Niedziela, 25 września 2016
Cergowa
„ Ilekroć jestem w Dukli, zawsze coś się dzieje” – napisał Andrzej Stasiuk w „Dukli”.
To może wobec tego Dukla coś takiego w sobie ma, że jeśli ją odwiedzisz zawsze coś się dzieje? Nie tylko u Stasiuka? Bo ja tak mam - byłam w Dukli czwarty raz (trzy poprzednie to były maratony), zawsze COŚ się działo.
Nie inaczej było dzisiaj (rozbiłam telefon… z hukiem upadł na asfalt u podnóża Cergowej), a jakieś 3 godziny przed dojściem do celu złapał nas solidny deszcz, lekka burza, potem pobłądziliśmy na szlaku, a na koniec „dopadła” na słynna beskidoniska glina i zejście do Dukli było przeżyciem nieco ekstremalnym.
„ No więc Dukla. Dziwne miasteczko z którego już nie ma dokąd pojechać, dalej jest tylko Słowacja, a jeszcze dalej Bieszczady, lecz po drodze diabeł jak litanię powtarza swoje „dobranoc” i nic z rzeczy ważnych się nie przydarza, nic tylko kruche domy przycupnięte przy szosie…” – znowu Stasiuk. A więc Dukla.
Na ogół pewnie senna, dzisiaj sobotnia, ożywiona. Targ. Taki niespotykany np. w Tarnowie. Tak wiejsko-miejski. Wiklinowe koszyki, używane ciuchy, warzywa, wielkie wory ziemniaków. Ja takie targi pamiętam z Rudnika. Chodziłam na nie z Babcią, kiedy chciała kupić kury, albo świnkę. Pamiętam do dzisiaj małe świnki, które sprzedający trzymali w lnianych workach, a ja delikatnie dotykałam, próbując dotknąć ryjka. Wzruszały mnie te małe świnki. Więc znowu tutaj jestem. Wróciłam. Ukochany Beskid Niski. Ten klimat…. „ Szosa to wznosi się i opada i za każdym wzniesieniem Cergowa wynurza się nad powierzchnię pejzażu coraz wyżej i wyżej. Przypomina szczyt, który chce się przewrócić. Jej północny stok jest niezwykle stromy, podczas gdy inne zbocza opadają łagodnie i po beskidzku. Góra wygląda jakby pełzła ku północy, wlokąc za sobą ciężkie, rozlazłe ciało jak jakaś foka albo człowiek, który pełznie na łokciach”. Weszliśmy z Agnieszką i Tomkiem, dzisiaj na Cergową. Potem poszliśmy dalej: Pustelnia św. Jana z Dukli, Chyrowa i do Dukli. Kawał solidnej trasy. Przepiękne, monumentalnie buki, zieleń bardzo soczysta momentami, cisza i spokój jak w żadnych innych górach, a deszcz wzmógł zapach lasu i butwiejących liści. Salamandra plamista spotkana po drodze i dwa domy w głębokim lesie, a raczej ich pozostałości. Jakaś historia kryje się za tymi ruinami. Ciekawe jaka? Popatrzcie jaka piękna jest Cergowa…
To może wobec tego Dukla coś takiego w sobie ma, że jeśli ją odwiedzisz zawsze coś się dzieje? Nie tylko u Stasiuka? Bo ja tak mam - byłam w Dukli czwarty raz (trzy poprzednie to były maratony), zawsze COŚ się działo.
Nie inaczej było dzisiaj (rozbiłam telefon… z hukiem upadł na asfalt u podnóża Cergowej), a jakieś 3 godziny przed dojściem do celu złapał nas solidny deszcz, lekka burza, potem pobłądziliśmy na szlaku, a na koniec „dopadła” na słynna beskidoniska glina i zejście do Dukli było przeżyciem nieco ekstremalnym.
„ No więc Dukla. Dziwne miasteczko z którego już nie ma dokąd pojechać, dalej jest tylko Słowacja, a jeszcze dalej Bieszczady, lecz po drodze diabeł jak litanię powtarza swoje „dobranoc” i nic z rzeczy ważnych się nie przydarza, nic tylko kruche domy przycupnięte przy szosie…” – znowu Stasiuk. A więc Dukla.
Na ogół pewnie senna, dzisiaj sobotnia, ożywiona. Targ. Taki niespotykany np. w Tarnowie. Tak wiejsko-miejski. Wiklinowe koszyki, używane ciuchy, warzywa, wielkie wory ziemniaków. Ja takie targi pamiętam z Rudnika. Chodziłam na nie z Babcią, kiedy chciała kupić kury, albo świnkę. Pamiętam do dzisiaj małe świnki, które sprzedający trzymali w lnianych workach, a ja delikatnie dotykałam, próbując dotknąć ryjka. Wzruszały mnie te małe świnki. Więc znowu tutaj jestem. Wróciłam. Ukochany Beskid Niski. Ten klimat…. „ Szosa to wznosi się i opada i za każdym wzniesieniem Cergowa wynurza się nad powierzchnię pejzażu coraz wyżej i wyżej. Przypomina szczyt, który chce się przewrócić. Jej północny stok jest niezwykle stromy, podczas gdy inne zbocza opadają łagodnie i po beskidzku. Góra wygląda jakby pełzła ku północy, wlokąc za sobą ciężkie, rozlazłe ciało jak jakaś foka albo człowiek, który pełznie na łokciach”. Weszliśmy z Agnieszką i Tomkiem, dzisiaj na Cergową. Potem poszliśmy dalej: Pustelnia św. Jana z Dukli, Chyrowa i do Dukli. Kawał solidnej trasy. Przepiękne, monumentalnie buki, zieleń bardzo soczysta momentami, cisza i spokój jak w żadnych innych górach, a deszcz wzmógł zapach lasu i butwiejących liści. Salamandra plamista spotkana po drodze i dwa domy w głębokim lesie, a raczej ich pozostałości. Jakaś historia kryje się za tymi ruinami. Ciekawe jaka? Popatrzcie jaka piękna jest Cergowa…
Cmentarz w Łysej Górze © Iza
Pozostałości po synagodze w Dukli © Iza
Cergowa © Iza
Po drodze © Iza
Na szczycie Cergowej © Iza
Agnieszka i Tomek © Iza
Widoczki © Iza
Widoki z Cergowej © Iza
Las na Cergowej © Iza
"zwłoki" drzewa (nazwa własna: Tomek) © Iza
Tarnina © Iza
Schodzimy z Cergowej © Iza
Widoki z Cergowej 2 © Iza
Kapliczka © Iza
Chyża © Iza
Bliźniaczki © Iza
Cergowa raz jeszcze © Iza
W drodze 2 © Iza
W drodze 3 © Iza
Widoczki © Iza
Młaka © Iza
Pustelnia św. Jana z Dukli © Iza
Trochę lasu © Iza
Zaczęło lać © Iza
Dość mokro © Iza
Dośc błotnie © Iza
Bąbelki © Iza
Salamandra © Iza
Dom zły © Iza
Cergowa (zejście z okolic Chyrowej) © Iza
Cergowa (zejście z okolic Chyrowej) 2 © Iza
Widok na Duklę © Iza
Widok na Duklę 2 © Iza
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 23 września 2016
Vege
Był piątkowy wieczór.
Trwała Olimpiada w RIO. Przyglądałam się biegnącej z uśmiechem na ustach po swój brązowy, olimpijski medal Oktawii Nowackiej. Słuchałam co mówi komentator na temat jej wyboistej drogi do sukcesu (poważna kontuzja w roku olimpijskim). Rósł podziw dla tej dziewczyny. Weszłam na blog Oliwii i dowiedziałam się, że jest weganką. Podziw wzrósł do rozmiarów niebotycznych. A potem przeczytałam co napisała na temat weganizmu Oktawia:
Weganizm często kojarzy się z radykalną dietą, ograniczeniami i wyrzeczeniami . Pamiętam jak w czasie studiów omawiając temat weganizmu stwierdziłam, że trzeba być co najmniej dziwnym, żeby zjadać tylko zieleninę. Dopiero potem dostrzegłam jak łatwo jest się wypowiadać na tematy, o których nie mamy pojęcia i jak mało wiedziałam o odżywianiu wegan. Wszystko zaczęło docierać […]
Pomyślałam: też niewiele wiem, właściwie nic. Czas się dowiedzieć. No to jak to jest – jest się dziwnym, kiedy zajada się tylko zieleninę? Że niby o sportowy sukces trudno nie jedząc mięsa? Chyba jednak nie tak – skoro Oktawia i wielu słynnych, wielkich sportowców to weganie. I wówczas przypomniałam sobie o Dominiku. Dominku zwanym Bulim, który od dobrych kilku lat z powodzeniem startuje w maratonach MTB, a od kilku miesięcy jest zdeklarowanym weganinem. Tutaj jest wywiad z Bulim. Przeczytajcie. Nie musicie od razu rzucać mięsa, ale warto trochę się zastanowić. Sięgnąć do sieci, pooglądać filmiki na temat tego jak wygląda hodowla.
http://tnij.org/wegedom
Dieta wegańska (a może skromniej.. może wegatariańska bardzo mnie wciąga, np. w tym tygodniu jadłam po raz pierwszy tofu… jest pyszne!!!) – to muszę przyznać. Rozmowa z Dominikiem bardzo mi w tym pomogła (w szukaniu przepisów na fajne, wegańskie dania). Ostatnio odkryłam dla siebie czerwoną soczewicę. Dzisiaj poszukałam w sieci i.. jest. Prosta (do zrobienia), ale przepyszna zupa z soczewicy i pomidorów. Pyszna niewiarygodnie, jestem zaskoczona tym wyrafinowanym (inaczej tego określić nie mogę) smakiem. Do tego delikatnie rozgrzewa.. w sam raz na te chłodne, jesienne dni. I aromat.. jedyny w swoim rodzaju, ale… ja ją trochę zmodyfikowałam w stosunku do przepisu (nie dałam kminku – nie jest moim ulubionym oraz kolendry ponieważ jej nie miałam). Zamiast świeżych pomidorów dodałam suszone ( suszone są wbrew pozorem zdrowsze niż te świeże, ja suszone uwielbiam, od kilku lat zawsze mam je w domu, kiedyś opowiedział mi o nich Mirek, leciałam wtedy do słonecznej Italii, Mirek poprosił o przywiezienie suszonych pomidorów, które Aśka, jego żona odkryła będąc we Włoszech, chwalił, że dodaje do wszystkiego do czego dodać można, że smak jest wyjątkowy, więc i ja pokochałam suszone pomidory). Dodałam też trochę świeżej bazylii, bo uważam, że połączenie pomidorów i bazylii, jest doskonałe. To smacznego!
http://www.olgasmile.com/zupa-z-soczewicy-z-pomidorami.html
Trwała Olimpiada w RIO. Przyglądałam się biegnącej z uśmiechem na ustach po swój brązowy, olimpijski medal Oktawii Nowackiej. Słuchałam co mówi komentator na temat jej wyboistej drogi do sukcesu (poważna kontuzja w roku olimpijskim). Rósł podziw dla tej dziewczyny. Weszłam na blog Oliwii i dowiedziałam się, że jest weganką. Podziw wzrósł do rozmiarów niebotycznych. A potem przeczytałam co napisała na temat weganizmu Oktawia:
Weganizm często kojarzy się z radykalną dietą, ograniczeniami i wyrzeczeniami . Pamiętam jak w czasie studiów omawiając temat weganizmu stwierdziłam, że trzeba być co najmniej dziwnym, żeby zjadać tylko zieleninę. Dopiero potem dostrzegłam jak łatwo jest się wypowiadać na tematy, o których nie mamy pojęcia i jak mało wiedziałam o odżywianiu wegan. Wszystko zaczęło docierać […]
Pomyślałam: też niewiele wiem, właściwie nic. Czas się dowiedzieć. No to jak to jest – jest się dziwnym, kiedy zajada się tylko zieleninę? Że niby o sportowy sukces trudno nie jedząc mięsa? Chyba jednak nie tak – skoro Oktawia i wielu słynnych, wielkich sportowców to weganie. I wówczas przypomniałam sobie o Dominiku. Dominku zwanym Bulim, który od dobrych kilku lat z powodzeniem startuje w maratonach MTB, a od kilku miesięcy jest zdeklarowanym weganinem. Tutaj jest wywiad z Bulim. Przeczytajcie. Nie musicie od razu rzucać mięsa, ale warto trochę się zastanowić. Sięgnąć do sieci, pooglądać filmiki na temat tego jak wygląda hodowla.
http://tnij.org/wegedom
Dieta wegańska (a może skromniej.. może wegatariańska bardzo mnie wciąga, np. w tym tygodniu jadłam po raz pierwszy tofu… jest pyszne!!!) – to muszę przyznać. Rozmowa z Dominikiem bardzo mi w tym pomogła (w szukaniu przepisów na fajne, wegańskie dania). Ostatnio odkryłam dla siebie czerwoną soczewicę. Dzisiaj poszukałam w sieci i.. jest. Prosta (do zrobienia), ale przepyszna zupa z soczewicy i pomidorów. Pyszna niewiarygodnie, jestem zaskoczona tym wyrafinowanym (inaczej tego określić nie mogę) smakiem. Do tego delikatnie rozgrzewa.. w sam raz na te chłodne, jesienne dni. I aromat.. jedyny w swoim rodzaju, ale… ja ją trochę zmodyfikowałam w stosunku do przepisu (nie dałam kminku – nie jest moim ulubionym oraz kolendry ponieważ jej nie miałam). Zamiast świeżych pomidorów dodałam suszone ( suszone są wbrew pozorem zdrowsze niż te świeże, ja suszone uwielbiam, od kilku lat zawsze mam je w domu, kiedyś opowiedział mi o nich Mirek, leciałam wtedy do słonecznej Italii, Mirek poprosił o przywiezienie suszonych pomidorów, które Aśka, jego żona odkryła będąc we Włoszech, chwalił, że dodaje do wszystkiego do czego dodać można, że smak jest wyjątkowy, więc i ja pokochałam suszone pomidory). Dodałam też trochę świeżej bazylii, bo uważam, że połączenie pomidorów i bazylii, jest doskonałe. To smacznego!
http://www.olgasmile.com/zupa-z-soczewicy-z-pomidorami.html
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 20 września 2016
DAGARAMA
Wzruszona jestem od wczoraj.
Tak właśnie, tak. Wzruszona i poruszona.
Dagarama 1 © Iza
Dagarama 2 © Iza
Dagarama 3 © Iza
Kapliczka w Wierzchosławicach © Iza
Dom W. Witosa w Wierzchosławicach © Iza
Dwudniaki © Iza
Moja tajemna leśna ścieżka © Iza
Wrzesniowe maki © Iza
Tak właśnie, tak. Wzruszona i poruszona.
„ Ale miasto jeszcze śpi. Powietrze przesycone węglowym dymem jest ostre i stanowcze. Jan Głuszak podnosi kołnierz starej wojskowej kapoty, wtula głowę w ramiona. Wychodzi z muzeum. Idą razem – on i Dagarama. Przez miasto, które nigdy nie oderwie się od ziemi. Znikają w świcie”.
Filip Springer, Miasto Archipelag
Wczoraj. Wczoraj przeczytałam fragment najnowszej książki Springera, ten fragment, który mnie najbardziej interesował czyli ten o Tarnowie. I oniemiałam. Nic nie wiedziałam o istnieniu Jana Głuszaka, geniusza, wizjonera, architekta futurysty, człowieka chorego na schizofrenię. Zaczęłam szukać, czytać. Urodził się i mieszkał w Tarnowie.
„ W 2000r. wyszedł przez okno” – to cytat z filmu o nim.
Życie – pomyślałam – to życie, to gotowy scenariusz filmu. Gdyby żył Krzysztof Krauze, to koniecznie trzeba byłoby mu opowiedzieć o Głuszaku. Taki Nikifor architektury. Takie miałam skojarzenie.
Ktoś powinien napisać biografię. Koniecznie. Filip Springer?
Tomek napisał mi wczoraj, że w moim mościckim parku, stoją rzeźby inspirowane jego projektami. I tak faktycznie jest! Wszystko sprawdziłam, po czym dzisiaj przejechałam przez park, oglądając rzeźby. Zawsze mnie dziwiły. Jakoś nie pasowały do parku, nie bardzo rozumiałam o co chodzi, ale jakoś nigdy nie pofatygowałam się, żeby przeczytać tabliczki. Są tutaj od 2011r. Gdybym przeczytała tabliczki, o 5 lat wcześniej dowiedziałabym się kim był DAGARAMA. Zimno dzisiaj.. stopy mi zmarzły. Pewnie w ogóle nie pojechałabym gdyby nie wielka potrzeba obejrzenia tych rzeźb. W Lesie Radłowskim pachnie jesienią i grzybami. Po tym lesie nie boję się jeździć. Dziwne, bo to przecież tam spotkała mnie jedna z przygód życia, a mianowicie łosie ujrzałam niespodziewanie. Zobaczyć łosie, to nie jest znowu taka codzienność. Dzisiaj myślę o tym z wdzięcznością dla Losu, wtedy byłam mocno wystraszona. Oj, bardzo mocno. Niby jesień, ale znalazłam wrześniowe maki i rumianki. Jakaś wrześniowa odmiana?
http://tnij.org/dagarama
Filip Springer, Miasto Archipelag
Wczoraj. Wczoraj przeczytałam fragment najnowszej książki Springera, ten fragment, który mnie najbardziej interesował czyli ten o Tarnowie. I oniemiałam. Nic nie wiedziałam o istnieniu Jana Głuszaka, geniusza, wizjonera, architekta futurysty, człowieka chorego na schizofrenię. Zaczęłam szukać, czytać. Urodził się i mieszkał w Tarnowie.
„ W 2000r. wyszedł przez okno” – to cytat z filmu o nim.
Życie – pomyślałam – to życie, to gotowy scenariusz filmu. Gdyby żył Krzysztof Krauze, to koniecznie trzeba byłoby mu opowiedzieć o Głuszaku. Taki Nikifor architektury. Takie miałam skojarzenie.
Ktoś powinien napisać biografię. Koniecznie. Filip Springer?
Tomek napisał mi wczoraj, że w moim mościckim parku, stoją rzeźby inspirowane jego projektami. I tak faktycznie jest! Wszystko sprawdziłam, po czym dzisiaj przejechałam przez park, oglądając rzeźby. Zawsze mnie dziwiły. Jakoś nie pasowały do parku, nie bardzo rozumiałam o co chodzi, ale jakoś nigdy nie pofatygowałam się, żeby przeczytać tabliczki. Są tutaj od 2011r. Gdybym przeczytała tabliczki, o 5 lat wcześniej dowiedziałabym się kim był DAGARAMA. Zimno dzisiaj.. stopy mi zmarzły. Pewnie w ogóle nie pojechałabym gdyby nie wielka potrzeba obejrzenia tych rzeźb. W Lesie Radłowskim pachnie jesienią i grzybami. Po tym lesie nie boję się jeździć. Dziwne, bo to przecież tam spotkała mnie jedna z przygód życia, a mianowicie łosie ujrzałam niespodziewanie. Zobaczyć łosie, to nie jest znowu taka codzienność. Dzisiaj myślę o tym z wdzięcznością dla Losu, wtedy byłam mocno wystraszona. Oj, bardzo mocno. Niby jesień, ale znalazłam wrześniowe maki i rumianki. Jakaś wrześniowa odmiana?
http://tnij.org/dagarama
Dagarama 1 © Iza
Dagarama 2 © Iza
Dagarama 3 © Iza
Kapliczka w Wierzchosławicach © Iza
Dom W. Witosa w Wierzchosławicach © Iza
Dwudniaki © Iza
Moja tajemna leśna ścieżka © Iza
Wrzesniowe maki © Iza
- DST 30.00km
- Teren 10.00km
- Czas 01:33
- VAVG 19.35km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 15 września 2016
Malinowe zagłębie
Jak okiem sięgnąć… maliny.
Cały masyw Lubinki w malinach. Czy okolice Lubinki to jakieś zagłębie malinowe? Czy po prostu maliny są Polsce aż tak są popularne? Ale właśnie w okolicy Lubinki mamy Małopolski Szlak Owocowy, więc może coś na rzeczy jest?
Zapachy, zapachy, zapachy. Maliny, jabłka, a nawet mięta. Poczułam ją w pewnym momencie, a zapach mięty jest jednym z moich ulubionych. Lubię ten moment kiedy poruszę moją kuchenną miętę i tak ją wtedy intensywnie czuć.
I zapach dymu z „polnych” ognisk.
Ciepły dzień, a jednak kiedy wyjeżdżałam z domu o 17… nie było już tak bardzo ciepło. Nierozważnie… wzięłam tylko rękawki. Kamizelki brak. Zapomniałam, że to już połowa września… Odczułam to pod koniec jazdy, kiedy słońce już zaszło, a od Dunajca „płynął” chłód. Nic to, mam sok z malin. Herbata z sokiem i jest … malinowo ciepło. Jesień. Tak, to już naprawdę jesień. To pewnie jedna z ostatnich takich fajnych popołudniowych jazd…
Niedługo, zbyt szybko będzie robić się ciemno, żeby można było sobie na coś takiego pozwolić. Będzie mi tego bardzo brakować, ale czekam też mocno na jesienne barwy drzew i wierzę, że trafi się przynajmniej jeden piękny, słoneczny weekend, kiedy będzie można wyjechać na rower i podziwiać te jesienne barwy. A może będzie ich całkiem więcej? Dzisiaj najpierw przez Buczynę, a potem podjazdem pierwszym za Pitstopem na Lubinkę. On nie jest jakiś bardzo „straszny”. Nie to co Lutkostrada czy Golgota. No ale ze dwa kilometry pod górę trzeba się opedałować. A potem.. ha… Obiecałam sobie, że za nic dzisiaj sama do żadnego lasu nie wjeżdżam, że zbyt dużo stresu to mnie ostatnio kosztowało. I co? No i jedna ścieżka miała taką moc kuszenia, że nią pojechałam, a jak już dojechałam do lasu, ukazała się piękna droga leśna (szeroka, kamienie, koleiny). No nic tylko zapowiedź przygody. Pojechałam. Jakie … piękne możliwości tam się rysują. Koniecznie trzeba kiedyś wrócić. Zwierząt nie spotkałam, jedynie pana z saperką. To moje zwiedzanie lasu skończy się kiedyś tak, że mnie coś w końcu „zeżre”. No, ale nie mogłam, po prostu nie mogłam się oprzeć. A potem już zachodzące słońce, rozświetlony nim Dunajec, a za chwilę księżyc i powrót do domu w ciemności i zimnie.
Cały masyw Lubinki w malinach. Czy okolice Lubinki to jakieś zagłębie malinowe? Czy po prostu maliny są Polsce aż tak są popularne? Ale właśnie w okolicy Lubinki mamy Małopolski Szlak Owocowy, więc może coś na rzeczy jest?
Zapachy, zapachy, zapachy. Maliny, jabłka, a nawet mięta. Poczułam ją w pewnym momencie, a zapach mięty jest jednym z moich ulubionych. Lubię ten moment kiedy poruszę moją kuchenną miętę i tak ją wtedy intensywnie czuć.
I zapach dymu z „polnych” ognisk.
Ciepły dzień, a jednak kiedy wyjeżdżałam z domu o 17… nie było już tak bardzo ciepło. Nierozważnie… wzięłam tylko rękawki. Kamizelki brak. Zapomniałam, że to już połowa września… Odczułam to pod koniec jazdy, kiedy słońce już zaszło, a od Dunajca „płynął” chłód. Nic to, mam sok z malin. Herbata z sokiem i jest … malinowo ciepło. Jesień. Tak, to już naprawdę jesień. To pewnie jedna z ostatnich takich fajnych popołudniowych jazd…
Niedługo, zbyt szybko będzie robić się ciemno, żeby można było sobie na coś takiego pozwolić. Będzie mi tego bardzo brakować, ale czekam też mocno na jesienne barwy drzew i wierzę, że trafi się przynajmniej jeden piękny, słoneczny weekend, kiedy będzie można wyjechać na rower i podziwiać te jesienne barwy. A może będzie ich całkiem więcej? Dzisiaj najpierw przez Buczynę, a potem podjazdem pierwszym za Pitstopem na Lubinkę. On nie jest jakiś bardzo „straszny”. Nie to co Lutkostrada czy Golgota. No ale ze dwa kilometry pod górę trzeba się opedałować. A potem.. ha… Obiecałam sobie, że za nic dzisiaj sama do żadnego lasu nie wjeżdżam, że zbyt dużo stresu to mnie ostatnio kosztowało. I co? No i jedna ścieżka miała taką moc kuszenia, że nią pojechałam, a jak już dojechałam do lasu, ukazała się piękna droga leśna (szeroka, kamienie, koleiny). No nic tylko zapowiedź przygody. Pojechałam. Jakie … piękne możliwości tam się rysują. Koniecznie trzeba kiedyś wrócić. Zwierząt nie spotkałam, jedynie pana z saperką. To moje zwiedzanie lasu skończy się kiedyś tak, że mnie coś w końcu „zeżre”. No, ale nie mogłam, po prostu nie mogłam się oprzeć. A potem już zachodzące słońce, rozświetlony nim Dunajec, a za chwilę księżyc i powrót do domu w ciemności i zimnie.
Widok z podjazdu © Iza
Po drodze © Iza
Po drodze 2 © Iza
Las na Lubince © Iza
Huba niejedna © Iza
W lesie © Iza
Owocowo © Iza
Widok z winnicy © Iza
Widok z winnicy © Iza
Widoki © Iza
Winnica uroczysko © Iza
Słońce zachodzi © Iza
Słońce zachodzi 2 © Iza
Małopolski szlak owocowy © Iza
Księżycowo © Iza
Ostatnie widoki © Iza
- DST 44.00km
- Teren 10.00km
- Czas 02:29
- VAVG 17.72km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 11 września 2016
Wał
Po wczorajszej Jamnej, dzisiaj zdecydowanie krócej.
Upalnie. Niby.
Słońce świeci. Jest wysoka temperatura. Ale to nie jest już letnie słońce. Ono nawet już tak nie opala. W godzinach przedpołudniowych.. za taką delikatną „mgiełką” schowane.
W powietrzu czuć jesień. Ziemia pachnie specyficznie, a gdzieniegdzie czuć zapach butwiejących liści.
Niektóre drzewa już w kolorach żółci. Myślę, że za dwa tygodnie będzie feeria barw.
Zawsze trochę szkoda lata, ale tę pełną kolorów jesień też bardzo lubię.
W ogródkach astry. Ulubione kwiaty mojej Mamy, albo raczej jedne z ulubionych. Moje też.
Wciągam leśne zapachy na zapas, bo jutro.. praca i znowu mnie „zmiażdży” miasto.
Wczoraj Małgosia napisała na moim profilu facebookowym, że zabieram ją w miejsca, w których sama być nie może. Pomyślałam dzisiaj, że jestem takim podróżnikiem:). Lokalnym:). Na małą skalę. Krótkodystansowym.
Ale dobre i to. Ja to bardzo doceniam. Zdrowie i to, że mam rower i to, że mogę na nim wspinać się pod górę i widzieć to co widzę. I że świat mogę oglądać, a świat w okolicy mam wyjątkowo piękny. Gdyby mi przyszło zamieszkać na nizinach, uschłabym z tęsknoty. Tak dzisiaj pomyślałam.
Dzisiaj byłam na Wale. Wyjątkowym miejscu. Nie tak jak Jamna, ale jednak. Kiedy dotarłam tutaj po raz pierwszy, pojawiła się taka myśl:
- To tylko 20 km od Tarnowa. Taka cudowna panorama gór. Takie fantastyczne miejsce, a ludzie, tarnowianie pewnie siedzą w domach przed tv. Nawet nie wiedzą, że można lepiej spędzić czas. W takim miejscu! Albo jeżdżą gdzieś daleko… że niby piękniej.
Wczoraj na Jamnej spotkałam dwie panie. Miłe były. Zachwycały się moim strojem, rowerem, mną, tym że sama przyjechałam na Jamną aż z Tarnowa. Powiedziały odchodząc jedna do drugiej:
- Popatrz jakich fajnych ludzi można spotkać! A nie zgnuśniałych tarnowian.
No.. jak to jest z tymi tarnowianami? Albo z ludźmi generalnie?
Są pewnie tacy zgnuśniali, co to nic im się nie chce, ale są pewnie tacy, co po prostu zwyczajnie muszą zostać w domu. Z różnych powodów.
Panie podziwiały moją kondycję, to, ze jem dietetycznie i jak Małysz:) (ich zdaniem),a jadłam banana.
A ja pomyślałam:
tu nie ma co podziwiać. Żaden to wyczyn. Ot robię co lubię. I tyle. To nie jest bohaterstwo.
Kiedyś myślałam inaczej. Bardzo fascynowały mnie sportowe wyczyny innych. Bardzo byłam dumna ze swoich.
Dzisiaj… dzisiaj doceniam je, wiem ile pracy trzeba włożyć żeby dobrze jeździć na rowerze, żeby biegać itd. Podziwiam ludzi, którzy pracują, mają rodziny, i trenują. Wiem, ze bardzo cięzko jest trenować codziennie, pracując i mając obowiązki domowe.
Ale czuję, że to niesprawiedliwe kiedy czytam (ot choćby na FB) jak podziwiane są takie osoby, a jak mało się pisze o tych innych bohaterach.
Nikt nie podziwia matek zajmujących się dziećmi. Np. samotnie ich wychowujących, albo takich których mężowie rzadko bywają w domu. Nikt nie oklaskuje takich osób jak moja siostra. Poświęcających swój czas, swoje życie na opiekę na chorym. To jest heroizm!
Pojechałam dzisiaj najpierw podjazdem golgotopodobnym, czyli od tabliczki „Szczepanowice Nakle” (Lutkostrada). Oj, to jest podjazd, który fragmentami boli. Bardzo boli. Pot leje się ciurkiem, oddech jest tak przyspieszony, że nie wiadomo co ze sobą zrobić, mięśnie palą i krzyczą „Nie!”. Ale głowa mówi : TAK. No i się wjeżdża. Dla widoków – warto.
A na Wał tym podjazdem od wąwozu, podobnie wyczerpującym, mozolnym. Na samym Wale wjazd do lasu. Trochę pokręciłam, ale z umiarem, bo boję się tam jeździć sama. Nie znam tego lasu. A szkoda, bo on ma wielki potencjał. W nim jeszcze bardzo zielono, nawet trawa taka jakby świeżo wiosenna. Drzewa takie monumentalne (buki? Chyba tak).
Robią wrażenie. Ciągnie mnie do tych drzew, do tej przyrody. Z coraz większą rozpaczą myślę o powrocie do miasta. Posiedziałam trochę na szczycie Wału, popatrzyłam na panoramę, posłuchałam ptaków i.. wróciłam do domu, bo czas dzisiaj ograniczony. Z żalem wróciłam. Coraz mniej jestem człowiekiem miasta.
Jak zwykle dzięki Radiu Kraków usłyszałam jak śpiewa Stanisława Celińska. Zobaczyłam też wywiad w TVP Polonia. Byłam zauroczona… delikatnością, skromnością, dystansem do siebie, jakimś takim bliżej nieokreślonym spokojem, i ciepłem, tak zdecydowanie ciepłem, które od niej biło. Pomyślałam: jaka inna…!!! Jaka niepasująca do świata show biznesu. Małocelebrycka.
Dzisiaj koncert w tarnowskim teatrze. Pierwsza piosenka… zaczyna śpiewać.. ciarki przechodzą. Taka… taka serdeczna, liryczna…zabawna… taka do przytulenia. Jak najlepsza mama.
I ten głos. Taka trochę polska Cesaria Evora. I muzycy… instrumenty. Chciałoby się siedzieć w tym teatrze do rana i słuchać. Wzruszenia, emocje. Siła, energia. Po prostu. Dziękuję. Jest Pani po prostu nieziemska, niesamowita.
Na Wale © Iza
Panorama z Wału © Iza
Widoki z Lubinki © Iza
Widok z Lutkostrady © Iza
Dunajec © Iza
- DST 47.00km
- Teren 10.00km
- Czas 02:53
- VAVG 16.30km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 10 września 2016
Jamna
Szczęście to pojęcie względne.
Nie wszystko w moim życiu jest tak jak być powinno (o nie, wróć nie „być powinno”, bo nikt mi nie dawał żadnej gwarancji, ani nikt nie obiecał), więc nie wszystko jest tak jakbym chciała, ale pomimo tego są chwile kiedy czuję się szczęśliwa.
Kiedy jadę na rowerze i dzięki temu „dotykam” gór, przyrody – jestem szczęśliwa.
Kiedy nie wszystko jest tak jakby się chciało i kiedy na pewne sprawy nie ma się absolutnie żadnego wpływu, trzeba się z nimi po prostu pogodzić. Żyć w jakiejś symbiozie, jakkolwiek by to nie brzmiało. I robić wszystko, żeby wyciszać niepokoje. Szukać swoich sposobów na „wyciszenie”.
Jamna była dla mnie zawsze bardzo terapeutyczna. Była do momentu, kiedy przestałam na nią jeździć tak po prostu turystycznie, a stała się celem treningów przed maratonami. Straciła wtedy swoją moc kuszenia.
Bo kiedy się człowiek spina, żeby nadążyć za grupą, kiedy nie ma czasu żeby pooddychać klimatem miejsca, żeby się zatrzymać i zrobić zdjęcia, żeby COŚ zauważyć, to trudno mówić o funkcji terapeutycznej.
Wróciła dzisiaj MOJA Jamna. Ta którą pokochałam od pierwszego wejrzenia, kiedy wiele, wiele lat temu dotarłam tam po raz pierwszy, w pewien piękny jesienny dzień. Żyłam klimatem Jamnej jeszcze przez kilka dni. Nie potrafiłam sobie wytłumaczyć jej fenomenu, ale tam inaczej się oddychało, inaczej czuło. To na Jamnej poznałyśmy się lepiej z Panią Krystyną. Znałyśmy się wcześniej ze sklepu Mirka, z jakichś zawodów, ale była to znajomość hm… przelotna. Aż tu którejś soboty, wieczorem zadzwoniła Krysia (zdobyła mój numer od któregoś z kolegów) i zaproponowała wyprawę na Jamną. Poszalałyśmy wtedy, ok. stu niełatwych kilometrów. To była z pewnością pierwsza historyczna kobieca wyprawa na Jamną. Krysia już od wielu lat wówczas zajmowała się MTB i nigdy nie miała koleżanki. Zawsze z facetami, na rowerze. Nigdy nie byłam na Jamnej sama (chyba, chociaż pewności nie mam). Byłyśmy kiedyś we dwie z Andżeliką. Dzisiejsza moja Jamna była nieco w wersji lajt, bo do Zakliczyna i z Zakliczyna dojeżdżałam niebieskim szlakiem naddunajcowym. Pomimo tego wyszło prawie 90 km. Podjazd na Jamną leśnym szlakiem niebieskim rowerowym. Uwielbiam ten podjazd, te zapachy.. tę przyrodę na wyciągnięcie ręki. Serducho biło bardzo radośnie kiedy wjechałam do lasu. Na Jamnej posiedziałam spokojnie obserwując to co wkoło, a zwłaszcza zwierzaki z osłem Januszem na czele. Droga powrotna to najpierw czarny szlak rowerowy, sporo leśnych kawałków. Potem przesiadka na zielony rowerowy. Na moment zboczyłam na zielony pieszy i dojechałam do Policht. Zawróciłam jednak, bo jazda do Gromnika jakoś mi nie pasowała.
Po zjeżdzie do Zakliczyna ujrzałam przepiękny cmenatrz wojenny. Podobno jedyny w Małopolsce samodzielny cmenatrz wojskowy gdzie pochowani są żołnierze wyznania mojżeszowego.
Dojechałam zielonym do Zakliczyna, tam lody na Rynku i tradycyjny powrót to domu. "Wspinania" wiele nie było, ale nie w tym rzecz. O klimat chodzi. Znowu go poczułam. Jamna zaczyna się robić jesiennie kolorowa, dobrze byłoby pojechać tam jeszcze w październiku. Wtedy jest najpiękniej. A teraz idę robić ciasto ze śliwkami!
W drodze © Iza
Nie wszystko w moim życiu jest tak jak być powinno (o nie, wróć nie „być powinno”, bo nikt mi nie dawał żadnej gwarancji, ani nikt nie obiecał), więc nie wszystko jest tak jakbym chciała, ale pomimo tego są chwile kiedy czuję się szczęśliwa.
Kiedy jadę na rowerze i dzięki temu „dotykam” gór, przyrody – jestem szczęśliwa.
Kiedy nie wszystko jest tak jakby się chciało i kiedy na pewne sprawy nie ma się absolutnie żadnego wpływu, trzeba się z nimi po prostu pogodzić. Żyć w jakiejś symbiozie, jakkolwiek by to nie brzmiało. I robić wszystko, żeby wyciszać niepokoje. Szukać swoich sposobów na „wyciszenie”.
Jamna była dla mnie zawsze bardzo terapeutyczna. Była do momentu, kiedy przestałam na nią jeździć tak po prostu turystycznie, a stała się celem treningów przed maratonami. Straciła wtedy swoją moc kuszenia.
Bo kiedy się człowiek spina, żeby nadążyć za grupą, kiedy nie ma czasu żeby pooddychać klimatem miejsca, żeby się zatrzymać i zrobić zdjęcia, żeby COŚ zauważyć, to trudno mówić o funkcji terapeutycznej.
Wróciła dzisiaj MOJA Jamna. Ta którą pokochałam od pierwszego wejrzenia, kiedy wiele, wiele lat temu dotarłam tam po raz pierwszy, w pewien piękny jesienny dzień. Żyłam klimatem Jamnej jeszcze przez kilka dni. Nie potrafiłam sobie wytłumaczyć jej fenomenu, ale tam inaczej się oddychało, inaczej czuło. To na Jamnej poznałyśmy się lepiej z Panią Krystyną. Znałyśmy się wcześniej ze sklepu Mirka, z jakichś zawodów, ale była to znajomość hm… przelotna. Aż tu którejś soboty, wieczorem zadzwoniła Krysia (zdobyła mój numer od któregoś z kolegów) i zaproponowała wyprawę na Jamną. Poszalałyśmy wtedy, ok. stu niełatwych kilometrów. To była z pewnością pierwsza historyczna kobieca wyprawa na Jamną. Krysia już od wielu lat wówczas zajmowała się MTB i nigdy nie miała koleżanki. Zawsze z facetami, na rowerze. Nigdy nie byłam na Jamnej sama (chyba, chociaż pewności nie mam). Byłyśmy kiedyś we dwie z Andżeliką. Dzisiejsza moja Jamna była nieco w wersji lajt, bo do Zakliczyna i z Zakliczyna dojeżdżałam niebieskim szlakiem naddunajcowym. Pomimo tego wyszło prawie 90 km. Podjazd na Jamną leśnym szlakiem niebieskim rowerowym. Uwielbiam ten podjazd, te zapachy.. tę przyrodę na wyciągnięcie ręki. Serducho biło bardzo radośnie kiedy wjechałam do lasu. Na Jamnej posiedziałam spokojnie obserwując to co wkoło, a zwłaszcza zwierzaki z osłem Januszem na czele. Droga powrotna to najpierw czarny szlak rowerowy, sporo leśnych kawałków. Potem przesiadka na zielony rowerowy. Na moment zboczyłam na zielony pieszy i dojechałam do Policht. Zawróciłam jednak, bo jazda do Gromnika jakoś mi nie pasowała.
Po zjeżdzie do Zakliczyna ujrzałam przepiękny cmenatrz wojenny. Podobno jedyny w Małopolsce samodzielny cmenatrz wojskowy gdzie pochowani są żołnierze wyznania mojżeszowego.
Dojechałam zielonym do Zakliczyna, tam lody na Rynku i tradycyjny powrót to domu. "Wspinania" wiele nie było, ale nie w tym rzecz. O klimat chodzi. Znowu go poczułam. Jamna zaczyna się robić jesiennie kolorowa, dobrze byłoby pojechać tam jeszcze w październiku. Wtedy jest najpiękniej. A teraz idę robić ciasto ze śliwkami!
W drodze 2 © Iza
Po drodze © Iza
Słoneczniki (w oddali) © Iza
Strumyk na Jamnej © Iza
Podjazd na Jamną © Iza
Podjazd na Jamną 2 © Iza
Na podjeździe © Iza
Jeszcze raz podjazd © Iza
Na Jamnej © Iza
Na Jamnej 2 © Iza
Na Jamnej 3 © Iza
Zwierzaki na czele z Januszem © Iza
Widoczki © Iza
Taka szopka © Iza
Raz jeszcze Jamna © Iza
Na czarnym szlaku © Iza
Na czarnym szlaku 2 © Iza
W drodze powrotnej © Iza
Kapliczka © Iza
Ścieżka Budzyń © Iza
Przydrożony krzyż © Iza
Info o młace © Iza
Młaka © Iza
Na zielonym szlaku pieszym do Policht © Iza
W drodze powrotnej 2 © Iza
Widoki © Iza
Cmentarz z I wś w Zakliczynie © Iza
- DST 88.00km
- Teren 20.00km
- Czas 04:47
- VAVG 18.40km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 7 września 2016
Zapach malin
Wyjęłam ze skrzynki pocztowej katalog IKEA.
Na jednej ze stron przeczytałam: bądź najjaśniejszą gwiazdą swojej kuchni!
Pomyślałam: No jestem! Wszak nikt inny w mojej kuchni nie gotuję…
Sprytnie prawda?:) Z tymże nie do końca prawdą to jest, bo wczoraj zajaśniała na chwilę w mojej kuchni Pani Krystyna.
Kiedy przyjeżdżałam do mojej Babci Heleny, za wszelką cenę chciała mnie zawsze podtuczyć. „Wciskała” jedzenie, owoce, warzywa, słodycze, ponieważ uważała, że w ciągu roku szkolnego za dużo się uczę (co nie do końca zawsze było zgodne z prawdą), oraz uważała, że czytam zbyt wiele książek (co akurat było zgodne z prawdą). Odganiała mnie od książek, kazała chodzić do ogrodu, zbierać np. maliny bo bardzo zdrowe. A ja malin nie lubiłam. Tak, tak kompletnie nie. Drażnił mnie ich zapach (niebywałe, prawda?) i jedyne co tolerowała to soki z malin. Parapety okien domu Babci zawsze były zastawione w lecie słojami malin zasypanymi cukrem. Smak tego soku, zawiesistego, słodkiego pamiętam do dzisiaj.
Babcia słodziła nim herbatę obficie. Nie mam do malin przekonania dalej, nie jem ich z wyjątkiem tych w ciastach (np. crumble, które udało mi się dzisiaj zrobić jakoś w międzyczasie). Soki malinowe uwielbiam. Myślę, że jest w tym uwielbieniu do soków jakaś chęć powrotów do czasów dawnych, kiedy to mogłam oglądać słoje na parapecie domu Babci. Tyle, że to już nigdy nie wróci. Jak wiele innych rzeczy.
Zaprosiła mnie dzisiaj Pani Krystyna na działkę, „na maliny”. Oprócz malin wyposażyła w cebulę, cukinię, rzodkiewkę, pora, buraki, marchewkę. Wszystko super ekologiczne… więc mocno mnie takie produkty „kręcą”.
Zajadałam się tą marchewką i łezka w oku się kręciła, bo smak taki jak ta marchewka wyrywana w ogrodzie u Babci i jedzona, od razu, natychmiast. Pani Krystyna zabrała z domu sokownik, pokazała co i jak, pomogła (ona już taka jest, że lubi pomagać), i efekt jest w postaci moich własnych soków. I pewnie nie cieszyłoby to tak wszystko, gdyby nie fakt, że to MALINY. Że domu wypełnił się zapachem malin, a to z kolei cofnęło mnie w czasie o kilkadziesiąt lat. Tam gdzieś nad San, gdzie Babcia kazała mi schodzić do ogrodu, w dół (było z górki) na maliny. Gdzie Babcia do każdego śniadania i kolacji robiła herbatę z sokiem malinowym. I łezka się w oku zakręciła… No i jeszcze crumble… o jak pachniało malinami….
A dzisiaj...
jak okiem sięgnąć płasko. Nic nie zapowiada ani emocji ani przygody. Nie lubię. Nie jeżdżę. A może inaczej – jeżdżę rzadko. Jeździłam kiedyś, dawno, dawno temu w czasach starożytnych, kiedy zaczynałam przygodę z rowerem. Jeździłam kiedy startowałam w maratonach, w celach treningowych. Jeżdżę do Mielca. Pojechałam dzisiaj, ale to wyjątek. Hm… wiem, że są tacy, z moich okolic, którzy na południe się „nie wypuszczają”. Góry ich nie ciekawią, męczą. Wiem, że ludzie są różni. Staram się rozumieć, ale tego nie rozumiem. Nie wiem jak można, mając takie bogactwo widoków, przepięknych miejsc na południe od Tarnowa, jeździć tylko po płaskim. Pojechałam dzisiaj obejrzeć ukończone VELO DUNAJEC.
Jakie wrażenia? Nie będę dobrym recenzentem, bo nie lubię asflatu, nie lubię płaskiego asfaltu, nie lubię braku gór. Jedynym atutem dla mnie jest, to że czasem widać Dunajec. Czekam więc kiedy Velo „pojedzie” w stronę Zakliczyna. Wtedy będę na TAK. Ale są pewnie tacy, który są zachwyceni. Bo asfalt gładziutki i mknie się szybciutko, no bo żadnych aut. Tak, z pewnością będzie wielu zachwyconych. Już jest spory ruch na tej „trasie”.
Czasem jednak jest tak, że 40 km płaskiej trasy jednak coś wynagrodzi. Znajdzie się jakaś „perełka” dla której warto się nudzić jeżdżąc po płaskim. Tak jest na tej trasie, jeśli pojedziecie trochę dalej (wtedy kiedy Velo Dunajec przechodzi na drogę w Glowie) i pojedziecie dalej, aż do Biskupic Radłowskich. Ja już tam byłam kiedyś i już to widziałam. Zachwyciłam się. To podobno jedyny taki zabytek w Polsce. Jest imponujący. Unikatowy słup graniczny z 1450r., oddzielający kiedyś dobra rycerskie od dóbr kościelnych. Jeśli jest jeszcze ktoś z Tarnowa i okolic, kto go nie widział, to czas to nadrobić.
Na jednej ze stron przeczytałam: bądź najjaśniejszą gwiazdą swojej kuchni!
Pomyślałam: No jestem! Wszak nikt inny w mojej kuchni nie gotuję…
Sprytnie prawda?:) Z tymże nie do końca prawdą to jest, bo wczoraj zajaśniała na chwilę w mojej kuchni Pani Krystyna.
Kiedy przyjeżdżałam do mojej Babci Heleny, za wszelką cenę chciała mnie zawsze podtuczyć. „Wciskała” jedzenie, owoce, warzywa, słodycze, ponieważ uważała, że w ciągu roku szkolnego za dużo się uczę (co nie do końca zawsze było zgodne z prawdą), oraz uważała, że czytam zbyt wiele książek (co akurat było zgodne z prawdą). Odganiała mnie od książek, kazała chodzić do ogrodu, zbierać np. maliny bo bardzo zdrowe. A ja malin nie lubiłam. Tak, tak kompletnie nie. Drażnił mnie ich zapach (niebywałe, prawda?) i jedyne co tolerowała to soki z malin. Parapety okien domu Babci zawsze były zastawione w lecie słojami malin zasypanymi cukrem. Smak tego soku, zawiesistego, słodkiego pamiętam do dzisiaj.
Babcia słodziła nim herbatę obficie. Nie mam do malin przekonania dalej, nie jem ich z wyjątkiem tych w ciastach (np. crumble, które udało mi się dzisiaj zrobić jakoś w międzyczasie). Soki malinowe uwielbiam. Myślę, że jest w tym uwielbieniu do soków jakaś chęć powrotów do czasów dawnych, kiedy to mogłam oglądać słoje na parapecie domu Babci. Tyle, że to już nigdy nie wróci. Jak wiele innych rzeczy.
Zaprosiła mnie dzisiaj Pani Krystyna na działkę, „na maliny”. Oprócz malin wyposażyła w cebulę, cukinię, rzodkiewkę, pora, buraki, marchewkę. Wszystko super ekologiczne… więc mocno mnie takie produkty „kręcą”.
Zajadałam się tą marchewką i łezka w oku się kręciła, bo smak taki jak ta marchewka wyrywana w ogrodzie u Babci i jedzona, od razu, natychmiast. Pani Krystyna zabrała z domu sokownik, pokazała co i jak, pomogła (ona już taka jest, że lubi pomagać), i efekt jest w postaci moich własnych soków. I pewnie nie cieszyłoby to tak wszystko, gdyby nie fakt, że to MALINY. Że domu wypełnił się zapachem malin, a to z kolei cofnęło mnie w czasie o kilkadziesiąt lat. Tam gdzieś nad San, gdzie Babcia kazała mi schodzić do ogrodu, w dół (było z górki) na maliny. Gdzie Babcia do każdego śniadania i kolacji robiła herbatę z sokiem malinowym. I łezka się w oku zakręciła… No i jeszcze crumble… o jak pachniało malinami….
A dzisiaj...
jak okiem sięgnąć płasko. Nic nie zapowiada ani emocji ani przygody. Nie lubię. Nie jeżdżę. A może inaczej – jeżdżę rzadko. Jeździłam kiedyś, dawno, dawno temu w czasach starożytnych, kiedy zaczynałam przygodę z rowerem. Jeździłam kiedy startowałam w maratonach, w celach treningowych. Jeżdżę do Mielca. Pojechałam dzisiaj, ale to wyjątek. Hm… wiem, że są tacy, z moich okolic, którzy na południe się „nie wypuszczają”. Góry ich nie ciekawią, męczą. Wiem, że ludzie są różni. Staram się rozumieć, ale tego nie rozumiem. Nie wiem jak można, mając takie bogactwo widoków, przepięknych miejsc na południe od Tarnowa, jeździć tylko po płaskim. Pojechałam dzisiaj obejrzeć ukończone VELO DUNAJEC.
Jakie wrażenia? Nie będę dobrym recenzentem, bo nie lubię asflatu, nie lubię płaskiego asfaltu, nie lubię braku gór. Jedynym atutem dla mnie jest, to że czasem widać Dunajec. Czekam więc kiedy Velo „pojedzie” w stronę Zakliczyna. Wtedy będę na TAK. Ale są pewnie tacy, który są zachwyceni. Bo asfalt gładziutki i mknie się szybciutko, no bo żadnych aut. Tak, z pewnością będzie wielu zachwyconych. Już jest spory ruch na tej „trasie”.
Czasem jednak jest tak, że 40 km płaskiej trasy jednak coś wynagrodzi. Znajdzie się jakaś „perełka” dla której warto się nudzić jeżdżąc po płaskim. Tak jest na tej trasie, jeśli pojedziecie trochę dalej (wtedy kiedy Velo Dunajec przechodzi na drogę w Glowie) i pojedziecie dalej, aż do Biskupic Radłowskich. Ja już tam byłam kiedyś i już to widziałam. Zachwyciłam się. To podobno jedyny taki zabytek w Polsce. Jest imponujący. Unikatowy słup graniczny z 1450r., oddzielający kiedyś dobra rycerskie od dóbr kościelnych. Jeśli jest jeszcze ktoś z Tarnowa i okolic, kto go nie widział, to czas to nadrobić.
Malinki:) © Iza
Miejsce pamięci © Iza
Pomnik © Iza
Pokrzywiona rzeczywistość © Iza
Tablica © Iza
Tablica informacyjna © Iza
Cmentarz "na trasie" © Iza
Dunajec © Iza
Na trasie © Iza
Słup graniczny © Iza
- DST 40.00km
- Czas 01:35
- VAVG 25.26km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 4 września 2016
Brzanka
Joniny. Sklep.
Wracamy z Panią Krystyną z Brzanki. Kupiłam napój jabłkowo-miętowy. Nie mogę otworzyć. Usłużny lokals w odświętnej koszuli (takiej mocno sylwestrowej, niedziela zobowiązuje przecież), oraz w stanie wskazującym na mocne weekendowe spożycie, usłużnie próbuje otworzyć .. najpierw otwieraczem, potem kluczem od domu, no i w końcu zębami. Przy okazji mówi, że się chyba zakocha. Pani Krystyna siedzi rozbawiona i mówi, że kibicuje. Lokals nie daje rady, więc idzie do pani ekspedientki, wraca z moim napojem (butelka pokrwawiona, jego ręka też – nie decyduję się na picie). Pyta: - A gdzie jedziecie? - Do domu, do Tarnowa. Patrzy na nas jakbyśmy urwały się ze szpitala psychiatrycznego.
- Ja pierd… matko Boska.. kur.. mać… do Tarnowa????
Odchodzi powtarzając cały czas te same słowa… aż do zakrętu. Dowartościowane, ruszamy po chwili w dalszą drogę. Nasz rozmówca mozolnie wspina się pod górę, obciążony dodatkowo czterema Żubrami.
Byłyśmy dzisiaj na Brzance. Ot co, Kolos by się uśmiał, ale dla mnie być na Brzance dwa razy w sezonie, to jest coś. Myślałam o Jamnej, bo tam jeszcze w tym sezonie nie byłam, ale po wczorajszej jeździe i późnym pójściu spać, Jamna szybko wywietrzała mi z głowy. Zadzwoniła Pani Krystyna, więc zdecydowałam się jechać z nią, chociaż wiedziałam, że łatwo nie będzie. Nie było. Wczoraj 60 km, dzisiaj 76, to dla mnie jeżdżącej w tym roku mało regularnie jest COŚ. Pod koniec jazdy, a właściwie już od wspomnianych Jonin, bolały mnie mocno kolana. To była walka z bólem, ale dojechałam. Kiedy zobaczyłam tabliczkę z napisem Tarnów zacytowałam mieszkańca Jonin: ja pier.. matko Boska, kur.. mać.. TARNÓW!!! Warto było znieść ten ból, bo Pani Krystyna pokazała mi całkiem nowy podjazd na Brzankę. Przepiękny, długi, niełatwy, ale leśna końcówka to była bajka, szkoda, że zdjęcia tego piękna nie oddają. Na Brzance jest tyle możliwości, ale ja tak słabo znam te okolice, że sama mogę jechać tylko na stare, utarte szlaki. DOBRY DZIEŃ.
Wracamy z Panią Krystyną z Brzanki. Kupiłam napój jabłkowo-miętowy. Nie mogę otworzyć. Usłużny lokals w odświętnej koszuli (takiej mocno sylwestrowej, niedziela zobowiązuje przecież), oraz w stanie wskazującym na mocne weekendowe spożycie, usłużnie próbuje otworzyć .. najpierw otwieraczem, potem kluczem od domu, no i w końcu zębami. Przy okazji mówi, że się chyba zakocha. Pani Krystyna siedzi rozbawiona i mówi, że kibicuje. Lokals nie daje rady, więc idzie do pani ekspedientki, wraca z moim napojem (butelka pokrwawiona, jego ręka też – nie decyduję się na picie). Pyta: - A gdzie jedziecie? - Do domu, do Tarnowa. Patrzy na nas jakbyśmy urwały się ze szpitala psychiatrycznego.
- Ja pierd… matko Boska.. kur.. mać… do Tarnowa????
Odchodzi powtarzając cały czas te same słowa… aż do zakrętu. Dowartościowane, ruszamy po chwili w dalszą drogę. Nasz rozmówca mozolnie wspina się pod górę, obciążony dodatkowo czterema Żubrami.
Byłyśmy dzisiaj na Brzance. Ot co, Kolos by się uśmiał, ale dla mnie być na Brzance dwa razy w sezonie, to jest coś. Myślałam o Jamnej, bo tam jeszcze w tym sezonie nie byłam, ale po wczorajszej jeździe i późnym pójściu spać, Jamna szybko wywietrzała mi z głowy. Zadzwoniła Pani Krystyna, więc zdecydowałam się jechać z nią, chociaż wiedziałam, że łatwo nie będzie. Nie było. Wczoraj 60 km, dzisiaj 76, to dla mnie jeżdżącej w tym roku mało regularnie jest COŚ. Pod koniec jazdy, a właściwie już od wspomnianych Jonin, bolały mnie mocno kolana. To była walka z bólem, ale dojechałam. Kiedy zobaczyłam tabliczkę z napisem Tarnów zacytowałam mieszkańca Jonin: ja pier.. matko Boska, kur.. mać.. TARNÓW!!! Warto było znieść ten ból, bo Pani Krystyna pokazała mi całkiem nowy podjazd na Brzankę. Przepiękny, długi, niełatwy, ale leśna końcówka to była bajka, szkoda, że zdjęcia tego piękna nie oddają. Na Brzance jest tyle możliwości, ale ja tak słabo znam te okolice, że sama mogę jechać tylko na stare, utarte szlaki. DOBRY DZIEŃ.
My dwie:) © Iza
Bufet © Iza
Joga by GTA © Iza
Po drodze © Iza
Podjazd na Brzankę © Iza
Podjazd na Brzankę 2 © Iza
Zjazd z Brzanki © Iza
Podjazd na Brzankę 3 © Iza
Na tle widoków © Iza
- DST 76.00km
- Teren 20.00km
- Czas 04:21
- VAVG 17.47km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 3 września 2016
Dolina Izy 2
Czy też macie wrażenie, że wraz z przybywającymi latami, czas jakby rozpędzał się i płynął szybciej?
Wciąż mi go brakuje. Tyle rzeczy chciałabym zrobić… tyle książek przeczytać, tyle filmów obejrzeć, kilometrów przejechać, miejsc odwiedzić, potraw ugotować.. i jeszcze parę innych rzeczy zrobić. A może to ja za dużo po prostu chcę? Za dużo robić?
Dobry dzień dzisiaj. Jesień powoli „zagarnia” lato, to czuć w powietrzu i widać po drzewach. Niby temperatura wysoka, ale to już jakoś tak inaczej.. zupełnie inaczej. Korzystam więc jeszcze z tego, że pogoda ładna, a dzień wolny. Niedługo już takie wycieczki będę tylko wspominać.
Już pisałam – nie ma dla mnie większej radości niż odkryć jakąś nową ścieżkę w lesie, w lesie gdzie są pagórki. Dusza mi wtedy dosłownie „śpiewa”, a ja uśmiecham się sama do siebie. Dzisiaj odkryłam Dolinę Izy 2. Tak ją sobie nazwałam roboczo. Nie jest taka imponująca jak Dolina Izy, zjazdo-podjazd nie jest taki długi (ok. km), ale ma potencjał, którego ja dzisiaj odkrywać samotnie się bałam. Kiedyś tam wrócę z kimś i myślę, że jeszcze się zdziwimy. Dzisiaj zjechałam tylko do „zatoczki” i wróciłam z powrotem do góry. Dolina Izy 2 znajduję się gdzieś pomiędzy Rychwałdem a Łowczówkiem, jedzie się przez las od Rychwałdu w kierunku Cmentarza Legionistów, tą asfaltową drogą, która kiedyś takim fajnym szutrem była. I tam jest szlaban… nie wiem jak to się stało, że jakoś nigdy go nie zauważyłam. A dzisiaj tak. I szybka decyzja: jadę! Co mi tam! Mam czas, jest 14, noc mnie nie zastanie. Cudny szutrowy, leśny, prawie górski zjazd. Kocham takie ścieżki! Kiedy zjeżdżałam, wzdłuż drogi biegł jakiś jeleniowaty… To było świetne doświadczenie, ale w tym wyścigu nie miałam szans. KTM nie pojedzie tak szybko jak biegł ten zwierzak. Górki i przyroda dają mi taką siłę!!! Ogromną siłę.
A potem skręciłam w czarny szlak pieszy. Kto jechał to wie, przejazd łąką dostarcza niezapomnianych wrażeń. Miałam zamiar cały szlak przejechać, ale kiedy wjechałam w ogromną Kambodżę, gdzie ciężko było mi nawet iść z rowerem, zawróciłam i przejechałam przez Buchcice, a stamtąd do Tuchowa. W Tuchowie na Rynku lody i chillout. Nigdzie się nie spieszyłam, więc mogłam sobie pozwolić. Pojechałam jeszcze na ten przepiękny tuchowski stary cmentarz, za wiaduktem. Kto tam jeszcze nie był – koniecznie! Jest zjawiskowy. Tym razem obejrzałam go sobie dokładnie, każdy nagrobek z osobna. Niesamowite. Zawsze miałam „słabość” do takich starych cmentarzy, gdzie tak mocno czuć historię i można sobie wyobrażać losy tych ludzi na cmentarzu pochowanych. Na tym jest sporo nagrobków dzieci. Jest Powstaniec Styczniowy, Powstaniec Listopadaowy, są znani obywatele Tuchowa. Powrót czarnym szlakiem rowerowym przez Piotrkowice. Jutro ciąg dalszy, bo pogoda ma być jeszcze lepsza.
A teraz kulinarnie. Tak dla sportowców. Ale nie tylko. No tak, to wymaga poświęcenia czasu, ale nie aż tyle, że by nie było warto. Najpierw koktajl po jeździe. Świetny napój regeneracyjny. Kefir, śliwki, trochę mleka. Bajka, naprawdę przepyszny! Spróbujcie! Potem upiekłam ciasto ze śliwkami. Orkiszowe. Puszyste, lekkie, pyszne i powiem Wam, ze świetnie się po nim jeździ (wiem, bo próbowałam). Spróbujcie. Przepisów na takie ciasta, jest masa w sieci, ja tylko mąkę pszenną zamieniam na orkiszową i daje zdecydowanie mniej cukru niż w przepisach. No i cukier trzicnowy, nierafinowany. A na koniec.. na koniec pomidory. Smak lata zamknięty w słoikach. Uwielbiam pomidory, to moje ulubione warzywa. Więc trochę soków do picia (jakie bogactwo potasu), trochę przecierów do zupy i sosów do makaronu i ryżu. Robiłam dzisiaj. Smakuje jesienią i zimą naprawdę dobrze.
Wciąż mi go brakuje. Tyle rzeczy chciałabym zrobić… tyle książek przeczytać, tyle filmów obejrzeć, kilometrów przejechać, miejsc odwiedzić, potraw ugotować.. i jeszcze parę innych rzeczy zrobić. A może to ja za dużo po prostu chcę? Za dużo robić?
Dobry dzień dzisiaj. Jesień powoli „zagarnia” lato, to czuć w powietrzu i widać po drzewach. Niby temperatura wysoka, ale to już jakoś tak inaczej.. zupełnie inaczej. Korzystam więc jeszcze z tego, że pogoda ładna, a dzień wolny. Niedługo już takie wycieczki będę tylko wspominać.
Już pisałam – nie ma dla mnie większej radości niż odkryć jakąś nową ścieżkę w lesie, w lesie gdzie są pagórki. Dusza mi wtedy dosłownie „śpiewa”, a ja uśmiecham się sama do siebie. Dzisiaj odkryłam Dolinę Izy 2. Tak ją sobie nazwałam roboczo. Nie jest taka imponująca jak Dolina Izy, zjazdo-podjazd nie jest taki długi (ok. km), ale ma potencjał, którego ja dzisiaj odkrywać samotnie się bałam. Kiedyś tam wrócę z kimś i myślę, że jeszcze się zdziwimy. Dzisiaj zjechałam tylko do „zatoczki” i wróciłam z powrotem do góry. Dolina Izy 2 znajduję się gdzieś pomiędzy Rychwałdem a Łowczówkiem, jedzie się przez las od Rychwałdu w kierunku Cmentarza Legionistów, tą asfaltową drogą, która kiedyś takim fajnym szutrem była. I tam jest szlaban… nie wiem jak to się stało, że jakoś nigdy go nie zauważyłam. A dzisiaj tak. I szybka decyzja: jadę! Co mi tam! Mam czas, jest 14, noc mnie nie zastanie. Cudny szutrowy, leśny, prawie górski zjazd. Kocham takie ścieżki! Kiedy zjeżdżałam, wzdłuż drogi biegł jakiś jeleniowaty… To było świetne doświadczenie, ale w tym wyścigu nie miałam szans. KTM nie pojedzie tak szybko jak biegł ten zwierzak. Górki i przyroda dają mi taką siłę!!! Ogromną siłę.
A potem skręciłam w czarny szlak pieszy. Kto jechał to wie, przejazd łąką dostarcza niezapomnianych wrażeń. Miałam zamiar cały szlak przejechać, ale kiedy wjechałam w ogromną Kambodżę, gdzie ciężko było mi nawet iść z rowerem, zawróciłam i przejechałam przez Buchcice, a stamtąd do Tuchowa. W Tuchowie na Rynku lody i chillout. Nigdzie się nie spieszyłam, więc mogłam sobie pozwolić. Pojechałam jeszcze na ten przepiękny tuchowski stary cmentarz, za wiaduktem. Kto tam jeszcze nie był – koniecznie! Jest zjawiskowy. Tym razem obejrzałam go sobie dokładnie, każdy nagrobek z osobna. Niesamowite. Zawsze miałam „słabość” do takich starych cmentarzy, gdzie tak mocno czuć historię i można sobie wyobrażać losy tych ludzi na cmentarzu pochowanych. Na tym jest sporo nagrobków dzieci. Jest Powstaniec Styczniowy, Powstaniec Listopadaowy, są znani obywatele Tuchowa. Powrót czarnym szlakiem rowerowym przez Piotrkowice. Jutro ciąg dalszy, bo pogoda ma być jeszcze lepsza.
A teraz kulinarnie. Tak dla sportowców. Ale nie tylko. No tak, to wymaga poświęcenia czasu, ale nie aż tyle, że by nie było warto. Najpierw koktajl po jeździe. Świetny napój regeneracyjny. Kefir, śliwki, trochę mleka. Bajka, naprawdę przepyszny! Spróbujcie! Potem upiekłam ciasto ze śliwkami. Orkiszowe. Puszyste, lekkie, pyszne i powiem Wam, ze świetnie się po nim jeździ (wiem, bo próbowałam). Spróbujcie. Przepisów na takie ciasta, jest masa w sieci, ja tylko mąkę pszenną zamieniam na orkiszową i daje zdecydowanie mniej cukru niż w przepisach. No i cukier trzicnowy, nierafinowany. A na koniec.. na koniec pomidory. Smak lata zamknięty w słoikach. Uwielbiam pomidory, to moje ulubione warzywa. Więc trochę soków do picia (jakie bogactwo potasu), trochę przecierów do zupy i sosów do makaronu i ryżu. Robiłam dzisiaj. Smakuje jesienią i zimą naprawdę dobrze.
Marcinka w oddali © Iza
Po drodze © Iza
Dolina Izy 2 © Iza
W Dolinie © Iza
W Dolinie 2 © Iza
Q Dolinie 3 © Iza
W Dolinie 4 © Iza
W Dolinie 5 © Iza
W Dolinie 6 © Iza
W Dolnie 7 © Iza
W Dolnie 9 © Iza
W Dolinie 9 © Iza
Czarny pieszy szlak © Iza
Jabłkowo © Iza
Na czarnym szlaku © Iza
Tuchów - cmentarz © Iza
Cmentarz 1 © Iza
Cmenatrz 2 © Iza
Cmenatarz 3 © Iza
Cmentarz 4 © Iza
Cmentarz 5 © Iza
Cmentarz 7 © Iza
Klasztor w Tuchowie © Iza
Koktajl © Iza
Ciasto © Iza
Pomidory:) © Iza
- DST 60.00km
- Teren 4.00km
- Czas 03:30
- VAVG 17.14km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 1 września 2016
Koniec lata
Koniec lata zbliża się nieubłaganie.
Data 1 września mówi wiele - dla mnie zawsze to był początek końca lata.
Do tego wrzosy na Lubince.... I to słońce na wysokości... Wysokości takiej, że drażni oczy, pomimo ciemnych okularów. Mniej lubię jeździć więc o tej porze roku, popołudniami. Moja odwaga miesza się z tchórzostwem (też moim). Bo niby jestem odważna - wjeżdżam do lasów.. tam gdzie nigdy nie byłam, odkrywam nowe ścieżki.
Lasy są na ogółe puste i dzikawe (nomen omen). Najmniejszy trzask sprawia, że drżę jak osika i rozglądam się nerwowo. Podobno zwierząt nie ma co się bać, że ludzi bardziej... Ale ja się boję. Dzików się boję. Miałam przyjemność już je spotykać. Były jednak zawsze w "bezpiecznej" odległości. Dzisiaj trzask.. a ja na nowej ścieżce na Lubince. Uciekałam przed .. chyba dzikiem. Piszę "chyba", bo nie widziałam go. A właściwie widziałam - oczami wyobraźni. Trzask... a między drzewami rusza się coś czarnego. Szybka decyzja, rower w dłonie (bo byłam w takim miejscu, że jechać się nie dało) i sprint (no powiedzmy, że sprint) do asfaltu. Na szczęście był blisko. Uff.. uszłam z życiem. Póki co. A poza tym pomyślałam dzisiaj, ze trzeba jechać gdzieś, gdzie jeszcze w tym roku nie byłam. Padło na zielony pieszy na Lubince .Ten "zielony" nad którym rozpaczałam tutaj w ub. roku. Że zniszczony, ze już nie taki trudny. No teraz .. jest trudny. Tak rozkopany i rozjeżdżony, że momentami po prostu nie ma szans żeby jechać. Jeśli macie ochotę - sprawdzajcie czy się da, ale nie radzę. Zwłaszcza pod deszczu. Nawet udało mi się zaliczyć upadek - co raczej rzadko mi się zdarza od jakichs 3 lat. No, ale zaliczyłam. Zresztą.. co to za MTB bez upadków na zjazdach?:).
Data 1 września mówi wiele - dla mnie zawsze to był początek końca lata.
Do tego wrzosy na Lubince.... I to słońce na wysokości... Wysokości takiej, że drażni oczy, pomimo ciemnych okularów. Mniej lubię jeździć więc o tej porze roku, popołudniami. Moja odwaga miesza się z tchórzostwem (też moim). Bo niby jestem odważna - wjeżdżam do lasów.. tam gdzie nigdy nie byłam, odkrywam nowe ścieżki.
Lasy są na ogółe puste i dzikawe (nomen omen). Najmniejszy trzask sprawia, że drżę jak osika i rozglądam się nerwowo. Podobno zwierząt nie ma co się bać, że ludzi bardziej... Ale ja się boję. Dzików się boję. Miałam przyjemność już je spotykać. Były jednak zawsze w "bezpiecznej" odległości. Dzisiaj trzask.. a ja na nowej ścieżce na Lubince. Uciekałam przed .. chyba dzikiem. Piszę "chyba", bo nie widziałam go. A właściwie widziałam - oczami wyobraźni. Trzask... a między drzewami rusza się coś czarnego. Szybka decyzja, rower w dłonie (bo byłam w takim miejscu, że jechać się nie dało) i sprint (no powiedzmy, że sprint) do asfaltu. Na szczęście był blisko. Uff.. uszłam z życiem. Póki co. A poza tym pomyślałam dzisiaj, ze trzeba jechać gdzieś, gdzie jeszcze w tym roku nie byłam. Padło na zielony pieszy na Lubince .Ten "zielony" nad którym rozpaczałam tutaj w ub. roku. Że zniszczony, ze już nie taki trudny. No teraz .. jest trudny. Tak rozkopany i rozjeżdżony, że momentami po prostu nie ma szans żeby jechać. Jeśli macie ochotę - sprawdzajcie czy się da, ale nie radzę. Zwłaszcza pod deszczu. Nawet udało mi się zaliczyć upadek - co raczej rzadko mi się zdarza od jakichs 3 lat. No, ale zaliczyłam. Zresztą.. co to za MTB bez upadków na zjazdach?:).
Wrzosy © Iza
Po drodze © Iza
Zielony szlak © Iza
Jabłkowo © Iza
Po drodze 2 © Iza
- DST 34.00km
- Teren 6.00km
- Czas 01:57
- VAVG 17.44km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze