Wtorek, 30 sierpnia 2016
Powrót do korzeni
Kiedy ja tak na serio zaczęłam jeździć na rowerze?
Nie wiem, nie pamiętam, ale takie poważniejsze jeżdżenie (dłuższe dystanse, a potem i górki) zaczęły się kiedy kupiłam rower marki BEST CITY. W 2007 roku miałam już rower górski.
Więc pewnie co najmniej trzy sezony wcześniej zaczęłam jeździć, bo po Beście była jeszcze kellysowska Gamma. W 2007r. pojechałam na pierwszy maraton.
W 2008r. poznałam mojego kolegę Mirka. Człowieka z wieloma naprawdę poważnymi sukcesami na koncie, wielokrotnego mistrza Polski w biegach na orientację, zwycięzcę wielu rajdów ekstremalnych. Spędziliśmy wiele wspólnych godzin na rowerze. Mirek uczył mnie zjeżdżać, uczył techniki, motywował. Jeżdżąc z nim, chcąc nie chcąc musiałam się „w rowerze” podciągnąć, bo przecież niespecjalnie mnie oszczędzał. A chociaż on jechał pewnie na pół gwizdka, to dla mnie utrzymanie się za nim w takiej odległości, żeby nie stracić go z oczu, było sporym wyzwaniem. To właśnie Mirek zabrał mnie też na pierwszą zimową wyprawę w Tatry. Odkąd Mirek zaczął pracować w Krakowie, trudniej jest o wspólną jazdę ( w zimie czasem razem jeździmy na bieganie do Lasu Radłowskiego, w weekendy). W górkach, na jeździe byliśmy ostatni raz razem chyba w ubiegłym roku. Dzisiaj wyciągnęłam Mirka na Słoną Górę. Mirek powtarzał – powrót do korzeni… mówił to kiedy drapaliśmy się na Słoną (najpierw asfaltem, potem zjazdem Kolosa, no tylko w odwrotnym kierunku), kiedy władowaliśmy się w potężne błoto i kiedy łańcuch zaklinował się Mirkowi tak, że pokrzywił ogniwa i musieliśmy przedwcześnie wracać. Tak… wiele razy byliśmy razem n Słonej, przez tony błota się razem przedzieraliśmy, niejedną wspólną przygodę mamy za sobą. Powrót do korzeni… Jak miło. Jeszcze tylko naszego kolegę Alka musimy namówić na wspólną jazdę. Też kiedyś z nami jeździł. Przez jakiś czas nawet nazywaliśmy siebie …JMT (Jaszczurek Mountainbike TEAM). Byliśmy taką fajną trójką dobrych znajomych. Przywiozłam na sobie i na rowerze tony błota. Jak za dawnych lat…
Nie wiem, nie pamiętam, ale takie poważniejsze jeżdżenie (dłuższe dystanse, a potem i górki) zaczęły się kiedy kupiłam rower marki BEST CITY. W 2007 roku miałam już rower górski.
Więc pewnie co najmniej trzy sezony wcześniej zaczęłam jeździć, bo po Beście była jeszcze kellysowska Gamma. W 2007r. pojechałam na pierwszy maraton.
W 2008r. poznałam mojego kolegę Mirka. Człowieka z wieloma naprawdę poważnymi sukcesami na koncie, wielokrotnego mistrza Polski w biegach na orientację, zwycięzcę wielu rajdów ekstremalnych. Spędziliśmy wiele wspólnych godzin na rowerze. Mirek uczył mnie zjeżdżać, uczył techniki, motywował. Jeżdżąc z nim, chcąc nie chcąc musiałam się „w rowerze” podciągnąć, bo przecież niespecjalnie mnie oszczędzał. A chociaż on jechał pewnie na pół gwizdka, to dla mnie utrzymanie się za nim w takiej odległości, żeby nie stracić go z oczu, było sporym wyzwaniem. To właśnie Mirek zabrał mnie też na pierwszą zimową wyprawę w Tatry. Odkąd Mirek zaczął pracować w Krakowie, trudniej jest o wspólną jazdę ( w zimie czasem razem jeździmy na bieganie do Lasu Radłowskiego, w weekendy). W górkach, na jeździe byliśmy ostatni raz razem chyba w ubiegłym roku. Dzisiaj wyciągnęłam Mirka na Słoną Górę. Mirek powtarzał – powrót do korzeni… mówił to kiedy drapaliśmy się na Słoną (najpierw asfaltem, potem zjazdem Kolosa, no tylko w odwrotnym kierunku), kiedy władowaliśmy się w potężne błoto i kiedy łańcuch zaklinował się Mirkowi tak, że pokrzywił ogniwa i musieliśmy przedwcześnie wracać. Tak… wiele razy byliśmy razem n Słonej, przez tony błota się razem przedzieraliśmy, niejedną wspólną przygodę mamy za sobą. Powrót do korzeni… Jak miło. Jeszcze tylko naszego kolegę Alka musimy namówić na wspólną jazdę. Też kiedyś z nami jeździł. Przez jakiś czas nawet nazywaliśmy siebie …JMT (Jaszczurek Mountainbike TEAM). Byliśmy taką fajną trójką dobrych znajomych. Przywiozłam na sobie i na rowerze tony błota. Jak za dawnych lat…
Widoki © Iza
Awaria © Iza
Błociaro © Iza
Na Słonej © Iza
Na Słonej 2 © Iza
Zjazd z widokiem na Marcinkę © Iza
- DST 36.00km
- Teren 10.00km
- Czas 01:52
- VAVG 19.29km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 28 sierpnia 2016
Mielec-Tarnów
Dzisiaj było znacznie gorzej, co od razu widać po czasie jazdy.
Upał, słońce świecące prosto w twarz i wiatr wiejący prosto w twarz, niestety nie ułatwiały zadania.
Dodatkowo wyjątkowy ból sprawiał plecak. Kręgosłup przestał boleć kiedy w połowie drogi poluzowałam nieco paski, trochę się porozciągałam.
Druga połowa trasy znacznie przyjemniejsza.
Upał, słońce świecące prosto w twarz i wiatr wiejący prosto w twarz, niestety nie ułatwiały zadania.
Dodatkowo wyjątkowy ból sprawiał plecak. Kręgosłup przestał boleć kiedy w połowie drogi poluzowałam nieco paski, trochę się porozciągałam.
Druga połowa trasy znacznie przyjemniejsza.
- DST 56.00km
- Czas 02:24
- VAVG 23.33km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 26 sierpnia 2016
Tarnów-Mielec
Ja na prosto po pracy i jak na mocno terenowe opony (jechałam KTM-em) całkiem dobrze mi się jechało.
- DST 56.00km
- Czas 02:19
- VAVG 24.17km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 25 sierpnia 2016
Owocowo
Owocowym był wczorajszy dzień.
„ Jeżeli dzień i noc pozwalają człowiekowi, radośnie się z sobą witać, a życie rozsiewa woń podobną do zapachu kwiatów i słodkich ziół, jest bardziej prężne, promienne i bliższe nieśmiertelności – człowiek osiągnął sukces. Gratuluje mu cała Natura, on zaś w każdej sekundzie winien sobie błogosławieństwo”
Henry David Thoreau, Walden
Na moim dzisiejszym szlaku było mocno owocowo. Czuć było w powietrzu zapach malin, jabłek, śliwek… Maliny, śliwki, winogrona, gruszki, brzoskwinie, jabłka… Wegański raj. Moc moja na pstrym koniu jeździ. Ot co. Jeszcze w niedzielę, to łatwo i przyjemnie jechało się pod górę, a dziś.. dziś ok 5 km.. nagle uczucie jakby cały glikogen poszedł sobie precz. Dlaczego? Zjadłam obiad (nigdy nie wyjeżdżam bez obiadu) taki mocno kolarski.. ryż, warzywa, tuńczyk. Więc o co chodzi? Słabo mi było dosłownie. Myślałam przez chwilę o powrocie do domu, ale… taka piękna pogoda, końcówka lata. Pomyślałam: przetrwam ten kryzys… Łyknęłam trochę Litorsalu z bidonu i pojechałam. Przetrwałam. Niebieski naddunajcowy, a potem Dąbrówka Szczepanowska, Janowice i od krzyża do góry do Uroczyska i do winnicy. Tam te zapachy najbardziej intensywne.. malinowe, jabłkowe, śliwkowe…. Gdzieś nawet wydawało mi się, ze lubczyk poczułam. Raj. Szczęście. Spełnienie. Widoki. Zadzwonił mój kolega Alek, zapytał: gdzie jesteś? - W Dąbrówce Szczepanowskiej. - No tak, ty jak zwykle w tych swoich górkach. Tak, ja jak zwykle w tych moich górkach. Chłonę widoki, naładowuje się nimi jak najlepszym paliwem i nie wyobrażam sobie jazdy na rowerze bez nich. To mi potrzebne do życia, jak niektórych prozac. Jadę i myślę: to jest niemożliwe, że świat jest piękny aż tak, że ja to wszystko widzę, że 20 km od domu mojego, że 1,5 godziny po wyjściu z pracy a ja jestem w innym świecie. A potem zjazdem terenowym od szlabanu do Doliny Izy. Mokro dzisiaj dość. Ten zjazd dziwnie na mnie działa. Niby nic.. no jakoś ani specjalnie nastromiony… ani wielkich kolein, ale jakiś respekt we mnie budzi. Nie czuję się na nim pewnie. Przejazd przez strumyk i do góry. Szutrem. Szuter to już tylko z nazwy, bo go już tam nie ma. Ciężko było dzisiaj, bo mokro, więc pedałowanie było mozolne. Jadę sobie tą Doliną i myślę, że to cud. Że wszyscy z okolic Tarnowa powinni go zobaczyć, poczuć tę ciszę, te zapachy… pobyć tam. Koniecznie. I pomyśleć, że nikt mi jej nie pokazał, że kiedyś zaryzykowałam i samotnie odważyłam się zjechać. Nigdy nie zapomnę tamtego WIELKIEGO wrażenia, które wywarła na mnie DOLINA. A na koniec dnia upiekłam jakżeby inaczej mocno owocowe ciasto.. crumble… dzisiaj jabłkowe, co tak świetnie komponuje się z kardamonem i cynamonem i ten zapach w domu….
Nad Dunajcem © Iza
Malinowo © Iza
Dunajec © Iza
Śliwki © Iza
Jabłka © Iza
Maliny © Iza
Brzoskwinie © Iza
Winogrona © Iza
Gruszki © Iza
Widoki © Iza
Zjazd do Doliny © Iza
Dolina Izy © Iza
Na Lubince © Iza
„ Jeżeli dzień i noc pozwalają człowiekowi, radośnie się z sobą witać, a życie rozsiewa woń podobną do zapachu kwiatów i słodkich ziół, jest bardziej prężne, promienne i bliższe nieśmiertelności – człowiek osiągnął sukces. Gratuluje mu cała Natura, on zaś w każdej sekundzie winien sobie błogosławieństwo”
Henry David Thoreau, Walden
Na moim dzisiejszym szlaku było mocno owocowo. Czuć było w powietrzu zapach malin, jabłek, śliwek… Maliny, śliwki, winogrona, gruszki, brzoskwinie, jabłka… Wegański raj. Moc moja na pstrym koniu jeździ. Ot co. Jeszcze w niedzielę, to łatwo i przyjemnie jechało się pod górę, a dziś.. dziś ok 5 km.. nagle uczucie jakby cały glikogen poszedł sobie precz. Dlaczego? Zjadłam obiad (nigdy nie wyjeżdżam bez obiadu) taki mocno kolarski.. ryż, warzywa, tuńczyk. Więc o co chodzi? Słabo mi było dosłownie. Myślałam przez chwilę o powrocie do domu, ale… taka piękna pogoda, końcówka lata. Pomyślałam: przetrwam ten kryzys… Łyknęłam trochę Litorsalu z bidonu i pojechałam. Przetrwałam. Niebieski naddunajcowy, a potem Dąbrówka Szczepanowska, Janowice i od krzyża do góry do Uroczyska i do winnicy. Tam te zapachy najbardziej intensywne.. malinowe, jabłkowe, śliwkowe…. Gdzieś nawet wydawało mi się, ze lubczyk poczułam. Raj. Szczęście. Spełnienie. Widoki. Zadzwonił mój kolega Alek, zapytał: gdzie jesteś? - W Dąbrówce Szczepanowskiej. - No tak, ty jak zwykle w tych swoich górkach. Tak, ja jak zwykle w tych moich górkach. Chłonę widoki, naładowuje się nimi jak najlepszym paliwem i nie wyobrażam sobie jazdy na rowerze bez nich. To mi potrzebne do życia, jak niektórych prozac. Jadę i myślę: to jest niemożliwe, że świat jest piękny aż tak, że ja to wszystko widzę, że 20 km od domu mojego, że 1,5 godziny po wyjściu z pracy a ja jestem w innym świecie. A potem zjazdem terenowym od szlabanu do Doliny Izy. Mokro dzisiaj dość. Ten zjazd dziwnie na mnie działa. Niby nic.. no jakoś ani specjalnie nastromiony… ani wielkich kolein, ale jakiś respekt we mnie budzi. Nie czuję się na nim pewnie. Przejazd przez strumyk i do góry. Szutrem. Szuter to już tylko z nazwy, bo go już tam nie ma. Ciężko było dzisiaj, bo mokro, więc pedałowanie było mozolne. Jadę sobie tą Doliną i myślę, że to cud. Że wszyscy z okolic Tarnowa powinni go zobaczyć, poczuć tę ciszę, te zapachy… pobyć tam. Koniecznie. I pomyśleć, że nikt mi jej nie pokazał, że kiedyś zaryzykowałam i samotnie odważyłam się zjechać. Nigdy nie zapomnę tamtego WIELKIEGO wrażenia, które wywarła na mnie DOLINA. A na koniec dnia upiekłam jakżeby inaczej mocno owocowe ciasto.. crumble… dzisiaj jabłkowe, co tak świetnie komponuje się z kardamonem i cynamonem i ten zapach w domu….
Malinowo © Iza
Dunajec © Iza
Śliwki © Iza
Jabłka © Iza
Maliny © Iza
Brzoskwinie © Iza
Winogrona © Iza
Gruszki © Iza
Widoki © Iza
Zjazd do Doliny © Iza
Dolina Izy © Iza
Na Lubince © Iza
- DST 41.00km
- Teren 15.00km
- Czas 02:20
- VAVG 17.57km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 23 sierpnia 2016
Z Mirkiem
Nie pamiętam kiedy ostatni raz byliśmy z Mirkiem razem na rowerze.
Jeśli nie pamiętam to musiało to być bardzo dawno.
W ubiegłym roku?
A jeździliśmy daewniej tak często.
Dawniej było wszystko inaczej, Mirek pracował w Tarnowie, a nie Krakowie i miał więcej czasu.
Fajnie było znowu pogadać. Powspominać.
Starożytni my i nasze starożytne rowery.
Mirek opowiadał mi, ze zawiózł rower do serwisu do Mirka Bieniasza, a Mirek za głowę się złapał, że taki rower.... przestarzały.
No cóż... już teraz nie potrzebujemy super wyścigówek:).
Za to mamy sentyment do swoich.. ja do KTM-a, Mirek do swojego srebrzystego tytana.
Las Radłowski, bo Mirek prosił o to. Twierdzi, że nie ma kondycji.
Co za czasy:).
Zdążyłam na końcówkę meczu w Polsat Sport Stali Mielec z klubem co się zwie DRUTEX (???) z Bytowa.
Ładna walka do samego końca i remis 2:2.
No nie tego chcieli, ale bramka wyrównująca padła w 90 min.
Jeśli nie pamiętam to musiało to być bardzo dawno.
W ubiegłym roku?
A jeździliśmy daewniej tak często.
Dawniej było wszystko inaczej, Mirek pracował w Tarnowie, a nie Krakowie i miał więcej czasu.
Fajnie było znowu pogadać. Powspominać.
Starożytni my i nasze starożytne rowery.
Mirek opowiadał mi, ze zawiózł rower do serwisu do Mirka Bieniasza, a Mirek za głowę się złapał, że taki rower.... przestarzały.
No cóż... już teraz nie potrzebujemy super wyścigówek:).
Za to mamy sentyment do swoich.. ja do KTM-a, Mirek do swojego srebrzystego tytana.
Las Radłowski, bo Mirek prosił o to. Twierdzi, że nie ma kondycji.
Co za czasy:).
Zdążyłam na końcówkę meczu w Polsat Sport Stali Mielec z klubem co się zwie DRUTEX (???) z Bytowa.
Ładna walka do samego końca i remis 2:2.
No nie tego chcieli, ale bramka wyrównująca padła w 90 min.
Robota bobra © Iza
- DST 33.00km
- Teren 12.00km
- Czas 01:36
- VAVG 20.62km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 21 sierpnia 2016
Niedziela
To jeszcze wrócę do wczorajszego wyścigu na IO (MTB oczywiście).
Kiedy się nie uprawiało tego sportu, zapewne ogląda się taki wyścig spokojniej. Kiedy się jest w jakieś „przyjaźni” z rowerem MTB (ale takiej terenowej przyjaźni z terenowymi podjazdami i trudnymi zjazdami), ogląda się taki wyścig zupełnie inaczej. Mnie np. wszystko boli. Bolą mnie nogi od samego patrzenia. Patrzę na zjazdy i myślę: o już bym leżała… Ogląda się z większą świadomością wobec tego, że coś tam o MTB się wie. Trudniej się ogląda, bez dwóch zdań. I jeszcze ta świadomość jak łatwo na takiej technicznej trasie złapać defekt. Maja jechała pięknie. Pewnie ktoś powie… ale przegrała złoto. Dla mnie wytrzymanie w takim tempie 1,5 jazdy, po trudnej trasie, to jakiś kosmos. A Majka jechała bardzo równo, właściwie bez żadnych kryzysów. Ona w ogóle jeździ tak finezyjnie, z gracją. Taka drobna kobietka, a tyle siły!!! Szacunek.
Zapowiadali na dzisiaj deszcz po południu. Do tego ręczni grali o 15.30, więc postanowiłam wyjechać z domu wcześniej. Wyjechałam sporo przed 10. Nie planowałam dzisiaj długiej trasy ze względu na te planowane opady deszczu, no i ten mecz. Wymyśliłam sobie dzisiaj więcej terenu, ale nie spodziewałam się, że aż TYLE. Na niebieskim naddunajcowym usłyszałam za sobą męskie głosy. Odwróciłam się, a tam dwóch kolarzystów. No nie wiem co takiego w człowieku siedzi, że zaraz chce „uciekać”. A może warto byłoby zaczekać na tych panów:).
Nie wiem czemu pomyślałam sobie: jeśli nie dogonią mnie na asfaltowym odcinku, to w terenie już nie dogonią. A przecież mogli być mocni w terenie. I byli. Dość ładnie trzymali dystans, chociaż myślę, że miałam jeszcze rezerwy. Nie dali rady. Nie wiem co potem się z nimi stało, bo jak skręciłam na podjazd od PIT STOPU. Palące słońce na tym podjeździe to nie jest fajna sprawa. Ale dzisiaj jechało mi się bardzo dobrze na podjazdach. Była moc. Średnia z jazdy tego nie odzwierciedla, ale to dlatego, że dzisiaj była masa mozolnego podjeżdżenia. I tego w terenie i na asfalcie. Jadąc w kierunku Lubinki, na wysokości szkoły w Dąbrówce Szczepanowskiej postanowiłam zaryzykować i skręciłam do lasu (gdyby ktoś chciał zwiedzić ten fragment, a zapewniam ze warto, to trzeba wjechać za szlaban). Zawsze mnie kusiło żeby tam wjechać, ale nigdy bym nie pomyślałam, że znajdę tam tak długi i swietny kawałek terenowy. Najpierw zjazd, na początku w miarę „gładki”, potem coraz bardziej błotnisty i koleiniasty, by przejść do całkiem stromego przed potokiem, a potem taka wspinaczka jakiej nie powstydziłby się żaden maraton MTB. Musiałam wykorzystać wszystkie swoje siły żeby wyjechać na szczyt.
Bałam się trochę. Czuję się nieswojo w takich leśnych, nowych fragmentach kiedy nie bardzo wiem, gdzie jestem i gdzie wyjadę. Więc chociaż fragment jest świetny, z ulgą wyjechałam z lasu. Długie i mozolne kręcenie po łące i dojeżdża się do zielonego pieszego szlaku. Na to miałam nadzieję.
A potem w kierunku zjazdu Staszka. Taki był mój plan na dzisiaj. Pojechałam do zjazdu odcinkiem, który kiedyś odkryłyśmy z Panią Krystyną (od głównej drogi na Lubince), ale nie polecam. Bardzo zarósł i biorąc pod uwagę podłoże (dużo kolein i dziur), nie jest bezpieczny. A zjazd Staszka jak to zjazd Staszka. Dzisiaj umiarkowanie mokry. Właściwie taki idealny, bo kiedy jest zbyt mokry, gliniaste podłoże może stwarzać problemy, a kiedy zbyt suchy twardy, to jest jeszcze gorzej. Rzuca rowerem jak piłką pinpongową. Dzisiaj było fajnie, ale adrenalina była, bo mało zjeżdżałam w tym roku, więc nie czuję się tak super komfortowo na zjazdach. No, ale co tutaj dużo mówić – czysta przyjemność, zjeżdżanie.
Po przejechaniu potoku, zaczyna się wspinaczka naprawdę ostra, wymagająca dużo siły. Bywało, ze tutaj polegałam. Nie dzisiaj. Przejechałam ładnie pod górę wszystkie nierówności, korzenie, aż sama się dziwiłam. No, ale taki to był dzień. MOC była ze mną. To chyba tarta szpinakowo-pomidrowa tak działa i ciasto ze śliwkami, które robiłam w piątek w oczekiwaniu na mecz ręcznych:).
Dojechałam do żółtego pieszego i tam zrobiłam sobie chillout. Nie żebym była specjalnie zmęczona. Nie. Po prostu chciałam posiedzieć w pięknych okolicznościach przyrody. Cisza, spokój, odgłosy łąki i lasu. Bezcenne. I zjazd żółtym do Pleśnej. Hm.. odzyskałam wiarę we własne możliwości i pomknęłam dość szybko, płynnie. Jaka to radość! I przypomniałam sobie jak w początkach mojego jeżdżenia zjazd ten stanowił dla mnie nie lada wyzwanie. Tak było. Na początku, to w ogóle schodziłam z roweru i nie jechałam. Potem treningi z Mirkiem i przełamywanie swojego strachu i niemocy. I maratony, te trudne, podczas których się uczyłam zjeżdżać.
Miałam jechać już do domu po zjechaniu do Pleśnej, ale nagle wpadłam na szaleńczy pomysł podjechania do serpetyn na Lubince od kościoła w Pleśnej. Dlaczego pomysł „szaleńczy”? Kto jechał to wie. Jest co jechać. Długi podjazd w pełnym słońcu i spore nachylenie. Więc pomimo, że asfalt bardzo mozolnie. To odpuszczenie maratonów było jednak strzałem w dziesiątkę. Nie żebym żałowała, ze startowałam w wyścigach. Absolutnie nie. To byłą cudowna, wspaniałą przygoda. Mam takie wspomnienia, jakich nie kupiłabym ze żadne pieniądze. Z wielką radością i pewnym rodzajem dumy (tak mogę powiedzieć) przeglądam zdjęcia, stare wpisy na blogu. To był cudny czas. Ale trwał długo i poczułam zmęczenie i pewien rodzaj wypalenia. Ten rok nie startowy pozwolił mi odzyskać radość z jazdy. Znowu kocham rower miłością dużą i nie mogę doczekać się następnej jazdy.
Kiedy się nie uprawiało tego sportu, zapewne ogląda się taki wyścig spokojniej. Kiedy się jest w jakieś „przyjaźni” z rowerem MTB (ale takiej terenowej przyjaźni z terenowymi podjazdami i trudnymi zjazdami), ogląda się taki wyścig zupełnie inaczej. Mnie np. wszystko boli. Bolą mnie nogi od samego patrzenia. Patrzę na zjazdy i myślę: o już bym leżała… Ogląda się z większą świadomością wobec tego, że coś tam o MTB się wie. Trudniej się ogląda, bez dwóch zdań. I jeszcze ta świadomość jak łatwo na takiej technicznej trasie złapać defekt. Maja jechała pięknie. Pewnie ktoś powie… ale przegrała złoto. Dla mnie wytrzymanie w takim tempie 1,5 jazdy, po trudnej trasie, to jakiś kosmos. A Majka jechała bardzo równo, właściwie bez żadnych kryzysów. Ona w ogóle jeździ tak finezyjnie, z gracją. Taka drobna kobietka, a tyle siły!!! Szacunek.
Zapowiadali na dzisiaj deszcz po południu. Do tego ręczni grali o 15.30, więc postanowiłam wyjechać z domu wcześniej. Wyjechałam sporo przed 10. Nie planowałam dzisiaj długiej trasy ze względu na te planowane opady deszczu, no i ten mecz. Wymyśliłam sobie dzisiaj więcej terenu, ale nie spodziewałam się, że aż TYLE. Na niebieskim naddunajcowym usłyszałam za sobą męskie głosy. Odwróciłam się, a tam dwóch kolarzystów. No nie wiem co takiego w człowieku siedzi, że zaraz chce „uciekać”. A może warto byłoby zaczekać na tych panów:).
Nie wiem czemu pomyślałam sobie: jeśli nie dogonią mnie na asfaltowym odcinku, to w terenie już nie dogonią. A przecież mogli być mocni w terenie. I byli. Dość ładnie trzymali dystans, chociaż myślę, że miałam jeszcze rezerwy. Nie dali rady. Nie wiem co potem się z nimi stało, bo jak skręciłam na podjazd od PIT STOPU. Palące słońce na tym podjeździe to nie jest fajna sprawa. Ale dzisiaj jechało mi się bardzo dobrze na podjazdach. Była moc. Średnia z jazdy tego nie odzwierciedla, ale to dlatego, że dzisiaj była masa mozolnego podjeżdżenia. I tego w terenie i na asfalcie. Jadąc w kierunku Lubinki, na wysokości szkoły w Dąbrówce Szczepanowskiej postanowiłam zaryzykować i skręciłam do lasu (gdyby ktoś chciał zwiedzić ten fragment, a zapewniam ze warto, to trzeba wjechać za szlaban). Zawsze mnie kusiło żeby tam wjechać, ale nigdy bym nie pomyślałam, że znajdę tam tak długi i swietny kawałek terenowy. Najpierw zjazd, na początku w miarę „gładki”, potem coraz bardziej błotnisty i koleiniasty, by przejść do całkiem stromego przed potokiem, a potem taka wspinaczka jakiej nie powstydziłby się żaden maraton MTB. Musiałam wykorzystać wszystkie swoje siły żeby wyjechać na szczyt.
Bałam się trochę. Czuję się nieswojo w takich leśnych, nowych fragmentach kiedy nie bardzo wiem, gdzie jestem i gdzie wyjadę. Więc chociaż fragment jest świetny, z ulgą wyjechałam z lasu. Długie i mozolne kręcenie po łące i dojeżdża się do zielonego pieszego szlaku. Na to miałam nadzieję.
A potem w kierunku zjazdu Staszka. Taki był mój plan na dzisiaj. Pojechałam do zjazdu odcinkiem, który kiedyś odkryłyśmy z Panią Krystyną (od głównej drogi na Lubince), ale nie polecam. Bardzo zarósł i biorąc pod uwagę podłoże (dużo kolein i dziur), nie jest bezpieczny. A zjazd Staszka jak to zjazd Staszka. Dzisiaj umiarkowanie mokry. Właściwie taki idealny, bo kiedy jest zbyt mokry, gliniaste podłoże może stwarzać problemy, a kiedy zbyt suchy twardy, to jest jeszcze gorzej. Rzuca rowerem jak piłką pinpongową. Dzisiaj było fajnie, ale adrenalina była, bo mało zjeżdżałam w tym roku, więc nie czuję się tak super komfortowo na zjazdach. No, ale co tutaj dużo mówić – czysta przyjemność, zjeżdżanie.
Po przejechaniu potoku, zaczyna się wspinaczka naprawdę ostra, wymagająca dużo siły. Bywało, ze tutaj polegałam. Nie dzisiaj. Przejechałam ładnie pod górę wszystkie nierówności, korzenie, aż sama się dziwiłam. No, ale taki to był dzień. MOC była ze mną. To chyba tarta szpinakowo-pomidrowa tak działa i ciasto ze śliwkami, które robiłam w piątek w oczekiwaniu na mecz ręcznych:).
Dojechałam do żółtego pieszego i tam zrobiłam sobie chillout. Nie żebym była specjalnie zmęczona. Nie. Po prostu chciałam posiedzieć w pięknych okolicznościach przyrody. Cisza, spokój, odgłosy łąki i lasu. Bezcenne. I zjazd żółtym do Pleśnej. Hm.. odzyskałam wiarę we własne możliwości i pomknęłam dość szybko, płynnie. Jaka to radość! I przypomniałam sobie jak w początkach mojego jeżdżenia zjazd ten stanowił dla mnie nie lada wyzwanie. Tak było. Na początku, to w ogóle schodziłam z roweru i nie jechałam. Potem treningi z Mirkiem i przełamywanie swojego strachu i niemocy. I maratony, te trudne, podczas których się uczyłam zjeżdżać.
Miałam jechać już do domu po zjechaniu do Pleśnej, ale nagle wpadłam na szaleńczy pomysł podjechania do serpetyn na Lubince od kościoła w Pleśnej. Dlaczego pomysł „szaleńczy”? Kto jechał to wie. Jest co jechać. Długi podjazd w pełnym słońcu i spore nachylenie. Więc pomimo, że asfalt bardzo mozolnie. To odpuszczenie maratonów było jednak strzałem w dziesiątkę. Nie żebym żałowała, ze startowałam w wyścigach. Absolutnie nie. To byłą cudowna, wspaniałą przygoda. Mam takie wspomnienia, jakich nie kupiłabym ze żadne pieniądze. Z wielką radością i pewnym rodzajem dumy (tak mogę powiedzieć) przeglądam zdjęcia, stare wpisy na blogu. To był cudny czas. Ale trwał długo i poczułam zmęczenie i pewien rodzaj wypalenia. Ten rok nie startowy pozwolił mi odzyskać radość z jazdy. Znowu kocham rower miłością dużą i nie mogę doczekać się następnej jazdy.
Naddunajcowo żółto © Iza
Naddunajcowo żółto 2 © Iza
Nowy zjazd © Iza
Nowy zjazd 2 © Iza
Na dojeździe do zjazdu Staszka © Iza
Zjazd Staszka © Iza
Cmentarz przy żółtym pieszym © Iza
- DST 39.00km
- Teren 20.00km
- Czas 02:30
- VAVG 15.60km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 20 sierpnia 2016
Sobota
No to zacznę od Mai.
Przepiękny wyścig, wiele emocji i wielka, wielka radość.
Ta dziewczyna zasłużyła na medal, wreszcie skończył się ten jej koszmarny pech.
Tarnów z Marcinki © Iza
Zielony szlak pieszy © Iza
Po drodze © Iza
Po drodze 2 © Iza
Las Kruk © Iza
Po drodze 3 © Iza
W Lesie Tuchowskim © Iza
Widoczki © Iza
W Lesie Tuchowskim 3 © Iza
W Lesie Tuchowskim 5 © Iza
Widoczki 2 © Iza
Furmaniec © Iza
Tuchów w dole © Iza
Tuchów w dole 2 © Iza
Huśtawka © Iza
A to nasza brązowa medalistka w pięcioboju.
- Bardzo lubię promować ten mój zdrowy i naturalny styl życia, który jest rzadko spotykany w środowisku sportowym. To dla mnie dziwne. Kiedyś wydawało mi się, że wyczynowi sportowcy bardzo dbają o to, co jedzą. Tak było aż do czasu, kiedy odkryłam jak wiele chemii i wszelkiego rodzaju świństw jest w pożywieniu sportowców. Mówię tutaj też o odżywkach, suplementach, energetykach. Pewnego dnia wyrzuciłam to wszystko i do swojej diety wprowadziłam naturalne produkty, a także naturalne suplementy z najwyższej półki. Po prostu przestałam faszerować się chemią - przyznała Nowacka, która jest starszym szeregowym. "Punktem zwrotnym w moim życiu były dwie operacje kolan rok po roku (...) Jeśli chcemy, żeby nasz samochód był bardziej dynamiczny i dłużej sprawny wlewamy do niego lepszą benzynę. Dlaczego więc do mojego ciała wlewam wszystko co najgorsze? I wtedy wszystko się zaczęło. Zmieniłam swoje odżywianie, zaczęłam się uczyć i szukać nowych rozwiązań. Błyskawicznie odzyskałam siły do trenowania, a pierwszy sezon sportowy po rewolucji żywnościowej był najlepszym sezonem w moim życiu - wygrałam Puchar Świata, nie schodząc z podium przez cały cykl trwania zawodów" .
Przepiękny wyścig, wiele emocji i wielka, wielka radość.
Ta dziewczyna zasłużyła na medal, wreszcie skończył się ten jej koszmarny pech.
Wyruszyłam dzisiaj w zupełnie nie „moje” tereny, takie w które wyruszam rzadko, bo jednak na pierwszym miejscu w moim sercu są okolice okołolubinkowe.
Dlaczego? Chyba dlatego, że uważam, że są najpiękniejsze, dostarczające najwięcej wizualnych wrażeń.
Ale te po których poruszałam się dzisiaj, są chyba takie bardziej pachnące… polno-kwiatowo, ziołowo.
Była więc Marcina i szlak czerwony pieszy do Lasu Kruk, potem przesiadka na niebieski szlak i częściowo trasą maratonu tarnowskiego. Dojechałam do Lasu Tuchowskiego i tutaj zrobiłam sobie przerwę.
Kompletny chillout w pięknych okolicznościach przyrody. Cisza jak w Bieszczadach i tylko gdzieś z oddali odgłosy grzybiarzy. Miejsce to wyjątkowe, jeziorka i piękny las.. przyroda i ta cisza. Nie chciało mi się w ogóle stamtąd ruszać dalej.
A dalej przez las i w kierunku czarnego szlaku pieszego i kawałeczek tym szlakiem. Po drodze odkryłam cmentarz wojenny, które nie znałam i miejsce widokowe zwane FURAMNIEC.
Była tam nawet huśtawka, więc się pobujałam.
Zjazd słynną ulicą Partyzantów do Tuchowa, gdzie bije się rekordy prędkości.
A stamtąd przez Piotrkowice w kierunku Trzech Kopców, Łowczówek i do domu.
Zatrzymałam się w jednym sklepie, akurat nadeszła spora grupa panów. Wracali z jakiegoś pogrzebu. Lubię te rozmowy podsklepowe w wiejskich sklepach.
Było wszystko – słońce (upalne podjazdy rekomenspował mi cień i chłód lasu), długie podjazdy takie asfaltowe i te w lesie, krótkie, wymagające terenowe podjazdy, i nawet trochę fajnych zjazdów.
Pozytywnie zmęczona. Szczęśliwa, że mieszkam w okolicy, która jest w stanie dostarczyć tylu wrażeń i że mój rower zabiera mnie w takie fajne miejsca.
Tarnów z Marcinki © Iza
Zielony szlak pieszy © Iza
Po drodze © Iza
Po drodze 2 © Iza
Las Kruk © Iza
Po drodze 3 © Iza
W Lesie Tuchowskim © Iza
Widoczki © Iza
W Lesie Tuchowskim 3 © Iza
W Lesie Tuchowskim 5 © Iza
Widoczki 2 © Iza
Furmaniec © Iza
Tuchów w dole © Iza
Tuchów w dole 2 © Iza
Huśtawka © Iza
A to nasza brązowa medalistka w pięcioboju.
- Bardzo lubię promować ten mój zdrowy i naturalny styl życia, który jest rzadko spotykany w środowisku sportowym. To dla mnie dziwne. Kiedyś wydawało mi się, że wyczynowi sportowcy bardzo dbają o to, co jedzą. Tak było aż do czasu, kiedy odkryłam jak wiele chemii i wszelkiego rodzaju świństw jest w pożywieniu sportowców. Mówię tutaj też o odżywkach, suplementach, energetykach. Pewnego dnia wyrzuciłam to wszystko i do swojej diety wprowadziłam naturalne produkty, a także naturalne suplementy z najwyższej półki. Po prostu przestałam faszerować się chemią - przyznała Nowacka, która jest starszym szeregowym. "Punktem zwrotnym w moim życiu były dwie operacje kolan rok po roku (...) Jeśli chcemy, żeby nasz samochód był bardziej dynamiczny i dłużej sprawny wlewamy do niego lepszą benzynę. Dlaczego więc do mojego ciała wlewam wszystko co najgorsze? I wtedy wszystko się zaczęło. Zmieniłam swoje odżywianie, zaczęłam się uczyć i szukać nowych rozwiązań. Błyskawicznie odzyskałam siły do trenowania, a pierwszy sezon sportowy po rewolucji żywnościowej był najlepszym sezonem w moim życiu - wygrałam Puchar Świata, nie schodząc z podium przez cały cykl trwania zawodów" .
- DST 60.00km
- Teren 15.00km
- Czas 03:29
- VAVG 17.22km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 18 sierpnia 2016
Słona Góra, Marcinka
Moja koleżanka z Opola, która pracuje w tej samej "branży", napisała mi wczoraj, że jestem szczęściarą, że mam taką pasję (rower) i mogę sobie po pracy wyjechać i się zrestetować.
No tak. To prawda.
Ale rower to nie jest jedyne źrodło resetu. Jest jeszcze czytanie, jest słuchanie muzyki, są inne sporty i jest.... (nie wierzę, ze to piszę, bo jeszcze kilka lat temu nie napisałabym tego) ... gotowanie. Dzisiaj zupa ze świeżych pomidorów ze świeżym lubczykiem. Spróbujcie. Smak jest naprawdę wyjątkowy:).
No i rowerowy reset. Słona Góra czerwonym pieszym szlakiem od kościoła w Świebodzinie. Czyli najpierw 2 km asfaltu, potem dwa kilometry wspaniałego lasu i... zamiast kilku kilometrów wspaniałego terenowego zjazdu do Poręby Radlnej, kilka km asfaltowego zjazdu do Poręby Radlnej. Tak, tak.. moje serce płacze, moje mtbowskie serce płacze, bo asfalt na całej długości zjazdu czerwonym pieszym. Nie zostało nic z mojego ukochanego zjazdu, na którym Mirek uczył mnie zjeżdżać, gdzie przełamywałam swoje lęki. Po 9 latach jeżdżenia na górskim rowerze widzę jak bardzo zmniejszyła się ilość tych terenowych zjazdów i podjazdów w okolicy. Niestety jednemu radość (szosowcy), drugiemu wielki smutek (górale). Szosowcy - macie świetny asfaltowy odcinek do podjeżdżania i zjeżdżania. Gładziutki asfalt. Potem na Marcinkę dalej czerwonym pieszym, czyli 2 km pod górę po terenie, potem pod górę po asfalcie, a potem zjechałam do lasu na Marcince, i w górę brukowym podjazdem do góry.
Zjazd szutrem.
Hm... wciąż jeszcze Bieszczady pod powiekami, ale przełączam się powoli na tryb tarnowski.
Lubię swoje miasto, ale im jestem starsza tym bardziej chciałabym mieć jakieś miejsce do życia mniej miejskie.
Miasto to nie mój żywioł. Zdecydowanie nie.
No tak. To prawda.
Ale rower to nie jest jedyne źrodło resetu. Jest jeszcze czytanie, jest słuchanie muzyki, są inne sporty i jest.... (nie wierzę, ze to piszę, bo jeszcze kilka lat temu nie napisałabym tego) ... gotowanie. Dzisiaj zupa ze świeżych pomidorów ze świeżym lubczykiem. Spróbujcie. Smak jest naprawdę wyjątkowy:).
No i rowerowy reset. Słona Góra czerwonym pieszym szlakiem od kościoła w Świebodzinie. Czyli najpierw 2 km asfaltu, potem dwa kilometry wspaniałego lasu i... zamiast kilku kilometrów wspaniałego terenowego zjazdu do Poręby Radlnej, kilka km asfaltowego zjazdu do Poręby Radlnej. Tak, tak.. moje serce płacze, moje mtbowskie serce płacze, bo asfalt na całej długości zjazdu czerwonym pieszym. Nie zostało nic z mojego ukochanego zjazdu, na którym Mirek uczył mnie zjeżdżać, gdzie przełamywałam swoje lęki. Po 9 latach jeżdżenia na górskim rowerze widzę jak bardzo zmniejszyła się ilość tych terenowych zjazdów i podjazdów w okolicy. Niestety jednemu radość (szosowcy), drugiemu wielki smutek (górale). Szosowcy - macie świetny asfaltowy odcinek do podjeżdżania i zjeżdżania. Gładziutki asfalt. Potem na Marcinkę dalej czerwonym pieszym, czyli 2 km pod górę po terenie, potem pod górę po asfalcie, a potem zjechałam do lasu na Marcince, i w górę brukowym podjazdem do góry.
Zjazd szutrem.
Hm... wciąż jeszcze Bieszczady pod powiekami, ale przełączam się powoli na tryb tarnowski.
Lubię swoje miasto, ale im jestem starsza tym bardziej chciałabym mieć jakieś miejsce do życia mniej miejskie.
Miasto to nie mój żywioł. Zdecydowanie nie.
Słona Góra © Iza
Cmenatarz wojenny nr 175 © Iza
I jeszcze raz © Iza
Rodzina wielodzietna © Iza
Zjazd © Iza
Te same co w Bieszczadach © Iza
Kościół w Zawadzie © Iza
W lesie na Marcince © Iza
- DST 34.00km
- Teren 10.00km
- Czas 01:52
- VAVG 18.21km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 17 sierpnia 2016
Bieszczadzkie smaki, bieszczadzkie dźwieki
Nie jest łatwo „otrząsnąć się” po takich czterech dniach i powrócić do nie zawsze kolorowej rzeczywistości.
Robię więc co mogę, żeby na dłużej zatrzymać przy sobie smaki i dźwięki Bieszczad.
Była niedziela, godzina 18. Dobiegł kres naszej wędrówki połoninami. W Ustrzykach. Autobus, który miał nas zawieźć do Kalnicy, gdzie na parkingu stał samochód, odjeżdżał za godzinę. Wygłodniałe i zmęczone postanowiłyśmy coś zjeść. Dwie karczmy, zapełnione. Nic dziwnego.. kończy się tutaj i zaczyna czerwony pieszy szlak. Wielu turystów i większość jak my, zmęczeni i wygłodniali. Mam wielką ochotę na mięso, ale pani w bufecie mówi, że za godzinę…. Nie ma takiej opcji, za godzinę będziemy w autobusie. Pani Krystyna ryzykuje i zamawia coś co nazywa się fuczki. Ja się nie decyduje (oj jaki to był błąd, smak tych fuczek z Ustrzyk czuję do dzisiaj i gotowa byłabym pojechać na ten koniec świata, żeby jeszcze raz go poczuć). Pani Krystyna dzieli się ze mną swoim daniem. Jemy je z coraz większym zachwytem. Obok kilku młodzianów w stanie wskazującym na dobrą zabawę w Bieszczadach bezskutecznie oczekują na zamówienie nr 9. Przysiada się do nich kolega z Poznania z imponującymi dredami. Te dredy widocznie są przepustką do szczerej rozmowy na temat.. trawy. Resztę przemilczę.
A fuczki.. fuczki polane czosnkowym sosem to niebo w gębie. Do nich rukola. Fuczki.. (te nasze fuczki jak się okazało potem to jednak jakas dziwna odmiana fuczek, bo na drugi dzień w Cisnej zamówiłam fuczki i było to coś bardziej na kształt placków ziemniaczanych z kiszoną kapustą, tylko z naleśnikowego ciasta) fuczki to coś na kształt kotletów z ziemniaków z kiszoną kapustą. Kuchnia Łemków była ponoć prosta, bo biedna, więc i fuczki prosto się robi.
Urzekł mnie ich smak i postanowiłam go odtworzyć zaraz następnego dnia po powrocie. Ugotowałam sobie ziemniaki w mundurkach, przysmażyłam cebulę, ziemniaki po ugotowaniu ubiłam, dodałam cebulę, jajko, kiszoną kapustę, przyprawę do ziemniaków, sól, pieprz, trochę bułki tartej, wymieszałam, uformowałam kotlety i dałam na patelnię do grillowania. Do tego sos czosnkowy. No i miałam smak Biaszczad przez dwa dni. Od dwóch dni też .. mam bieszczadzkie brzmienia, ponieważ namiętnie słucham NOWEGO BRZEMIENIA BIESZCZAD. Angelę Gaber już znałam, ale reszta zespołów to moja nowa fascynacja.. chór Widymo zwłaszcza to jest zjawisko.
.
W Smolniku © Iza
Dzwonnica w Radoszycach © Iza
Stary cmenatarz © Iza
Przez rzekę © Iza
Spodobał mi się © Iza
Fuczki po mojemu © Iza
Nowe Brzmienie Bieszczad © Iza
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 16 sierpnia 2016
BIeszczady
Mam jeszcze trochę marzeń. Niektóre realne bardziej, niektóre mniej realne.
Jako, że przestałam jeździć w maratonach i nie sądzę żebym na maratonowe ścieżki wróciła, postanowiłam pojeździć trochę po Polsce i świecie, w miarę moich możliwości. Jeżdżąc na maratony jeździłam sporo, ale co widziałam?
Głównie przednie koło i miejsce noclegowe. Wyścig nie stwarza wielu okazji do podziwiania widoków.
Bieszczady. Bieszczady były moim marzeniem, bo jak wiele razy już podkreślałam, uwielbiam bieszczadzkie i beskidoniskie klimaty. Byłam w Bieszczadach. Jasne, że byłam. Wczasy w Polańczyku… wieki temu, kiedy byłam dzieckiem, Mała Pętla Bieszczadzka na rowerze, maratony (Polańczyk, Komańcza). Nie byłam jednak na dłużej, nie byłam na połoninach.
Na szczęście to już czas przeszły, bo zabrała mnie w Bieszczady Pani Krystyna. Całe 4 dni, wolny piątek, weekend i święto poniedziałkowe i trafiła się taka okazja, żeby pobyć w nich dłużej.
Wielkie to dla mnie szczęście. Takie zupełnie nie do opisania, ale może jednak spróbuję? Może coś z tego wyjdzie.
Jako, że przestałam jeździć w maratonach i nie sądzę żebym na maratonowe ścieżki wróciła, postanowiłam pojeździć trochę po Polsce i świecie, w miarę moich możliwości. Jeżdżąc na maratony jeździłam sporo, ale co widziałam?
Głównie przednie koło i miejsce noclegowe. Wyścig nie stwarza wielu okazji do podziwiania widoków.
Bieszczady. Bieszczady były moim marzeniem, bo jak wiele razy już podkreślałam, uwielbiam bieszczadzkie i beskidoniskie klimaty. Byłam w Bieszczadach. Jasne, że byłam. Wczasy w Polańczyku… wieki temu, kiedy byłam dzieckiem, Mała Pętla Bieszczadzka na rowerze, maratony (Polańczyk, Komańcza). Nie byłam jednak na dłużej, nie byłam na połoninach.
Na szczęście to już czas przeszły, bo zabrała mnie w Bieszczady Pani Krystyna. Całe 4 dni, wolny piątek, weekend i święto poniedziałkowe i trafiła się taka okazja, żeby pobyć w nich dłużej.
Wielkie to dla mnie szczęście. Takie zupełnie nie do opisania, ale może jednak spróbuję? Może coś z tego wyjdzie.
Dzień pierwszy
Dojeżdżamy na miejsce noclegu. Obóz harcerski, na którym właśnie przebywa Oliwia, córka Krysi.
Wola Michowa, wieś między Komańczą a Cisną. Kwaterujemy się w naszym pięciogwiazdkowym hotelu, czyli harcerskim namiocie. Obiad i szybkie wskoczenie w gomolowe mundurki, poskładanie rowerów, i jedziemy do Cisnej. Tam szybciutko zwiedzamy dwie galerie (jak trudno się oprzeć tym wszystkim aniołom, obrazom i tym podobnym). Jest już późne popołudnie, ale Krysia proponuje jednak zrobienie jakiejś trasy. Wyjeżdżamy za Cisną i na rozstaju dróg Krysia patrzy na mapę.
Jakaś para przygląda się nam i szepcze.
Nagle Pan mówi: - Jesteście z Teamu Sufina?
Wybuchamy śmiechem. No tak, jesteśmy z teamu Sufina. Na końcu świata, ktoś zna naszego kolegę. Okazuje się, że pan to też kolarzysta i też z Gliwic. Ostrzega nas przed mocnym pedałowaniem, które nas ponoć czeka. Nic to. Jak to my nie damy rady? :)/
Jedziemy. Jest delikatnie pod górę. Widoki zapierają dech w piersiach. Uwielbiam te przestrzenie, ten majestat Bieszczad. Chce mi się krzyczeć ze szczęścia, z radości, to jest takie szczęście zupełnie nie do opisania nie do wyrażenia.
Czuję, że to jest taki moment dla którego się żyje.
Po drodze.. jakieś pozostałości wyludnionej, przesiedlonej wsi. Wiele tutaj takich będzie. Stare nagrobki, krzyże, kapliczki, cerkwie. To są te klimaty, które przyprawiają mnie o dreszcz emocji. Uwielbiam.
Jest podjazd, długi szutrowy, trochę męczący, ale nie aż tak bardzo jak to nam zapowiadał kolega z Gliwic. Potem wjeżdżamy do lasu.
Krysia mówi: - Największe trudności już za nami!
Po chwili wybucham śmiechem, ponieważ pojawia się bieszczadzkie błoto znane nam tak dobrze zwłaszcza z maratonu w Polańczyku. Krysia z lekka onieśmielona mówi (prowadząc rower):
- No co, ktoś tutaj jechał, widzę ślady opon.
Mówię, śmiejąc się:
- Tak.. Filip Kuźniak.. tydzień temu. I wiesz, że nie dał rady?
(Filip Kuźniak, nasz teamowy kolega, maratonowy wyjadacz, specjalista od światowych trudnych etapówek, faktycznie rozpoczął tydzień temu, swój wielki bieszczadzki projekt, z którego z powodu kontuzji musiał się przedwcześnie wycofać).
Trochę niepokoju.. czy aby na pewno zmierzamy w dobrym kierunku. Po pokonaniu sporego błotnistego, leśnego odcinka, okazuje się, że jest ok. Jesteśmy uratowane. Po 56 km wracamy do obozu. Tam czeka nas niezbyt ciepła woda pod prysznicem i zapowiedź bardzo zimnej nocy (0 stopni). Zanim pójdziemy spać, jest jeszcze kolacja, pyszne leczo pani Krystyny.
No to dobrze, trzeba przetrwać tę noc. Ubieram na siebie: dwie pary skarpet, dwie pary spodni, bluzkę, polar, bluzę i kurtkę przeciwwietrzną. Do tego buff na głowę. Żałuję, ze nie mam rękawiczek. Na śpiwór dwa koce i jesteśmy gotowe do nocy. Najbardziej marznie mi nos. Okazuje się jednak, że ubranie się na cebulę przyniosło efekt, zimno mnie nie budziło, a rano budzimy się żywe i żwawe. Kobiet, które przetrwały zimny i deszczowy maraton w Piwnicznej jak widać nie złamie bieszczadzka zimna noc.
Wola Michowa, wieś między Komańczą a Cisną. Kwaterujemy się w naszym pięciogwiazdkowym hotelu, czyli harcerskim namiocie. Obiad i szybkie wskoczenie w gomolowe mundurki, poskładanie rowerów, i jedziemy do Cisnej. Tam szybciutko zwiedzamy dwie galerie (jak trudno się oprzeć tym wszystkim aniołom, obrazom i tym podobnym). Jest już późne popołudnie, ale Krysia proponuje jednak zrobienie jakiejś trasy. Wyjeżdżamy za Cisną i na rozstaju dróg Krysia patrzy na mapę.
Jakaś para przygląda się nam i szepcze.
Nagle Pan mówi: - Jesteście z Teamu Sufina?
Wybuchamy śmiechem. No tak, jesteśmy z teamu Sufina. Na końcu świata, ktoś zna naszego kolegę. Okazuje się, że pan to też kolarzysta i też z Gliwic. Ostrzega nas przed mocnym pedałowaniem, które nas ponoć czeka. Nic to. Jak to my nie damy rady? :)/
Jedziemy. Jest delikatnie pod górę. Widoki zapierają dech w piersiach. Uwielbiam te przestrzenie, ten majestat Bieszczad. Chce mi się krzyczeć ze szczęścia, z radości, to jest takie szczęście zupełnie nie do opisania nie do wyrażenia.
Czuję, że to jest taki moment dla którego się żyje.
Po drodze.. jakieś pozostałości wyludnionej, przesiedlonej wsi. Wiele tutaj takich będzie. Stare nagrobki, krzyże, kapliczki, cerkwie. To są te klimaty, które przyprawiają mnie o dreszcz emocji. Uwielbiam.
Jest podjazd, długi szutrowy, trochę męczący, ale nie aż tak bardzo jak to nam zapowiadał kolega z Gliwic. Potem wjeżdżamy do lasu.
Krysia mówi: - Największe trudności już za nami!
Po chwili wybucham śmiechem, ponieważ pojawia się bieszczadzkie błoto znane nam tak dobrze zwłaszcza z maratonu w Polańczyku. Krysia z lekka onieśmielona mówi (prowadząc rower):
- No co, ktoś tutaj jechał, widzę ślady opon.
Mówię, śmiejąc się:
- Tak.. Filip Kuźniak.. tydzień temu. I wiesz, że nie dał rady?
(Filip Kuźniak, nasz teamowy kolega, maratonowy wyjadacz, specjalista od światowych trudnych etapówek, faktycznie rozpoczął tydzień temu, swój wielki bieszczadzki projekt, z którego z powodu kontuzji musiał się przedwcześnie wycofać).
Trochę niepokoju.. czy aby na pewno zmierzamy w dobrym kierunku. Po pokonaniu sporego błotnistego, leśnego odcinka, okazuje się, że jest ok. Jesteśmy uratowane. Po 56 km wracamy do obozu. Tam czeka nas niezbyt ciepła woda pod prysznicem i zapowiedź bardzo zimnej nocy (0 stopni). Zanim pójdziemy spać, jest jeszcze kolacja, pyszne leczo pani Krystyny.
No to dobrze, trzeba przetrwać tę noc. Ubieram na siebie: dwie pary skarpet, dwie pary spodni, bluzkę, polar, bluzę i kurtkę przeciwwietrzną. Do tego buff na głowę. Żałuję, ze nie mam rękawiczek. Na śpiwór dwa koce i jesteśmy gotowe do nocy. Najbardziej marznie mi nos. Okazuje się jednak, że ubranie się na cebulę przyniosło efekt, zimno mnie nie budziło, a rano budzimy się żywe i żwawe. Kobiet, które przetrwały zimny i deszczowy maraton w Piwnicznej jak widać nie złamie bieszczadzka zimna noc.
Dzień drugi
Wyruszamy na rower. Pani Krystyna obmyśla trasę. Jej początek jest bajkowy. Pustki, przestrzenie, góry, rzeki, cerkwie, krzyże. Bieszczady pełną gębą – mówiąc kolokwialnie.
Jestem wniebowzięta, jestem zachwycona. Oglądamy cerkwie w Smolniku, Komańczy, Radoszycach, oglądamy cuda w galerii Kuźnia w Komańczy,a potem trafiamy na szlak nadgraniczny.
Kto jeździł w maratonach, to wie, że szlaki nadgraniczne do łatwych nie należą. Jest dzicz, są single, błoto i ogólnie jest mega fajnie. Wracamy do obozowiska po 56 km (nasze ubłocone rowery budzą szacunek harcerzy).
Tego dnia czeka nas jeszcze jedna atrakcja i moje spełnienie marzenia. W Dołżycy podczas Festiwalu Rozsypaniec ma wystąpić Angela Gaber. Moja ulubiona Angela, anioł bieszczadzki o pięknym głosie. Jedziemy. Przed koncertem zwiedzanie kiermaszu sztuki miejscowej. Nie mogę się oprzeć i dwa przecudne wisiory lądują w mojej torebce.
A Angela.. Angela śpiewa jak anioł, za nią góry, jej muzycy .. to też bajka.. te wszystkie instrumenty. Znowu takie CZYSTE, wielkie szczęście.
Następna noc jest cieplejsza.
Kto jeździł w maratonach, to wie, że szlaki nadgraniczne do łatwych nie należą. Jest dzicz, są single, błoto i ogólnie jest mega fajnie. Wracamy do obozowiska po 56 km (nasze ubłocone rowery budzą szacunek harcerzy).
Tego dnia czeka nas jeszcze jedna atrakcja i moje spełnienie marzenia. W Dołżycy podczas Festiwalu Rozsypaniec ma wystąpić Angela Gaber. Moja ulubiona Angela, anioł bieszczadzki o pięknym głosie. Jedziemy. Przed koncertem zwiedzanie kiermaszu sztuki miejscowej. Nie mogę się oprzeć i dwa przecudne wisiory lądują w mojej torebce.
A Angela.. Angela śpiewa jak anioł, za nią góry, jej muzycy .. to też bajka.. te wszystkie instrumenty. Znowu takie CZYSTE, wielkie szczęście.
Następna noc jest cieplejsza.
Dzień trzeci
Ten dzień postanowiłyśmy „poświęcić” na wędrówkę po połoninach. Jeden ze starszych harcerzy, mówi nam co i jak… twierdzi, że planujemy bardzo ambitną trasę (jeszcze nie wie, że przejdziemy znacznie więcej i szybciej niż mu się wydawało).
Ruszamy z Kalnicy czerwonym szlakiem. Nie możemy się doczekać otwartych przestrzeni i połonin i kiedy wreszcie się ukazują, ochom i achom nie ma końca. Wciąż chce robić zdjęcia…. Myślę, ze to niemożliwe, ze to mało realne, że świat tak wygląda.
Idzie się nam dobrze. Sprawnie. Wyprzedzamy, ludzie nas przepuszczają, słyszymy… szybkie są, przepuście je.
PIĘKNIE, bajecznie, na szczytach wietrznie, szczyt za szczytem, Połonina Wetlińska, potem zejście do Brzegów.
Jemy frytki w przydrożnym barze, pani mówi nam ze skoro planujemy Caryńską wejjeście i zejście do Ustrzyk to zajmie nam 4 godziny.
Nie docenia nas. Robimy to w 2 h i jakieś 40 min, pomimo tego, że na zejściu dały się nam mocno we znaki nasze pogruchotane kolana.
Widoki… pisać nie będę, zdjęcia wszystko pokażą. Nie potrafię widoków opisać.
Przy Chatce Puchatka Pani Krystyna przeżywa traumę życia (twierdzi, że potrzebuje psychologa). Chodzi konkretnie o wc. Specyficzne. Kto był, to wie.
Docieramy do Ustrzyk po 18, do ostatniego autobusu mamy godzinę. Mam ogromną ochotę na mięso, ale na mięso trzeba czekać godzinę. Krysia zamawia fuczki. Dzieli się nimi ze mną. Są po prostu bajecznie dobre.
Kiedy wsiadamy do autobusu zaczyna padać, a potem rozpętuje się prawdziwa bieszczadzka burza. Jest ciekawie. Z autobusu do parkingu gdzie mamy samochód biegniemy w ulewnym deszczu przy dość słyszalnych grzmotach. Jest wesoło. Zatrzymujemy się w przydrożnej karczmie, a tam nas informują, że kuchnia pracuje do 20. Lituje się nad nami właściciel i kucharki, dostajemy kotlety. Jemy w takim tempie, w jakim nigdy chyba nie jadłyśmy. Właściciel przypatruje się nam z zaciekawieniem. Pyta się czemu tak włóczymy się po górach, czy się nam nudzi czy jak. Pyta co to za dresy mamy (gomolowe mundurki) i kiedy słyszy, że z nas kolarzystki proponuje przeserwisowanie rowerów w zamian za obfite śniadanie (ma wypożyczalnie rowerów).
Mówi też, że nie może znaleźć osób do pracy w kuchni, pytam czy w razie czego robota jest. Jest.
Mam widoki na przyszłość. I to w górach. Zawsze tak chciałam.
Ruszamy z Kalnicy czerwonym szlakiem. Nie możemy się doczekać otwartych przestrzeni i połonin i kiedy wreszcie się ukazują, ochom i achom nie ma końca. Wciąż chce robić zdjęcia…. Myślę, ze to niemożliwe, ze to mało realne, że świat tak wygląda.
Idzie się nam dobrze. Sprawnie. Wyprzedzamy, ludzie nas przepuszczają, słyszymy… szybkie są, przepuście je.
PIĘKNIE, bajecznie, na szczytach wietrznie, szczyt za szczytem, Połonina Wetlińska, potem zejście do Brzegów.
Jemy frytki w przydrożnym barze, pani mówi nam ze skoro planujemy Caryńską wejjeście i zejście do Ustrzyk to zajmie nam 4 godziny.
Nie docenia nas. Robimy to w 2 h i jakieś 40 min, pomimo tego, że na zejściu dały się nam mocno we znaki nasze pogruchotane kolana.
Widoki… pisać nie będę, zdjęcia wszystko pokażą. Nie potrafię widoków opisać.
Przy Chatce Puchatka Pani Krystyna przeżywa traumę życia (twierdzi, że potrzebuje psychologa). Chodzi konkretnie o wc. Specyficzne. Kto był, to wie.
Docieramy do Ustrzyk po 18, do ostatniego autobusu mamy godzinę. Mam ogromną ochotę na mięso, ale na mięso trzeba czekać godzinę. Krysia zamawia fuczki. Dzieli się nimi ze mną. Są po prostu bajecznie dobre.
Kiedy wsiadamy do autobusu zaczyna padać, a potem rozpętuje się prawdziwa bieszczadzka burza. Jest ciekawie. Z autobusu do parkingu gdzie mamy samochód biegniemy w ulewnym deszczu przy dość słyszalnych grzmotach. Jest wesoło. Zatrzymujemy się w przydrożnej karczmie, a tam nas informują, że kuchnia pracuje do 20. Lituje się nad nami właściciel i kucharki, dostajemy kotlety. Jemy w takim tempie, w jakim nigdy chyba nie jadłyśmy. Właściciel przypatruje się nam z zaciekawieniem. Pyta się czemu tak włóczymy się po górach, czy się nam nudzi czy jak. Pyta co to za dresy mamy (gomolowe mundurki) i kiedy słyszy, że z nas kolarzystki proponuje przeserwisowanie rowerów w zamian za obfite śniadanie (ma wypożyczalnie rowerów).
Mówi też, że nie może znaleźć osób do pracy w kuchni, pytam czy w razie czego robota jest. Jest.
Mam widoki na przyszłość. I to w górach. Zawsze tak chciałam.
Dzień czwarty
To dzień wyjazdu, ostatni dzień „urlopu”, więc pasuje nieco odpocząć. Postanawiamy przejechać się wąskotorówką oraz połazić po Cisnej.
W Cisnej jemy obiad (o jaka pyszna zupa czosnkowa). Jem też fuczki, ale są zupełnie inne niż te w Ustrzykach.
Te z Ustrzyk właśnie próbuję odtworzyć. Grillują się.
Spełnienie marzenia i czy coś więcej dodawać muszę.
Reszta na zdjęciach. Zdjęcia nie są zamieszczone chronologicznie (i nie wszystkie). Miałam dzisiaj dużo problemów z komputerem.
Spełnienie marzenia i czy coś więcej dodawać muszę.
Reszta na zdjęciach. Zdjęcia nie są zamieszczone chronologicznie (i nie wszystkie). Miałam dzisiaj dużo problemów z komputerem.
Nasz apartament © Iza
Bieszczadzki duet © Iza
Początek podjazdu © Iza
Gdzieś po drodze © Iza
Na zakręcie © Iza
Młaka © Iza
Pozostałości wsi © Iza
Pozostało do pokonania już tylko niewielkie błotko © Iza
W drodze © Iza
Cerkiew w Komańczy © Iza
Przed podróżą kolejką © Iza
Posiłek © Iza
Śniadanie na trawie © Iza
Przejazd przez rzekę © Iza
Cerkiew w Radoszycach © Iza
Na połoninach © Iza
Pani Krystyna © Iza
Poloniny © Iza
Mocno słonecznie © Iza
Karczma © Iza
Początki © Iza
Wkraczamy na połoniny © Iza
Na szlaku © Iza
Kwiatowo 2 © Iza
Idziemy dalej © Iza
Odpoczywamy © Iza
Z Gomolątkiem © Iza
I dalej w drodze © Iza
Zapatrzenie © Iza
Pijemy © Iza
Kolejne szczyty © Iza
Podziwiamy widoki © Iza
W kolejce © Iza
W kolejce 2 © Iza
Z prezesem © Iza
- DST 112.00km
- Teren 50.00km
- Czas 07:00
- VAVG 16.00km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze