Sobota, 12 marca 2011
WIOOSSSNNNNAAAAAA w górkach
Nie jestem niestety ani Agnieszką Osiecką, ani Kaśką Nosowską , żebym mogła słowami tak pięknie określać stan duszy.
Spróbuję jednak zrobić to na tyle dobrze, na ile potrafię.
Zaczęłam od bardzo pozytywnej piosenki, którą zawsze gdzieś tam mam w sercu na początku wiosny.
Jest w niej tyle nadziei i obietnicy, a przecież to nam bardzo potrzebne prawda?
Obudziłam się podekscytowana, bo wiedziałam, że dzisiaj ma być piękna pogoda i byłam umówiona ze Sławkiem N na rower:)
W planie trochę dłuższa trasa, rzecz jasna po górkach.
Pogoda zrobiła nam niespodziankę, jakiej naprawdę się nie spodziewałam.
Ciepło!!!!!!
W duszy radość taka, że mogłabym góry przenosić.
Poziom endorfin u mnie przez tą zimę, chyba przekroczył dopuszczalne normy.
Kiedyś Mirek powiedział mi:
Jesteś bardzo dobrym przykładem na to, jak niewiele do szczęscia potrzeba i że u Ciebie szklanka zawsze do połowy jest pełna.
„ No tak , nawet dzisiaj powiedziałam do Reni, Reniu ja mogłabym ta moją energią obdzielić ze 3 osoby”.
Mirek na to: no tak , u Ciebie to się nawet przelewa.
Oj przelewa się, przelewa i myślę, ze spora w tym zasługa gór.
No to wyruszylismy z usmiechami na ustach.
Pierwsze podjazdy wiadomo zawsze troszkę bólu, ale i tak jakos tak swobodnie.
Na Lubince spotykamy Alka z kolegą.
Na Wał ( taka nasza górka 523 m npm) wspinamy się mozolnie. W duszy wszystko spiewa, gra bo ja może być inczej kiedy tak ciepło, słonce grzeje, łydki pięką, a widoki po prostu zapierają dech w piersiach.
Zjeżdzamy z Wału. Oj ta prędkość – w pewnym momencie dochodzę do 60 km/h i aż mam ochotę z radości krzyczeć.
Potem podjazd na Jurasówkę. Sporo narciarzy jeszcze. Zatrzymujemy się , żeby zrobić kilka zdjęć. A potem już w dół… to jest dopiero zjazd… ojej… żadnych własciwie nie mam obaw, tak jak to zwykle bywało na początku sezonu. Zjeżdza mi się swobodnie.
Podjeżdża dobrze, na płaskim noga podaje, tak ze ja po prostu zastanawiam się czy przypadkiem ktoś nie podał mi EPO?
Sławek mowi: Iza masz powera jak w maju…
No własnie trochę mnie niepokoi, bo jak w maju przyjdzie kryzys??? Może za szybko ta forma? przecież ja pamietam jak cięzko podjeżdzało mi sie w ub roku na początku sezonu, teraz jest zupełnie inaczej.
Ja nie wiem skąd się to wzięło.. czyzby te góry, czyżby spinning? a może jedno i drugie. I dodać to tego jeszcze moje mocno pozytywne podjeście do zycia i trening mentalny, który sobie ostatnio stosuję często.
Sławek jest pierwszy raz na rowerze i radzi sobie super. Widocznie spinning jednak jakieś efekty daje.
Konczymy ulubionym szlakiem niebieskim nad Dunajcem, który ma przepiękna barwę.
Mówię do Sławka w pewnym momencie: czy trzeba czegoś więcej do szczęscia?
Nie, nie trzeba.
Takie chwile… i po prostu można zyć!!!

Jurasówka© lemuriza1972
- DST 51.00km
- Czas 02:23
- VAVG 21.40km/h
- VMAX 60.00km/h
- Temperatura 15.0°C
- HRmax 181 ( 96%)
- HRavg 162 ( 86%)
- Kalorie 1222kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 11 marca 2011
Piątkowa przygoda:)
Uff.. to był ciężki tydzień w pracy. Straszną miałam ochotę dzisiaj na jazdę, ale w pracy poczułam zmęczenie ogromne i przełozyłam jazdę na 17.30.
Krótkie spanko i pomogło.
Zaczynamy, pada lekki deszczyk, ale jest ciepło.
Niby płasko, a i tak mnie to tak cieszyło! Noga podaje aż miło i sama nie wiem jak to sie dzieje? Nie trenowałam ostatnio, jestem zmęczona.
Czyzby to efekt górskich wędrówek?
Postanowiliśmy zaryzykować i jechać do Lasu.
Mnie tam ryzyko się podobało ( wszak wiadomo , ze im trudniej tym lepiej), Alek był chyba mniej zadowolony bo nie przepada za błotem.
Błoto, śnieg, slisko i dlatego większa satysfakcja... Och te techniczne trudności, balansowanie ciałem, jak ja za tym tęskniłam!
No niestety w pewnym momencie poczułam, ze strasznie rzuca mi tyłem.
Stanełam i oczywiście.. "kapeć". No a przecież wczoraj sprawdziłam oponę, umyłam.. gdzie jest to dziadostwo, gdzie sie ukryło i tak przebija dętkę za dętką?
Alek dopompował i pojechalismy. Nie pomogło na długo.
Okropny kapeć, jechać się nie dało.
No wiec szybka decyzja - zmieniamy dętkę.
środek lasu, ciemno. Niezła zabawa. Rowery tak ubłocone, ze zmiana detki - średnia przyjemność.
No i obawa, na jak długo to pomoże, skoro to COŚ jest w oponie, a po ciemku szukanie tego to jak szukanie igły w stogu siana.
A do domu 15 km, w tym co najmniej 5 po lesie, lesie błotnistym,sniegowym.
Alek mówi: najwyżej pojdziemy na piechotę.
No najwyżej.
Na szczęscie powietrze nie uchodzi, ale jazda jest już bardzo ostrożna, omijam trudności, zeby nie było zbyt wielkich wstrząsów.
Dojeżdzamy do Mościc .... uffff...
Miał być trening była przejażdżka, ale cóż...
Jutro to nadrobię.
Jutro kierunek góry: zamierzam pokręcić co najmniej ze 3 godzinki, albo i dłużej.
Krótkie spanko i pomogło.
Zaczynamy, pada lekki deszczyk, ale jest ciepło.
Niby płasko, a i tak mnie to tak cieszyło! Noga podaje aż miło i sama nie wiem jak to sie dzieje? Nie trenowałam ostatnio, jestem zmęczona.
Czyzby to efekt górskich wędrówek?
Postanowiliśmy zaryzykować i jechać do Lasu.
Mnie tam ryzyko się podobało ( wszak wiadomo , ze im trudniej tym lepiej), Alek był chyba mniej zadowolony bo nie przepada za błotem.
Błoto, śnieg, slisko i dlatego większa satysfakcja... Och te techniczne trudności, balansowanie ciałem, jak ja za tym tęskniłam!
No niestety w pewnym momencie poczułam, ze strasznie rzuca mi tyłem.
Stanełam i oczywiście.. "kapeć". No a przecież wczoraj sprawdziłam oponę, umyłam.. gdzie jest to dziadostwo, gdzie sie ukryło i tak przebija dętkę za dętką?
Alek dopompował i pojechalismy. Nie pomogło na długo.
Okropny kapeć, jechać się nie dało.
No wiec szybka decyzja - zmieniamy dętkę.
środek lasu, ciemno. Niezła zabawa. Rowery tak ubłocone, ze zmiana detki - średnia przyjemność.
No i obawa, na jak długo to pomoże, skoro to COŚ jest w oponie, a po ciemku szukanie tego to jak szukanie igły w stogu siana.
A do domu 15 km, w tym co najmniej 5 po lesie, lesie błotnistym,sniegowym.
Alek mówi: najwyżej pojdziemy na piechotę.
No najwyżej.
Na szczęscie powietrze nie uchodzi, ale jazda jest już bardzo ostrożna, omijam trudności, zeby nie było zbyt wielkich wstrząsów.
Dojeżdzamy do Mościc .... uffff...
Miał być trening była przejażdżka, ale cóż...
Jutro to nadrobię.
Jutro kierunek góry: zamierzam pokręcić co najmniej ze 3 godzinki, albo i dłużej.
- DST 30.00km
- Teren 11.00km
- Czas 01:32
- VAVG 19.57km/h
- VMAX 30.00km/h
- Temperatura 10.0°C
- HRmax 178 ( 94%)
- HRavg 156 ( 82%)
- Kalorie 859kcal
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 10 marca 2011
O nas maratończykach słów kilka
" Ludziom potrzebne są wzruszenia, a barykady nie"
Bardzo komplikują mi się treningi , ale mam nadzieję, ze jakoś to wszystko nadrobię.
Wczoraj był plan jechać w górki, ale spóźnilam się na autobus ( 20 min czekania). Niestety o 20 min za długo, nie było sensu już wyjeżdzac ( Magnus w rozsypce w piwnicy, Kateem bez światła).
Dzisiaj byłam bardzo zdeterminowana, ale niestety po pierwsze pogoda się popsuła ( to jeszcze nic, bo przecież taka pogoda to dla mnie żadna nowośc), po prostu poczułam w pracy zmęczenie . Od tygodnia tak się składa, ze z róznych powodów ciezko mi przespać tyle godzin zebym mogła czuć się wypoczęta.
Dlatego uznałam, ze bez sensu jest jechać. Chwilę pospałam i zabrałam się za :naprawianie" Magnusa.
I wiecie do jakich wniosków doszłam? Ja naprawdę lubię te wszystkie dłubanstwa przy rowerze. Te zmiany opon, mycie łancucha itp.
Jak sobie tak dłubałam to myslałam z wielką radością o tym że już tylko miesiąc został do pierwszego maratonu.
Ja po prostu nie mogę doczekać się tej chwili, kiedy Krysia podjedzie pod mój blok autem, zapakujemy rowery i w drogę:)
Tak.. tak planuję start w Murowanej.
Wiem, wiem… wiem co mówiłam w ub roku – nigdy więcej tej płaskiej, nudnej trasy.
Ale stało się tak, że być może wypadnie mi jeden start w górach, wiec wolę mieć jakąś rezerwę.
Mam straszny głód jazdy na rowerze i straszny głód startów. Ogromny.
Tak sobie myślę duzo ostatnio o tej naszej maratonowej rodzinie…
Tak sobie myśle, o tym ilu świetnych ludzi poznałam dzięki startom. Jak ogromnie miło jest rozmawiać przed startem , dzielić się wrażeniami na mecie.
Ile dzięki tym znajomościom zyskałam.
Mirek, Krysia i inni.. ile róznych rzeczy mi jeszcze pokazali ( góry, wspinaczkę, lodospad). Ile cennych doświadczen , ile przegadanych godzin.
Bezcenne.
I tak sobie kiedyś z Kubą z Rowerowania poruszylismy ten temat i Kuba napisał coś fajnego, co za jego zgodą zamieszczam.
To jest o nas kochani. Czuję się dumna, ze jestem jedną z Was.
„Zacząłem trenować na rowerze cztery lata temu, wcześniej, tak od 96 roku, jeździłem sporo na rowerze, także po górach. Uważano mnie za maniaka rowerowego, bo w najlepszym swoim roku przejechałem 3,5 tysiąca kilometrów :) czyli tyle ile zamierzam zrobić do płowy kwietnia.
Kiedy przyprowadziłem się do Krakowa postanowiłem poszukać środowiska rowerowego z myślą o starcie w maratonie.
Pojawili się więc ludzie oddani tej pasji i zobaczyłem nowy nieznany świat. Wcześniej obracałem się w środowisku pełnym fajnych ludzi.
Nie twierdzę, że lepszych, gorszych, to nie kryteria oceny.
Jednak w maratończykach jest coś szczególnego (generalizując, bo przypadki się zdarzają). Częściowo pisałem o tym u siebie na blogu, że dążenie do tego, żeby stawać się co raz lepszym maratończykiem jest drogą do tego żeby okazać się przed samym sobą silniejszym człowiekiem.
Ten sport weryfikuje ludzi, bo wymaga szczególnych cech.
Konsekwencji - zaczynać treningi w listopadzie po to żeby w maju wystartować? Dzień po dniu, tydzień po tygodniu.
Odporności na przeciwności i ból
Wytrwałości
Pozytywnego myślenia
Pierwszy podjazd weryfikuje kłamców i chwalipiętów, zjazd weryfikuje tych, którzy tylko opowiadają o swojej odwadze, nie zejście z trasy tych, którzy mają w zwyczaju uciekać i odpuszczać.
W zamian daje czyste emocje: radość, satysfakcję.
Taka mieszanka sprawia, że zostają na dłużej fajni, sprawdzeni ludzie poszukujący dobrych uczuć, pewnego dość szlachetnego stanu towarzyszącego dyscyplinom wytrzymałościowym.
Oczywiście nie idealizuję maratończyków, ale takie sito działa i sprawia, że spotykamy fajnych, zakręconych ludzi.”
i dla Was wszystkich tekst piosenki A. Sikorowskiego ( spiewa jego córka Maja).
Lubię tę piosenkę, bliskie mi są jej słowa.
Śni mi się czasem wielka przygoda
Jakiś w nieznane rejs
Na antypodach rewia na schodach
W sali na milion miejsc
Śnią mi się czasem takie szlagiery
Jakich nie słyszał świat
Złote ordery, dyplom z opery
Dla konkurencji mat
Urodziłam się chyba do bitwy
I północny kołysał mnie wiatr
Gdy tonący do brzytwy lub ostatniej modlitwy
Ja do przodu nie bojąc się strat
Urodziłam się chyba w podróży
Lecz o przyszłość nie martwię się, bo
Nikt nie musi mi wróżyć czy się niebo zachmurzy
Ja na siebie pomysłów mam sto
Śni mi się czasem wielka przygoda
Jakiś przetrwania test
Bo to nie moda ani nagroda,
Że się na ziemi jest
Śni mi się także orkiestra dęta oraz anielski chór
I jeszcze mięta do dyrygenta,
Który jest w moll i w dur
Urodziłam się chyba do bitwy
I północny kołysał mnie wiatr
Gdy tonący do brzytwy lub ostatniej modlitwy
Ja do przodu nie bojąc się strat
Urodziłam się chyba w podróży
Lecz o przyszłość nie martwię się, bo
Nikt nie musi mi wróżyć czy się niebo zachmurzy
Ja na siebie pomysłów mam sto
Los mam przecież dostatnio odziany
Moja gwiazda mi mruga, że tak
Bardzo komplikują mi się treningi , ale mam nadzieję, ze jakoś to wszystko nadrobię.
Wczoraj był plan jechać w górki, ale spóźnilam się na autobus ( 20 min czekania). Niestety o 20 min za długo, nie było sensu już wyjeżdzac ( Magnus w rozsypce w piwnicy, Kateem bez światła).
Dzisiaj byłam bardzo zdeterminowana, ale niestety po pierwsze pogoda się popsuła ( to jeszcze nic, bo przecież taka pogoda to dla mnie żadna nowośc), po prostu poczułam w pracy zmęczenie . Od tygodnia tak się składa, ze z róznych powodów ciezko mi przespać tyle godzin zebym mogła czuć się wypoczęta.
Dlatego uznałam, ze bez sensu jest jechać. Chwilę pospałam i zabrałam się za :naprawianie" Magnusa.
I wiecie do jakich wniosków doszłam? Ja naprawdę lubię te wszystkie dłubanstwa przy rowerze. Te zmiany opon, mycie łancucha itp.
Jak sobie tak dłubałam to myslałam z wielką radością o tym że już tylko miesiąc został do pierwszego maratonu.
Ja po prostu nie mogę doczekać się tej chwili, kiedy Krysia podjedzie pod mój blok autem, zapakujemy rowery i w drogę:)
Tak.. tak planuję start w Murowanej.
Wiem, wiem… wiem co mówiłam w ub roku – nigdy więcej tej płaskiej, nudnej trasy.
Ale stało się tak, że być może wypadnie mi jeden start w górach, wiec wolę mieć jakąś rezerwę.
Mam straszny głód jazdy na rowerze i straszny głód startów. Ogromny.
Tak sobie myślę duzo ostatnio o tej naszej maratonowej rodzinie…
Tak sobie myśle, o tym ilu świetnych ludzi poznałam dzięki startom. Jak ogromnie miło jest rozmawiać przed startem , dzielić się wrażeniami na mecie.
Ile dzięki tym znajomościom zyskałam.
Mirek, Krysia i inni.. ile róznych rzeczy mi jeszcze pokazali ( góry, wspinaczkę, lodospad). Ile cennych doświadczen , ile przegadanych godzin.
Bezcenne.
I tak sobie kiedyś z Kubą z Rowerowania poruszylismy ten temat i Kuba napisał coś fajnego, co za jego zgodą zamieszczam.
To jest o nas kochani. Czuję się dumna, ze jestem jedną z Was.
„Zacząłem trenować na rowerze cztery lata temu, wcześniej, tak od 96 roku, jeździłem sporo na rowerze, także po górach. Uważano mnie za maniaka rowerowego, bo w najlepszym swoim roku przejechałem 3,5 tysiąca kilometrów :) czyli tyle ile zamierzam zrobić do płowy kwietnia.
Kiedy przyprowadziłem się do Krakowa postanowiłem poszukać środowiska rowerowego z myślą o starcie w maratonie.
Pojawili się więc ludzie oddani tej pasji i zobaczyłem nowy nieznany świat. Wcześniej obracałem się w środowisku pełnym fajnych ludzi.
Nie twierdzę, że lepszych, gorszych, to nie kryteria oceny.
Jednak w maratończykach jest coś szczególnego (generalizując, bo przypadki się zdarzają). Częściowo pisałem o tym u siebie na blogu, że dążenie do tego, żeby stawać się co raz lepszym maratończykiem jest drogą do tego żeby okazać się przed samym sobą silniejszym człowiekiem.
Ten sport weryfikuje ludzi, bo wymaga szczególnych cech.
Konsekwencji - zaczynać treningi w listopadzie po to żeby w maju wystartować? Dzień po dniu, tydzień po tygodniu.
Odporności na przeciwności i ból
Wytrwałości
Pozytywnego myślenia
Pierwszy podjazd weryfikuje kłamców i chwalipiętów, zjazd weryfikuje tych, którzy tylko opowiadają o swojej odwadze, nie zejście z trasy tych, którzy mają w zwyczaju uciekać i odpuszczać.
W zamian daje czyste emocje: radość, satysfakcję.
Taka mieszanka sprawia, że zostają na dłużej fajni, sprawdzeni ludzie poszukujący dobrych uczuć, pewnego dość szlachetnego stanu towarzyszącego dyscyplinom wytrzymałościowym.
Oczywiście nie idealizuję maratończyków, ale takie sito działa i sprawia, że spotykamy fajnych, zakręconych ludzi.”
i dla Was wszystkich tekst piosenki A. Sikorowskiego ( spiewa jego córka Maja).
Lubię tę piosenkę, bliskie mi są jej słowa.
Śni mi się czasem wielka przygoda
Jakiś w nieznane rejs
Na antypodach rewia na schodach
W sali na milion miejsc
Śnią mi się czasem takie szlagiery
Jakich nie słyszał świat
Złote ordery, dyplom z opery
Dla konkurencji mat
Urodziłam się chyba do bitwy
I północny kołysał mnie wiatr
Gdy tonący do brzytwy lub ostatniej modlitwy
Ja do przodu nie bojąc się strat
Urodziłam się chyba w podróży
Lecz o przyszłość nie martwię się, bo
Nikt nie musi mi wróżyć czy się niebo zachmurzy
Ja na siebie pomysłów mam sto
Śni mi się czasem wielka przygoda
Jakiś przetrwania test
Bo to nie moda ani nagroda,
Że się na ziemi jest
Śni mi się także orkiestra dęta oraz anielski chór
I jeszcze mięta do dyrygenta,
Który jest w moll i w dur
Urodziłam się chyba do bitwy
I północny kołysał mnie wiatr
Gdy tonący do brzytwy lub ostatniej modlitwy
Ja do przodu nie bojąc się strat
Urodziłam się chyba w podróży
Lecz o przyszłość nie martwię się, bo
Nikt nie musi mi wróżyć czy się niebo zachmurzy
Ja na siebie pomysłów mam sto
Los mam przecież dostatnio odziany
Moja gwiazda mi mruga, że tak
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 8 marca 2011
Dzień Kobiet na Lubince
Usłyszałam dzisiaj rano tę piosenkę w radiu i poczułam niezwykły przypływ energii. A potem wysłałam ja wszystkim znajomym kobietom.
Teraz dedykuję wszystkim wspaniałym dziewczynom piszącym tutaj, z taką dygresją, ze zamiast tego pół kilograma biżuterii to życzę tak z 9 kg fajnego carbonu:)
To był dobry dzień. To był bardzo dobry dzień, nawet wziąwszy pod uwagę to co mi się przytrafiło na treningu. No ale może po kolei.
Plan , że dzisiaj będzie trening był od wczoraj. Wiedziałam, że od niego nie odstąpię, no chyba, że byłaby jakaś snieżyca, slizgawica.
Gdzieś pod koniec dnia pracy nieśmiało zaczął kiełkować mi w głowie pomysł pojechania w górki.
Widziałam je w niedzielę z daleka i zatęskniłam. No i pomyslałam: może to już jest ten czas.. w koncu jest marzec , czas posiłować się z górkami.
Powiedziałam nawet do Reni: jestem taka podekscytowana.. jadę dzisiaj na rower.
No i wyruszyłam. Wczoraj wymieniałam dętkę i tak się cieszyłam, że poszło mi tak sprawnie, po prostu rewelacyjnie sprawnie , poczułam się bardzo sprytną kobietą.
Do dzisiaj.
Ale najpierw muszę opowiedzieć o emocjach.
Pierwszy delikatny podjazd.. spokojnie. Wiadomo nogi to czują, ale nie ma wielkiego bólu.
Postanowiłam jechać spokojnie, wszak to był pierwszy raz tego roku.
Potem podjazd do Koszyc. Wjeżdzam go zawsze z blatu, ale teraz ze średniej. Taki miałam plan – delikatnie robić te podjazdy, żeby się nie zrazić , że słaba jestem, że nie ma mocy.
Potem wąwóz i podjazd.. też spokojnie. A potem była już Lubinka.
Wjechałam ją tak swobodnie, że byłam w szoku.
Jest moc w nogach, będzie dobrze!!!
Ale nie to było najważniejsze. Najważniejsze było to co czułam. Jak wjechałam na górki, jak się rozejrzałam się ( górki jeszcze w sniegu) po prostu na przemian śmiałam się do siebie na głos i łzy stawały mi w oczach ze szczęscia.
Moja Lubinka, moja psychoterapeutka najlepsza. Pomogła mi kiedyś bardzo, bardzo.
Dwa lata temu, kiedy wszystko było rozmyte, rozbite i było jedną wielką niewiadomą, wjechałam na wiosnę na Lubinkę, odetchnęłam, rozejrzałam się i uśmiechnęłam się do siebie.
Pomyślałam: jeśli świat jest taki piękny to warto zyc i ja będę dalej zyć!
Po prostu czułam dzisiaj takie szczęscie jakbym była na haju, jakbym była na prozacu, ja nie wiem jak to określić.
A zjazdy…. Jak doszłam do 50 km/h , pomyslałam: o mój Boże.. ja znowu to czuję… zjeżdzam, jest wolność, jest przestrzeń. Cud!
I pomyslałam nawet: będzie dzisiaj nagroda jest takie powietrze, ze może jak wyjadę na Lubinkę zobaczę moje ukochane Tatry, chociaż z daleka.
No i nagle poczułam, ze jakoś miękko mi się jedzie, popatrzyłam na tył, a tam… nie ma powietrza. Zatrzymałam się. Miałam rzecz jasna zapas, pompkę, łyżki.
Co z tego jak okazało się, ze pompka nie pompuje.
Pomyślałam, ze to moja wina, ze wczoraj nie sprawdziłam opony, może coś w niej zostało.
No i zaczęłam się zastanawiać co teraz.
Jakie to szczęscie, ze cos mnie tknęło przed wyjściem i naładowałam telefon.
Zadzwoniłam do Andżeliki, na nią i na Tomka zawsze mogę liczyć.
Czekałam dośc długo, Lubinka od miasta jest jakieś pewnie co najmniej 15 km.
Zmarzłam, ale i tak uśmiechałam się do siebie z tej czystej radości jaką dała mi jazda po górkach.
Teraz mogę powiedzieć ze sezon rozpoczęty. Dopiero teraz, bo jazda na rowerze zaczyna się na podjeździe.
Ja wracaliśmy z Tomkiem to po raz pierwszy zobaczyłam jak wygląda w nocy Tarnów z Lubinki. Dosłownie Las Vegas:), muszę tam kiedyś wrócić w nocy i zrobić zdjęcia.
W domu godzinę spedziłam w wannie rozgrzewając się , ale i tak uśmiechałam się do siebie.
Jutro zaraz po pracy jadę znowu. Dwie godzinki i zaliczę Lubinke i okolicę i wrócę z tą niesamowitą radością w sercu.
I nawet dzięki temu do Tatr tęsknię trochę mniej.
Zapytałam wczoraj Mirka:
„ Jak tam zycie na nizinach…? Błeeee prawda?”
A Mirek na to: „nuda jak na polskim filmie”.
Ale dzisiaj wiem, ze nie jest tak źle.
Mamy przecież takie cudne pagórki i widoki.
SZCZĘSCIE to się nazywa SZCZESCIE.

Magnus upokorzony w oczekiwaniu na ratunek© lemuriza1972

Niedzielne łabędzie na Białej© lemuriza1972

Zima na Lubince© lemuriza1972
- DST 14.00km
- Czas 00:49
- VAVG 17.14km/h
- VMAX 50.00km/h
- Temperatura 5.0°C
- HRmax 178 ( 94%)
- HRavg 166 ( 88%)
- Kalorie 440kcal
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 6 marca 2011
W poszukiwaniu straconego czasu
Kiedy wychodziłam dzisiaj z rowerem , spotkałam sąsiada z góry. Popatrzył na mnie ze zdumieniem i zapytał:
Gdzie to pani jedzie w taką bidę?
Usmiechnęlam się.
- Chce się pani? Ja to w taką pogodę mogę co najwyżej przez okno popatrzeć.
Chciało się.
Chciało się przede wszystkim dlatego, że nieuchronnie zbliża się pierwszy maraton, a ja mam przejechane tyle co kot napłakał.
Obiecałam sobie, ze musze nadrobić stracony w ub tygodniu przez to kolano czas.
Obiecałam sobie, ze biorę się ostro do roboty i tego się trzymam.
Spotkała mnie jednak przykra niespodzianka. Zeszłam do piwnicy po Magnusa, a tam kapeć w tylnym kole.
Gdyby to było przednie, nie byłoby problemu, akurat w piwnicy stoi jedno zapasowe, no ale to był tył z v- ką.
No więc szybko do domu, szybkie smarowanie łańcucha w Kateemku i dopompowywanie kółek i w drogę.
Warunki rzeczywiście były ciężkie. Niezbyt ciepło, jakieś 4 stopnie i zimny porywisty wiatr. Tak mocny, że po prostu droga do Żabna, płaska i prosta zazwyczaj , zamieniła się w 18 kilometrowy podjazd.
Musiałam miejscami zrzucać na średnią tarczę , bo nie dawałam rady.
Kolega chciał zrobić krótką trasę ( ze względu na warunki atmosferyczne), momentami padał śnieg, ale w końcu zgodził się na Żabno.
Myślę, że to był dobry trening siłowy.
Pomyślałam sobie dzisiaj, że z roku na rok jestem coraz starsza, a jednak mój organizm jest mocniejszy. Kiedyś po takiej wyprawie jak wczoraj, cieżko byłoby mi się podnieść z łóżka na drugi dzień, a teraz pojechałam na trening.
Cieszę się, ze się zmobilizowałam.
Słyszałam dzisiaj w radiu rozmowę z jakims teatralnym reżyserem, pasjonatem roweru. Powiedział:
„ Każdy rowerzysta jest lekko uśmiechnięty”
( no tu bym polemizowała, bo z pewnością jak jadę jakis morderczy podjazd daleko mi do uśmiechu).
Ale chyba wiem o co mu chodziło.
Wczoraj powiedziałam do Mirka:
„ludzie się w tych górach ładniej uśmiechają”
Bo tak jest. Tak góry działają. Zresztą ja też zauważyłam, że tak mam. Uśmiecham się najpiękniej jak potrafię i to takie miłe, kiedy widzę odwzajemniony uśmiech.
A dzisiaj, dzisiaj nie mogę powrócić do rzeczywistości… Emocje.
W nocy obudziłam się o 1.45 i do 3.00 wałęsałam się po domu.
Miałam dzisiaj spać do oporu, obudziłam się o 7.00.
Tatry zawładnęły mną bez reszty. Nie potrafię już bez nich żyć. Po prostu nie potrafię i myślę: gdzie jest moje miejsce? Tutaj czy tam?
Ale co ja tu będę pisać, oddam głos poetce:
Na wysokich szczytach, wokół nas, przejrzystość dali,
chłód wichrów, które zapomniały miast.
Nie ujrzymy w noc świateł, gdy w chatach sie palą,
lecz dojdzie nas wołanie najdalszych gwiazd.
Będziemy je nieść z sobą ścieżkami wśród głazów,
nie przez równiny zielone.
Nie chcemy schodzić z wyniosłych skal,
ani tęsknić za swoją oazą
za domem...
Przez sen kiedyś w lesie pod namiotem
ktoś głośno łkal. Dlaczego? pytać nie trzeba,
bo jeśli z własnej woli daleko odszedł,
nie dla niego doliny i równin ziemia.
Razem z nami wędrują obłoki,
białe skrzydła wysoko unoszą;
czasem jeno pod nasze stopy upadają
zieleń łąk płosząc.
Wówczas oczy otwieramy śmiało
i radujemy się ciszą zawsze jednakich złudzeń:
wydaje się nam przez chwilę, ze serce w piersiach nieczułe sie stało
na szczęście-
bo powracać nie chcemy do ludzi





Gdzie to pani jedzie w taką bidę?
Usmiechnęlam się.
- Chce się pani? Ja to w taką pogodę mogę co najwyżej przez okno popatrzeć.
Chciało się.
Chciało się przede wszystkim dlatego, że nieuchronnie zbliża się pierwszy maraton, a ja mam przejechane tyle co kot napłakał.
Obiecałam sobie, ze musze nadrobić stracony w ub tygodniu przez to kolano czas.
Obiecałam sobie, ze biorę się ostro do roboty i tego się trzymam.
Spotkała mnie jednak przykra niespodzianka. Zeszłam do piwnicy po Magnusa, a tam kapeć w tylnym kole.
Gdyby to było przednie, nie byłoby problemu, akurat w piwnicy stoi jedno zapasowe, no ale to był tył z v- ką.
No więc szybko do domu, szybkie smarowanie łańcucha w Kateemku i dopompowywanie kółek i w drogę.
Warunki rzeczywiście były ciężkie. Niezbyt ciepło, jakieś 4 stopnie i zimny porywisty wiatr. Tak mocny, że po prostu droga do Żabna, płaska i prosta zazwyczaj , zamieniła się w 18 kilometrowy podjazd.
Musiałam miejscami zrzucać na średnią tarczę , bo nie dawałam rady.
Kolega chciał zrobić krótką trasę ( ze względu na warunki atmosferyczne), momentami padał śnieg, ale w końcu zgodził się na Żabno.
Myślę, że to był dobry trening siłowy.
Pomyślałam sobie dzisiaj, że z roku na rok jestem coraz starsza, a jednak mój organizm jest mocniejszy. Kiedyś po takiej wyprawie jak wczoraj, cieżko byłoby mi się podnieść z łóżka na drugi dzień, a teraz pojechałam na trening.
Cieszę się, ze się zmobilizowałam.
Słyszałam dzisiaj w radiu rozmowę z jakims teatralnym reżyserem, pasjonatem roweru. Powiedział:
„ Każdy rowerzysta jest lekko uśmiechnięty”
( no tu bym polemizowała, bo z pewnością jak jadę jakis morderczy podjazd daleko mi do uśmiechu).
Ale chyba wiem o co mu chodziło.
Wczoraj powiedziałam do Mirka:
„ludzie się w tych górach ładniej uśmiechają”
Bo tak jest. Tak góry działają. Zresztą ja też zauważyłam, że tak mam. Uśmiecham się najpiękniej jak potrafię i to takie miłe, kiedy widzę odwzajemniony uśmiech.
A dzisiaj, dzisiaj nie mogę powrócić do rzeczywistości… Emocje.
W nocy obudziłam się o 1.45 i do 3.00 wałęsałam się po domu.
Miałam dzisiaj spać do oporu, obudziłam się o 7.00.
Tatry zawładnęły mną bez reszty. Nie potrafię już bez nich żyć. Po prostu nie potrafię i myślę: gdzie jest moje miejsce? Tutaj czy tam?
Ale co ja tu będę pisać, oddam głos poetce:
Na wysokich szczytach, wokół nas, przejrzystość dali,
chłód wichrów, które zapomniały miast.
Nie ujrzymy w noc świateł, gdy w chatach sie palą,
lecz dojdzie nas wołanie najdalszych gwiazd.
Będziemy je nieść z sobą ścieżkami wśród głazów,
nie przez równiny zielone.
Nie chcemy schodzić z wyniosłych skal,
ani tęsknić za swoją oazą
za domem...
Przez sen kiedyś w lesie pod namiotem
ktoś głośno łkal. Dlaczego? pytać nie trzeba,
bo jeśli z własnej woli daleko odszedł,
nie dla niego doliny i równin ziemia.
Razem z nami wędrują obłoki,
białe skrzydła wysoko unoszą;
czasem jeno pod nasze stopy upadają
zieleń łąk płosząc.
Wówczas oczy otwieramy śmiało
i radujemy się ciszą zawsze jednakich złudzeń:
wydaje się nam przez chwilę, ze serce w piersiach nieczułe sie stało
na szczęście-
bo powracać nie chcemy do ludzi

Babia Góra widziana z Koziego Wierchu© lemuriza1972

Kozi Wierch© lemuriza1972

Wczłapuję się© lemuriza1972

Z Adamem na Kozim© lemuriza1972

W górę bez wytchnienia© lemuriza1972

Widok z Koziego© lemuriza1972
- DST 40.00km
- Czas 01:47
- VAVG 22.43km/h
- VMAX 33.00km/h
- Temperatura 4.0°C
- HRmax 170 ( 90%)
- HRavg 156 ( 82%)
- Kalorie 821kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 5 marca 2011
Szczęście na 2291 m npm czyli w poszukiwaniu kaszy na Kozim Wierchu ( tytuł dla wtajemniczonych)
Zaczęłam od tej króciutkiej piosenki, mojego ulubionego IB ( ulubionego za optymizm w piosenkach, piekne słowa i tę muzykę, no i tego magnetycznego Gutka).
Tak się czułam własnie dzisiaj stojąc na szczycie Koziego Wierchu.
„Zapatrzeć się, zasłuchać się….
A oprócz tego chleb
I łyk herbaty do popicia
Czego tu więcej chcieć od życia?”
Patrzyłam , sluchałam, nalałam sobie herbatki z termosu i czułam pełną ekstazę , jakiej niewiele rzeczy na świecie jest w stanie dostarczyć.
Pisałam już , jeden mój kolega napisał mi: to jest lepsze niż seks..
Teza ryzykowna, ale do dyskusji:)
Dzisiaj pewnie będzie ogromnie długooooooo…… ale nie mogę inaczej, bo szczęscie we mnie buzuje, pod powiekami takie obrazy, ze na próżno szukać ich w książkach, tv…
Ani telewizja , ani fotografie nie oddadzą przecież tego co widzi się tuż przed sobą….
Chyba dzisiaj nie zasnę…
Ponad dwa lata temu dostałam od Mirka książkę „ Okrutny szczyt” ( o kobietach na K2). Pomyślałam… eee… nie wiem czy chce to czytać. Co mnie tam obchodzi zdobywanie jakiejś trudnej góry…
Ale zaczęłam czytać i… przepadłam. Kompletnie przepadłam.
Potem przed oczami.. Himalaje i najwyższe szczyty świata. Przed oczami i w marzeniach.
Mirek wtedy napisał mi dedykację:
„Ideały są jak gwiazdy, nie można ich dosięgnąc, ale można się nimi kierować”
Wtedy odnosiłam to bardziej do moich startów w maratonach, teraz wiem… to trzeba było od razu odnieść do całego życia.
Zaczęło się czytanie o górach i zaczęły się marzenia.
Tak sobie stopniowo.. no bo jak to? Ja? Nielubiąca zimy, z uszkodzonym kolanem… Przecież ja mogę tylko pomarzyć, poczytać, nic więcej.
„ Granice leżą w naszych głowach” to kolejny cytat wpisany w książce, którą dostałam od Mirka.
I słowo stało się ciałem.
Jest 2011, minęło niespełna 3 lata, a ja sobie zaliczam kolejną wyprawę w zimie w Tatrach, ocieram się o Orlą Perć…
Niemozliwe staje się możliwe.
Ide do góry, chociaż każdy lekarz powiedziałby pewnie: ona nie da rady!!!
Projekt dzisiejszej wyprawy pojawił się w głowach Mirka oraz Adama i Krysi niemalże równocześnie ( niestety w ostatniej chwili z wyprawy wypadła Krysia z powodów rodzinnych). Miała to być wspólna wyprawa z Rowerowaniem, ale chłopaki jednak chyba trochę „zdygali”. Przestraszyli się Tatr Wysokich i poszli w Zachodnie. My pozstaliśmy przy swoim. Mielismy jednak kontakt telefoniczny. Adam na bieżąco zdawał nam relację gdzie są.
Tak więc skład 3 osobowy.
Mirek i Adam wiadomo mocarze – ja odstająca, ale czekali na mnie na szczęście ( czasem…)
Kiedy dojeżdzalismy na miejsce już było wiadomo, że sprzyja nam fortuna. Słonce pięknie wschodziło, panorama Tatr wzbudzała zachwyt.
Adam powiedział: Iza, już rozumiesz dlaczego góry zaczynają się w Tatrach?
„ Tak, rozumiem” – powiedziałam.
Kiedyś jadąc na maraton , rozmawialiśmy o górach.
Adam powiedział, ze dla niego góry to dopiero Tatry. Wszystko inne to namiastka.
I ja teraz go rozumiem.
Płonę do Tatr miłością wielką, na razie odwzajemnioną, bo nic mi Tatry nie uczyniły i przyjmują gościnnie, chociaż czasem pogrożą palcem. Jak dzisiaj….
Zaczęliśmy od wejścia do Morskiego Oka, a potem skręt w górę na szlak do 5 stawów. Tam już jest odrobinę stromo i czuje się, że się podchodzi pod górę.
Chłopaki w pewnym momencie zostawili mnie w lesie… Pognali w górę, a ja zostałam sama, ale pomyślałam: niech idą.. dam radę… muszę iść swoim tempem. Mirek narzucił tempo niesmowite, Adam starał się dotrzymać mu kroku, a ja… samotność długodystansowca…
Miałam dzisiaj cel: trening mentalny czyli oddalanie złych myśli pt : po co ci to kobieto? Co ty tu robisz?
Wyszło mi znakomicie, bo okazało się , że wcale mysli nie musiałam oddaląć. Ich po prostu nie było!
Mirek zapytał w którymś momencie ( kiedy podchodzilismy pod górę)
- co już jest : „ po co ci to kobieto?”
Ja: coś Ty nie! Jeszcze nie!
I szłam i szłam dzielnie do góry.
Zaczęło się podejście pod Dolinę. Nasz słynny trawers z poprzedniego wyjścia.
Uważnie, każdy krok… i te widoki…. Tego się nie da opisać słowami.
Mirek znowu pyta:
( o mój etap myslenia)
- Już?
- Nie! Jeszcze nie ten etap.
Idę.
Pod schroniskiem w Pięciu , jesteśmy dosyć szybko. 1 h 50 min ( od parkingu u wejścia do TPN). To myslę dobry czas jak na zimę. Gdyby chłopaki nie musieli czekać na mnie, zrobilby to pewnie o pół godziny szybciej, a Mirek to pewnie nawet by wybiegł.
Króciutko zatrzymujemy się pod schroniskiem.
Piję herbatę, przegryzam wafla. Idziemy.
Jest cudownie. Słonce grzeje niesamowicie, Tatry jak na dłoni.
Patrzę w pewnym momencie na niebo. Przesuwam po nim wzrokiem, a ono.. ma rózne odcienie błekitu… od niemalże granatu do błękitu najbardziej niebieskiego z niebieskich. Coś niesamowitego. Nie widziałam jeszcze czegoś takiego.
I oto stajemy u stóp Koziego. Szczyt wydaje się blisko, ale ja wiem, ze to tylko złudzenie. Już to wiem.
Nie zakładamy raków, bo chlopaki twierdzą, ze jeszcze nie trzeba.
Rozpoczynamy wspinaczkę. Dla mnie bardzo mozolną. Idę swoim tempem, wydaje mi się, że ślimaczym ( ale kiedy widzę obok idących żlebem dwóch panów, to stwierdzam, ze ze mną nie jest tak źle, potem dowiaduje się ze oni wyszli na Kozi chyba jakąś godzine przed nami, na szczyt dotarli chwile po nas).
Idę. Nie ma złych mysli.
Myślę: to jest trening mentalny. Nie narzekaj, nie narzucaj sobie ograniczeń, dasz radę. Pomyśl Justyna Kowalczyk własnie morduje się na 30 km na nartach. Ty też możesz dać z siebie wszystko.
No to idę. Mijam jakiegoś pana ( yes, yes,yes to jest radość, no nie w sensie że Pani spotyka Pana, tylko, ze Pani mija Pana pod górę).
Chłopaki daleko przede mną, co jakiś czas czekają na mnie.
Jest coraz ciężej, coraz stromiej i coraz ciężej podnosi się nogi.
Potem mam wrażenie, ze nogi są jak z ołowiu, każdy następny krok do góry to ból … Ale idę i powtarzam sobie:
Maszeruj albo giń!
To są Tatry zimą, tu nie ma miejsca dla słabych psychicznie.
No to idę.
Co jakiś czas noga mi zostaje w sniegu i muszę się szarpać , żeby góry mi ją oddały
Mirek się śmieje: co urwało Ci nogę?
Coraz stromiej i stromiej.
Kiedy mam już wrażenie, ze jest blisko za następną skałą, widzę znowu drogę do góry.
Idę.
Trudny moment.. walczę z sobą, jest ogromnie stromy kawałek i wtedy dzwoni telefon.
Andzelika.
- czesc Izunia, co słychać? Jesteś w Tatrach?
Śmieje się głosno, bo ona już nawet nie pyta : co robisz?, tylko od razu „ jesteś w Tatrach?”
Sobota – Iza w Tatrach:) Fajne.
Jest już tak stromo, ze momentami prawie się wczołguję. To już chyba druga godzina tego podjeścia. Nigdy nie robiłam tak długiego, stromego podejścia.
A my bez raków…
Jest jakiś moment, ze Mirek stwierdza:
Dalej bez raków nie damy rady..
Ja: Mirek.. ale tu jest tak stromo, że nie ma ich jak ubrać…
Spróbujmy jeszcze bez…
Mirek w koncu znajduję jakąś drogę gdzie śnieg jest „lepszy”
Idziemy.
W koncu wdrapujemy się na ten Kozi Wierch i mam ochotę z radości wyrzucić ręce w górę, wraz z kijkami, jak Kowalczyk na mecie.
Widoki z Koziego .. przecudne.
Piję herabtę. Zakładamy raki i w dół.
Mirek się smieje , ze zdobywamy szczyt w stylu alpejskim. Szybko, bez przystanków właściwie, podczas gdy ci idący obok nas chyba stosują styl oblężniczy. Długo jeszcze siędzą na Kozim.
No to schodzimy.
Wiem, ze teraz zacznie się „zabawa”, ale… „ No risk, no fun”.
Mam jednak respekt do gór, rzecz jasna, więc pożyczam czekan od Adama i schodzę na początku tyłem. Jest bardzo trudno.
Poza tym uczę się zejścia z czekanem.
Adam miał zapewne przy tym mnóstwo zabawy.
Ale o tym zaraz.
Chłopaki dają mi rady, jeden mówi przez drugiego.
Adam mówi: lepiej byłoby ci schodzić z dwoma czekanami…
Ja mówię: co tam dwa czekany, schodzić z dwoma chłopami, tak mi tu gadającymi nad głową, to dopiero wyzwanie.
Schodzę, uważnie ostrożnie, bo jest bardzo stromo w dół. W pewnym momencie zaczepiam rakiem jakoś tak nieszczęśliwe, ze… lecę… w dół.
Ufff…. Na szczęscie udało mi się zatrzymać…
Śmieje się: ale fajnie…
Za chwilę sytuacja się powtarza , ale tym razem przeszywa mnie strach. Nie mogę zahamować, jadę w dół….czuję bezsilność…
Jakoś się udaje zatrzymać.
Adam się smieje i pyta: czemu ty jak lecisz, to nie hamujesz czekanem, tylko podnosisz go do góry?
„ Czemu, czemu? Nie wiem czemu? Może dlatego, ze nie chcę zniszczyć Adamowi czekana?”
Już wiem: następny zakup to czekan. Ułatwia znaczenie schodzenie.
.
Schodzimy. Potem krótki postój w schronisku i zejście traweresem znowu ( oj miałam chwilę strachu, musiałam raki z powrotem zakładać).
A potem sobie idę.. chłopaki znowu mi „odlatują” a ja idę niespiesznie myślę sobie o zyciu, o górach, o tym jak jest pięknie.
Zresztą dużo tego dnia mówiłam o tym jakie życie jest piękne i że w górach.. w górach nic mnie nie obchodzi. Jestem tylko Ja i One.
Trase zrobilismy w ponad 7 godzin, gdyby nie ja, Adam i Mirek pewnie zrobiliby ją w 5 godzin.
Kozi łatwy nie był, ale okazało się, ze się da.
Co chwilę schodząc z Koziego smiałam się i podnosiłam ręce do góry: udało się…
A do tego dostałam smsa od koleżanki, która dzisiaj była w Krakowie i miała mi kupic bilety na koncert Myslovitz ( sms pt że kupiła)
Radośc. To będzie spełnienie kolejnego marzenia.
Aaa… a słonce nas spaliło tak, że wyglądamy jak nomen omen .., raki:)
no i kolana dały radę, nie mówię, ze nie bolały, troche bolały, ale były bardzo dzielne:)
Dla uzupełnienia i podniesienia rangi naszej wyprawy muszę dodac kilka szczegołów:
1) smiało można byłoby potraktować nasz skład jako wyprawę nie do konca sprawnych.
Ja jeszcze z odczuwalnymi skutkami stłuczenia kolana ( i niestety poboloewajacym drugim kolanem), chłopaki kaszlący tak, że miałam wrażenie, że to nie wyprawa na Kozi Wierch a ucieczka z sanatorium dla gruźlików:)
2) chyba byłam tego dnia jedyną kobietą tego dnia na Kozim.
3) to było moje najtrudniejsze wejście/zejście pod względem technicznym
I wiecie co napiszę teraz? Wiecie:)
„ Od zdobycia Everestu wciąż idę dalej. Ktoś zapytałby „ dokąd?” A ja wiem tylko tyle, że dopóki jestem w drodze, wiem, że żyje”
Martyna Wojciechowska
Mam te słowa wciąż w pamięci.
Idę dalej….
( za 2 tygodnie jak pogoda pozwoli, ma być pełnia, nocna wyprawa celująca w wschód
słonca)

Orla Perć© lemuriza1972

Mirek i ja podczas wchodzenia na Kozi Wierch© lemuriza1972

w rakach jak raki© lemuriza1972

Widok z Koziego© lemuriza1972

Tatry© lemuriza1972

2291 metrów szczęscia czyli Iza na Kozim Wierchu© lemuriza1972
- Czas 07:18
- HRmax 172 ( 91%)
- HRavg 154 ( 81%)
- Kalorie 3210kcal
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 3 marca 2011
O moich nowych szpilkach, Tatrach i Adamie Małyszu
to jest piosenka dla Adama Małysza.
Nie wyszedł mu dzisiaj ten konkurs wielka szkoda.
Kiedy powiedział, że konczy karierę tak zwyczajnie popłakałam sobie, bo jakoś trudno mi sobie wyobrazić mój sportowy świat bez Adama Małysza.
Bez tych pozytywnych emocji, tych chwil radości, tego oczekiwania jak skoczy.
Obym się myliła, ale mam wrażenie, ze chyba drugiego takiego sportowca mieć nie będziemy.
Nie chodzi tu tylko o wyniki sportowe, ale WSZYSTKO inne czym wzbudził naszą sympatię, czym rozkochał w sobie tłumy.
Skonczyła się pewna epoka , bez dwóch zdań.
Pamietacie Konukurs Czterech Skoczni? Ten który wygrał?
Bo ja pamietam… jak usłyszałam w radiu ze Adam będzie skakał w parze z Martinem Schmitdem , chyba w trzecim konkursie powiedziałam: no to już sobie poskakał…
A on poskakał tak , ze zadziwił cały świat.
Tyle lat obserwowania jego zmagań, wzlotów i upadków.
Cieszę się, że mogłam być tego świadkiem.
Dziękuję!
Minął tydzień od mojego wypadku. Noga jest już prawie sprawna, ale musiałam zrobić tydzien odpoczynku, bo jednak stłuczenie było bardzo, bardzo solidne.
Ale może i dobrze, bo dzięki temu nadrobiłam zaległosci kinowe.
A dzisiaj, dzisiaj dostałam moje nowe szpilki czyli .. raki.
Napisałam do Krysi, ze mam raki, takie fajne, lekkie.
Napisała mi:
Kobiety to raczej cieszą się z zakupu fajnych lekkich i modnych szpilek, a nie raków.
Odpisałam, ze dla równowagi ( żeby nie było, ze żadna ze mnie kobieta) mam sporą kolekcję butów bynajmniej niesportowych i stale ją powiększam.
A raki cieszą, bardzo cieszą.. są zapowiedzią czegoś nowego w moim zyciu.
Tego co własciwie już się stało, ale skoro już je kupiłam to jak myslicie dlaczego?
Dlatego, że moja przygoda z górami dopiero się zaczyna. Taką mam nadzieję.
W sobotę ruszamy zdobywać Kozi Wierch. To będzie wyzwanie, trzymajcie kciuki, mam nadzieję,że się uda.
Mirek kupił czekan. Ja jeszcze nie mam, ale pomyślimy o tym następnej zimy.
O rany… a jeszcze w wstyczniu po wizycie na Babiej Górze, chociaż zauroczona , nie przypuszczałam, ze będę kupować raki…
Życie to jednak jest cudne prawda?
Potrafi sprawiać niespodzianki.
P.S Trochę dzisiaj poćwiczyłam, ale w sumie niewiele. Musze sie porządnie wyspać, bo w tym tygodniu z racji nietrenowania było wiecej tzw życia towarzyskiego, którego skutkiem jest zbyt mała ilośc snu.

Moje nowe szpilki:)© lemuriza1972
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 24 lutego 2011
Nartki ( 6) i... wypadek:(
To miał być piękny dzień, ale do końca taki nie był.. chociaż chyba trzeba się cieszyć, ze tylko tak to się skonczyło ( ale o tym zaraz).
Biegłam z pracy pędem, żeby zdązyć na finał sprintów. No cóż.. wiadomo, ze Justyna specjalistką od sprintów nie jest, ale w koncu na Igrzyskach zdobyła srebro, więc jakaś tam nadzieja w sercu była.
Niestety rywalki były lepsze dzisiaj. Nie osłabiło to jednak mojego zapału i nie zmieniło postanowienia wyruszenia na nartki.
Przebrałam się więc, narty w dłoń, kijki w dłon i powędrowałam na boczne boisko Unii, zobaczyć co jest grane.
Było tam coś co przypominało ślady nart, ale bardzo nieznacznie. Pomyślałam więc: nie ma rady, trzeba założyć swój ślad i jakoś dać sobie radę. Przebrałam buty, załozyłam narty i do boju.
Oj łatwo nie było.. po prawie dwumiesięcznej przerwie czułam się jakbym narty miała na nogach po raz pierwszy.
Ale nie zmniejszyło to bynajmniej mojej radości, że znowu mam je na nogach.
Robienie śladu to trudna robota, zwłaszcza jak sniegu jest niewiele i tyle nierówności. Narty mi się rozjeżdzały, momentami „dokopywałam” się do trawy, stopy dziwnie bolały, porobiły mi się odciski, ale jakoś tam człapać się dało.
"Człapać " bo bieganiem tego w żadnym razie nazwać nie można.
Zrobiłam sobie ślad – pętelkę taka na oko kilometrową i mozolnie posuwałam się do przodu. Tempo nie było zawrotne, wytrzymałam 10 pętli, bo jakis dziwny odcisk mi się zrobił i ostatnie kółko robiłam już ze sporym bólem.
Ale było fantastycznie tak znowu poruszać się na nartach.
I wróciłabym do domu w pełni szczęscia, gdyby nie to co się wydarzyło tuż przed Komendą Policji na Traugutta:).
Otóż potknełam się na jakiejś nierówności , sznurówką buta zahaczyłam o zaczep na bucie i… nie dało się wyratować. Z impetem wielkim wycięłam malowniczego orła… a narty i kijki poleciały daleko, daleko na jezdnię. Miałam dużo szczęscia bo jechał samochód, ale zdązył zahamować i nie uszkodził ani mnie ani mojego narciarskiego sprzętu. Ja za to wyrżnęłam prawym kolanem o twardą lodową nawierzchnię tak… ze słabo mi się z bólu zrobiło. Chyba dawno nic tak mnie nie bolało..
Spojrzałam na nogę.. wielka dziura na moich nowych biegowych legginsach ( żal) i dziura również na ubranych pod spód nowych termicznych kalesonkach ( żal).
Cóż.. tak to już chyba musi być. Kiedys jak kupiłam sliczne nowe nogawki, to zaraz je uszkodziłam zaliczając mój spektakularny i najgorźniejszy jak do tej pory upadek na zjeździe z Wału.
Ufff.. ledwie dzisiaj doszłam do domu, naprawdę zrobiło mi się słabo z bólu.
Ale nie jest źle, spodnie się zeszyje, nogę polałam wodą utlenioną, a potem posmarowałam kwaśną wodą w żelu i już tak nie boli.
Będę mieć tylko nową malowniczą bliznę, ale.. jedna więcej jedna mniej, jakie to teraz kiedy tych blizn już tyle, ma znaczenie.
I w ten oto sposób zaliczyłam pierwszy w tym sezonie upadek nie wsiadając na rower i to w dodatku prawie na płaskim. To się nazywa talent prawda?
Zawsze mówiłam, że najbardziej niebezpiecznie nie jest wcale na maratonach ale na .. ulicy:)
Biegłam z pracy pędem, żeby zdązyć na finał sprintów. No cóż.. wiadomo, ze Justyna specjalistką od sprintów nie jest, ale w koncu na Igrzyskach zdobyła srebro, więc jakaś tam nadzieja w sercu była.
Niestety rywalki były lepsze dzisiaj. Nie osłabiło to jednak mojego zapału i nie zmieniło postanowienia wyruszenia na nartki.
Przebrałam się więc, narty w dłoń, kijki w dłon i powędrowałam na boczne boisko Unii, zobaczyć co jest grane.
Było tam coś co przypominało ślady nart, ale bardzo nieznacznie. Pomyślałam więc: nie ma rady, trzeba założyć swój ślad i jakoś dać sobie radę. Przebrałam buty, załozyłam narty i do boju.
Oj łatwo nie było.. po prawie dwumiesięcznej przerwie czułam się jakbym narty miała na nogach po raz pierwszy.
Ale nie zmniejszyło to bynajmniej mojej radości, że znowu mam je na nogach.
Robienie śladu to trudna robota, zwłaszcza jak sniegu jest niewiele i tyle nierówności. Narty mi się rozjeżdzały, momentami „dokopywałam” się do trawy, stopy dziwnie bolały, porobiły mi się odciski, ale jakoś tam człapać się dało.
"Człapać " bo bieganiem tego w żadnym razie nazwać nie można.
Zrobiłam sobie ślad – pętelkę taka na oko kilometrową i mozolnie posuwałam się do przodu. Tempo nie było zawrotne, wytrzymałam 10 pętli, bo jakis dziwny odcisk mi się zrobił i ostatnie kółko robiłam już ze sporym bólem.
Ale było fantastycznie tak znowu poruszać się na nartach.
I wróciłabym do domu w pełni szczęscia, gdyby nie to co się wydarzyło tuż przed Komendą Policji na Traugutta:).
Otóż potknełam się na jakiejś nierówności , sznurówką buta zahaczyłam o zaczep na bucie i… nie dało się wyratować. Z impetem wielkim wycięłam malowniczego orła… a narty i kijki poleciały daleko, daleko na jezdnię. Miałam dużo szczęscia bo jechał samochód, ale zdązył zahamować i nie uszkodził ani mnie ani mojego narciarskiego sprzętu. Ja za to wyrżnęłam prawym kolanem o twardą lodową nawierzchnię tak… ze słabo mi się z bólu zrobiło. Chyba dawno nic tak mnie nie bolało..
Spojrzałam na nogę.. wielka dziura na moich nowych biegowych legginsach ( żal) i dziura również na ubranych pod spód nowych termicznych kalesonkach ( żal).
Cóż.. tak to już chyba musi być. Kiedys jak kupiłam sliczne nowe nogawki, to zaraz je uszkodziłam zaliczając mój spektakularny i najgorźniejszy jak do tej pory upadek na zjeździe z Wału.
Ufff.. ledwie dzisiaj doszłam do domu, naprawdę zrobiło mi się słabo z bólu.
Ale nie jest źle, spodnie się zeszyje, nogę polałam wodą utlenioną, a potem posmarowałam kwaśną wodą w żelu i już tak nie boli.
Będę mieć tylko nową malowniczą bliznę, ale.. jedna więcej jedna mniej, jakie to teraz kiedy tych blizn już tyle, ma znaczenie.
I w ten oto sposób zaliczyłam pierwszy w tym sezonie upadek nie wsiadając na rower i to w dodatku prawie na płaskim. To się nazywa talent prawda?
Zawsze mówiłam, że najbardziej niebezpiecznie nie jest wcale na maratonach ale na .. ulicy:)
- Czas 01:20
- Temperatura 0.0°C
- HRmax 166 ( 88%)
- HRavg 150 ( 79%)
- Kalorie 600kcal
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 23 lutego 2011
Outdoor bez roweru:(
Takie proste słowa , a tak wiele mówiące prawda?
„Chcę jeździć na moim rowerze!”
Kiedyś słuchałam Queenu namiętnie, ale wtedy to jeszcze te słowa nie miały dla mnie wielkiego znaczenia.
Moje „ bajki” niestety odpoczywają, bo w takiej temperaturze i po takiej sliskiej nawierzchni nie odważę się jeździć.
Ogarnęło mnie też spiningowe lenistwo, a raczej może znużenie…
W ub roku przeżywałam to samo, mniej więcej o tym samym czasie w stosunku do roweru stacjonarnego, na którym pedałowałam w domu.
Byłam dzisiaj zapisana na spinning.. i nie poszłam. Po prostu po tych dniach spędzonych w górach, po tych kilometrach spędzonych na rowerze, ciężko znowu powrócić na spinning. No i mam nadzieję, że może nie będę musiała?
Śnieg pada, więc jest nadzieja na nartki, a jak śnieg stopnieje to bez względu na temperaturę będę jeździć na zewnątrz. MUSZĘ!
Do pierwszego maratonu zostało tak niewiele czasu, że aż.. się boję, że pojadę kompletnie nieprzygotowana. Może nie tyle "kompletnie", bo jednak coś tam robię, ale "niedostatecznie dobrze".
Dzisiaj znowu ubrałam sportowe ciuszki, wzięłam kijki i powędrowałam. Ja wiem.. wiem.. to niewiele da, lepszy byłby spinning… ale odczuwam znużenie lekkie. Potrzebuję przestrzeni, powietrza…
Dzisiaj było troszeczkę cieplej niż wczoraj. Wędrówka pod klasztor w Zb. Górze i z powrotem, tak więc była nawet jedna górka. W miarę dobre tempo. Jakieś na oko z 7 km.
Przy okazji zahaczyłam o tereny Unii i jutro chyba wezmę nartki i spróbuje tam załozyć sobie ślad i trochę pobiegać. Może akurat? Zobaczymy. Już się cieszę... nie wiem co z tego wyjdzie, ale już się cieszę, ze przynajmniej spróbuję. Ostatni raz miałam narty na nogach, przed świętami chyba...
A jutro zaczyna swoją walkę na Mistrzostwach Swiata Justyna i chociaż łatwo jej nie będzie, to ja mocno wierzę, ze da z siebie wszystko.
Niech moc będzie z nią!
a ja? ja...
I want to ride my bicycle….
( no i jeszcze do tego... tęsknię za Tatrami)
- Czas 01:04
- Temperatura 0.0°C
- HRmax 150 ( 79%)
- HRavg 132 ( 70%)
- Kalorie 397kcal
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 22 lutego 2011
Tarnov walking:)
Ogarnęło mnie dzisiaj.. lenistwo.
Byłam bardzo zmęczona po pracy i zdecydowałam, że nie jadę do Q10.
Nie lubię lenistwa, ale czasem naprawdę lepiej jest odpocząć , nic robić cos na siłę.
A kiedy pomyślałam o półgodzinnej jeździe w zimnym autobusie i znowu półgodzinym powrocie w jeszcze bardziej zimnym autobusie.... to zrezygnowałam. Pomyślałam,ze poćwiczę w domu.
Ugotowałam obiad, odpoczęłam, cos tam sobie zrobiłam w domku... ale jak myślałam o domowych ćwiczeniach, to wiedziałam, że wielkiej radości nie przyniosą mi one.
I kombinowałam co by tu zrobić ( sportowo rzecz jasna). Pomyslałam przez chwilę o bieganiu , ale szybko tę myśl porzuciłam, bo moje kolana źle tolerują bieganie.
Poszłam wyrzucić śmieci, dopadł mnie fajny mrozik, śnieg padał i nagle.. Eureka.
Przypomniałam sobie, ze stacjonują u mnie pożyczone od Mirka kijki trekkingowe. Przypomniałam sobie, ze ub zimy często sama wędrowałam, wiec : dlaczego nie?
Decyzja szybka, wskakuje w sportowe ciuszki, kijki do rąk i w drogę.
Po raz pierwszy szłam z kijkami po płaskim. Fajnie. Naprawdę odciąża kolana.
Zimnoooo... ale jest radość.. snieżek pada, pięknie sie mieni...
No to idę. Najpierw przez park, potem obok kościoła, niebieskim rowerowym ( skrótem do ścieżki rowerowej do drogi w kierunku Ostrowa), potem Ostrów i most na Dunajcu i powrót.
Pewnie jakieś 7 km. Szybkim równym tempem, a koncówkę to nawet sobie mocniej przyfiniszowałam, bo raz, ze wyobrazałam sobie koncówkę maratonu, dwa, ze nie byłam do konca bardzo ciepło ubrana i .. zmarzła mi trochę pupa:).
I tym o to sposobem uniknełam nudnych ćwiczen domowych, a dotleniłam się trochę po tym całym dniu siedzenia w papierach.
Czytałam dzisiaj we "Wprost" artykuł o Kubicy ( swoją drogą zmieniło sie to "Wprost" zmieniło bardzo... nie miałam dawno tej gazetki w rękach).
" Syn należał do tych dzieciaków, które nigdy nie mają dośc. Do dzisiaj widzę w nim to nienasycenie" ( ojciec Roberta).
ładne stwierdzenie prawda?
Nienasycenie...
Tylko z takiego nienasycenia i pasji, mogą się rodzić sukcesy.
I koncówka artykułu:
Można zaryzykować stwierdzenie, ze Kubica wróci na tor, a jesli wróci będzie Kubicą, czyli przy odrobinie szczęscia w koncu wejdzie na szczyt"
Też bardzo mocno w to wierzę.
W tym samym "Wprost", fajna rozmowa z Joanną Krauze. Fajna kobieta, podoba mi sie jej sposób myślenia.
" Boi sie pani przyszłości?
Nie, ja zawsze jestem przyszłości ciekawa. Przyszłość to spotkanie z samą sobą, z konsekwencjami własnych wyborów. Ja jestem podekscytowana nawet wizją emerytury"
No...ja przez ostatnie dni obmyslam co by tu zrobić , ze na emeryturze przeprowadzić się np do .. Zakopanego i mieć Tatry na wyciagniecie ręki.
Moze już nie bede miała siły po nich chodzić, ale moze przynajmniej bede je widziec z okna?
Chociaż przy dobrej pogodzie to ja mogłabym je widzieć z ktoregoś z wiezowców w Tarnowie... ale to chyba jednak nie to samo...
Byłam bardzo zmęczona po pracy i zdecydowałam, że nie jadę do Q10.
Nie lubię lenistwa, ale czasem naprawdę lepiej jest odpocząć , nic robić cos na siłę.
A kiedy pomyślałam o półgodzinnej jeździe w zimnym autobusie i znowu półgodzinym powrocie w jeszcze bardziej zimnym autobusie.... to zrezygnowałam. Pomyślałam,ze poćwiczę w domu.
Ugotowałam obiad, odpoczęłam, cos tam sobie zrobiłam w domku... ale jak myślałam o domowych ćwiczeniach, to wiedziałam, że wielkiej radości nie przyniosą mi one.
I kombinowałam co by tu zrobić ( sportowo rzecz jasna). Pomyslałam przez chwilę o bieganiu , ale szybko tę myśl porzuciłam, bo moje kolana źle tolerują bieganie.
Poszłam wyrzucić śmieci, dopadł mnie fajny mrozik, śnieg padał i nagle.. Eureka.
Przypomniałam sobie, ze stacjonują u mnie pożyczone od Mirka kijki trekkingowe. Przypomniałam sobie, ze ub zimy często sama wędrowałam, wiec : dlaczego nie?
Decyzja szybka, wskakuje w sportowe ciuszki, kijki do rąk i w drogę.
Po raz pierwszy szłam z kijkami po płaskim. Fajnie. Naprawdę odciąża kolana.
Zimnoooo... ale jest radość.. snieżek pada, pięknie sie mieni...
No to idę. Najpierw przez park, potem obok kościoła, niebieskim rowerowym ( skrótem do ścieżki rowerowej do drogi w kierunku Ostrowa), potem Ostrów i most na Dunajcu i powrót.
Pewnie jakieś 7 km. Szybkim równym tempem, a koncówkę to nawet sobie mocniej przyfiniszowałam, bo raz, ze wyobrazałam sobie koncówkę maratonu, dwa, ze nie byłam do konca bardzo ciepło ubrana i .. zmarzła mi trochę pupa:).
I tym o to sposobem uniknełam nudnych ćwiczen domowych, a dotleniłam się trochę po tym całym dniu siedzenia w papierach.
Czytałam dzisiaj we "Wprost" artykuł o Kubicy ( swoją drogą zmieniło sie to "Wprost" zmieniło bardzo... nie miałam dawno tej gazetki w rękach).
" Syn należał do tych dzieciaków, które nigdy nie mają dośc. Do dzisiaj widzę w nim to nienasycenie" ( ojciec Roberta).
ładne stwierdzenie prawda?
Nienasycenie...
Tylko z takiego nienasycenia i pasji, mogą się rodzić sukcesy.
I koncówka artykułu:
Można zaryzykować stwierdzenie, ze Kubica wróci na tor, a jesli wróci będzie Kubicą, czyli przy odrobinie szczęscia w koncu wejdzie na szczyt"
Też bardzo mocno w to wierzę.
W tym samym "Wprost", fajna rozmowa z Joanną Krauze. Fajna kobieta, podoba mi sie jej sposób myślenia.
" Boi sie pani przyszłości?
Nie, ja zawsze jestem przyszłości ciekawa. Przyszłość to spotkanie z samą sobą, z konsekwencjami własnych wyborów. Ja jestem podekscytowana nawet wizją emerytury"
No...ja przez ostatnie dni obmyslam co by tu zrobić , ze na emeryturze przeprowadzić się np do .. Zakopanego i mieć Tatry na wyciagniecie ręki.
Moze już nie bede miała siły po nich chodzić, ale moze przynajmniej bede je widziec z okna?
Chociaż przy dobrej pogodzie to ja mogłabym je widzieć z ktoregoś z wiezowców w Tarnowie... ale to chyba jednak nie to samo...
- Czas 01:08
- Temperatura -10.0°C
- HRmax 150 ( 79%)
- HRavg 134 ( 71%)
- Kalorie 426kcal
- Aktywność Jazda na rowerze





