ktoś ukradł © Iza
Znajdź dwa koty na zdjęciu:).
Dominika, ja, Pani Krystyna i kot © Iza
Dominika, ja, Pani Krystyna i kot 2 © Iza
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 13 lipca 2016
Toskania:)
Ten widok uwieczniony na pierwszym zdjęciu „kazał” mi się zatrzymać i zrobić owe zdjęcie.
Miałam skojarzenie z Toskanią (kolory, wzgórza). Zabrakło mi tylko tych drzewek.. takich iglastych –szpiczastych.
Sielski widok, jak w Toskanii, a to nie Toskania, to niebieski szlak rowerowy nad Dunajcem, zdjęcie zrobione gdzieś z okolic Janowic, a po drugiej stronie kościół chyba w Wielkiej Wsi.
Dzisiaj jazda niezbyt długa, ale upał i wszechogarniająca duchota sprawia, że ciężko mi się zmobilizować i wyjechać. Wczoraj pokręciłam trochę po płaskim, dzisiaj przyszedł czas na coś bardziej górzystego. Postawiłam na…(no na co mogłam postawić?). Na Lubinkę. Tym razem od Janowic czyli podjazd długi (jakieś 6 km), ale o umiarkowanym nachyleniu, więc nie sprawiający wielkich kłopotów, tym bardziej, że ja teraz jeżdżę sobie wolno.
Piękna to jest droga… Piękne widoki, klimat taki górski. Jadę, przyglądam się domom wkoło i myślę: czy można nie zwariować ze szczęścia mieszkając w takim miejscu? Mając takie widoki z okna? Ja wariowałabym ze szczęścia codziennie.
Ale mam widok na sklep mięsny i piekarnię, a z drugiego okna na skwer i ulicę pod oknami. Co zrobić. Moje serce, moja dusza jednak tęskni do takich miejsc… bardzo tęskni i marzy mi się mieszkanie w takim miejscu. Nierealne to jednak. Cud jakiś musiałby się wydarzyć.
Miałam skojarzenie z Toskanią (kolory, wzgórza). Zabrakło mi tylko tych drzewek.. takich iglastych –szpiczastych.
Sielski widok, jak w Toskanii, a to nie Toskania, to niebieski szlak rowerowy nad Dunajcem, zdjęcie zrobione gdzieś z okolic Janowic, a po drugiej stronie kościół chyba w Wielkiej Wsi.
Dzisiaj jazda niezbyt długa, ale upał i wszechogarniająca duchota sprawia, że ciężko mi się zmobilizować i wyjechać. Wczoraj pokręciłam trochę po płaskim, dzisiaj przyszedł czas na coś bardziej górzystego. Postawiłam na…(no na co mogłam postawić?). Na Lubinkę. Tym razem od Janowic czyli podjazd długi (jakieś 6 km), ale o umiarkowanym nachyleniu, więc nie sprawiający wielkich kłopotów, tym bardziej, że ja teraz jeżdżę sobie wolno.
Piękna to jest droga… Piękne widoki, klimat taki górski. Jadę, przyglądam się domom wkoło i myślę: czy można nie zwariować ze szczęścia mieszkając w takim miejscu? Mając takie widoki z okna? Ja wariowałabym ze szczęścia codziennie.
Ale mam widok na sklep mięsny i piekarnię, a z drugiego okna na skwer i ulicę pod oknami. Co zrobić. Moje serce, moja dusza jednak tęskni do takich miejsc… bardzo tęskni i marzy mi się mieszkanie w takim miejscu. Nierealne to jednak. Cud jakiś musiałby się wydarzyć.
Jak w Toskanii © Iza
Widok © Iza
Droga na Lubince © Iza
- DST 42.00km
- Czas 01:55
- VAVG 21.91km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 13 lipca 2016
Płasko
Płasko i bez historii, tak tylko na rozruszanie mięśni.
- DST 32.00km
- Teren 4.00km
- Czas 01:30
- VAVG 21.33km/h
- Aktywność Jazda na rowerze