Sobota, 25 marca 2017
Wietrzna sobota
Odwlekłam, zwlekałam (dzisiaj nie wiem dlaczego, bo w nieskonczość zwlekać się nie da, pewnie dlatego, że najpierw maratony, teraz częste wyjazdy do Mielca, mało czasu na odpoczynek). No, ale nareszcie przeprowadziłam remont w mieszkaniu. Czas był najwyższy, w maju minie bowiem 9 lat odkąd tu mieszkam. Wszystko się „postrzało”, centralne ogrzewanie dało radę sufitom, niektóre rzeczy przestały nadawać się do użytku, a książki leżały na podłodze…
Praca to była ogromna dla mnie (pakowanie, znoszenie do piwnicy, dźwiganie w pojedynkę, to nie jest łatwa sprawa, potem sprzątanie, zakupy, malowanie drobnych sprzętów).
6 dni, bardzo intensywnych dni. Ale jest pięknie, jest świeżo, jest wysprzątane na maksa (chyba nigdy nie miałam tak posprzątanego mieszkania). No i satysfakcja na mecie.. jak po maratonie.
Mieszkanie więc wygląda pięknie (wg. mnie, tak jak chciałam, ma mój styl, moje pomysły i moją "duszę"), ze mną gorzej. Niewyspanie, niedojedzenie zmęczenie zrobiło swoje.
Bardzo chciałam wyjechać na rower, z tymże nie był to jednak dobry pomysł. Dwie poprzednie noce spałam po 4 godziny, słabo jadłam w tym tygodniu, więc organizm był wyeksploatowany.
Ale się uparłam. Pojechaliśmy z Tomkiem. Tomek na nowej, pięknej maszynie, wreszcie ma motywację żeby znowu jeździć na rowerze.
Zrobiliśmy jedną pętlę na Trzech Kopcach i to było wystarczające, bowiem bardzo źle mi się jechało. Do tego wiał duży wiatr. Śmiałam się, że na górkę w Koszycach w życiu tak wolno nie wjeżdzałam. No ale naprawdę nie miałam siły.
Minusem tego wyjazdu był ogrom drzewnych zniszczeń, które zobaczyłam. Najpierw w parku przy Czarnej Drodze w Mościcach, a potem na terenie gm. Pleśna.
Wszędzie, dosłownie wszędzie gdzie okiem sięgnąć powycinane drzewa. Ludzie oszaleli.
Praca to była ogromna dla mnie (pakowanie, znoszenie do piwnicy, dźwiganie w pojedynkę, to nie jest łatwa sprawa, potem sprzątanie, zakupy, malowanie drobnych sprzętów).
6 dni, bardzo intensywnych dni. Ale jest pięknie, jest świeżo, jest wysprzątane na maksa (chyba nigdy nie miałam tak posprzątanego mieszkania). No i satysfakcja na mecie.. jak po maratonie.
Mieszkanie więc wygląda pięknie (wg. mnie, tak jak chciałam, ma mój styl, moje pomysły i moją "duszę"), ze mną gorzej. Niewyspanie, niedojedzenie zmęczenie zrobiło swoje.
Bardzo chciałam wyjechać na rower, z tymże nie był to jednak dobry pomysł. Dwie poprzednie noce spałam po 4 godziny, słabo jadłam w tym tygodniu, więc organizm był wyeksploatowany.
Ale się uparłam. Pojechaliśmy z Tomkiem. Tomek na nowej, pięknej maszynie, wreszcie ma motywację żeby znowu jeździć na rowerze.
Zrobiliśmy jedną pętlę na Trzech Kopcach i to było wystarczające, bowiem bardzo źle mi się jechało. Do tego wiał duży wiatr. Śmiałam się, że na górkę w Koszycach w życiu tak wolno nie wjeżdzałam. No ale naprawdę nie miałam siły.
Minusem tego wyjazdu był ogrom drzewnych zniszczeń, które zobaczyłam. Najpierw w parku przy Czarnej Drodze w Mościcach, a potem na terenie gm. Pleśna.
Wszędzie, dosłownie wszędzie gdzie okiem sięgnąć powycinane drzewa. Ludzie oszaleli.
Pokój © Iza
Pokój 2 © Iza
Kuchnia i Z. Stryjeńska:) © Iza
Przedpokój © Iza
Kuchnia © Iza
Z Tomkiem © Iza
- DST 42.00km
- Czas 02:18
- VAVG 18.26km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 12 marca 2017
Wróciłam
Miała być jazda wczoraj, ale wczoraj.. wydawało mi się, że za bardzo wieje.
Dzisiaj kiedy otworzyłam oczy i zobaczyłam burość za oknem… miałam chwilę zwątpienia. Postanowiłam jednak – wyjeżdżam!
To niesamowite jakie podniecenie czułam już w trakcie przygotowań do wyjścia czyli wyciąganiu ubrań, butów itd. Tak dawno tego nie robiłam! Kilka miesięcy.
Perspektywa jazdy na rowerze ZNOWU, to było coś niesamowitego.
Na początek rozleciał mi się w rękach licznik (jakiś symbol czy co?). Włożyłam baterię do drugiego, ale nie miałam za bardzo czasu na zabawę z jego ustawianiem, a słabo się na tym znam.
Pojechałam więc bez licznika. Miało to swoje dobre strony, bo nie wiedziałam jak wolno jadę:).
Staruszek Magnus powrócił z serwisu. Dostał nowy napęd, suport, klocki, ale…jest bardzo, bardzo poważnie „ranny”, o czym nie miałam pojęcia. Rana z gatunku tych śmiertelnych, można powiedzieć. Jeżdżę na nim, ale to trochę ryzykowne. Jakoś jednak nie mogę przyjąć do wiadomość myśli, że będę musiała się z nim pożegnać. Zastąpić jakimś innym. Do żadnego roweru nie będę już miała takiego sentymentu jak do niego. To on nauczył mnie górskiego, terenowego jeżdżenia, to on był ze mną na pierwszym maratonie w 2007r. 10 lat temu! Trochę obawiałam się dzisiaj zimna, ale nie było źle. W ogóle nie było źle. Nieco mnie przewiało na zjazdach. No tak, bo pomimo, że to pierwsza jazda w tym roku postanowiłam od razu popróbować czy dam radę podjeżdżać. Podjazdów wiele nie było i raczej krótkie, ale dałam radę, nie jest tak tragicznie jak się spodziewałam. Pomimo tego, że jest jeszcze szaro i buro, to pięknie jest. Znowu jest pięknie! Te endorfiny! Ale mi tego brakowało! Czekam na więcej.
Dzisiaj kiedy otworzyłam oczy i zobaczyłam burość za oknem… miałam chwilę zwątpienia. Postanowiłam jednak – wyjeżdżam!
To niesamowite jakie podniecenie czułam już w trakcie przygotowań do wyjścia czyli wyciąganiu ubrań, butów itd. Tak dawno tego nie robiłam! Kilka miesięcy.
Perspektywa jazdy na rowerze ZNOWU, to było coś niesamowitego.
Na początek rozleciał mi się w rękach licznik (jakiś symbol czy co?). Włożyłam baterię do drugiego, ale nie miałam za bardzo czasu na zabawę z jego ustawianiem, a słabo się na tym znam.
Pojechałam więc bez licznika. Miało to swoje dobre strony, bo nie wiedziałam jak wolno jadę:).
Staruszek Magnus powrócił z serwisu. Dostał nowy napęd, suport, klocki, ale…jest bardzo, bardzo poważnie „ranny”, o czym nie miałam pojęcia. Rana z gatunku tych śmiertelnych, można powiedzieć. Jeżdżę na nim, ale to trochę ryzykowne. Jakoś jednak nie mogę przyjąć do wiadomość myśli, że będę musiała się z nim pożegnać. Zastąpić jakimś innym. Do żadnego roweru nie będę już miała takiego sentymentu jak do niego. To on nauczył mnie górskiego, terenowego jeżdżenia, to on był ze mną na pierwszym maratonie w 2007r. 10 lat temu! Trochę obawiałam się dzisiaj zimna, ale nie było źle. W ogóle nie było źle. Nieco mnie przewiało na zjazdach. No tak, bo pomimo, że to pierwsza jazda w tym roku postanowiłam od razu popróbować czy dam radę podjeżdżać. Podjazdów wiele nie było i raczej krótkie, ale dałam radę, nie jest tak tragicznie jak się spodziewałam. Pomimo tego, że jest jeszcze szaro i buro, to pięknie jest. Znowu jest pięknie! Te endorfiny! Ale mi tego brakowało! Czekam na więcej.
Wiosna:) © Iza
Jest radość © Iza
Strumyk płynie z wolna © Iza
- DST 40.00km
- Czas 02:00
- VAVG 20.00km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 22 grudnia 2016
Jestem:)
Spotkałam dzisiaj w sklepie Czytelnika mojego bloga (jeszcze tacy są!).
Zapytał, co się dzieje, dlaczego nie piszę.
No nie piszę bo… bo jakoś przestało mi się nieco chcieć, bo to był przede wszystkim blog sportowy, a ja sportowo ostatnio trochę podupadłam – chociaż coś tam sobie ćwiczę, czasem pochodzę. Bieganie na razie z w powodu kolana odpuściłam.
No, ale wciąż JESTEM. Pracuję, czytam (intensywnie czytam, ostatnie odkrycie to Leopold Tyrmand), chodzę na Brzankę:), słucham muzyki, chodzę do kina, jeżdżę do Mielca.
Czy będę jeszcze bloga pisać? Waham się. Nie podjęłam jeszcze decyzji, ale czuję się nim nieco znużona. Może po prostu COŚ się wypaliło? Zobaczymy jak to będzie. Może będę pisać, ale rzadko. Nie wiem.
Ale póki co zbliżają się Święta, więc życzę Wam:
- przede wszystkim masę spokoju… wyłączenia tv, niepatrzenia w stronę polityków i wszystkiego co się z nimi wiąże,
- całej masy świątecznych pysznych, zdrowych potraw (ja już mam barszcz na jutro do pracy, będziemy konsumować:)),
- wiary, że życie przyniesie COŚ fajnego, może realizację marzeń, może lek na chorobę (ja własnie o tym marzę), może miłość, może przyjaźń?
- polityków takich jak Robert Biedroń (marzę o takich politykach, świtałych, otwartych, kreatywnych, tolerancyjnych),
- mnóstwa dobrych ludzi wokół,
No i żebyscie byli bardzo, bardzo, bardzo zdrowi, żebyście mieli powody do tego żeby często się uśmiechać, oraz żebyście nie byli sami:).
Zapytał, co się dzieje, dlaczego nie piszę.
No nie piszę bo… bo jakoś przestało mi się nieco chcieć, bo to był przede wszystkim blog sportowy, a ja sportowo ostatnio trochę podupadłam – chociaż coś tam sobie ćwiczę, czasem pochodzę. Bieganie na razie z w powodu kolana odpuściłam.
No, ale wciąż JESTEM. Pracuję, czytam (intensywnie czytam, ostatnie odkrycie to Leopold Tyrmand), chodzę na Brzankę:), słucham muzyki, chodzę do kina, jeżdżę do Mielca.
Czy będę jeszcze bloga pisać? Waham się. Nie podjęłam jeszcze decyzji, ale czuję się nim nieco znużona. Może po prostu COŚ się wypaliło? Zobaczymy jak to będzie. Może będę pisać, ale rzadko. Nie wiem.
Ale póki co zbliżają się Święta, więc życzę Wam:
- przede wszystkim masę spokoju… wyłączenia tv, niepatrzenia w stronę polityków i wszystkiego co się z nimi wiąże,
- całej masy świątecznych pysznych, zdrowych potraw (ja już mam barszcz na jutro do pracy, będziemy konsumować:)),
- wiary, że życie przyniesie COŚ fajnego, może realizację marzeń, może lek na chorobę (ja własnie o tym marzę), może miłość, może przyjaźń?
- polityków takich jak Robert Biedroń (marzę o takich politykach, świtałych, otwartych, kreatywnych, tolerancyjnych),
- mnóstwa dobrych ludzi wokół,
No i żebyscie byli bardzo, bardzo, bardzo zdrowi, żebyście mieli powody do tego żeby często się uśmiechać, oraz żebyście nie byli sami:).
Moje dzieło w domu:) © Iza
Moje dzieło w pracy:) © Iza
Moje dzieło w domu:) 2 © Iza
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 31 października 2016
Anglia
Tak więc udało się.
Wróciłam cała i szczęśliwa do domu.
Nikt mnie nie porwał, samolot doleciał, nie dałam plamy na lotnisku, nie zabrali mi mojej fioletowej walizki (a drżałam o to, że jest za duża, co ja przeżyłam na lotnisku w Krakowie, pisałam do mojej znajomej Kingi, obieżyświata, ona dawała mi rady pt zachowuj się spokojnie, nie zwracaj na siebie uwagi, niech walizka nie zwraca na siebie uwagi, tylko jak to ma się stać – odpisałam Kindze, skoro jest wściekle fioletowa!), i nawet znalazłam 5 funtów spacerując po Coventry.
Raj – ta Anglia i tyle.
Zaprosiła mnie Marianna, więc z zaproszenia skorzystałam, chociaż miałam obawy jak ja człowiek nieświatowy odnajdę się na tych lotniskach i w ogóle w tym wielkim świecie.
Jak widać wielki świat, jest też dla takich jak ja. Kawałek wielkiego świata zobaczyłyśmy w Londynie, ale o tym za chwilę. Dzień pierwszy to był Londyn, gdzie pojechałyśmy z Marianną. Mocno to było hardcorowe, bo poprzedniego dnia wstałam o 5.50, poszłam do pracy, z niej prosto na pociąg do Krakowa, potem pociąg do Balic i samolot do Birmingham, w którym pojawiłam się o 22.30. W hali przylotów Marianny nie było. Hm… telefon i już wiedziałam, ze zaraz przyjedzie. Samolot wylądował trochę za wcześnie.
Nie mogłyśmy z Marianną, to kiedy kładłam się spać, była godzina 2.08, a o 5.20 zadzwonił budzik.
Autobus do Londynu o 6.45. Kiedy tylko wjechaliśmy do Londynu, uśmiechałam się od ucha do ucha. Inny świat, a ja inne światy oglądać uwielbiam. I ta multikulturowość! Te piękne Hinduski, te muzułmanki.. Hindusi w turbanach, ciemnoskóre piękne kobiety… Cud! Nie mogłam się napatrzeć.
Zaraz na początku spotkałyśmy jakąś konną paradę, a potem zobaczyłyśmy kilka pań w dziwnych nakryciach głowy. Myślałam, że jakaś teatralna trupa, czy też jakiś performance (bo tak wyglądały), ale.. kiedy podeszłyśmy pod Buckingham Palace .. okazało się, że one chyba do Królowej się udawały. No serio! Jednej spadała pończocha, druga nie miała rajstop, trzeciej wisiała jakaś nitka, a wszystkie wyglądały tak jakby miały pijanych stylistów. Serio…
Poszłyśmy dalej. Spotkałyśmy jakąś demonstrację. Mieli napis BLACK DAY. Trudno nam jednak powiedzieć o co im chodziło. Było i Downing Street i wszystkie najważniejsze punkty Londynu. I nawet weszłyśmy do ich Sądu Najwyższego czy Trybunału Konstytucyjnego. Jak zwał tak zwał, ale jakiś ważny sąd to był.
W National Gallery znalazłam prawdziwego Vermeera. Tak chodziłam, chodziłam, mówiąc do Marianny, że nie pamiętam czy w Londynie są jakieś jego obrazy i gdy doszłyśmy do jednej z sal, powiedziałam: może będzie Vermeer bo zaczyna się coś podobnego. Nie minęła sekunda, kiedy krzyknęłam z radości. BYŁ!!! Był też Valezquez, który jest mi bliski bo Mama miała album z jego obrazami i znam je dość dobrze.
A potem była przerwa na lunch czy brunch w angielskim pubie. Jak zwał tak zwał, ale był klimat. Podobało mi się! Takie to właśnie mocno angielskie było.
I jeszcze Tower Bridge i Piccadilly Circus, wszystkie te miejsca, o których uczyłam się na angielskim. Nie sądziłam, że je zobaczę kiedyś na żywo. Oczywiście „zwiedziłyśmy” angielskie metro, bo trzeba było jakoś się przemieszczać, a na koniec autobus do Coventry spóźnił się nam jakieś pół godziny. Widzicie nie tylko w Polsce spóźniają się autobusy:).
Wróciłam cała i szczęśliwa do domu.
Nikt mnie nie porwał, samolot doleciał, nie dałam plamy na lotnisku, nie zabrali mi mojej fioletowej walizki (a drżałam o to, że jest za duża, co ja przeżyłam na lotnisku w Krakowie, pisałam do mojej znajomej Kingi, obieżyświata, ona dawała mi rady pt zachowuj się spokojnie, nie zwracaj na siebie uwagi, niech walizka nie zwraca na siebie uwagi, tylko jak to ma się stać – odpisałam Kindze, skoro jest wściekle fioletowa!), i nawet znalazłam 5 funtów spacerując po Coventry.
Raj – ta Anglia i tyle.
Zaprosiła mnie Marianna, więc z zaproszenia skorzystałam, chociaż miałam obawy jak ja człowiek nieświatowy odnajdę się na tych lotniskach i w ogóle w tym wielkim świecie.
Jak widać wielki świat, jest też dla takich jak ja. Kawałek wielkiego świata zobaczyłyśmy w Londynie, ale o tym za chwilę. Dzień pierwszy to był Londyn, gdzie pojechałyśmy z Marianną. Mocno to było hardcorowe, bo poprzedniego dnia wstałam o 5.50, poszłam do pracy, z niej prosto na pociąg do Krakowa, potem pociąg do Balic i samolot do Birmingham, w którym pojawiłam się o 22.30. W hali przylotów Marianny nie było. Hm… telefon i już wiedziałam, ze zaraz przyjedzie. Samolot wylądował trochę za wcześnie.
Nie mogłyśmy z Marianną, to kiedy kładłam się spać, była godzina 2.08, a o 5.20 zadzwonił budzik.
Autobus do Londynu o 6.45. Kiedy tylko wjechaliśmy do Londynu, uśmiechałam się od ucha do ucha. Inny świat, a ja inne światy oglądać uwielbiam. I ta multikulturowość! Te piękne Hinduski, te muzułmanki.. Hindusi w turbanach, ciemnoskóre piękne kobiety… Cud! Nie mogłam się napatrzeć.
Zaraz na początku spotkałyśmy jakąś konną paradę, a potem zobaczyłyśmy kilka pań w dziwnych nakryciach głowy. Myślałam, że jakaś teatralna trupa, czy też jakiś performance (bo tak wyglądały), ale.. kiedy podeszłyśmy pod Buckingham Palace .. okazało się, że one chyba do Królowej się udawały. No serio! Jednej spadała pończocha, druga nie miała rajstop, trzeciej wisiała jakaś nitka, a wszystkie wyglądały tak jakby miały pijanych stylistów. Serio…
Poszłyśmy dalej. Spotkałyśmy jakąś demonstrację. Mieli napis BLACK DAY. Trudno nam jednak powiedzieć o co im chodziło. Było i Downing Street i wszystkie najważniejsze punkty Londynu. I nawet weszłyśmy do ich Sądu Najwyższego czy Trybunału Konstytucyjnego. Jak zwał tak zwał, ale jakiś ważny sąd to był.
W National Gallery znalazłam prawdziwego Vermeera. Tak chodziłam, chodziłam, mówiąc do Marianny, że nie pamiętam czy w Londynie są jakieś jego obrazy i gdy doszłyśmy do jednej z sal, powiedziałam: może będzie Vermeer bo zaczyna się coś podobnego. Nie minęła sekunda, kiedy krzyknęłam z radości. BYŁ!!! Był też Valezquez, który jest mi bliski bo Mama miała album z jego obrazami i znam je dość dobrze.
A potem była przerwa na lunch czy brunch w angielskim pubie. Jak zwał tak zwał, ale był klimat. Podobało mi się! Takie to właśnie mocno angielskie było.
I jeszcze Tower Bridge i Piccadilly Circus, wszystkie te miejsca, o których uczyłam się na angielskim. Nie sądziłam, że je zobaczę kiedyś na żywo. Oczywiście „zwiedziłyśmy” angielskie metro, bo trzeba było jakoś się przemieszczać, a na koniec autobus do Coventry spóźnił się nam jakieś pół godziny. Widzicie nie tylko w Polsce spóźniają się autobusy:).
Londyn3 © Iza
LOndyn4 © Iza
Londyn5 © Iza
Londyn7 © Iza
Londyn8 © Iza
Londyn10 © Iza
Dzień drugi
To był prawdziwie lucky day, ale dlaczego to ja Wam nie powiem (może kiedyś). W każdym bądź razie mocno się cieszę, że miałam okazję ten lucky day przeżyć i dane mi było być tam w tym momencie. Trochę dłużej pospaliśmy i wraz z Marianną i Mattem ruszyliśmy oglądać Stratford i Warwick. Warwick – 30 tysięczne miasteczko z zamkiem i piękną architekturą. Bo to jest właśnie to co w Anglii zachwyciło mnie najbardziej – architektura. Cudowne, domki… na ogół z cegły i co ważne (dla tych co znają lepiej mnie i panią Krystynę będą wiedzieć, że bardzo ważne) – ani śladu blachodachówki. Piękne dachówkowe dachy na które nie mogłam się napatrzeć. Oj, jak chciałabym mieszkać w jednym z takich domków! Warwick urocze, takie malownicze i do spacerowania. Stratford podobnie (tam urodził się Szekspir). Można byłoby nieskończenie długo spacerować… Niestety aż tyle czasu nie mieliśmy. Na koniec wizyta w klimatycznym angielskim pubie i pyszne jedzenie! No i halloweenowe klimaty. No a teraz zobaczcie tę architekturę!
Stratford © Iza
Dom Szekspira © Iza
Warwick © Iza
Warwick2 © Iza
Warwick3 © Iza
Warwick4 © Iza
Warwick5 © Iza
Warwick6 © Iza
Warwick7 © Iza
Stradford2 © Iza
Stratford3 © Iza
Stratford4 © Iza
Dinner © Iza
Dzień trzeci
Marianna musiała iść do pracy. Miałam więc spore wyzwanie przed sobą. Samotne zwiedzanie Coventry. Nie ukrywam – bałam się nieco. Od godz. 9 do 18 musiałam sobie zapewnić czas, trafić sama do Centrum Miasta, a potem wrócić do centrum handlowego, gdzie jest apteka Marianny. Na szczęście Marianna świetnie objaśniła mi drogę, wyposażyła w parasol (była taka typowa angielska mżawka, ale tylko przez chwilę). No i poszłam. Droga była piękna, zachwycająca, bo wkoło mnóstwo pięknych kolorowych drzew, a po drodze War Memorial Park. Zanim jednak był Park, to miałam okazję spokojnie poprzyglądać się budynkom. Znalazłam nawet coś w rodzaju bloków i znalazłam po drodze.. 5 funtów. Pomyślałam: to na pewno będzie mój szczęśliwy dzień. I był. Weszłam do Parku (zachwycający). Mnóstwo ludzi biegających, jeżdżących na rowerach i coś co najbardziej mnie poruszyło. Pamiątkowe tabliczki przy drzewach i na ławkach, ze wzruszającymi napisami. Co za niesamowity pomysł upamiętnienia bliskich!
W parku © Iza
Po drodze © Iza
Szkoła © Iza
Po drodze 2 © Iza
Coventry. Coś wiecie? Legenda o Lady Godivia, żużel… Miasto ponad 300 tysięczne spore, bardzo zniszczone podczas II wojny światowej. Ucierpiała m.in. przepiękna katedra. Kiedy dotarłam wreszcie do centrum i zobaczyłam pozostałości katedry, oniemiałam. Naprawdę. Cudne to jest i tyle. Co tutaj dużo pisać. Miałam zamiar też odwiedzić Muzeum Transportu (Marianna bardzo polecała), ale.. nie trafiłam. Jakoś mapa mnie „zwiodła”. Nie żałuję jednak, bo trafiłam jednak na zupełnie fantastyczną uliczkę, gdzie bardzo podobały mi się domy, klimat. A potem pochodziłam trochę po sklepach, posłuchałam jak mówią Haja… (oni tak mówią na powitanie) często mówiłam po angielsku, że nie rozumiem, a oni z uporem maniaka dalej do mnie mówili. No zupełnie jak Polacy, którzy próbując poruzmieć się z „obcymi” szerzej otwierają usta i mówią po polsku, jakby to co miało zmienić. No ale w moim przypadku zmieniało, bo jak mówili wolniej i wyraźniej, to byłam coś w stanie wyłapać. Najczęściej pytali czy chcę „bag”. Poszłam zjeść i mówię do Hinduski, że proszę curry and rica, vegatable, a ona o coś mnie pyta… No za nic nie wiedziałam o co jej chodzi. W końcu mówi czy z chicken czy czymś tam… No ale ja nie wiem o co jej chodzi.. rozpacz (czy umrę z głodu w tym Coventry). W końcu pokazała mi na obrazku… o cieciorkę chodziło. Uff… Zjadłam. Paliło jak diabli. Potem udało mi się latte kupić i cake. I trochę zakupów w sklepach, podarków dla bliskich. Sukienka dla mnie i dwie płyty (Boba Dylana i Dire Straits – tak więc dzisiaj mam muzyczną ucztę), herbata i czekoladki…. Było fantastycznie i nawet się nie zgubiłam. Sukces. A wieczorem urodzinowa impreza Marianny. To było COŚ! Cała ta angielska rodzina Matta….
Coventry. Coś wiecie? Legenda o Lady Godivia, żużel… Miasto ponad 300 tysięczne spore, bardzo zniszczone podczas II wojny światowej. Ucierpiała m.in. przepiękna katedra. Kiedy dotarłam wreszcie do centrum i zobaczyłam pozostałości katedry, oniemiałam. Naprawdę. Cudne to jest i tyle. Co tutaj dużo pisać. Miałam zamiar też odwiedzić Muzeum Transportu (Marianna bardzo polecała), ale.. nie trafiłam. Jakoś mapa mnie „zwiodła”. Nie żałuję jednak, bo trafiłam jednak na zupełnie fantastyczną uliczkę, gdzie bardzo podobały mi się domy, klimat. A potem pochodziłam trochę po sklepach, posłuchałam jak mówią Haja… (oni tak mówią na powitanie) często mówiłam po angielsku, że nie rozumiem, a oni z uporem maniaka dalej do mnie mówili. No zupełnie jak Polacy, którzy próbując poruzmieć się z „obcymi” szerzej otwierają usta i mówią po polsku, jakby to co miało zmienić. No ale w moim przypadku zmieniało, bo jak mówili wolniej i wyraźniej, to byłam coś w stanie wyłapać. Najczęściej pytali czy chcę „bag”. Poszłam zjeść i mówię do Hinduski, że proszę curry and rica, vegatable, a ona o coś mnie pyta… No za nic nie wiedziałam o co jej chodzi. W końcu mówi czy z chicken czy czymś tam… No ale ja nie wiem o co jej chodzi.. rozpacz (czy umrę z głodu w tym Coventry). W końcu pokazała mi na obrazku… o cieciorkę chodziło. Uff… Zjadłam. Paliło jak diabli. Potem udało mi się latte kupić i cake. I trochę zakupów w sklepach, podarków dla bliskich. Sukienka dla mnie i dwie płyty (Boba Dylana i Dire Straits – tak więc dzisiaj mam muzyczną ucztę), herbata i czekoladki…. Było fantastycznie i nawet się nie zgubiłam. Sukces. A wieczorem urodzinowa impreza Marianny. To było COŚ! Cała ta angielska rodzina Matta….
Wynalzca roweru © Iza
Katedra © Iza
Katedra2 © Iza
Coventry3 © Iza
Coventry4 © Iza
Coventry5 © Iza
Coventry6 © Iza
Coventry7 © Iza
Coventry8 © Iza
Lady Godiva © Iza
Dzień czwarty
Pojechałyśmy z Marianną na Wegańskie Targi do Wolerverhampton. Masa dobra, wiele fajnych stoisk, ale czasu miałyśmy niestety dość mało, bo to był dzień mojego wylotu. Dużo jedzenia wegańskiego (wegańskie słodycze, wegańskie czekolady – kupiłam cynamonową i miętową, cudowne) i innych fajnych gadżetów, oraz naprawdę fajnych ludzi (polowałam na niektórych żeby zdjęcia zrobić, np. na jedną fantastyczną czarnoskórą kobietę, bajecznie ubraną). Zrobiłyśmy jeszcze szybciutką rundkę po mieście i do domu na obiad, a potem na lotnisko. I znowu stres.. ale jakoś trafiłam do samolotu i walizki mi nie zabrali. Angielskie kobiety.. Niezbyt urodziwe to trzeba napisać wprost i niezbyt szykowne – to dało się zauważyć. Stałam obok jednej w Coventry, był jakiś performence na placu. Pomyślałam: typowa Angielka, niezbyt ładnie ubrana, wąskie usta, oczy jak u psa-boksera. I nagle ta Angielka mówi: dziewczynki chodźmy już (czystą polszczyzną). Użyję kolokwializmu – szczęka mi opadła. Dałabym sobie rękę uciąć, że to Angielka. Pogoda była nieangielska – cieplutko. I złota jesień też mają.
Targi © Iza
Na targach © Iza
Na targach2 © Iza
Kościół © Iza
Niedziela, 23 października 2016
Na grzyby... (i na róże)
Wczoraj przytrzymała mnie w domu lekka niedyspozycja.
Było więc czytanie i gotowanie (wciąż szukam wegańskich smaków).
A dzisiaj słońce… Słońce pokazało się po tygodniu pluchy.
Cud. Dar.
Nie było innego wyjścia – tylko dobrze to wykorzystać i obejrzeć jesień w jej najpiękniejszej kolorowej odsłonie. Jamna więc z Panią Krystyną. Były plany inne, bardziej dalekosiężne (Beskid Sądecki), ale moja niedyspozycja je pokrzyżowała. Trzeba było bliżej i krócej. Liczyłam na to, będąc ostatnio na Jamnej na rowerze, że wrócę jeszcze na nią, w tym właśnie momencie kiedy jest tam najpiękniej. Na rowerze się nie udało i pewnie już nie uda. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma, chociaż… ja bardzo lubię chodzić. Widać wtedy WIĘCEJ.
Chodziłyśmy naszymi rowerowymi ścieżkami i nadziwić się nie mogłyśmy, że jest po drodze tyle rzeczy, których jadąc na rowerze nie zauważamy. No właśnie. Ja np. dzisiaj zwiedziłam Dolinę Krzyży, weszłam do kaplicy. W 1944r. Jamna była terenem walk partyzanckich. 1944r. wrzesień – to data pacyfikacji wsi. Zginęło wielu jej mieszkańców. Przepiękna jest ta Dolina Krzyży. Proste krzyże i kamienie i drewniane posągi z nazwiskami zamordowanych mieszkańców wsi. Oby więcej miejsc pamięci tak właśnie wyglądało.
A poza tym .. słońce, jesienne barwy, zapach grzybów. Grzybów zbieranie, róży zbieranie i w liściach szuranie. Ja się na grzybach nie znam, milcząco więc przeczekiwałam zbieranie grzybów przez Krysię. Pomogłam jej przy róży, która niezbędna jest Panu Adamowi (ciekawe na co???). Był to z naszej strony czyn prawdziwie bohaterski, bo róża jak wiadomo ma kolce. Pani Krystyna musi pana Adama darzyć wielkim uczuciem skoro się tak poświęcała (krew się lała, ubrania też ucierpiały), ja natomiast wielką sympatią darzę Panią Krystynę skoro jej trochę pomogłam.
Jamna jest piękna zimą, wiosną, latem, ale najpiękniejsza jest Jamna jesienią. Tą październikową, złotą jesienią. A resztę niech dopowiedzą obrazy (chociaż one jak zwykle kolorów nie oddadzą). Było cudowanie. Cudownie, jesiennie, kolorowo, leśnie.. tak jak lubię.
Było więc czytanie i gotowanie (wciąż szukam wegańskich smaków).
A dzisiaj słońce… Słońce pokazało się po tygodniu pluchy.
Cud. Dar.
Nie było innego wyjścia – tylko dobrze to wykorzystać i obejrzeć jesień w jej najpiękniejszej kolorowej odsłonie. Jamna więc z Panią Krystyną. Były plany inne, bardziej dalekosiężne (Beskid Sądecki), ale moja niedyspozycja je pokrzyżowała. Trzeba było bliżej i krócej. Liczyłam na to, będąc ostatnio na Jamnej na rowerze, że wrócę jeszcze na nią, w tym właśnie momencie kiedy jest tam najpiękniej. Na rowerze się nie udało i pewnie już nie uda. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma, chociaż… ja bardzo lubię chodzić. Widać wtedy WIĘCEJ.
Chodziłyśmy naszymi rowerowymi ścieżkami i nadziwić się nie mogłyśmy, że jest po drodze tyle rzeczy, których jadąc na rowerze nie zauważamy. No właśnie. Ja np. dzisiaj zwiedziłam Dolinę Krzyży, weszłam do kaplicy. W 1944r. Jamna była terenem walk partyzanckich. 1944r. wrzesień – to data pacyfikacji wsi. Zginęło wielu jej mieszkańców. Przepiękna jest ta Dolina Krzyży. Proste krzyże i kamienie i drewniane posągi z nazwiskami zamordowanych mieszkańców wsi. Oby więcej miejsc pamięci tak właśnie wyglądało.
A poza tym .. słońce, jesienne barwy, zapach grzybów. Grzybów zbieranie, róży zbieranie i w liściach szuranie. Ja się na grzybach nie znam, milcząco więc przeczekiwałam zbieranie grzybów przez Krysię. Pomogłam jej przy róży, która niezbędna jest Panu Adamowi (ciekawe na co???). Był to z naszej strony czyn prawdziwie bohaterski, bo róża jak wiadomo ma kolce. Pani Krystyna musi pana Adama darzyć wielkim uczuciem skoro się tak poświęcała (krew się lała, ubrania też ucierpiały), ja natomiast wielką sympatią darzę Panią Krystynę skoro jej trochę pomogłam.
Jamna jest piękna zimą, wiosną, latem, ale najpiękniejsza jest Jamna jesienią. Tą październikową, złotą jesienią. A resztę niech dopowiedzą obrazy (chociaż one jak zwykle kolorów nie oddadzą). Było cudowanie. Cudownie, jesiennie, kolorowo, leśnie.. tak jak lubię.
http://www.it.tarnow.pl/index.php/pol/Atrakcje/TA...
Poczatek wędrówki © Iza
Kolorowo © Iza
Z widokami w tle © Iza
Jeszcze trochę Jamnej © Iza
Grzybki:) © Iza
W drodze 2 © Iza
Widoczki © Iza
Humory są © Iza
Widoczki 2 © Iza
W drodze © Iza
Początek zbiorów © Iza
Jest ok:) © Iza
Jastrzębia © Iza
Idziemy © Iza
Dolina Krzyży 2 © Iza
Jamna 1 © Iza
Jamna 2 © Iza
Jamna 3 © Iza
Dolina Krzyży 3 © Iza
Głodna © Iza
- Aktywność Wędrówka
Wtorek, 18 października 2016
Bieganie (2)... i Sprawiedliwi zdrajcy
Drugie bieganie tej jesieni.
O pierwszym, jakoś zabrakło czasu żeby napisać. Weekend w Mielcu.
Nie mogę powiedzieć, że biegało się fajnie. Nie wiem czym ludzie palą w piecach, ale strasznie to coś dzisiaj zaległo w powietrzu. Trzeba byłoby biegać w masce.
Ale zasadniczo dzisiaj chciałam o czymś innym...
Byłam na filmu "Wołyń". Potem przeczytałam recenzję jednej książki w Tygodniku Powszechnym. Szukając informacji o tej książce, natknęłam się na inny tytuł. Entuzjastyczne opinie czytelników, przekonały mnie i kupiłam. Nie żałuję. Wręcz przeciwnie - jestem szczęśliwa, że spotkałam w swoim życiu tę książkę.
"Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia" Witolda Szabłowskiego.
Czytajcie, zdecydowanie czytajcie.
A ja kopiuję to co napisałam na FB.
Zło i dobro. Jedno wyklucza drugie. W parze raczej nie idą, ale.. równoległe to już tak.
Bo tam gdzie byli banderowcy, byli też inni Ukraińcy. Ci dla których najważniejszy był CZŁOWIEK. Dla których ważne było, żeby pomóc, uratować. A nie było to łatwe. Skończyć mogło się tak jak dla Polaków mogło skończyć się pomaganie Żydom. Banderowcy rzadko wybaczali.
„Gdy jedni mordują, drudzy rzucają się, by ratować” – tak brzmi zdanie z okładki książki.
Czytam sporo reportaży, jednak tak ważnego, tak poruszającego jak „Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia” Witolda Szabłowskiego nie czytałam dawno. Po prostu JEST mocno w mojej głowie, myślach, świadomości.
To jest zbiór nie tylko cennej wiedzy, ale zbiór historii o ocalonych i ich wybawcach, czasem tak nieprawdopodobnych, że trudno w nie uwierzyć.
„… ale pani Ola się dziwi. Jakby ratowanie ludzi w czasie pożogi nie było czymś najbardziej naturalnym na świecie. Banalnym jak jabłka w sierpniu. Jak zielony barszcz wiosną, gdy łąki toną w szczawiu. - Trzeba było, to się ratowało – wzrusza ramionami i przeprasza mnie, ale musi wracać do pracy. Wojna wojną, ale oderwałem ją od kóz”.
To opowieść o złych ludziach i dobrych ludziach. Nie złych i dobrych Ukraińcach, ale o ludziach, bo jak widać ani zło ani dobro nie ma narodowości i nie jest raz na zawsze przypisane do określonej nacji.
I takie wydaje mi się, jest przesłanie tej opowieści. Dlatego uważam, że to taka ważna książka, ważniejsza od filmu Smarzowskiego.
W dzisiejszym wywiadzie dla onetu, prof. Grzegorz Motyka powiedział:
"Wołyń" jest jednak filmem przede wszystkim antynacjonalistycznym. Smarzowski nam pokazuje, co się dzieje, kiedy ludzie przesuwają granice patriotyzmu czy idei narodowej tak daleko, że pojawia się gotowość do zbrodni. To przed takim mechanizmem "Wołyń" nas ostrzega – sądzę, że niezależnie od tego, kto jest tu sprawcą, a kto ofiarą”.
Zgadza się. Ja też tak odebrałam film, ale już wychodząc z kina miałam obawy, że może zostać źle odebrany przez cześć widowni. Że obróci się przeciwko Ukraińcom. Że może spowodować wzrost nastrojów nacjonalistycznych.
A Szabłowski wchodzi w problem mocniej i bardziej wnikliwie.
Tak bardzo wprost i ostro pokazuje nam, że że zło nie ma narodowości. I dobro również.
Przypomina też o tym, że pamięć należy się nie tylko ofiarom, że pamięć należy się również tym, którzy ratowali. Wymowne są te słowa:
„Nas w naszej historii tylko mordowali, nie ma miejsca na takich co próbowali ratować, ani takich, którzy się modlą i którzy nam wieszają ruczniki i poprawiają, jak ktoś zerwie. Nie dajemy swoim sprawiedliwym medali, nie sadzimy drzewek. Nie dajemy im też telewizorów. Szczerze mówiąc to o nich nie pamiętamy”.
Szabłowski przywraca pamięć. Nie tylko ofiarom, nie tylko ocalonym, ale i wybawcom. To ważne – w budowaniu świadomości o tamtych wydarzeniach– bardzo ważne.
Gdyby tylko ludzie zechcieli to przeczytać….
„W wyniku rzezi na Wołyniu, w Galicji Wschodniej i na Lubelszczyźnie zginęło ok. 100 tys. Polaków. W polskich akcjach odwetowych zginęło kilkanaście tysięcy Ukraińców. Nie wiadomo, ilu Polaków uratowali ich ukraińscy sąsiedzi. Na pewno chodzi o tysiące ludzi”.
To były wielkie emocje, czytanie tej książki.
I ona mimo wszystko daje pewien rodzaj pociechy.
Bo kiedy czyta się o tych dobrych ludziach, którzy ratowali, o pani Szurze, która modli się za zamordowanych Polaków, która modli się za Ukrainę i za Polskę, za Ukraińców i Polaków, trudno się nie wzruszać i nie mieć nadziei.
Nadziei na to, że jeśli nadejdą trudne czasy, to tak jak wtedy w trudnych czasach II wojny światowej, znajdą się tacy przyzwoici, szlachetni i odważni ludzie.
O pierwszym, jakoś zabrakło czasu żeby napisać. Weekend w Mielcu.
Nie mogę powiedzieć, że biegało się fajnie. Nie wiem czym ludzie palą w piecach, ale strasznie to coś dzisiaj zaległo w powietrzu. Trzeba byłoby biegać w masce.
Ale zasadniczo dzisiaj chciałam o czymś innym...
Byłam na filmu "Wołyń". Potem przeczytałam recenzję jednej książki w Tygodniku Powszechnym. Szukając informacji o tej książce, natknęłam się na inny tytuł. Entuzjastyczne opinie czytelników, przekonały mnie i kupiłam. Nie żałuję. Wręcz przeciwnie - jestem szczęśliwa, że spotkałam w swoim życiu tę książkę.
"Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia" Witolda Szabłowskiego.
Czytajcie, zdecydowanie czytajcie.
A ja kopiuję to co napisałam na FB.
Zło i dobro. Jedno wyklucza drugie. W parze raczej nie idą, ale.. równoległe to już tak.
Bo tam gdzie byli banderowcy, byli też inni Ukraińcy. Ci dla których najważniejszy był CZŁOWIEK. Dla których ważne było, żeby pomóc, uratować. A nie było to łatwe. Skończyć mogło się tak jak dla Polaków mogło skończyć się pomaganie Żydom. Banderowcy rzadko wybaczali.
„Gdy jedni mordują, drudzy rzucają się, by ratować” – tak brzmi zdanie z okładki książki.
Czytam sporo reportaży, jednak tak ważnego, tak poruszającego jak „Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia” Witolda Szabłowskiego nie czytałam dawno. Po prostu JEST mocno w mojej głowie, myślach, świadomości.
To jest zbiór nie tylko cennej wiedzy, ale zbiór historii o ocalonych i ich wybawcach, czasem tak nieprawdopodobnych, że trudno w nie uwierzyć.
„… ale pani Ola się dziwi. Jakby ratowanie ludzi w czasie pożogi nie było czymś najbardziej naturalnym na świecie. Banalnym jak jabłka w sierpniu. Jak zielony barszcz wiosną, gdy łąki toną w szczawiu. - Trzeba było, to się ratowało – wzrusza ramionami i przeprasza mnie, ale musi wracać do pracy. Wojna wojną, ale oderwałem ją od kóz”.
To opowieść o złych ludziach i dobrych ludziach. Nie złych i dobrych Ukraińcach, ale o ludziach, bo jak widać ani zło ani dobro nie ma narodowości i nie jest raz na zawsze przypisane do określonej nacji.
I takie wydaje mi się, jest przesłanie tej opowieści. Dlatego uważam, że to taka ważna książka, ważniejsza od filmu Smarzowskiego.
W dzisiejszym wywiadzie dla onetu, prof. Grzegorz Motyka powiedział:
"Wołyń" jest jednak filmem przede wszystkim antynacjonalistycznym. Smarzowski nam pokazuje, co się dzieje, kiedy ludzie przesuwają granice patriotyzmu czy idei narodowej tak daleko, że pojawia się gotowość do zbrodni. To przed takim mechanizmem "Wołyń" nas ostrzega – sądzę, że niezależnie od tego, kto jest tu sprawcą, a kto ofiarą”.
Zgadza się. Ja też tak odebrałam film, ale już wychodząc z kina miałam obawy, że może zostać źle odebrany przez cześć widowni. Że obróci się przeciwko Ukraińcom. Że może spowodować wzrost nastrojów nacjonalistycznych.
A Szabłowski wchodzi w problem mocniej i bardziej wnikliwie.
Tak bardzo wprost i ostro pokazuje nam, że że zło nie ma narodowości. I dobro również.
Przypomina też o tym, że pamięć należy się nie tylko ofiarom, że pamięć należy się również tym, którzy ratowali. Wymowne są te słowa:
„Nas w naszej historii tylko mordowali, nie ma miejsca na takich co próbowali ratować, ani takich, którzy się modlą i którzy nam wieszają ruczniki i poprawiają, jak ktoś zerwie. Nie dajemy swoim sprawiedliwym medali, nie sadzimy drzewek. Nie dajemy im też telewizorów. Szczerze mówiąc to o nich nie pamiętamy”.
Szabłowski przywraca pamięć. Nie tylko ofiarom, nie tylko ocalonym, ale i wybawcom. To ważne – w budowaniu świadomości o tamtych wydarzeniach– bardzo ważne.
Gdyby tylko ludzie zechcieli to przeczytać….
„W wyniku rzezi na Wołyniu, w Galicji Wschodniej i na Lubelszczyźnie zginęło ok. 100 tys. Polaków. W polskich akcjach odwetowych zginęło kilkanaście tysięcy Ukraińców. Nie wiadomo, ilu Polaków uratowali ich ukraińscy sąsiedzi. Na pewno chodzi o tysiące ludzi”.
To były wielkie emocje, czytanie tej książki.
I ona mimo wszystko daje pewien rodzaj pociechy.
Bo kiedy czyta się o tych dobrych ludziach, którzy ratowali, o pani Szurze, która modli się za zamordowanych Polaków, która modli się za Ukrainę i za Polskę, za Ukraińców i Polaków, trudno się nie wzruszać i nie mieć nadziei.
Nadziei na to, że jeśli nadejdą trudne czasy, to tak jak wtedy w trudnych czasach II wojny światowej, znajdą się tacy przyzwoici, szlachetni i odważni ludzie.
- Aktywność Bieganie
Niedziela, 9 października 2016
Brzanka
Plany na weekend były zupełnie inne.
Miał być Beskid Sądecki. Pogoda jednak pokrzyżowała nam plany.
Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma, ale.. przecież w zasadzie BRZANKĘ też bardzo lubimy. Nie było więc gór, było Pogórze, ale było intensywnie jak w górach i niemniej ładnie (co widać na zdjęciach).
Są tacy, dla których Brzanka jest .. sensem życia – nie boję się użyć tego stwierdzenia, skoro bowiem bywają tam przynajmniej raz w tygodniu, to tak musi być (wiadomo kogo mam na myśli).
Brzanka na uznanie zasługuje. Jest na niej pięknie, las robi wrażenie, widoki również. Cisza i spokój – to wielkie zalety. Turystów jest tutaj mało. No a poza tym tak bardzo blisko Tarnowa. To jest zaleta.
Zostawiłyśmy auto pod klasztorem w Lubaszowej i poszłyśmy na Brzankę żółtym szlakiem pieszym. Szczęście nam dopisało, bo chociaż wielkiego „upału” nie było, to wyszło słońce w momencie kiedy wyruszyłyśmy.
Dotarłyśmy do wieży widokowej, wspięłyśmy się na nią, a potem poszłyśmy dalej. Zupełnie przypadkiem dotarłyśmy do nie tak dawno chyba wytyczonego zielonego pieszego szlaku. Jest naprawdę świetny, dużo fajnego terenu, przeprawy przez co prawda nie dzikie rzeki, ale zupełnie dzikie strumyki. Pani Krystyna przy okazji nazbierała trochę grzybów.
Zapach lasu, kolory liści, liście pod stopami… błotko, śliskie kamienie, cisza natury, widoki, dużo świeżego powietrza… to jest to co kocham i co chciałabym robić często. Powiedziałam do Krysi: jaka szkoda, że nie mam takiej pracy, żebym tak mogła chodzić i chodzić codziennie po takim lesie:). Chyba mogłabym leśnikiem, albo biologiem, jak Simona Kossak, mieszkać sobie w Puszczy....
5 godzin takiego leśnego spaceru, góra – dół i czuję się mocno pozytywnie zmęczona. Lubię ten stan!!!
Poza tym ostatnio dwa filmy, które uważam, że koniecznie trzeba zobaczyć - "Ostatnia rodzina" i "Wołyń".
No i dalsze odkrywanie wegańskiego jedzenia. Podoba mi się.
Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma, ale.. przecież w zasadzie BRZANKĘ też bardzo lubimy. Nie było więc gór, było Pogórze, ale było intensywnie jak w górach i niemniej ładnie (co widać na zdjęciach).
Są tacy, dla których Brzanka jest .. sensem życia – nie boję się użyć tego stwierdzenia, skoro bowiem bywają tam przynajmniej raz w tygodniu, to tak musi być (wiadomo kogo mam na myśli).
Brzanka na uznanie zasługuje. Jest na niej pięknie, las robi wrażenie, widoki również. Cisza i spokój – to wielkie zalety. Turystów jest tutaj mało. No a poza tym tak bardzo blisko Tarnowa. To jest zaleta.
Zostawiłyśmy auto pod klasztorem w Lubaszowej i poszłyśmy na Brzankę żółtym szlakiem pieszym. Szczęście nam dopisało, bo chociaż wielkiego „upału” nie było, to wyszło słońce w momencie kiedy wyruszyłyśmy.
Dotarłyśmy do wieży widokowej, wspięłyśmy się na nią, a potem poszłyśmy dalej. Zupełnie przypadkiem dotarłyśmy do nie tak dawno chyba wytyczonego zielonego pieszego szlaku. Jest naprawdę świetny, dużo fajnego terenu, przeprawy przez co prawda nie dzikie rzeki, ale zupełnie dzikie strumyki. Pani Krystyna przy okazji nazbierała trochę grzybów.
Zapach lasu, kolory liści, liście pod stopami… błotko, śliskie kamienie, cisza natury, widoki, dużo świeżego powietrza… to jest to co kocham i co chciałabym robić często. Powiedziałam do Krysi: jaka szkoda, że nie mam takiej pracy, żebym tak mogła chodzić i chodzić codziennie po takim lesie:). Chyba mogłabym leśnikiem, albo biologiem, jak Simona Kossak, mieszkać sobie w Puszczy....
5 godzin takiego leśnego spaceru, góra – dół i czuję się mocno pozytywnie zmęczona. Lubię ten stan!!!
Poza tym ostatnio dwa filmy, które uważam, że koniecznie trzeba zobaczyć - "Ostatnia rodzina" i "Wołyń".
No i dalsze odkrywanie wegańskiego jedzenia. Podoba mi się.
Poczatek drogi © Iza
Pokazało się słońce © Iza
Pierwsze widoki © Iza
Szczyt Brzanki © Iza
Szlaki © Iza
W paprociach © Iza
Nad rzeką © Iza
Strumyki © Iza
Na wieży © Iza
Widok z wieży © Iza
Widok z wiezy © Iza
- Aktywność Wędrówka
Wtorek, 27 września 2016
Góry
Ostatni, drugi dzień zaległego urlopu.
Zaczyna się żółty szlak pieszy © Iza
Trochę pod górę i takie widoki © Iza
Od razu radość © Iza
Widoki © Iza
Widoki, widoki © Iza
Coraz bardziej szczęśliwa © Iza
Pięknie © Iza
I dalej pięknie © Iza
Szczęśliwa bardzo © Iza
Na szlaku © Iza
Coraz więcej przestrzeni © Iza
Coraz bardziej jesiennie © Iza
Kolory © Iza
Ot taka roślinność © Iza
Zbliżam się do Rytra © Iza
Rytro w dole © Iza
Raz jeszcze Rytro © Iza
Szczęśliwa bo wszystko zgodnie z planem © Iza
Już w Rytrze © Iza
Już w Rytrze 2 © Iza
Ostatnie widoki © Izag"/>
Baszta w Rytrze © Iza
A wczoraj spotkanie z Filipem Springerem w tarnowskim BWA. Rzecz jasna spotkanie w związku z książką „Miasto Archipelag”, której to Tarnów jest jednym z miast-bohaterów.
Czy można było go wykorzystać lepiej? Chyba nie.
Według mnie nie. Nieco spontanicznie wsiadłam we wtorek do pociągu relacji Kraków-Krynica i pojechałam w góry. Tym górom, czyli Beskidowi Sądeckiemu nadałam miano gór przydomowych. To ciekawe, bo podobną odległość mam np. w Beskid Niski (tak w granicach 80-100 km). No tak, ale to chyba dlatego, że wiele mnie z nimi łączy. Rytro, VII kl. podstawówki.. to tutaj mieszkałyśmy z koleżankami siatkarkami, kiedy rozgrywałyśmy mistrzostwa makroregionu. 25 lat temu w Rytrze byłam na studenckim obozie siatkarskim. To z Piwnicznej po raz pierwszy poszłam na dłuższą górską wycieczkę (to było całkiem niedawno, jakiś 2009r.). To tutaj po raz pierwszy przekonałam się do czego służy rower górski (mój pierwszy rok przygody z góralem i wjazd na Jaworzynę), to tutaj „zaliczyłam” na nogach wiele szlaków, to wreszcie tutaj zaliczyłam kilka soczystych maratonów MTB (dzisiaj idąc myślałam o tym jakie to były cudowne wyścigi, jakie epickie.. ile w tym było radości, bólu, wysiłku). Patrzyłam pod nogi, na kamienie, korzenie i uśmiechałam się na wspomnienie siebie z tamtych maratonów. Byłam bardzo szczęśliwa przejeżdżając trasy w Piwnicznej, Szczawnicy, Krynicy. Czytałam kiedyś książkę pt Dzika droga (potem był film). Książka była oparta na faktach, bohaterka nie mając doświadczenia w górach, wybrała się w drogę. Wybrała się w drogę w całkiem spore góry, jedynym z najdłuższych szlaków na świecie. Sama. Nie dla sławy, nie dla oklasków, ale taki sposób wybrała sobie na wyleczenie się z traumy. Czytając książkę zastanawiałam się jak to jest możliwe, że fizycznie dała radę, ale przede wszystkim jak znalazła odwagę. Bo ja się nieco bałam. Wybrałam sobie szlak łączony (najpierw żółty z Piwnicznej do Przełęczy Bukowina), potem czerwony przez Cyrlę do Rytra. Nigdy tamtędy nie szłam, ba nigdy sama nie szłam żadnym szlakiem. Więc trochę się bałam, że pobłądzę, albo, ze spotkam jakiegoś dzikiego zwierza. Pomyślałam jednak: Iza, sama jeździć po lasach na rowerze… będzie ok. I poszłam. Nie żałowałam już po pierwszych kilkuset metrach, kiedy podeszłam do góry, a w dole zobaczyłam Piwniczną, Poprad i góry. Kolory jesieni… Zaczyna się robić kolorowo i jest tak pięknie, że dech zapiera, a dusza aż krzyczy z radości. Chciało mi się fruwać z radości! Dosłownie. Cisza, spokój (na odcinku Piwniczna- Przełęcz Bukowina czyli na od. 7 km), nie spotkałam żywej duszy. Następne 7 km. to 9 osób. Zapachy lasu, zapachy jesieni, wrzosy, czerwieniejące krzaki jagód, słoneczne polany. Słońce i góry. I ta cisza… i ten spokój! Jak ja jutro „poradzę” sobie z miastem? Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Było po prostu CUDOWNIE. Góry dają mi siłę. Nie wyobrażam sobie życia bez nich.
Początek "drogi" © Iza
Według mnie nie. Nieco spontanicznie wsiadłam we wtorek do pociągu relacji Kraków-Krynica i pojechałam w góry. Tym górom, czyli Beskidowi Sądeckiemu nadałam miano gór przydomowych. To ciekawe, bo podobną odległość mam np. w Beskid Niski (tak w granicach 80-100 km). No tak, ale to chyba dlatego, że wiele mnie z nimi łączy. Rytro, VII kl. podstawówki.. to tutaj mieszkałyśmy z koleżankami siatkarkami, kiedy rozgrywałyśmy mistrzostwa makroregionu. 25 lat temu w Rytrze byłam na studenckim obozie siatkarskim. To z Piwnicznej po raz pierwszy poszłam na dłuższą górską wycieczkę (to było całkiem niedawno, jakiś 2009r.). To tutaj po raz pierwszy przekonałam się do czego służy rower górski (mój pierwszy rok przygody z góralem i wjazd na Jaworzynę), to tutaj „zaliczyłam” na nogach wiele szlaków, to wreszcie tutaj zaliczyłam kilka soczystych maratonów MTB (dzisiaj idąc myślałam o tym jakie to były cudowne wyścigi, jakie epickie.. ile w tym było radości, bólu, wysiłku). Patrzyłam pod nogi, na kamienie, korzenie i uśmiechałam się na wspomnienie siebie z tamtych maratonów. Byłam bardzo szczęśliwa przejeżdżając trasy w Piwnicznej, Szczawnicy, Krynicy. Czytałam kiedyś książkę pt Dzika droga (potem był film). Książka była oparta na faktach, bohaterka nie mając doświadczenia w górach, wybrała się w drogę. Wybrała się w drogę w całkiem spore góry, jedynym z najdłuższych szlaków na świecie. Sama. Nie dla sławy, nie dla oklasków, ale taki sposób wybrała sobie na wyleczenie się z traumy. Czytając książkę zastanawiałam się jak to jest możliwe, że fizycznie dała radę, ale przede wszystkim jak znalazła odwagę. Bo ja się nieco bałam. Wybrałam sobie szlak łączony (najpierw żółty z Piwnicznej do Przełęczy Bukowina), potem czerwony przez Cyrlę do Rytra. Nigdy tamtędy nie szłam, ba nigdy sama nie szłam żadnym szlakiem. Więc trochę się bałam, że pobłądzę, albo, ze spotkam jakiegoś dzikiego zwierza. Pomyślałam jednak: Iza, sama jeździć po lasach na rowerze… będzie ok. I poszłam. Nie żałowałam już po pierwszych kilkuset metrach, kiedy podeszłam do góry, a w dole zobaczyłam Piwniczną, Poprad i góry. Kolory jesieni… Zaczyna się robić kolorowo i jest tak pięknie, że dech zapiera, a dusza aż krzyczy z radości. Chciało mi się fruwać z radości! Dosłownie. Cisza, spokój (na odcinku Piwniczna- Przełęcz Bukowina czyli na od. 7 km), nie spotkałam żywej duszy. Następne 7 km. to 9 osób. Zapachy lasu, zapachy jesieni, wrzosy, czerwieniejące krzaki jagód, słoneczne polany. Słońce i góry. I ta cisza… i ten spokój! Jak ja jutro „poradzę” sobie z miastem? Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Było po prostu CUDOWNIE. Góry dają mi siłę. Nie wyobrażam sobie życia bez nich.
Zaczyna się żółty szlak pieszy © Iza
Trochę pod górę i takie widoki © Iza
Od razu radość © Iza
Widoki © Iza
Widoki, widoki © Iza
Coraz bardziej szczęśliwa © Iza
Pięknie © Iza
I dalej pięknie © Iza
Szczęśliwa bardzo © Iza
Na szlaku © Iza
Coraz więcej przestrzeni © Iza
Coraz bardziej jesiennie © Iza
Kolory © Iza
Ot taka roślinność © Iza
Zbliżam się do Rytra © Iza
Rytro w dole © Iza
Raz jeszcze Rytro © Iza
Szczęśliwa bo wszystko zgodnie z planem © Iza
Już w Rytrze © Iza
Już w Rytrze 2 © Iza
Ostatnie widoki © Izag"/>
Baszta w Rytrze © Iza
A wczoraj spotkanie z Filipem Springerem w tarnowskim BWA. Rzecz jasna spotkanie w związku z książką „Miasto Archipelag”, której to Tarnów jest jednym z miast-bohaterów.
Powiedział Filip Springer, że zaletą małych miast, tym co się mu w nich podoba, to to, że wychodząc „na miasto” zawsze się kogoś spotka.
No to chyba prawda. Ja dzisiaj spacerując po Tarnowie po pracy, w oczekiwaniu na spotkanie z ulubionym autorem spotkałam kolegę znajomego „ z roweru”.
Powiedział też, że małe miasta mają tę zaletę, że da się w nich w miarę szybko dojechać z jednego końca na drugi, a nawet jak się człowiek uprze to dojść.
I że mieszkańcy małych miast nie doceniają tego.
Ma rację. Ja co prawda, przez remonty wracam teraz do domu pół godziny, ale gdybym się uparła doszłabym – mam 7 km.
Padło też stwierdzenie, że miasto tworzą ludzie.
I to prawda. W jednym z rozdziałów książki wyczytałam hasło, którym posługują się aktywiści z Zamościa.
„ W Zamościu nic się nie dzieje? A co zrobiłeś żeby się działo?”.
No właśnie.. w miejsce Zamościa proszę sobie wpisać Tarnów, Mielec, każde inne miasto, którego mieszkańcy często zwykli narzekać, że nic się nie dzieje (z czym ja absolutnie się nie zgadzam) i zapytać samego siebie co zrobiło się żeby było inaczej.
Zapytany przez kogoś w którym z opisywanych w książce miast, chciałby mieszkać, Springer odpowiedział:
- W Przemyślu i w Bielsku. Dlaczego? Bo są piękne i pięknie położone.
(Bielska nie znam, co do Przemyśla absolutnie się zgadzam).
Zapytany o Tarnów, odpowiedział szczerze:
- Są miejsca w Tarnowie bardzo piękne, ale i są bardzo brzydkie.
I z tym, jako element napływowy więc patrzący może trochę bardziej obiektywnie też się zgadzam.
Powiedział, że ludzi przy takich miastach jak Przemyśl, Bielsko, Wałbrzych, „trzyma” położenie, bo np. wsiadają na rower i po pół godzinie są w górach.
Pomyślałam: o rany, on nie był chyba nawet na Marcince, o Lubince już nie wspomnę.
Tak więc powiedziałam: że ja stąd też nie wyjadę, po wsiadam na rower i po pół godzinie jestem w górkach.
A na koniec prośba… Ośmielam się po raz drugi w tym roku zwrócić do Was o pomoc. Tym razem pomocy potrzebuje moja przyjaciółka z dawnych lat. I jej mąż. Magdę poznałam kiedy miałam 15 lat, grałyśmy w jednej drużynie w siatkówkę. Potem nasze drogi się rozeszły, Magda wyjechała za granicę. Przeszła swoje. Wczesne macierzyństwo i bardzo trudne małżeństwo zakończone rozwodem. Po wielu latach mieszkając już w USA Magda poznała Alesia, który został jej mężem. Niedługo potem zachorowała na nowotwór złośliwy i stoczyła walkę o swoje życie. Wygrała, ale efektem ubocznym tej walki był koniec marzeń o wspólnym dziecku. Magda jest pielęgniarką i z tego co „widzę” oddaną całym sercem swojemu zawodowi, który traktuje jak misję. Alesia nie znam, ale od lat słyszę od Magdy jaki to dobry, poczciwy facet i ja jej wierzę. Nie jest bowiem osobą, która wychwalałaby kogoś pod niebiosa, gdyby na to nie zasłużył. Niestety przeżywają teraz kolejny dramat, Aleś uległ bardzo poważnemu wypadkowi, przeszedł skomplikowane operacje. Problem polega nie tylko na tym, że zapewne będzie potrzeba dużo pieniędzy na rehabilitację, ale pieniądze potrzebne są już teraz, ponieważ w USA ubezpieczenie wygląda zupełnie inaczej niż u nas, i pokrywa ok.20% leczenia. Magda więc musi prosić o pomoc, bo sama absolutnie nie da sobie rady. Ważna jest każda złotówka, a właściwie każdy dolar. Tutaj jest link, w który należy kliknąć jeśli zdecydujecie się na pomoc. Liczę na Wasze wielkie serca. I z góry w imieniu swoim Magdy i Alesia, dziękuję. Oni zasługują na to, żeby dalej cieszyć się sobą. Płatność powinna być zrobiona kartą, bo za przelew do USA, trzeba słono płacić. Jeśli chodzi o kartę to mam taką informację przynajmniej z mojego banku, że jest to bezpłatne. https://www.gofundme.com/aleskrestarecovery
A na koniec prośba… Ośmielam się po raz drugi w tym roku zwrócić do Was o pomoc. Tym razem pomocy potrzebuje moja przyjaciółka z dawnych lat. I jej mąż. Magdę poznałam kiedy miałam 15 lat, grałyśmy w jednej drużynie w siatkówkę. Potem nasze drogi się rozeszły, Magda wyjechała za granicę. Przeszła swoje. Wczesne macierzyństwo i bardzo trudne małżeństwo zakończone rozwodem. Po wielu latach mieszkając już w USA Magda poznała Alesia, który został jej mężem. Niedługo potem zachorowała na nowotwór złośliwy i stoczyła walkę o swoje życie. Wygrała, ale efektem ubocznym tej walki był koniec marzeń o wspólnym dziecku. Magda jest pielęgniarką i z tego co „widzę” oddaną całym sercem swojemu zawodowi, który traktuje jak misję. Alesia nie znam, ale od lat słyszę od Magdy jaki to dobry, poczciwy facet i ja jej wierzę. Nie jest bowiem osobą, która wychwalałaby kogoś pod niebiosa, gdyby na to nie zasłużył. Niestety przeżywają teraz kolejny dramat, Aleś uległ bardzo poważnemu wypadkowi, przeszedł skomplikowane operacje. Problem polega nie tylko na tym, że zapewne będzie potrzeba dużo pieniędzy na rehabilitację, ale pieniądze potrzebne są już teraz, ponieważ w USA ubezpieczenie wygląda zupełnie inaczej niż u nas, i pokrywa ok.20% leczenia. Magda więc musi prosić o pomoc, bo sama absolutnie nie da sobie rady. Ważna jest każda złotówka, a właściwie każdy dolar. Tutaj jest link, w który należy kliknąć jeśli zdecydujecie się na pomoc. Liczę na Wasze wielkie serca. I z góry w imieniu swoim Magdy i Alesia, dziękuję. Oni zasługują na to, żeby dalej cieszyć się sobą. Płatność powinna być zrobiona kartą, bo za przelew do USA, trzeba słono płacić. Jeśli chodzi o kartę to mam taką informację przynajmniej z mojego banku, że jest to bezpłatne. https://www.gofundme.com/aleskrestarecovery
- Aktywność Wędrówka
Poniedziałek, 26 września 2016
Urlop
Dwa dni (zaległego z ub.roku) długo wyczekiwanego urlopu.
Przeczekałam poranną mgłę. Z domu „wygonił” mnie sąsiad remontujący swoje mieszkanie, z miasta „wygonił” mnie poniedziałkowy ruch (wyjeżdżałam z ulgą).
Trzeba było rozruszać zakwaszone nogi. Wiedziałam jednak, że nic wielkiego nie wytrzymają, więc zdecydowałam się dzisiaj „zdradzić” tereny około lubinkowe i pojechałam tam gdzie bywam zdecydowanie rzadziej, ale też bardzo lubię jeździć, bo są to miejsca wyjątkowe. Tak więc do Wojnicza, a stamtąd do Lasu Milowskiego.
Dla niezorientowanych - można tam dotrzeć na dwa sposoby. Ja polecam zdecydowanie niebieski szlak pieszy (to jest wersja trudniejsza), ale zdecydowanie bardziej mtbowska i bardziej widokowa (przy dobrej pogodzie w Jaworsku można dojrzeć Tatry). Można też pojechać zielonym szlakiem rowerowym (obydwa można zacząć wjeżdżając w uliczkę za kościołem w prawo, niby jest zakaz skrętu, ale szkal rowerowy tam jest, ot kuriozum), ale wtedy omija się niestety Jaworsko, a podjazd do miejsca zwanego Wolnica w Lesie Milowskim jest szeroki, szutrowy i nie budzi tyle emocji co niebieski pieszy. Potem można sobie niebieskim pojechać dalej do Melsztyna, ale to już dłuższa trasa. Ja w Lesie Milowskim skierowałam się na czarny pieszy szlak w kierunku Panieńskiej Góry. Uwielbiam Las Milowski, uwielbiam Las na Panieńskiej. Klimat tych lasów i niezliczone możliwości, widoki po drodze ( jadąc czarnym pieszym szlakiem tuż przed podjazdem na Panieńską Górę mamy piękny widok na górki i Dunajec). Las na Panieńskiej to miejsce wyjątkowe, nie bez przyczyny jest tam Rezerwat Przyrody. Podobno w maju pełno w nim storczyków (mnie nigdy nie udało się zobaczyć). Pojechałam na szczyt Panieńskiej, tam są pozostałości po zamku. Dawno tam nie byłam, a to też wyjątkowe miejsce. Kiedy się zna legendę związaną z Panieńską, to zupełnie inaczej patrzy się na to miejsce. Zjazd niebieskim szlakiem pieszym w kierunku Wielkiej Wsi zawsze budzi emocje, nie jest ekstremalnie trudny, ale nie jest też super lajtowy, zwłaszcza po deszczu (glina). Wiem o tym doskonale bo dwa upadki tam zaliczyłam kiedyś, w tym jeden b.poważny, bark bolał mnie po nim jakieś 3 miesiące. Słońce, klimaty już jesienne, sarna buszująca w malinach, jakieś ptaszysko w lesie, zapachy, cisza, bliskość przyrody – to sprawia, że znika zły humor. Polecam.
Panieńska Góra (326 m) – najdalej na wschód wysunięte wzniesienie Pogórza Wiśnickiego. Znajduje się na terenie Gminy Wojnicz w miejscowości Wielkiej Wsi w województwie małopolskim. Jest całkowicie porośnięte lasem. Na szczyt prowadzi niebieski szlak turystyczny rozpoczynający się na rynku w Wojniczu, można jednak wejść na niego w Wielkiej Wsi na szosie, u podnóży Panieńskiej Góry. Z Panieńską Górą związana jest ciekawa legenda. Jej akcja odbywa się w drugiej połowie XI wieku. Ówczesny król Polski, Bolesław Śmiały zorganizował z swoimi rycerzami wyprawę do Kijowa, aby wesprzeć swojego krewniaka walczącego tam o władzę. W czasie trwającej dwa lata wyprawy żony niektórych rycerzy zdradziły swoich mężów. Ci, gdy dowiedzieli się o tym potajemnie opuścili oddział, by ukarać swoje żony. Król zaocznie skazał na śmierć zarówno dezerterów, jak i ich niewierne żony. Te wraz z kochankami schroniły się na trudno dostępnej górze i tutaj walczyły o swoje życie. Zostały jednak pokonane przez żołnierzy Bolesława i ukarane. Górę, na której walczyły od tej pory nazwano Panieńską Gorą[3]. Szczyt Panieńskiej Góry ma obronny charakter i zostało to docenione. W XIV wieku wzniesiono na nim obronny zamek Trzewlin, który istniał do XVII wieku. Zachował się z niego tylko fragment fundamentów muru oraz fosa [3].
Przeczekałam poranną mgłę. Z domu „wygonił” mnie sąsiad remontujący swoje mieszkanie, z miasta „wygonił” mnie poniedziałkowy ruch (wyjeżdżałam z ulgą).
Trzeba było rozruszać zakwaszone nogi. Wiedziałam jednak, że nic wielkiego nie wytrzymają, więc zdecydowałam się dzisiaj „zdradzić” tereny około lubinkowe i pojechałam tam gdzie bywam zdecydowanie rzadziej, ale też bardzo lubię jeździć, bo są to miejsca wyjątkowe. Tak więc do Wojnicza, a stamtąd do Lasu Milowskiego.
Dla niezorientowanych - można tam dotrzeć na dwa sposoby. Ja polecam zdecydowanie niebieski szlak pieszy (to jest wersja trudniejsza), ale zdecydowanie bardziej mtbowska i bardziej widokowa (przy dobrej pogodzie w Jaworsku można dojrzeć Tatry). Można też pojechać zielonym szlakiem rowerowym (obydwa można zacząć wjeżdżając w uliczkę za kościołem w prawo, niby jest zakaz skrętu, ale szkal rowerowy tam jest, ot kuriozum), ale wtedy omija się niestety Jaworsko, a podjazd do miejsca zwanego Wolnica w Lesie Milowskim jest szeroki, szutrowy i nie budzi tyle emocji co niebieski pieszy. Potem można sobie niebieskim pojechać dalej do Melsztyna, ale to już dłuższa trasa. Ja w Lesie Milowskim skierowałam się na czarny pieszy szlak w kierunku Panieńskiej Góry. Uwielbiam Las Milowski, uwielbiam Las na Panieńskiej. Klimat tych lasów i niezliczone możliwości, widoki po drodze ( jadąc czarnym pieszym szlakiem tuż przed podjazdem na Panieńską Górę mamy piękny widok na górki i Dunajec). Las na Panieńskiej to miejsce wyjątkowe, nie bez przyczyny jest tam Rezerwat Przyrody. Podobno w maju pełno w nim storczyków (mnie nigdy nie udało się zobaczyć). Pojechałam na szczyt Panieńskiej, tam są pozostałości po zamku. Dawno tam nie byłam, a to też wyjątkowe miejsce. Kiedy się zna legendę związaną z Panieńską, to zupełnie inaczej patrzy się na to miejsce. Zjazd niebieskim szlakiem pieszym w kierunku Wielkiej Wsi zawsze budzi emocje, nie jest ekstremalnie trudny, ale nie jest też super lajtowy, zwłaszcza po deszczu (glina). Wiem o tym doskonale bo dwa upadki tam zaliczyłam kiedyś, w tym jeden b.poważny, bark bolał mnie po nim jakieś 3 miesiące. Słońce, klimaty już jesienne, sarna buszująca w malinach, jakieś ptaszysko w lesie, zapachy, cisza, bliskość przyrody – to sprawia, że znika zły humor. Polecam.
Panieńska Góra (326 m) – najdalej na wschód wysunięte wzniesienie Pogórza Wiśnickiego. Znajduje się na terenie Gminy Wojnicz w miejscowości Wielkiej Wsi w województwie małopolskim. Jest całkowicie porośnięte lasem. Na szczyt prowadzi niebieski szlak turystyczny rozpoczynający się na rynku w Wojniczu, można jednak wejść na niego w Wielkiej Wsi na szosie, u podnóży Panieńskiej Góry. Z Panieńską Górą związana jest ciekawa legenda. Jej akcja odbywa się w drugiej połowie XI wieku. Ówczesny król Polski, Bolesław Śmiały zorganizował z swoimi rycerzami wyprawę do Kijowa, aby wesprzeć swojego krewniaka walczącego tam o władzę. W czasie trwającej dwa lata wyprawy żony niektórych rycerzy zdradziły swoich mężów. Ci, gdy dowiedzieli się o tym potajemnie opuścili oddział, by ukarać swoje żony. Król zaocznie skazał na śmierć zarówno dezerterów, jak i ich niewierne żony. Te wraz z kochankami schroniły się na trudno dostępnej górze i tutaj walczyły o swoje życie. Zostały jednak pokonane przez żołnierzy Bolesława i ukarane. Górę, na której walczyły od tej pory nazwano Panieńską Gorą[3]. Szczyt Panieńskiej Góry ma obronny charakter i zostało to docenione. W XIV wieku wzniesiono na nim obronny zamek Trzewlin, który istniał do XVII wieku. Zachował się z niego tylko fragment fundamentów muru oraz fosa [3].
Jesiennie © Iza
Po drodze © Iza
Czarny pieszy szlak © Iza
Widoki © Iza
Na tle pozostałości po zamku © Iza
Rezerwat Przyrody © Iza
"zamek" © Iza
W drodze na zamek © Iza
Pozostałości po zamku © Iza
A na koniec o książce (dawno chyba nie było o książkach, chociaż ja wciąż czytam i mam nadzieję, że nigdy nie przestanę).
„ Jakie Malcom ma powody do zmartwień?, pytał JB, kiedy ich przyjaciel się czymś trapił, ale Jude wiedział: Malcom się martwił, ponieważ żyć znaczy martwić się. Życie jest przerażające, nieprzewidywalne. Nawet pieniądze nie uodpornią na to Malcoma całkowicie. Życie i jemu się przydarzy, i będzie mu musiał odpowiedzieć, tak jak reszta z nich”.
„Małe życie” Hanya Yanagihara
Czytam i często płaczę. Ktoś zapyta: po co więc czytać takie książki, które doprowadzają do takiego stanu? Odpowiedź dla mnie jest prosta. Życie to przebywanie z ludźmi, a żeby z nimi przebywać, trzeba mieć zdolność do empatii, żeby mieć zdolność do empatii według mnie konieczna jest pewna wiedza. Inaczej stać nas tylko na powiedzenie: bardzo ci współczuję.. I na tym się kończy, bo zwyczajnie, nie jesteśmy w stanie wejść w skórę drugiego człowieka, jeśli podobnej sytuacji w życiu nie przeżyliśmy. Nie jesteśmy w stanie uruchomić wyobraźni. Kiedy czytam taką książkę jak „Małe życie” jestem w tej empatii o krok bliżej, niż gdybym nie czytała. To dla mnie ważne. To mądra książka. Co chwilę wyłapuję takie „perełki” jak te zdania powyżej. To książka o empatii, przyjaźni, miłości i traumie determinującej całe życie. 800 stron wielkich emocji! Warto.
- DST 48.00km
- Teren 12.00km
- Czas 02:35
- VAVG 18.58km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 25 września 2016
Cergowa
„ Ilekroć jestem w Dukli, zawsze coś się dzieje” – napisał Andrzej Stasiuk w „Dukli”.
To może wobec tego Dukla coś takiego w sobie ma, że jeśli ją odwiedzisz zawsze coś się dzieje? Nie tylko u Stasiuka? Bo ja tak mam - byłam w Dukli czwarty raz (trzy poprzednie to były maratony), zawsze COŚ się działo.
Nie inaczej było dzisiaj (rozbiłam telefon… z hukiem upadł na asfalt u podnóża Cergowej), a jakieś 3 godziny przed dojściem do celu złapał nas solidny deszcz, lekka burza, potem pobłądziliśmy na szlaku, a na koniec „dopadła” na słynna beskidoniska glina i zejście do Dukli było przeżyciem nieco ekstremalnym.
„ No więc Dukla. Dziwne miasteczko z którego już nie ma dokąd pojechać, dalej jest tylko Słowacja, a jeszcze dalej Bieszczady, lecz po drodze diabeł jak litanię powtarza swoje „dobranoc” i nic z rzeczy ważnych się nie przydarza, nic tylko kruche domy przycupnięte przy szosie…” – znowu Stasiuk. A więc Dukla.
Na ogół pewnie senna, dzisiaj sobotnia, ożywiona. Targ. Taki niespotykany np. w Tarnowie. Tak wiejsko-miejski. Wiklinowe koszyki, używane ciuchy, warzywa, wielkie wory ziemniaków. Ja takie targi pamiętam z Rudnika. Chodziłam na nie z Babcią, kiedy chciała kupić kury, albo świnkę. Pamiętam do dzisiaj małe świnki, które sprzedający trzymali w lnianych workach, a ja delikatnie dotykałam, próbując dotknąć ryjka. Wzruszały mnie te małe świnki. Więc znowu tutaj jestem. Wróciłam. Ukochany Beskid Niski. Ten klimat…. „ Szosa to wznosi się i opada i za każdym wzniesieniem Cergowa wynurza się nad powierzchnię pejzażu coraz wyżej i wyżej. Przypomina szczyt, który chce się przewrócić. Jej północny stok jest niezwykle stromy, podczas gdy inne zbocza opadają łagodnie i po beskidzku. Góra wygląda jakby pełzła ku północy, wlokąc za sobą ciężkie, rozlazłe ciało jak jakaś foka albo człowiek, który pełznie na łokciach”. Weszliśmy z Agnieszką i Tomkiem, dzisiaj na Cergową. Potem poszliśmy dalej: Pustelnia św. Jana z Dukli, Chyrowa i do Dukli. Kawał solidnej trasy. Przepiękne, monumentalnie buki, zieleń bardzo soczysta momentami, cisza i spokój jak w żadnych innych górach, a deszcz wzmógł zapach lasu i butwiejących liści. Salamandra plamista spotkana po drodze i dwa domy w głębokim lesie, a raczej ich pozostałości. Jakaś historia kryje się za tymi ruinami. Ciekawe jaka? Popatrzcie jaka piękna jest Cergowa…
To może wobec tego Dukla coś takiego w sobie ma, że jeśli ją odwiedzisz zawsze coś się dzieje? Nie tylko u Stasiuka? Bo ja tak mam - byłam w Dukli czwarty raz (trzy poprzednie to były maratony), zawsze COŚ się działo.
Nie inaczej było dzisiaj (rozbiłam telefon… z hukiem upadł na asfalt u podnóża Cergowej), a jakieś 3 godziny przed dojściem do celu złapał nas solidny deszcz, lekka burza, potem pobłądziliśmy na szlaku, a na koniec „dopadła” na słynna beskidoniska glina i zejście do Dukli było przeżyciem nieco ekstremalnym.
„ No więc Dukla. Dziwne miasteczko z którego już nie ma dokąd pojechać, dalej jest tylko Słowacja, a jeszcze dalej Bieszczady, lecz po drodze diabeł jak litanię powtarza swoje „dobranoc” i nic z rzeczy ważnych się nie przydarza, nic tylko kruche domy przycupnięte przy szosie…” – znowu Stasiuk. A więc Dukla.
Na ogół pewnie senna, dzisiaj sobotnia, ożywiona. Targ. Taki niespotykany np. w Tarnowie. Tak wiejsko-miejski. Wiklinowe koszyki, używane ciuchy, warzywa, wielkie wory ziemniaków. Ja takie targi pamiętam z Rudnika. Chodziłam na nie z Babcią, kiedy chciała kupić kury, albo świnkę. Pamiętam do dzisiaj małe świnki, które sprzedający trzymali w lnianych workach, a ja delikatnie dotykałam, próbując dotknąć ryjka. Wzruszały mnie te małe świnki. Więc znowu tutaj jestem. Wróciłam. Ukochany Beskid Niski. Ten klimat…. „ Szosa to wznosi się i opada i za każdym wzniesieniem Cergowa wynurza się nad powierzchnię pejzażu coraz wyżej i wyżej. Przypomina szczyt, który chce się przewrócić. Jej północny stok jest niezwykle stromy, podczas gdy inne zbocza opadają łagodnie i po beskidzku. Góra wygląda jakby pełzła ku północy, wlokąc za sobą ciężkie, rozlazłe ciało jak jakaś foka albo człowiek, który pełznie na łokciach”. Weszliśmy z Agnieszką i Tomkiem, dzisiaj na Cergową. Potem poszliśmy dalej: Pustelnia św. Jana z Dukli, Chyrowa i do Dukli. Kawał solidnej trasy. Przepiękne, monumentalnie buki, zieleń bardzo soczysta momentami, cisza i spokój jak w żadnych innych górach, a deszcz wzmógł zapach lasu i butwiejących liści. Salamandra plamista spotkana po drodze i dwa domy w głębokim lesie, a raczej ich pozostałości. Jakaś historia kryje się za tymi ruinami. Ciekawe jaka? Popatrzcie jaka piękna jest Cergowa…
Cmentarz w Łysej Górze © Iza
Pozostałości po synagodze w Dukli © Iza
Cergowa © Iza
Po drodze © Iza
Na szczycie Cergowej © Iza
Agnieszka i Tomek © Iza
Widoczki © Iza
Widoki z Cergowej © Iza
Las na Cergowej © Iza
"zwłoki" drzewa (nazwa własna: Tomek) © Iza
Tarnina © Iza
Schodzimy z Cergowej © Iza
Widoki z Cergowej 2 © Iza
Kapliczka © Iza
Chyża © Iza
Bliźniaczki © Iza
Cergowa raz jeszcze © Iza
W drodze 2 © Iza
W drodze 3 © Iza
Widoczki © Iza
Młaka © Iza
Pustelnia św. Jana z Dukli © Iza
Trochę lasu © Iza
Zaczęło lać © Iza
Dość mokro © Iza
Dośc błotnie © Iza
Bąbelki © Iza
Salamandra © Iza
Dom zły © Iza
Cergowa (zejście z okolic Chyrowej) © Iza
Cergowa (zejście z okolic Chyrowej) 2 © Iza
Widok na Duklę © Iza
Widok na Duklę 2 © Iza
- Aktywność Jazda na rowerze