Wpisy archiwalne w miesiącu
Czerwiec, 2011
Dystans całkowity: | 814.00 km (w terenie 164.00 km; 20.15%) |
Czas w ruchu: | 39:35 |
Średnia prędkość: | 21.05 km/h |
Maksymalna prędkość: | 60.00 km/h |
Maks. tętno maksymalne: | 178 (94 %) |
Maks. tętno średnie: | 172 (91 %) |
Suma kalorii: | 16455 kcal |
Liczba aktywności: | 19 |
Średnio na aktywność: | 45.22 km i 2h 05m |
Więcej statystyk |
Czwartek, 16 czerwca 2011
Słona Góra, Marcinka i Simone Moro:)
Ha… cóż napisać o dzisiejsze jeździe?
Że fajna, że trasa ładna, ale.. nie mogę do końca być zadowolona z siebie.
Może po prostu to brak formy, a może po prostu ja jestem słaba i tyle?
To, że wielkiego talentu do kolarstwa nie mam, to ja wiem. Podobnie było z siatkówką – mizerny wzrost mnie dyskwalifikował. Nadrabiałam amibicją.
I w siatkówce i w mtb. Po prostu nadrabiałam amibicją i pracą treningową. Tyle, że ambicja i praca nie zawsze wystarcza.
Jeszcze musi być ten procent talentu.
Niepokoi mnie jedna rzecz – lubię jeździć na rowerze bardzo, lubię się zmęczyć, ale.. nie ma chyba już we mnie po tych 4 latach jeżdzenia na góralu i w maratonach.. nie ma chyba już tej potrzeby udawadniania sobie, że mogę szybciej, mocniej, ze mogę wjechać kolejny trudny podjazd. Wiele rzeczy sobie udowodniłam już i chyba trochę już mam syndrom wypalenia w udowadnianiu sobie.
Stąd ten słabszy ubiegły sezon.
Bo najlepszy miałam 2 lata temu. Owszem nie przejechałam wymaganych maratonów do generalki ( z powodów osobistych i pecha), ale te które jeździłam , jeździłam z ogromna ambicją i zaangażowaniem. Walczyłam. A przecież jeździłam na Magnusie, z nie działającym amorem.
Takiej walki zabrakło w ubiegłym roku. W tym roku walczyłam w Murowanej. W Złotym odpuściłam do połowy trasy, w głowie miałam strach… po upadkach na treningu.
No cóż.. zobaczymy czy będę potrafiła się zmobilizować w Ustroniu.
Liczę jeszcze na to. Liczę, że wykrzeszę z siebie resztki ambicji i woli walki, żeby zakonczyć ten sezon pechowy mimo wszystko z podniesioną głową.
Skąd takie wnioski dzisiejsze nie do konca wesołe?
Ano stąd , ze dzisiaj Andżelika z Mirkiem odjeżdzali mi konkretnie na podjazdach i zjazdach, a mnie nawet nie chciało się ich gonić.
Po prostu nie chciało, chociaż było mi przykro, ze aż tak zostaje w tyle.
Przytyłam siedząc w domu i nic nie robiąc ( chociaż jadałam niewiele, ale ruchu nie było). Walczę z tym niepotrzebnym balastem i liczę na to że moja walka przyniesie efekt i w Ustroniu będę miała co najmniej 2 kg mniej do dźwigania pod górę.
Andżelika waży jakieś 7 kg mnie , jej rower też z 1,5 kg mniej od mojego ( carbon). Jak na nim jeżdzę mam wrazenie , ze jedzie sam.
Ale rower sam nie jedzie, wiec to wszystkiego nie tłumaczy.
Po prostu moja forma z wiosny uleciała… muszę pracować jakby prawie od nowa.
Będę. Nie poddam się tak bez walki.
A co z tego wyjdzie? Zobaczymy.
Dzisiaj świetna traska. Najpierw długim asfaltowym podjazdem od Kłokowej ( obok kościoła) na Słoną Górę. Pewnie jakieś 3 km. Nie patrzyłam na licznik.
Potem już teren . Na Słonej chyba nie było tak sucho od dawna. Terenowy podjazd długi.. jakieś 4 km pewnie, ale technicznie nie taki znowu wymagający.
Potem za domem weselnym w Słonej zjazdem , który kiedyś wydawał mi się taki trudny….
Teraz cóż… albo ja lepiej zjeżdzam, albo on jakoś zrobił się inny, bo wydawało mi się ze było na nim wiecej kolein, kamieni kiedyś.
Mirek z Andżeliką odjechali mi bardzo i to mnie martwi. Chyba za dużo hamowałam a nie było aż takiej potrzeby. Cóż.. trzeba nad głową pracować.
W Radlnej się rozdzielismy. Mirek pojechał w strone Swiebodzina bo się spieszył, my skręciłysmy za kościołem w Radlnej ( chyba) w stronę Marcinki.
I długi znowu podjazd terenowy , wertepiasty, potem już asfaltowy na Marcinkę. Fajnieeee……
Na Marcince zatrzymałyśmy się chwilę na ruinach zamku ( przepiękne widoki), a potem w dół szutrówką i dalej przez Tarnowiec , wzdłuż obwodnicy do domu.
Mimo wszystko jestem zadowolona, bo trasa fajna.
Musze pracować nad głową, bo wydaje mi się, ze to ona mówi mi „ nie” i na podjazdach i zjazdach. Ze jest i więcej mocy i więcej umiejetnosci.
Na ruinach popróbowałam się wspinać. Znaczy chciałam jakoś wiecej, ale Andżelika krzyczała, że buty mam nie takie i coś się stanie, a mnie tak strasznie ciągnęło. Chciałam zobaczyć jak zareaguje noga, bo.. Mirek coś wspominał o wyjżdzie w skałki.
Jak ja o tym marzę!!!!!!!!!!
Dzisiaj ( dopiero!) skonczyłam książkę Simone Moro.
Cytat na koniec:
„ Często myślami wracam do tamtej lawiny, która porwała Anatolija i Dimitra, grzebiąc pod zwałami sniegu ich pasje, obawy i rywalizację. Jednak to własnie tamta lawina przywróciła mnie do życia, za jej sprawą postanowiłem nie poddać się rozpaczy i zwątpieniu.
Gdybym przestał się wspinać, oznaczałoby to, że lawina zabrała również mnie.
Głupie i niepotrzebne okazałyby się wszystkie poświęcenia, uniesienia i radości, których jako człowiek doświadczyłem w ciągu całego spędzonego przeze mnie w górach czasu. Alpinizm od zawsze stanowi dla mnie sposób odkrywania i celebrowania życia. Zostałem ukształtowany najpierw jako człowiek, a potem jako alpinista za sprawą nauk jakich mi udzielono i spotkań z ludźmi, którzy staneli na mojej drodze własnie dlatego, ze zdecydowałem się na góry.
Także uśmiech, który prawie nigdy nie schodzi z mojej twarzy zawdzięczam temu życiowemu wyborowi”
Tym, którzy nie interesują się wspinaniem , wyjaśniam , ze Simone cudem uszedł z zyciem na Annapurnie, kiedy zeszła lawina ( o tym wypadku jest w dużej mierze ta książka).
Przeczytałam , pomyślałam.
Tyle wysiłku włożyłam w przygotowanie do tego sezonu. Tyle lat już jeżdzę na rowerze… gdbym teraz zniechęcona wypadkiem w Zabierzowie i słabszą formą powiedziała sobie: dość… byłoby szkoda tych lat wyrzeczeń, treningowej pracy.
Więc zawalczę jeszcze w tym sezonie. W przyszłym nieco odpocznę, ale to nie oznacza, ze pożegnam się z maratonami. Na pewno nie.
Pomyslałam, że dzięki mojemu wyborowi jakim jest mtb ja też w jakis tam sposób zostałam ukształtowana jako człowiek.
Dlaczego? Proste.
Też spotkałam wiele wspaniałych osób, a cięzki trening jaki trzeba wykonać , żeby przygotować się do maratonów mtb jest prawdziwą szkołą charakteru.
Napisałam kiedyś opowiadanie. Ma tytuł "Lawina" ( nie tylko dlatego, ze główną bohaterkę zabiera lawina na K2, ale też dlatego, że przez jej życie przechodzi lawina)
Nie wiem czy którakolwiek z osób, które je czytała ( chociaż mam nadzieję, ze była jedna taka), zrozumiała, że to nie jest opowiadanie bez happy endu.
Bo ta lawina, która przeszła przez życie bohaterki przywróciła ją do życia i jej pasji..
Zupełnie jak w słowach Simone.
Żeby było "ciekawiej" .. napisałam to opowiadanie w czasach kiedy o łażeniu zimą po Tatrach mogłam tylko pomarzyć. w opowiadaniu pojawił się cytat Simone. ten tak często przeze mnie powtarzany:
" Życie nie jest mierzone liczbą oddechów, ale liczbą momentów zapierających dech w piersiach".
Pamietajcie o tym.
Nie marnujcie życia na .. byle co... na oglądanie bezsensownych seriali czy programów w tv, na wysiadywanie bez większego celu w knajpach... itp.
Szkoda czasu
Świat naprawdę jest taaaakiiii ciekawy.
jest tyle rzeczy do zobaczenia, przeczytania, posłuchania...
Że fajna, że trasa ładna, ale.. nie mogę do końca być zadowolona z siebie.
Może po prostu to brak formy, a może po prostu ja jestem słaba i tyle?
To, że wielkiego talentu do kolarstwa nie mam, to ja wiem. Podobnie było z siatkówką – mizerny wzrost mnie dyskwalifikował. Nadrabiałam amibicją.
I w siatkówce i w mtb. Po prostu nadrabiałam amibicją i pracą treningową. Tyle, że ambicja i praca nie zawsze wystarcza.
Jeszcze musi być ten procent talentu.
Niepokoi mnie jedna rzecz – lubię jeździć na rowerze bardzo, lubię się zmęczyć, ale.. nie ma chyba już we mnie po tych 4 latach jeżdzenia na góralu i w maratonach.. nie ma chyba już tej potrzeby udawadniania sobie, że mogę szybciej, mocniej, ze mogę wjechać kolejny trudny podjazd. Wiele rzeczy sobie udowodniłam już i chyba trochę już mam syndrom wypalenia w udowadnianiu sobie.
Stąd ten słabszy ubiegły sezon.
Bo najlepszy miałam 2 lata temu. Owszem nie przejechałam wymaganych maratonów do generalki ( z powodów osobistych i pecha), ale te które jeździłam , jeździłam z ogromna ambicją i zaangażowaniem. Walczyłam. A przecież jeździłam na Magnusie, z nie działającym amorem.
Takiej walki zabrakło w ubiegłym roku. W tym roku walczyłam w Murowanej. W Złotym odpuściłam do połowy trasy, w głowie miałam strach… po upadkach na treningu.
No cóż.. zobaczymy czy będę potrafiła się zmobilizować w Ustroniu.
Liczę jeszcze na to. Liczę, że wykrzeszę z siebie resztki ambicji i woli walki, żeby zakonczyć ten sezon pechowy mimo wszystko z podniesioną głową.
Skąd takie wnioski dzisiejsze nie do konca wesołe?
Ano stąd , ze dzisiaj Andżelika z Mirkiem odjeżdzali mi konkretnie na podjazdach i zjazdach, a mnie nawet nie chciało się ich gonić.
Po prostu nie chciało, chociaż było mi przykro, ze aż tak zostaje w tyle.
Przytyłam siedząc w domu i nic nie robiąc ( chociaż jadałam niewiele, ale ruchu nie było). Walczę z tym niepotrzebnym balastem i liczę na to że moja walka przyniesie efekt i w Ustroniu będę miała co najmniej 2 kg mniej do dźwigania pod górę.
Andżelika waży jakieś 7 kg mnie , jej rower też z 1,5 kg mniej od mojego ( carbon). Jak na nim jeżdzę mam wrazenie , ze jedzie sam.
Ale rower sam nie jedzie, wiec to wszystkiego nie tłumaczy.
Po prostu moja forma z wiosny uleciała… muszę pracować jakby prawie od nowa.
Będę. Nie poddam się tak bez walki.
A co z tego wyjdzie? Zobaczymy.
Dzisiaj świetna traska. Najpierw długim asfaltowym podjazdem od Kłokowej ( obok kościoła) na Słoną Górę. Pewnie jakieś 3 km. Nie patrzyłam na licznik.
Potem już teren . Na Słonej chyba nie było tak sucho od dawna. Terenowy podjazd długi.. jakieś 4 km pewnie, ale technicznie nie taki znowu wymagający.
Potem za domem weselnym w Słonej zjazdem , który kiedyś wydawał mi się taki trudny….
Teraz cóż… albo ja lepiej zjeżdzam, albo on jakoś zrobił się inny, bo wydawało mi się ze było na nim wiecej kolein, kamieni kiedyś.
Mirek z Andżeliką odjechali mi bardzo i to mnie martwi. Chyba za dużo hamowałam a nie było aż takiej potrzeby. Cóż.. trzeba nad głową pracować.
W Radlnej się rozdzielismy. Mirek pojechał w strone Swiebodzina bo się spieszył, my skręciłysmy za kościołem w Radlnej ( chyba) w stronę Marcinki.
I długi znowu podjazd terenowy , wertepiasty, potem już asfaltowy na Marcinkę. Fajnieeee……
Na Marcince zatrzymałyśmy się chwilę na ruinach zamku ( przepiękne widoki), a potem w dół szutrówką i dalej przez Tarnowiec , wzdłuż obwodnicy do domu.
Mimo wszystko jestem zadowolona, bo trasa fajna.
Musze pracować nad głową, bo wydaje mi się, ze to ona mówi mi „ nie” i na podjazdach i zjazdach. Ze jest i więcej mocy i więcej umiejetnosci.
Na ruinach popróbowałam się wspinać. Znaczy chciałam jakoś wiecej, ale Andżelika krzyczała, że buty mam nie takie i coś się stanie, a mnie tak strasznie ciągnęło. Chciałam zobaczyć jak zareaguje noga, bo.. Mirek coś wspominał o wyjżdzie w skałki.
Jak ja o tym marzę!!!!!!!!!!
Dzisiaj ( dopiero!) skonczyłam książkę Simone Moro.
Cytat na koniec:
„ Często myślami wracam do tamtej lawiny, która porwała Anatolija i Dimitra, grzebiąc pod zwałami sniegu ich pasje, obawy i rywalizację. Jednak to własnie tamta lawina przywróciła mnie do życia, za jej sprawą postanowiłem nie poddać się rozpaczy i zwątpieniu.
Gdybym przestał się wspinać, oznaczałoby to, że lawina zabrała również mnie.
Głupie i niepotrzebne okazałyby się wszystkie poświęcenia, uniesienia i radości, których jako człowiek doświadczyłem w ciągu całego spędzonego przeze mnie w górach czasu. Alpinizm od zawsze stanowi dla mnie sposób odkrywania i celebrowania życia. Zostałem ukształtowany najpierw jako człowiek, a potem jako alpinista za sprawą nauk jakich mi udzielono i spotkań z ludźmi, którzy staneli na mojej drodze własnie dlatego, ze zdecydowałem się na góry.
Także uśmiech, który prawie nigdy nie schodzi z mojej twarzy zawdzięczam temu życiowemu wyborowi”
Tym, którzy nie interesują się wspinaniem , wyjaśniam , ze Simone cudem uszedł z zyciem na Annapurnie, kiedy zeszła lawina ( o tym wypadku jest w dużej mierze ta książka).
Przeczytałam , pomyślałam.
Tyle wysiłku włożyłam w przygotowanie do tego sezonu. Tyle lat już jeżdzę na rowerze… gdbym teraz zniechęcona wypadkiem w Zabierzowie i słabszą formą powiedziała sobie: dość… byłoby szkoda tych lat wyrzeczeń, treningowej pracy.
Więc zawalczę jeszcze w tym sezonie. W przyszłym nieco odpocznę, ale to nie oznacza, ze pożegnam się z maratonami. Na pewno nie.
Pomyslałam, że dzięki mojemu wyborowi jakim jest mtb ja też w jakis tam sposób zostałam ukształtowana jako człowiek.
Dlaczego? Proste.
Też spotkałam wiele wspaniałych osób, a cięzki trening jaki trzeba wykonać , żeby przygotować się do maratonów mtb jest prawdziwą szkołą charakteru.
Napisałam kiedyś opowiadanie. Ma tytuł "Lawina" ( nie tylko dlatego, ze główną bohaterkę zabiera lawina na K2, ale też dlatego, że przez jej życie przechodzi lawina)
Nie wiem czy którakolwiek z osób, które je czytała ( chociaż mam nadzieję, ze była jedna taka), zrozumiała, że to nie jest opowiadanie bez happy endu.
Bo ta lawina, która przeszła przez życie bohaterki przywróciła ją do życia i jej pasji..
Zupełnie jak w słowach Simone.
Żeby było "ciekawiej" .. napisałam to opowiadanie w czasach kiedy o łażeniu zimą po Tatrach mogłam tylko pomarzyć. w opowiadaniu pojawił się cytat Simone. ten tak często przeze mnie powtarzany:
" Życie nie jest mierzone liczbą oddechów, ale liczbą momentów zapierających dech w piersiach".
Pamietajcie o tym.
Nie marnujcie życia na .. byle co... na oglądanie bezsensownych seriali czy programów w tv, na wysiadywanie bez większego celu w knajpach... itp.
Szkoda czasu
Świat naprawdę jest taaaakiiii ciekawy.
jest tyle rzeczy do zobaczenia, przeczytania, posłuchania...
Z Tarnowem w tle© lemuriza1972
Andżelika na ruinach zamku plus nasze rumaki:)© lemuriza1972
Widok na górki z Marcinki© lemuriza1972
Widok na Tarnów z ruin zamku na Górze św. Marcina© lemuriza1972
- DST 42.00km
- Teren 13.00km
- Czas 02:21
- VAVG 17.87km/h
- VMAX 50.00km/h
- Temperatura 27.0°C
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 15 czerwca 2011
To było to!!!
Ha... jak oddać słowami RADOŚĆ i SZCZĘŚCIE?
Nie jestem aż tak utalentowana.
Mogę napisać tylko tyle, że moja radość była ogromna pomimo, że pot zalewał mi oczy, łydki piekły, a po podjeździe w lesie na Lubince dosłownie myslałam, że z wysiłku zwymiotuję ( a pomimo tego powiedziałam do Mirka: "ale fajnie... ale super... aż mi sie chce - sorry za brzydkie słowo - rzygać).
No słowo brzydkie, ale jak człowiekowi z wysiłku jest już trochę niedobrze, to trudno po prostu używać bardzo subtelnego języka.
No to prawda, byłam po dzisiejszych podjazdach zmęczona, ale pomimo tego uśmiech nie znikał z mojej twarzy.
Chciałam żeby mi Mirek pokazał wjazd na jeden świetny szlak na Lubince ( wczoraj tam nie trafiłam, bo byłam tam tylko raz).
Pojechalismy.
Miałam w planach naszą Golgotę. Okazało się, ze Mirek też.
Jak zaczęłam wjeżdzać to jedna jedyna myśl mnie naszła: czemu to sobie wymysliłam?:)
Bo to jest podjazd krótki ( 1, 5 km), asfaltowy, ale tak nastromiony, że w moim przypadku tylko młyneczek i mozolnie do góry.
Ale widoki.. bajeczne są... bajeczne. Dunajec w dole, wkoło górki. Warto aż tak bardzo się mordować, zeby to zobaczyć.
Kiedyś porobię zdjęcia. Dzisiaj chciałam się skupić na podjeżdzaniu.
Łatwo nie było.
Potem zjechalismy na szlak w lesie i to było to!!!!
Szlak prawdziwie górski z kamieniami, korzeniami, koleinami.
Zjeżdzałam powoli, ale udało sie niemalże w całości przejechać. "Niemalże" bo był jeden moment, że niestety.. chwila zwątpienia w swoje umiejętności i stoję.
Źle. jestem pewna, że gdybym próbowałam zjechać , to mój rower dałby sobie radę.
Dawał sobie radę w koncu z różnymi , trudnymi zjazdami .
Przepiekny, ogromnie wymagający terenowy kawałek.
Po zjeździe zaczął się podjazd. Walczylismy o przyczepność i utrzymanie sie w siodle. Prawie się udało.
"Prawie" robi delikatną różnicę, więc trochę pracy przed nami.
Ogromnie byłam szczęsliwa zmagając się z tym terenem i powiedziałam do Mirka: własnie po to jest rower górski!!!
Jak sie skonczył szlak , to podjechalismy szutrówką do szlabanu na Lubince i.. zła wiadomość - chyba będą tam, w środku lasu, asfalt kłaść.
Tak stwierdził Mirek biorąc pod uwagę to jak droga jest "przygotowana". a on sie na tym w koncu zna.
I tak zniknie fajny terenowy zjazd/podjazd.
Z Lubinki zjechalismy asfaltem i tam o mało nie zderzyłabym się z maluchem, bo wypadł mi z kieszonki telefon , odwróciłam się i trochę wyjechałam na przeciwległy pas. Na moje szczęscie kierowca był czujny.
Mirek wrócił pod górę, bo myslał, ze sie coś stało.
Gdybym sie tam przewróciła to przy prędkości 55 km/h na asfalcie pewnie byłoby niewiele do zbierania...
Muszę jakoś inaczej zabezpieczać to co wożę w kieszonkach .
Ogólnie bardzo udana jazda, przynosząca myslę dużo jeśli chodzi o trening, ale przede wszystkim dająca szczęscie.
Tak sobie jechalismy potem do domu i mówiliśmy do siebie: jak to dobrze, ze jest rower:)
Nie jestem aż tak utalentowana.
Mogę napisać tylko tyle, że moja radość była ogromna pomimo, że pot zalewał mi oczy, łydki piekły, a po podjeździe w lesie na Lubince dosłownie myslałam, że z wysiłku zwymiotuję ( a pomimo tego powiedziałam do Mirka: "ale fajnie... ale super... aż mi sie chce - sorry za brzydkie słowo - rzygać).
No słowo brzydkie, ale jak człowiekowi z wysiłku jest już trochę niedobrze, to trudno po prostu używać bardzo subtelnego języka.
No to prawda, byłam po dzisiejszych podjazdach zmęczona, ale pomimo tego uśmiech nie znikał z mojej twarzy.
Chciałam żeby mi Mirek pokazał wjazd na jeden świetny szlak na Lubince ( wczoraj tam nie trafiłam, bo byłam tam tylko raz).
Pojechalismy.
Miałam w planach naszą Golgotę. Okazało się, ze Mirek też.
Jak zaczęłam wjeżdzać to jedna jedyna myśl mnie naszła: czemu to sobie wymysliłam?:)
Bo to jest podjazd krótki ( 1, 5 km), asfaltowy, ale tak nastromiony, że w moim przypadku tylko młyneczek i mozolnie do góry.
Ale widoki.. bajeczne są... bajeczne. Dunajec w dole, wkoło górki. Warto aż tak bardzo się mordować, zeby to zobaczyć.
Kiedyś porobię zdjęcia. Dzisiaj chciałam się skupić na podjeżdzaniu.
Łatwo nie było.
Potem zjechalismy na szlak w lesie i to było to!!!!
Szlak prawdziwie górski z kamieniami, korzeniami, koleinami.
Zjeżdzałam powoli, ale udało sie niemalże w całości przejechać. "Niemalże" bo był jeden moment, że niestety.. chwila zwątpienia w swoje umiejętności i stoję.
Źle. jestem pewna, że gdybym próbowałam zjechać , to mój rower dałby sobie radę.
Dawał sobie radę w koncu z różnymi , trudnymi zjazdami .
Przepiekny, ogromnie wymagający terenowy kawałek.
Po zjeździe zaczął się podjazd. Walczylismy o przyczepność i utrzymanie sie w siodle. Prawie się udało.
"Prawie" robi delikatną różnicę, więc trochę pracy przed nami.
Ogromnie byłam szczęsliwa zmagając się z tym terenem i powiedziałam do Mirka: własnie po to jest rower górski!!!
Jak sie skonczył szlak , to podjechalismy szutrówką do szlabanu na Lubince i.. zła wiadomość - chyba będą tam, w środku lasu, asfalt kłaść.
Tak stwierdził Mirek biorąc pod uwagę to jak droga jest "przygotowana". a on sie na tym w koncu zna.
I tak zniknie fajny terenowy zjazd/podjazd.
Z Lubinki zjechalismy asfaltem i tam o mało nie zderzyłabym się z maluchem, bo wypadł mi z kieszonki telefon , odwróciłam się i trochę wyjechałam na przeciwległy pas. Na moje szczęscie kierowca był czujny.
Mirek wrócił pod górę, bo myslał, ze sie coś stało.
Gdybym sie tam przewróciła to przy prędkości 55 km/h na asfalcie pewnie byłoby niewiele do zbierania...
Muszę jakoś inaczej zabezpieczać to co wożę w kieszonkach .
Ogólnie bardzo udana jazda, przynosząca myslę dużo jeśli chodzi o trening, ale przede wszystkim dająca szczęscie.
Tak sobie jechalismy potem do domu i mówiliśmy do siebie: jak to dobrze, ze jest rower:)
Zjazd© lemuriza1972
Szlak na Lubince, a w oddali Mirek© lemuriza1972
- DST 40.00km
- Teren 14.00km
- Czas 02:06
- VAVG 19.05km/h
- VMAX 55.00km/h
- Temperatura 27.0°C
- HRmax 178 ( 94%)
- HRavg 148 ( 78%)
- Kalorie 1000kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 14 czerwca 2011
Znowu trenuję czyli górki!!!!!
Powróciłam do życia, jak dla mnie w pełnym jego wymiarze tzn dzisiaj powróciłam w górki.
Taki był plan i go zrealizowałam.
Mogę napisać – to był pożyteczny trening.
Założenia były takie:
1) nie spieszymy się, jedziemy swoje bez napinki bo to pierwszy raz w górkach od ponad miesiąca, niewiadomo jak noga zareaguje
2) robimy podjazdy
3) robimy techniczne zjazdy walcząc z głową czyli eliminując strach . przykazanie pierwsze : na zjazdach nie robic głupot i nie hamować tam gdzie NIE WOLNO!
Mogę powiedzieć , ze plan zrealizowałam w 100 %.
Pojechałam niebieskim szlakiem przez Buczynę, potem wzdłuż Dunajca. Już tam , na nadudnajcowych weretepach starałam się robic trening mentalny tzn nie nie bać się! Nie dotykać klamek kiedy naprawdę nie ma potrzeby, „ładnie” balansować ciałem itd.
Pomyślałam: Iza przecież Ty musisz sobie przypomnieć jak jeździłaś zanim wydarzyły się te nieszczęscia tegoroczne zjazdowe.
Przecież w ub roku tak dobrze ci szło na większości golonkowych zjazdów.
Przecież to własnie ciebie ktoś na forum Cyklokarpat pochwalił, ze niby świetnie zjeżdzasz. Więc przypomnij sobie! Potrafisz! Pozwól swojemu ciału przypomniec sobie , ze już wiele się nauczyło.
I mogę napisać: i nogi i głowa dały radę!!!
W Dąbrówce Szczepanowskiej skręciłam na podjazd szutrowy na Lubinkę. Zalożenie : nie dać się zrzucić z siodła.
Ostatnio jak tam jechałam, byłam zmuszona zawrócić: było takie błoto, że opony momentalnie mi się zapchały i ani rusz. Tym razem było sucho.. aż za bardzo. Masa kolein i kamieni, żeby utrzymać się w siodle trzeba było stoczyć ostrą walkę. Udało się.
2 km terenowego podjazdu. Potem 3 km w górę ( początek ogromnie ostry ) asfaltem.
A na górze taki widok:
A jak pojechałam jeszcze wyżej było tak:
To był mój następny cel , góra Wał.
Z Lubinki pojechałam sobie swietnym terenowym zjazdem ( wąwóz). Niezbyt bezpieczny, koleiny , patyki, mocno przeorany momentami, ale zjechałam
Potem jakieś 3 a może więcej kilometry bardzo ostro pod górę na Wał.
I takie widoki
Potem mój ulubiony, długi, momentami naprawde techniczny zjazd. Zaczyna się szutrem, którego nie lubię ( bardzo tam kiedyś wydzwoniłam, uderzylam w klatkę kierownicą i az mnie przydusiło, a byłam sama). Tym razem przejechałam pewnie, pamietając, że najgorzej to na takich luźnych kamieniach wpadać w panikę i hamować. Puszczałam więc hamulce, a rower sam mnie wyprowadzał .
Potem las na przemian z polnymi drogami. Po prostu bajka.
Szybko nie zjeżdzałam, bo muszę się wdrażać powoli. Najpierw muszę sobie przypomnieć jak się zjeżdza. Potem postaram się robić to szybciej.
Czuję , ze żyję.
Chce mi się tanczyć, śpiewać, trenować.
Miałam lekki kryzys mentalny… jakies wypalenie, myslałam nawet.. chyba już nie chce mi się ścigać, ale dzisiaj .. dzisiaj czuję, ze znowu tego chcę!!!!
Taki był plan i go zrealizowałam.
Mogę napisać – to był pożyteczny trening.
Założenia były takie:
1) nie spieszymy się, jedziemy swoje bez napinki bo to pierwszy raz w górkach od ponad miesiąca, niewiadomo jak noga zareaguje
2) robimy podjazdy
3) robimy techniczne zjazdy walcząc z głową czyli eliminując strach . przykazanie pierwsze : na zjazdach nie robic głupot i nie hamować tam gdzie NIE WOLNO!
Mogę powiedzieć , ze plan zrealizowałam w 100 %.
Pojechałam niebieskim szlakiem przez Buczynę, potem wzdłuż Dunajca. Już tam , na nadudnajcowych weretepach starałam się robic trening mentalny tzn nie nie bać się! Nie dotykać klamek kiedy naprawdę nie ma potrzeby, „ładnie” balansować ciałem itd.
Pomyślałam: Iza przecież Ty musisz sobie przypomnieć jak jeździłaś zanim wydarzyły się te nieszczęscia tegoroczne zjazdowe.
Przecież w ub roku tak dobrze ci szło na większości golonkowych zjazdów.
Przecież to własnie ciebie ktoś na forum Cyklokarpat pochwalił, ze niby świetnie zjeżdzasz. Więc przypomnij sobie! Potrafisz! Pozwól swojemu ciału przypomniec sobie , ze już wiele się nauczyło.
I mogę napisać: i nogi i głowa dały radę!!!
W Dąbrówce Szczepanowskiej skręciłam na podjazd szutrowy na Lubinkę. Zalożenie : nie dać się zrzucić z siodła.
Ostatnio jak tam jechałam, byłam zmuszona zawrócić: było takie błoto, że opony momentalnie mi się zapchały i ani rusz. Tym razem było sucho.. aż za bardzo. Masa kolein i kamieni, żeby utrzymać się w siodle trzeba było stoczyć ostrą walkę. Udało się.
2 km terenowego podjazdu. Potem 3 km w górę ( początek ogromnie ostry ) asfaltem.
A na górze taki widok:
W dole Dunajec© lemuriza1972
A jak pojechałam jeszcze wyżej było tak:
Górki z Lubinki© lemuriza1972
To był mój następny cel , góra Wał.
Góra Wał© lemuriza1972
Z Lubinki pojechałam sobie swietnym terenowym zjazdem ( wąwóz). Niezbyt bezpieczny, koleiny , patyki, mocno przeorany momentami, ale zjechałam
Zjazd na Lubince© lemuriza1972
Potem jakieś 3 a może więcej kilometry bardzo ostro pod górę na Wał.
I takie widoki
Widok z Lubinki© lemuriza1972
Potem mój ulubiony, długi, momentami naprawde techniczny zjazd. Zaczyna się szutrem, którego nie lubię ( bardzo tam kiedyś wydzwoniłam, uderzylam w klatkę kierownicą i az mnie przydusiło, a byłam sama). Tym razem przejechałam pewnie, pamietając, że najgorzej to na takich luźnych kamieniach wpadać w panikę i hamować. Puszczałam więc hamulce, a rower sam mnie wyprowadzał .
Potem las na przemian z polnymi drogami. Po prostu bajka.
Szybko nie zjeżdzałam, bo muszę się wdrażać powoli. Najpierw muszę sobie przypomnieć jak się zjeżdza. Potem postaram się robić to szybciej.
Czuję , ze żyję.
Chce mi się tanczyć, śpiewać, trenować.
Miałam lekki kryzys mentalny… jakies wypalenie, myslałam nawet.. chyba już nie chce mi się ścigać, ale dzisiaj .. dzisiaj czuję, ze znowu tego chcę!!!!
Moje nowe barwy:)© lemuriza1972
- DST 47.00km
- Teren 15.00km
- Czas 02:38
- VAVG 17.85km/h
- VMAX 54.00km/h
- Temperatura 28.0°C
- HRmax 175 ( 93%)
- HRavg 146 ( 77%)
- Kalorie 1160kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 13 czerwca 2011
Pokarpaczowe refleksje, o dzisiejszej jeździe i siatkówce
Nie jechałam maratonu w Karpaczu, ale wiele rzeczy mogłabym napisać, bo włócząc się po mieście i stadionie , spotkałam tylu znajomych i odbyłam tyle rozmów, że w czasie żadnego maratonu mi się tyle nie zdarzyło. W sumie nie ma co się dziwić:)
Jechałyśmy do Karpacza z Krysią z jej kolegą z teamu ( Gomola Trans Airco). Niezły z niego wycinak, przyjechał a kategorii M3 3 na giga, lepszy był tylko Kaiser i Jajonek.
W sobotę Karpacz przywitał nas piekną pogodą , wiec wieczorem poszlismy z Krysią,Jackiem i dwoma nowymi kolegami z teamu Krysi na pizzę. Cały Karpacz kolarzami stał. Gdzie nie poszlismy to wszędzie byli jacyś znajomi.
Fajnie:).
Na drugi dzień co chwilę spotykałam kogoś znajomego ( Sławek Bartnik, Piotrek Klonowicz, Ryszard z Poznania, Jarek Miodoński ( znowu jechał z warkoczami mojej roboty, nawet wytrzymały całą trasę:)), Mirek Bieniasz, Kiszon,Tomek Ziembla, chłopaki z rowerowania, Maks, Mamba, Monia, Mateusz, Ania Suś i jej mąż Arek, którego nie poznałam w cywilnym ubraniu i zadałam głupie pytanie , kiedy powiedział mi Cześć Iza. Zapytałam : ja Cię znam?, Grzegorz , Marta z Poznania... Mateuesz, Monia. Długo by tak wymieniać. Po raz drugi w zyciu miałam okazję oglądać jak wjeżdza na metę czołówka mega i giga ( pierwszy raz w Istebnej w 2009r.)
Maraton ponoć był bardzo trudny technicznie, tak powiedzieli m.in i Jarek i Mirek, a skoro oni tak mówią, to tak musi być.
W każdym bądź razie nie żałuję, że pojechałam do Karpacza w charakterze widza i nie żałuję ze nie pojechałam maratonu. Myślę, ze to była dobra decyzja. Była masa cięzkich zjazdów, a ja jeszcze mam w głowie moje upadki i muszę przeprowadzić powoli nie tylko trening fizyczny ale i mentalny.
W drodze powrotnej zatrzymalismy sie w MacDonaldzie na autostradzie.
Oczywiscie masa znajomych z maratonu ( w tym chłopaki z Rowerowania), więc szybko stamtąd nie wyszliśmy.
Chłopaki z Rowerowania ścigali się potem z nami na autostradzie. Było wesoło:)
w domu byłam o 1. 30 w nocy, ogromnie zmęczona.
Budzik zadzwonił o 6.00 rano i trzeba było iśc do pracy.
Jakos przetrwałam , ale po pracy musiałam sie położyc na chwilę. Bardzo chciałam jechać na trening, ale naprawdę byłam bardzo niewyspana.
Potem o 18 krótki trening z Andżeliką.
Po płaskim i głownie asfalcie, ale pocisnęłysmy nieźle.
Jutro wyruszam bezapelacyjnie w górki.
Najwyższy czas!!!
a dzisiaj była jeszcze siatkówka.
Dziewczyny z Andżeliki pracy siatkarkami nie są, więc za bardzo się nie zmęczyłam.
Stałam sobie , zagrywałam, wystawiałam im.
Fajnie, chociaż w wielkiej formie siatkarskiej to ja nie jestem.
Ale Pan trener podziękował mi potem za pomoc. Miło.
Pracowity dzień.
Jutro zaczynam poważne trenowanie. Został mi niecały miesiąc żeby dobrze przygotować siebie i Kateemka do maratonu na nowej trasie w Ustroniu.
łatwa to ona na pewno nie będzie.
Jechałyśmy do Karpacza z Krysią z jej kolegą z teamu ( Gomola Trans Airco). Niezły z niego wycinak, przyjechał a kategorii M3 3 na giga, lepszy był tylko Kaiser i Jajonek.
W sobotę Karpacz przywitał nas piekną pogodą , wiec wieczorem poszlismy z Krysią,Jackiem i dwoma nowymi kolegami z teamu Krysi na pizzę. Cały Karpacz kolarzami stał. Gdzie nie poszlismy to wszędzie byli jacyś znajomi.
Fajnie:).
Na drugi dzień co chwilę spotykałam kogoś znajomego ( Sławek Bartnik, Piotrek Klonowicz, Ryszard z Poznania, Jarek Miodoński ( znowu jechał z warkoczami mojej roboty, nawet wytrzymały całą trasę:)), Mirek Bieniasz, Kiszon,Tomek Ziembla, chłopaki z rowerowania, Maks, Mamba, Monia, Mateusz, Ania Suś i jej mąż Arek, którego nie poznałam w cywilnym ubraniu i zadałam głupie pytanie , kiedy powiedział mi Cześć Iza. Zapytałam : ja Cię znam?, Grzegorz , Marta z Poznania... Mateuesz, Monia. Długo by tak wymieniać. Po raz drugi w zyciu miałam okazję oglądać jak wjeżdza na metę czołówka mega i giga ( pierwszy raz w Istebnej w 2009r.)
Maraton ponoć był bardzo trudny technicznie, tak powiedzieli m.in i Jarek i Mirek, a skoro oni tak mówią, to tak musi być.
W każdym bądź razie nie żałuję, że pojechałam do Karpacza w charakterze widza i nie żałuję ze nie pojechałam maratonu. Myślę, ze to była dobra decyzja. Była masa cięzkich zjazdów, a ja jeszcze mam w głowie moje upadki i muszę przeprowadzić powoli nie tylko trening fizyczny ale i mentalny.
W drodze powrotnej zatrzymalismy sie w MacDonaldzie na autostradzie.
Oczywiscie masa znajomych z maratonu ( w tym chłopaki z Rowerowania), więc szybko stamtąd nie wyszliśmy.
Chłopaki z Rowerowania ścigali się potem z nami na autostradzie. Było wesoło:)
w domu byłam o 1. 30 w nocy, ogromnie zmęczona.
Budzik zadzwonił o 6.00 rano i trzeba było iśc do pracy.
Jakos przetrwałam , ale po pracy musiałam sie położyc na chwilę. Bardzo chciałam jechać na trening, ale naprawdę byłam bardzo niewyspana.
Potem o 18 krótki trening z Andżeliką.
Po płaskim i głownie asfalcie, ale pocisnęłysmy nieźle.
Jutro wyruszam bezapelacyjnie w górki.
Najwyższy czas!!!
a dzisiaj była jeszcze siatkówka.
Dziewczyny z Andżeliki pracy siatkarkami nie są, więc za bardzo się nie zmęczyłam.
Stałam sobie , zagrywałam, wystawiałam im.
Fajnie, chociaż w wielkiej formie siatkarskiej to ja nie jestem.
Ale Pan trener podziękował mi potem za pomoc. Miło.
Pracowity dzień.
Jutro zaczynam poważne trenowanie. Został mi niecały miesiąc żeby dobrze przygotować siebie i Kateemka do maratonu na nowej trasie w Ustroniu.
łatwa to ona na pewno nie będzie.
- DST 30.00km
- Teren 7.00km
- Czas 01:09
- VAVG 26.09km/h
- VMAX 34.00km/h
- Temperatura 28.0°C
- HRmax 178 ( 94%)
- HRavg 158 ( 84%)
- Kalorie 600kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 11 czerwca 2011
Kierunek Karpacz
" Mamy tylko siebie, wielka mamy moc"
tak sobie śpiewałam dzisiaj jadąc na rowerze!
On i ja - razem mamy wielką moc:) . Dzisiaj była:)
Miałam dwa dni przerwy w jeżdzeniu, więc wstałam wczesniej żeby przed wyjazdem do karpacza zdązyć zrobic parę kilometrów.
Nakręciłam się bo wczoraj w tvp sport był reportaż o polskiej kobiecej kadrze mtb. Dużo wypowiedzi trenera Piątka. Dużo tras... pokazywali jak przygotowują się do wyścigów, opracowują trase itd.
A te trasy... jakie zjazdy!!!! no normalnie...
ech, jak ktoś nie jeździ mtb to chyba nie zrozumie i nie poczuje.
Mnie od samego patrzenia robiło sie słabo i nie mogłam wyjść z podziwu jak widziałam jakie zjazdy są zjeżdzalne .
Wczoraj czułam ulgę ze nie startuję w niedzielę. jakoś tak.. pomyślałam: jadę sobie na luza , bez przedstartowego stresu, nie muszę pakować tych wszystkich szpejów... dzisiaj... dzisiaj żałuję, ale wiem, ze tak jest rozsądniej.
Chociaż myślę, ze mozna było na mini chociaż tak treningowo sie przejechać skoro już jadę.
I pewnie bym sie nawet zdecydowała , zapakowała co trzeba i jutro wystartowała, ale rower nie jest przygotowany.
nie te opony, łancuch wyciągnięty ogromnie.. strzela ...:)
spokojnie.. przetrwam to jutro i moze w jakiś Cyklo sobie wystartuję.
A do nastepnego startu u GG mam zdaje sie miesiąc , wiec od poniedziałku zaczynam przygotowania.
Noga wygląda dobrze, aczkolwiek jeszcze ją "czuję"
A dzisiaj jechało sie super.
Jest moc w nogach, niezła średnia, średnie tętno wysokie, ale wiem, ze to było po płaskim.. w górach bym sie umordowała.
Od poniedziałku zaczynam trening po górach.
A teraz - kierunek Karpacz, pierwszy raz jadę na maraton jako kibic..
dziwne uczucie.
do zobaczenia!
- DST 30.00km
- Czas 01:06
- VAVG 27.27km/h
- VMAX 34.00km/h
- Temperatura 15.0°C
- HRmax 178 ( 94%)
- HRavg 161 ( 85%)
- Kalorie 600kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 8 czerwca 2011
Po poprawę humoru:)
I znowu dość cięzki dzień w pracy.
Po wspólnym obiedzie zastanawiałyśmy się z Andżeliką co robić. Tym bardziej, ze padał deszcz, my zmęczone pracę i rozleniwione po pysznym obiedzie.
W koncu zarządziłam, że za 40 min spotykamy sie u mnie i jedziemy, no i pojechałam do domu:)
Wyjechałysmy późno, gdzieś tuż przed 19.
Trasa Biała_ Klikowa - szlak pieszy do Lipia przez Krzyż, Lipie, Wolę Rzędzińska - Tarnów.
Pobrudziłysmy się konkretnie bo na łąkach prowadzących do Lipia trawa po pas i bardzo mokro, w Lipiu też mokro.
Na koniec przejechałyśmy sobie przez piekny tarnowski Rynek, a potem jeszcze mycie rowerów. Biedny KTM wreszcie doczekał się mycia. Czekał .. miesiąc prawie.
Cieszę się, ze zmobilizowałam się i pojechałam. Było mi to bardzo potrzebne.. bo po całym trudnym dniu pracy nastrój jakos mi sie pogorszył.
Rower jak zwykle pomógł.
Na odcinku Lipie - Wola cisnełysmy tak , ze się wszyscy odwracali za nami. No ale rzadko chyba kobiety jadą 37-39 km/h, więc się dziwiowali.
Jechałysmy z taką prędkością naprawdę długi odcinek.
Po wspólnym obiedzie zastanawiałyśmy się z Andżeliką co robić. Tym bardziej, ze padał deszcz, my zmęczone pracę i rozleniwione po pysznym obiedzie.
W koncu zarządziłam, że za 40 min spotykamy sie u mnie i jedziemy, no i pojechałam do domu:)
Wyjechałysmy późno, gdzieś tuż przed 19.
Trasa Biała_ Klikowa - szlak pieszy do Lipia przez Krzyż, Lipie, Wolę Rzędzińska - Tarnów.
Pobrudziłysmy się konkretnie bo na łąkach prowadzących do Lipia trawa po pas i bardzo mokro, w Lipiu też mokro.
Na koniec przejechałyśmy sobie przez piekny tarnowski Rynek, a potem jeszcze mycie rowerów. Biedny KTM wreszcie doczekał się mycia. Czekał .. miesiąc prawie.
Cieszę się, ze zmobilizowałam się i pojechałam. Było mi to bardzo potrzebne.. bo po całym trudnym dniu pracy nastrój jakos mi sie pogorszył.
Rower jak zwykle pomógł.
Na odcinku Lipie - Wola cisnełysmy tak , ze się wszyscy odwracali za nami. No ale rzadko chyba kobiety jadą 37-39 km/h, więc się dziwiowali.
Jechałysmy z taką prędkością naprawdę długi odcinek.
- DST 38.00km
- Teren 8.00km
- Czas 01:53
- VAVG 20.18km/h
- VMAX 38.00km/h
- Temperatura 25.0°C
- HRmax 178 ( 94%)
- HRavg 137 ( 72%)
- Kalorie 830kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 7 czerwca 2011
Idzie na burzę idzie na deszcz...
Idzie na burzę , idzie na deszcz…
Tak było dzisiaj właśnie… duszne powietrze, chmury , krople deszczu, zapowiedź burzy i… nic.
Skojarzenie z piosenką, bo od wczoraj namiętnie słucham płyty Grabaża i Strachów.
Dorwałam się do kolekcji płyt Tomka i znalazłam ją tam… i… no normalne.. już jestem zakochana:) bo jak mi jakaś muzyka przypadnie do gustu, to jestem stracona.
Co najbardziej z tej płyty?
„ Raissa” „ Zaczarowany dzwon” i to co znają wszyscy czyli „ Mamy tylko siebie”, „Dygoty”
„ Nie płacz kobieto”.. a tam … wszystko mi się podoba ogromnie.
Świetne.
To był cięźki dzień w pracy, ale mimo wszystko chyba z sukcesem, bo udało mi się kilka rzeczy wyjaśnić.
Do tego cieżkie powietrze… i cieżko było zmusić się do jazdy, ale wiedziałam, ze wyjechać muszę bo po jeździe będzie mi LEPIEJ.
Miałam jechać do Lipia, ale nad tamtymi okolicami wisiały czarne chmury, wiec pojechałam do Żabna, powrót przez Radłów.
Ogromnie ciezko było w drodze powrotnej. Wiatr taki, ze miałam wrażenie, ze te 23 km jadę pod górę.
Ogólnie ok. Noga podczas krecenia nie boli.
Będę chciała jechac w gorki w tym tygodniu, a w przyszłym wreszcie rozpoczać jakieś treningi.
Na świecie .. pięknie…. Te pola pełne maków… cudne
- DST 40.00km
- Czas 01:40
- VAVG 24.00km/h
- VMAX 30.00km/h
- Temperatura 30.0°C
- HRmax 160 ( 85%)
- HRavg 134 ( 71%)
- Kalorie 658kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 6 czerwca 2011
Rower i siatkówka
No i cóż mam napisać?:), że mądrze nie postąpiłam...:)??? No nie, ale nie mogłam się powstrzymać.
Jak życie potrafi nas zaskakiwać..
Kto mnie lepiej zna wie, że grałam 11 lat w siatkówkę. Najpierw w szkole, potem w jedynym takim klubie pn Stal Mielec - najbardziej drogim memu sercu, i 5 lat podczas studiów w uczelnianym klubie AZS UJ.
To była chyba najpiękniejsza przygoda mojego życia, chociaż wierzę , ze może ta naprawdę najpiękniejsza jeszcze przede mną.
Siatkówka dawała mi takie szczęscie, jakiego chyba rower nie jest w stanie mi dać.
Dlaczego? nie wiem...
Moze dlatego, ze to była też cała otoczka, ludzie, treningi, wyjazdy, mecze , zgrupowania, nowo poznawani ludzie , nowo poznawane miejsca .
No i ta radość z gry.
Siatkówka jest zreszta takim ładnym sportem. Ja się załapie trochę techniki, to jest w niej tyle gracji:))). Chyba nie ma drugiego tak "ładnego" sportu druzynowego.
Gra dawała mi przyjemność nieprawdpodobną a pożegnanie z siatkówką z powodu kontuzji kolana, łatwe nie było.
Niestety tak na poważnie to już nigdy nie odważę się zagrać.. No chyba ze zrobię rekonstrukcję więzadła.
Dzisiaj mąż mojej koleżanki powiedział, że robi przy domu rodziców boisko...
I zaczęlismy rozmawiać o siatkówce.
Powiedziałam: zaproście mnie kiedyś.. spróbowałbym coś poodbijać.
Jak wyszedł , powiedziałam do Reni: jak ja jeszcze kiedyś chciałabym zagrać...
Haha... i o to mineło kilka godzin, a ja mogę napisać:
znowu grałam w siatkówkę ( chociaż grą tego chyba nazwać nie można).
Cięzko grać , kiedy się miało taką przerwę i jest sie nie do konca sprawnym.
Nie powinnam, ale powstrzymać sie nie mogłam.
Poszłam z Andżeliką na jej granie.
Zaczęłam sobie odbijać z nią, trochę jej podpowiadać ( chyba mogłabym być trenerem, dawało mi to radość naprawdę).
No i potem trener zaprosił mnie do grania.. miałam opory, ale w koncu wyszłam na to boisko...
No... fajnie...
Niestety mam wpojone zachowania na boisku...i robiłam rzeczy, które biorąc pod uwagę nogę, nie powinnam była robić, ale one jakby się robiły jakby same:).. np obrony lub próby obrony piłek z wypadem itd. Na tym sie nie da zapanować, to już sie robi mechanicznie.
ale fajniiieeeeee byłoooooo........:)))))))))))))))))))))))
A rower.. krótka historia. Miałysmy mało czasu, więc 30 km w szybkim dosyć tempie.
Nawet trochę siły mam:). Jak na taką przerwę to całkiem sporo.
W pewnym momencie doszłam na prostej do 39 km/h.
Nie było dzisiaj łatwo, bo mocno wiało.
Jak życie potrafi nas zaskakiwać..
Kto mnie lepiej zna wie, że grałam 11 lat w siatkówkę. Najpierw w szkole, potem w jedynym takim klubie pn Stal Mielec - najbardziej drogim memu sercu, i 5 lat podczas studiów w uczelnianym klubie AZS UJ.
To była chyba najpiękniejsza przygoda mojego życia, chociaż wierzę , ze może ta naprawdę najpiękniejsza jeszcze przede mną.
Siatkówka dawała mi takie szczęscie, jakiego chyba rower nie jest w stanie mi dać.
Dlaczego? nie wiem...
Moze dlatego, ze to była też cała otoczka, ludzie, treningi, wyjazdy, mecze , zgrupowania, nowo poznawani ludzie , nowo poznawane miejsca .
No i ta radość z gry.
Siatkówka jest zreszta takim ładnym sportem. Ja się załapie trochę techniki, to jest w niej tyle gracji:))). Chyba nie ma drugiego tak "ładnego" sportu druzynowego.
Gra dawała mi przyjemność nieprawdpodobną a pożegnanie z siatkówką z powodu kontuzji kolana, łatwe nie było.
Niestety tak na poważnie to już nigdy nie odważę się zagrać.. No chyba ze zrobię rekonstrukcję więzadła.
Dzisiaj mąż mojej koleżanki powiedział, że robi przy domu rodziców boisko...
I zaczęlismy rozmawiać o siatkówce.
Powiedziałam: zaproście mnie kiedyś.. spróbowałbym coś poodbijać.
Jak wyszedł , powiedziałam do Reni: jak ja jeszcze kiedyś chciałabym zagrać...
Haha... i o to mineło kilka godzin, a ja mogę napisać:
znowu grałam w siatkówkę ( chociaż grą tego chyba nazwać nie można).
Cięzko grać , kiedy się miało taką przerwę i jest sie nie do konca sprawnym.
Nie powinnam, ale powstrzymać sie nie mogłam.
Poszłam z Andżeliką na jej granie.
Zaczęłam sobie odbijać z nią, trochę jej podpowiadać ( chyba mogłabym być trenerem, dawało mi to radość naprawdę).
No i potem trener zaprosił mnie do grania.. miałam opory, ale w koncu wyszłam na to boisko...
No... fajnie...
Niestety mam wpojone zachowania na boisku...i robiłam rzeczy, które biorąc pod uwagę nogę, nie powinnam była robić, ale one jakby się robiły jakby same:).. np obrony lub próby obrony piłek z wypadem itd. Na tym sie nie da zapanować, to już sie robi mechanicznie.
ale fajniiieeeeee byłoooooo........:)))))))))))))))))))))))
A rower.. krótka historia. Miałysmy mało czasu, więc 30 km w szybkim dosyć tempie.
Nawet trochę siły mam:). Jak na taką przerwę to całkiem sporo.
W pewnym momencie doszłam na prostej do 39 km/h.
Nie było dzisiaj łatwo, bo mocno wiało.
- DST 30.00km
- Teren 7.00km
- Czas 01:09
- VAVG 26.09km/h
- VMAX 39.00km/h
- Temperatura 30.0°C
- HRmax 173 ( 92%)
- HRavg 157 ( 83%)
- Kalorie 580kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 4 czerwca 2011
Dlaczego robię to co robię...
" a droga długa jest..."© lemuriza1972
Wracam do jeżdżenia coraz bardziej poważnie:)
Stęskniłam sie ogromnie.
Dzisiaj w planie był odpoczynek nad Dunajcem, ale wiedziałam, ze musze chociaż trochę pokręcić.. bo sie bardzo stęskniłam, bo po prostu wtedy, wtedy jestem szczęśliwa i lepiej się czuję.
Tak więc wyjechałam o 8 rano, co ma swój urok. jest jeszcze względny spokój na drogach.
Wjechałam na chwilę do Lasu Radłowskiego... cudne zapachy i śpiew ptaków.
W takich chwilach często myślę jak ludzie mogą spędzać czas ( weekend) zamknięci w domach, przed telewizorami.
Nigdy tego nie zrozumiem.
Zwłaszcza takich ludzi, którzy mieszkają w tak pięknych okolicach jak nasza..
Te widoki, te górki... Jak można z tego nie korzystać?
Jestem na etapie czytania książki Simone Moro. Lubię go jeszcze bardziej:)
Lubiłam wczesniej za to moje motto zyciowe.
" Wspinam się na szczyty bo dzięki temu jestem szczęsliwy"
No właśnie.. przeczytałam to dzisiaj Andżelice.
Powiedziała: ja własnie dlatego jeżdzę na rowerze...
Właśnie.
Moja przyjaciółka napisała mi wczoraj.
" Jestem pewna, że ludziom, którzy mają cele, pasje w zyciu znacznie łatwiej przetrwać życiowe zawieruchy"
Nie ulega wątpliwości.
To nie jest powód sam w sobie żeby pasje mieć... bo pasji nie można sobie wymyślić... Ona przychodzi, albo nie...
Ale to rzeczywiście prawda.
Juz pisałam. Gdyby nie moje pasje... naprawdę nie wiem czy jeszcze byłabym..
Wiele razy wyjaśniałam tutaj na moim blogu, dlaczego robię to co robię, dlaczego ryzykuję.
Wiem, że są osoby do , których nie przemówią żadne argumenty. Wiem.
Ale czytając Simone zrozumiałam, ze jest jedną z tych osób, której nie musiałabym tego tłumaczyć. Na szczęscie sporo osób wokoł siebie własnie takich mam.
I tak na marginesie: z nogą coraz lepiej:). Dzisiaj w ogóle nie bolała przy pedałowaniu. Wygląda już prawie "normalnie":)))
Oddaję głos Simone:
" Wtedy na południowej ścianie Aconcagui po raz pierwszy naprawdę walczyłem o życie, dowiedziałem się wiele o sobie samym. Byłem zaskoczony, ile energii może wykrzesać z siebie człowiek, jesli faktycznie kipi chęcią zycia i zapiera się rękami o nogami, byle tylko nie pójść w objęcia kostuchy.
Nigdy nie przypuszczałbym, że 3 lata później los znowu każe mi wlaczyć, a w Boże Narodzenie 1997 r postawi mnie w obliczu trzeciej mrożącej krew w żyłach próby.
Nie ma sensu chronić się w domowym zaciszu ani uciekać w spokojne życie, probując umknać przed tym, co i tak trzyma dla nas w zanadrzu przeznaczenie. Nawet jeśli nie wystawiamy nosa z domu, może nas zaskoczyć choroba lub inne nieszczęscie, takie, które osacza bez uprzedzenia, wystawiając ludzką wytrzymałość na próbę. Nierzadko bezlistosny los rzuca na w wir zmagań, aby potem wystawić nas na pastwę śmierci. Innymi razy wydaje się, ze przyjął nasz akt kapitulacji i w ostatniej chwili zawiesza egzekucję.
Właśnie dlatego jestem przekonany, ze uciekając z gór nie uniknałbym tych bolesnych doświadczeń. Być moze stałby sie moim udziałem w jakiś inny sposób i kiedy indziej. Pewnie miotałbym się z furią w korku samochodowym lud dociskany łokciami jakichś karierowiczów. Mógłbym też cierpieć z powodu nieodwzajemnionej miłości czy niemożliwego do naprawienia błędu".
I dlatego też ja nie uciekam w zacisze domu.
" Ojciec po prostu miał niesamowite poczucie sensu tego co robił. Faktycznie stawiał na szali własne życie, ale moim zdaniem, lepiej żyć krócej, za to z taką pasją"
Wojtek Kukuczka
Trzeba jeszcze cos komentować? Chyba nie:)
- DST 30.00km
- Teren 6.00km
- Czas 01:12
- VAVG 25.00km/h
- VMAX 30.00km/h
- Temperatura 30.0°C
- HRmax 154 ( 81%)
- HRavg 172 ( 91%)
- Kalorie 568kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 3 czerwca 2011
O dzisiejszej jeździe, muzyce, Simone Moro i o marzeniach.. znowu:)
Choć droga jest bez końca
Pozornie bez znaczenia
Mniemam, że mam powody
By drogi swej nie zmieniać
Nie zmieniać, nie zmieniać
Nie zmieniać
Lubię tę piosenkę. Taki prosty ale istotny przekaz.
Nie będę udawać, że ostatnio było mi łatwo. Nie było. I to nie tylko za sprawą skręconej nogi ( chociaż nie będę ukrywać , że pierwszy tydzień nie był łatwy… być nie mógł skoro mieszka się samemu. Dałam jednak radę i dzisiaj chyba jestem dumna z siebie , że i to dałam radę przetrwać i jakoś i psychicznie i fizycznie dałam radę).
Miałam niezbyt udane ostatnie tygodnie. Jestem już jednak na tyle zahartowana i uodporniona, że nie pozwolę się zepchnąć na dno i potrafię wychodzić na prostą.
Łapię równowagę:)
I jest już dobrze. I znowu przypominam sobie, że mam fajne zycie . Naprawdę. Pomimo wszystkich niegodności – mam fajne życie. Dzisiaj jadąc na rowerze myślałam o tym komu to zawdzięczam, że naprawdę mam całkiem fajne życie?
Dzisiaj samotna jazda. Postanowiłam zaryzykować i pojechałam całkiem sporo kilometrów terenem . Było dużo błotka. I moje zdumienie… dobrze mi się jechało technicznie. Bez żadnego strachu, ładny balans, omijanie przeszkód.
Pojechałam przez Buczynę, potem wzdłuż Dunajca do Zakliczyna.
Żadne słowa nie będą własciwie żeby oddać moją radość i szczęscie, które wypełniło mnie do reszty. Te widoki, zapachy…
Aż wysłałam smsa do Mirka: Jaki świat jest piękny!
Bo jest….
Czułam się.. czułam się tak, że wiedziałam, ze nic więcej w tamtym momencie nie jest mi potrzebne.
Uwielbiam tę jazdę na rowerze.
Nie wiem co będzie z Karpaczem… bo kostka jeszcze pobolewa, a i na góreczki nie wjeżdza mi się łatwo, ale decyzję podejmę pewnie .. na miejscu.
Jeszcze dzisiaj byłam pewna, że do Karpacza pojadę tylko w charakterze widza… po dzisiejszej jeździe… hm.. już taka pewne nie jestem.
To jest cudnie udany tydzien. Dalej świętuję swoje urodziny . Na raty.
Jutro wieczorem znowu na Rynku:). Cieszę się :)
Wczoraj byłyśmy tam z Agnieszką. Dostałam od niej .. „Brombę i innych” . Wspomnienie dzieciństwa.
A w Dzień Dziecka pojechałam do Empiku , rzecz jasna po nową płytę Myslovitz i .. wyszłam z płytami trzema.
Sting i Akurat ( Pomarancza, której szukałam). I teraz mam co słuchać przez najbliższe dni.
A okładka płyty Myslovitz w sam raz dla mnie.. rowerzysta spadający z roweru.
I Sting i Akurat i Myslovitz… to jest to!
Ja chyba nie wyobrażam sobie życia bez muzyki.
Dzisiaj kolejna niespodzianka ( jestem rozpieszczana). Dostałam do czytania książkę mojego guru Simone Moro ( dlaczego guru? Dlatego, ze to on jest autorem słów, które chyba już traktuję jako moje motto życiowe
„Życie nie jest mierzone liczbą oddechów,
a liczbą momentów zapierających dech w piersiach)
No a poza tym w koncu himalaista i w dodatku Włoch i jeszcze jak to Włoch przystojny:)
A w prezencie urodzinowym dostałam nową ksiażkę Olgi Morawskiej ( wywiady z bliskimi himalaistów).. prawie podskoczyłam z radości.
Nie mogę się doczekać aż zacznę czytać.
W niedzielę w Tuchowie zawody wspinaczkowe dla amatorów. Gdybym była zdrowa całkiem…. :)
Rozmawiałam z Panią Elą ( koleżanka z pracy). Jej córka trenuję wspinaczkę sportową. Może w zimie pokazałaby mi parę rzeczy. Bardzo bym chciała w zimie chodzić na ściankę. Nie udało się w tym roku. Trzeba mieć partnera/partnerkę do asekuracji ( której i ja muszę się nauczyć).
„ NIE MOŻNA ZREALIZOWAĆ SWOICH MARZEŃ WEDLE DYKTATU INNYCH.
PRZYGODA CZY POSZUKIWANIE NOWEGO RODZĄ SIĘ W GŁĘBI NASZEJ DUSZY.
SĄ WYTWOREM NASZEJ OSOBISTEJ WOLNOŚCI I TEJ CZĄSTKI NAS SAMYCH, KTÓRA NIE PODLEGA REGUŁOM ZDROWEGO ROZSĄDKU”
Simone Moro
Jestem szczęśliwym człowiekiem. Tak myślę. Mam marzenia. Całkiem sporo marzeń. I powoli je spełniam.
Teraz bardzo intensywnie myślę o tej Toskanii... Bardzo, bardzo chciałabym tam pojechać.
Oprócz tego marzę już bardzo intensywnie o tatrzańskich szczytach.
Tam , właśnie tam czułam się taka bardzo, bardzo szczęśliwa...
Muszę tylko kupić czekan. Przydaje się:)
Lato nad Dunajcem© lemuriza1972
Lato:)© lemuriza1972
- DST 53.00km
- Teren 15.00km
- Czas 02:27
- VAVG 21.63km/h
- VMAX 53.00km/h
- Temperatura 30.0°C
- HRmax 171 ( 90%)
- HRavg 143 ( 76%)
- Kalorie 1092kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze