Niedziela, 7 czerwca 2015
Mielec-Tarnów
Upał, asfalt, słońce, plecak i samochody... to nie jest dobre połączenie. Zdecydowanie nie, no ale jakoś trzeba było wrócić do domu.
Początkowe 10 km jechało mi się jednak dobrze, potem upał zaczął mi doskwierać. Ok. 25 km przeżyłam lekki kryzys, ale potem się odbudowałam.
Dziwne.. już w Tarnowie na ścieżce rowerowej na tyle odzyskałam siły, że podjęłam wyzwanie.
Jakiś "ścigant" mi się trafił (cienkie opony). Minęłam go, czym chyba go zdenerwowałam. Za parę chwil dojechał do mnie i wyprzedził. "Siadłam" na koło i pomyślałam, że "zaatakuje" na moście na Białej (jest trochę pod górę).
Zaatakowałam. Nie dał rady.
Nie wiem skąd nagle taki przypływ sił.
Miesiąc temu ledwie dojeżdżałam do domu, po takiej trasie.
Generalnie - zdecydowanie za gorąco.
Niestety na najbliższą niedzielę (maraton w Strzyżowie) prognozy są podobne. Oby się nie sprawdziły. Nie lubię jeździć w upale
- DST 56.00km
- Czas 02:17
- VAVG 24.53km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 5 czerwca 2015
W Mielcu
Upał nie zachęcał do jazdy, ale jednak się wybrałam.
Runda po mieleckim lesie, dodatkowo trochę asfaltu.
Kilka podjazdów na górkę w lesie. Starałam się w lesie jechać mocno, a średnia wyszła taka byle jaka.
No ale ... górkę się wjeżdża na młynku, a podłoże w lesie miejscami piaszczyste, wymaga siły.
Runda po mieleckim lesie, dodatkowo trochę asfaltu.
Kilka podjazdów na górkę w lesie. Starałam się w lesie jechać mocno, a średnia wyszła taka byle jaka.
No ale ... górkę się wjeżdża na młynku, a podłoże w lesie miejscami piaszczyste, wymaga siły.
- DST 36.00km
- Teren 20.00km
- Czas 01:36
- VAVG 22.50km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 4 czerwca 2015
Tarnów-Mielec
Kiedy moje koleżanki i koledzy z GTA szykowali się do pierwszego etapu Trophy (dzisiaj już wiem, że wszyscy zostali finisherami, a i sukcesów dla GTA było sporo), ja wyruszyłam do Mielca.
Hm... to nie był mój dzień. Nie wiem co się stało, ale jechało mi się bardzo źle. Nie dość, że wiatr, to ja jakoś bez chęci.. i zwyczajnie sobie odpuściłam.
Nie chciało mi się walczyć o lepszy czas (a zwykle się staram).
Stąd czas dramatyczny. Dawno tak długo nie jechałam do Mielca.
Hm... to nie był mój dzień. Nie wiem co się stało, ale jechało mi się bardzo źle. Nie dość, że wiatr, to ja jakoś bez chęci.. i zwyczajnie sobie odpuściłam.
Nie chciało mi się walczyć o lepszy czas (a zwykle się staram).
Stąd czas dramatyczny. Dawno tak długo nie jechałam do Mielca.
- DST 56.00km
- Czas 02:30
- VAVG 22.40km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 2 czerwca 2015
Rozjazd
To na początek muszę zdementować dwie plotki.
Pierwsza dotyczy Pani Krystyny – otóż niniejszym oświadczam, że kotlety z kota, który jadł rybę nie były takie złe (zjadło je dwóch Pawłów – Gomola – 3 m w M5 na mega, i Szubert – dojechał do mety). Chyba, że to tylko Pawłom nie szkodzą? :).
Dobra, Pani Krystyna zagroziła mi dzisiaj wypowiedzeniem naszej in spe umowy o prowadzeniu wspólnej działalności gastronomicznej, więc zamilknę:).
Dodam tylko, że ona jest świetną kucharką i kotlety zapewne były pyszne. Następnym razem na pewno spróbuję.
A teraz chciałam zdementować plotkę rozpowszechnianą na FB, a mnie dotyczącą, że jakoby po maratonie w Polańczyku, nie czuję strachu już, nawet przed końcem świata (wiem kto to może te plotki rozpuszczać. Sufa – wstyd i hańba, jak nic:)).
Otóż jest to nieprawda drogi Jacku:). Podczas dzisiejszego rozjazdu zrobionego wraz z Panią Krystyną (o dzień za późno, ale lepiej późno niż wcale), śmiertelnie wystraszył mnie mały kudłaty pies. Nie wiem co byłoby wobec tego, gdybym spotkała na trasie w Polańczyku tego stwora, o którym wspomina Bartek Janowski!!!
Gdyby ktoś nie wierzył w to co napisałam o tej strasznej trasie, to proszę bardzo, tutaj macie realację dwóch czołowych zawodników.
Bartek Janowski:
Pierwsza partia trasy w większości była nie przejezdna. Gdy po godzinie przeprawy, na liczniku widziałem trochę ponad 10 pokonanych kilometrów zacząłem się zastanawiać czy ten maraton na dystansie Giga będzie w ogóle możliwy do ukończenia. To była totalna ekstrema i z takimi warunkami się jeszcze nie spotkałem. Podobnie nie spotkałem się też jeszcze nigdy ze śladami niedźwiedzia a tym razem tak. W dodatku miś spacerował wzdłuż trasy maratonu, odbite łap były wyraźne, więc musiał być gdzieś całkiem niedaleko. Po wybrnięciu z lasu na 20 kilometrze, pod kołami pojawił się fajny szuter, podkręciłem tempo, podjazd był naprawdę dobry niestety po kilkuset metrach okazało się, że pomyliłem drogę wjechałem między zabudowania i tam droga się skończyła. Szkolny błąd, sprawił, że zaliczyłem spadek na 7 pozycję Open. Motywację miałem nadal, tym bardziej, że największe błota były za mną. Zabrałem się za odrabianie strat. Dalsza, część trasy z pętlą Giga, na którą wjechałem, już jako pierwszy bardzo mi się podobała. Pokonałem wszystkie przygody, błoto w lesie mnie nie wchłonęło, misiek nie zjadł, uciekłem przed tubylcami i na mecie mogłem się cieszyć z pierwszego miejsca. Ten wyścig długo będę pamiętał :)
Dominik Grządziel:
Błoto! Nie da się jechać. Zeskakuję z roweru i biegnę. Zapadam się po kostki i łydki w błotnej mazi. Zamiast pięknych błękitnych butów Shimano mam na nogach dwa błotne klocki. Koła prowadzonego roweru oblepiają się błotem tak skutecznie, że po chwili przestają się kręcić. Rower nie daje się pchać, więc próbuję go nieść. Nie jest to łatwe – utopiony w błotnej zupie waży ok. 20 kg! Czuję się bezsilny, chyba w tym momencie mógłbym się rozpłakać… ;) Powyższy opis nie jest niestety wizualizacją koszmarnego snu kolarza górskiego, tylko kroniką rzeczywistych zdarzeń, jakich doświadczyłem w niedzielę na maratonie w Polańczyku… Pierwsze 20 km trasy prowadziło m.w. w połowie właśnie po takiej błotnej rzeźni! Nie powiem – było ciężko i zaczęło mnie nachodzić zwątpienie o sens takiego survivalu, jako że jestem raczej typem zawodnika, który ceni sobie przejezdność tras… ;) Ale, że mężczyźni, a zwłaszcza kolarze, lubią się widzieć w kategorii twardzieli, nie mogłem się poddać i musiałem walczyć dalej! ;) A było z kim i o co się bić…
(jak czytam to co napisał Dominik, to jakbym swoje wspomnienia czytała, no z wyjątkiem ostatniego zdania).
Ale najbardziej podoba mi się krótkie podsumowanie jednego z zawodników na forum CK.
„Maraton łatwizna, nawet rowerem nie trzeba było dużo jeździć :]” No nie trzeba było, to fakt.
Ale, ale...... kto zajął pierwsze miejsce drużynowo w tej edycji? Specjaliści od trudnych zadań – GOMOLA TRANS AIRCO.
Pierwsza dotyczy Pani Krystyny – otóż niniejszym oświadczam, że kotlety z kota, który jadł rybę nie były takie złe (zjadło je dwóch Pawłów – Gomola – 3 m w M5 na mega, i Szubert – dojechał do mety). Chyba, że to tylko Pawłom nie szkodzą? :).
Dobra, Pani Krystyna zagroziła mi dzisiaj wypowiedzeniem naszej in spe umowy o prowadzeniu wspólnej działalności gastronomicznej, więc zamilknę:).
Dodam tylko, że ona jest świetną kucharką i kotlety zapewne były pyszne. Następnym razem na pewno spróbuję.
A teraz chciałam zdementować plotkę rozpowszechnianą na FB, a mnie dotyczącą, że jakoby po maratonie w Polańczyku, nie czuję strachu już, nawet przed końcem świata (wiem kto to może te plotki rozpuszczać. Sufa – wstyd i hańba, jak nic:)).
Otóż jest to nieprawda drogi Jacku:). Podczas dzisiejszego rozjazdu zrobionego wraz z Panią Krystyną (o dzień za późno, ale lepiej późno niż wcale), śmiertelnie wystraszył mnie mały kudłaty pies. Nie wiem co byłoby wobec tego, gdybym spotkała na trasie w Polańczyku tego stwora, o którym wspomina Bartek Janowski!!!
Gdyby ktoś nie wierzył w to co napisałam o tej strasznej trasie, to proszę bardzo, tutaj macie realację dwóch czołowych zawodników.
Bartek Janowski:
Pierwsza partia trasy w większości była nie przejezdna. Gdy po godzinie przeprawy, na liczniku widziałem trochę ponad 10 pokonanych kilometrów zacząłem się zastanawiać czy ten maraton na dystansie Giga będzie w ogóle możliwy do ukończenia. To była totalna ekstrema i z takimi warunkami się jeszcze nie spotkałem. Podobnie nie spotkałem się też jeszcze nigdy ze śladami niedźwiedzia a tym razem tak. W dodatku miś spacerował wzdłuż trasy maratonu, odbite łap były wyraźne, więc musiał być gdzieś całkiem niedaleko. Po wybrnięciu z lasu na 20 kilometrze, pod kołami pojawił się fajny szuter, podkręciłem tempo, podjazd był naprawdę dobry niestety po kilkuset metrach okazało się, że pomyliłem drogę wjechałem między zabudowania i tam droga się skończyła. Szkolny błąd, sprawił, że zaliczyłem spadek na 7 pozycję Open. Motywację miałem nadal, tym bardziej, że największe błota były za mną. Zabrałem się za odrabianie strat. Dalsza, część trasy z pętlą Giga, na którą wjechałem, już jako pierwszy bardzo mi się podobała. Pokonałem wszystkie przygody, błoto w lesie mnie nie wchłonęło, misiek nie zjadł, uciekłem przed tubylcami i na mecie mogłem się cieszyć z pierwszego miejsca. Ten wyścig długo będę pamiętał :)
Dominik Grządziel:
Błoto! Nie da się jechać. Zeskakuję z roweru i biegnę. Zapadam się po kostki i łydki w błotnej mazi. Zamiast pięknych błękitnych butów Shimano mam na nogach dwa błotne klocki. Koła prowadzonego roweru oblepiają się błotem tak skutecznie, że po chwili przestają się kręcić. Rower nie daje się pchać, więc próbuję go nieść. Nie jest to łatwe – utopiony w błotnej zupie waży ok. 20 kg! Czuję się bezsilny, chyba w tym momencie mógłbym się rozpłakać… ;) Powyższy opis nie jest niestety wizualizacją koszmarnego snu kolarza górskiego, tylko kroniką rzeczywistych zdarzeń, jakich doświadczyłem w niedzielę na maratonie w Polańczyku… Pierwsze 20 km trasy prowadziło m.w. w połowie właśnie po takiej błotnej rzeźni! Nie powiem – było ciężko i zaczęło mnie nachodzić zwątpienie o sens takiego survivalu, jako że jestem raczej typem zawodnika, który ceni sobie przejezdność tras… ;) Ale, że mężczyźni, a zwłaszcza kolarze, lubią się widzieć w kategorii twardzieli, nie mogłem się poddać i musiałem walczyć dalej! ;) A było z kim i o co się bić…
(jak czytam to co napisał Dominik, to jakbym swoje wspomnienia czytała, no z wyjątkiem ostatniego zdania).
Ale najbardziej podoba mi się krótkie podsumowanie jednego z zawodników na forum CK.
„Maraton łatwizna, nawet rowerem nie trzeba było dużo jeździć :]” No nie trzeba było, to fakt.
Ale, ale...... kto zajął pierwsze miejsce drużynowo w tej edycji? Specjaliści od trudnych zadań – GOMOLA TRANS AIRCO.
- DST 37.00km
- Teren 18.00km
- Czas 01:45
- VAVG 21.14km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 31 maja 2015
Maraton w Polańczyku - relacja
Maraton nr 57 Cyklokarpaty Polańczyk
Kat.K4 miejsce 3/4
Kobiety open 3/6
Open 117/130
Czas: 5 h 47 min
Km:54 Przewyższenie:1600 m
Rower Mirona przed maratonem © Iza
Rower Mirona po maratonie © Iza
Miron na mecie © Iza
Z Panią Krystyną po maratonie © Iza
I jeszcze raz z Panią Krystyną © Iza
A tutaj jest filmik z dystansu hobby. Jakieś nikłe wyobrażenie o trasie daje, chociaż tutaj są głównie fragmenty, gdzie na ogół dało się jechać. k
Kat.K4 miejsce 3/4
Kobiety open 3/6
Open 117/130
Czas: 5 h 47 min
Km:54 Przewyższenie:1600 m
Rower Mirona przed maratonem © Iza
Rower Mirona po maratonie © Iza
Mój rower wyglądał dokładnie tak samo. Płakać się chciało. Na razie wiem, że na pewno muszę wymienić klocki w tylnym hamulcu. Czy coś jeszcze? To się okaże.
Na początek napiszę, że jestem bardzo dumna z mojej drużyny czyli GOMOLA TRANS AIRCO. Wszyscy dojechali do mety (a w tych warunkach to jest COŚ). Wynik świetny (o ile nasze obliczenia są właściwie) I miejsce drużynowo było w Polańczyku.
Nie było wstydu i hańby, a była gloria:).
U żródeł sukcesu być może leżą pewne kotlety. Kotlety Pani Krytystyny. Częstowała nimi przed wyścigiem, ale miny częstowanych mówiły same za siebie. Nie zjedli. Może to jest tajemnica tego sukcesu?:) (że nie zjedli).
No dobra, a teraz będzie już bardzo poważnie, bo to był poważny maraton.
Po maratonie w Kluszkowcach, Mirek, mój kolega, napisał mi: teraz będzie już tylko łatwiej.
Nie było. Cyklokarpaty reklamują się hasłem : maratony rowerowe, które dadzą ci satysfakcję.
Nie wiem jak inni, ale ja wielkiej satysfakcji nie czuję (nie tym razem).
Po dojechaniu na metę czułam złość. Wielką złość, że ktoś zdecydował się wpuścić kolarzy w takie” maliny”.
Wiele maratonów przejechałam. Były takie jak Piwniczna 2013 czy Krynica 2010, Karpacz 2014 które doświadczyły mnie mocniej (dłuższa albo równie długa jazda , awarie sprzętu, zimno/błoto, upał/błoto, bardzo trudny technicznie wyścig), ale tutaj…oprócz tego, że było wyjątkowo ciężko , to bez zadowolenia z jazdy. Zero przyjemności z jazdy. Zero przyjemności ze zjeżdżania…Zero przyjemności z podjeżdżania (bo albo niepoodjeżdżane błotne kawałki, albo niekończące się szerokie szutrowe drogi w palącym słońcu).
Jestem przyzwyczajona do chodzenia/podchodzenia na maratonach (tak to jest w górach). W życiu jednak tyle nie szłam, targając za sobą nieprawdopodobnie ciężki, bo oblepiony błotem rower, a to chyba nie o to chodzi w jeździe na rowerze. Zadowolona jestem jedynie z tego, że nie „pękłam”, że jakoś zniosłam to psychicznie, że nie zeszłam z trasy. Bo przetrwać to – ile to kosztowało –wie ten kto przejechał.
Organizator moim zdaniem popełnił zasadniczy błąd – zmieniając trasę (w ub roku po nieciekawej w połowie asfaltowej trasie i krytyce zawodników, zmienił trasę na proporcje myślę : 90% teren, 10 procent asfalt) nie przygotował krótszego wariantu w razie załamania pogody. A padało wiele dni przed wyścigiem i padało podobno do 2 w noc wyścig poprzedzającą.
Takie warianty zawsze miał przygotowane Grzegorz Golonko i to trzeba byłoby przemyśleć na przyszłość, zwłaszcza w takim terenie jak Bieszczady, bo bieszczadzkie błoto to błoto specyficzne, glina właściwie, która oblepia wszystko. Na ogół nieprzejezdna. Gdyby wczoraj dodatkowo spadł deszcz (a takie były prognozy) i np. spadłaby temperatura, nie nadążyłby organizator ze zwożeniem ludzi z trasy. Ma więc Grzesiek Prucnal twardy orzech do zgryzienia na przyszły rok, bo podejrzewam, że po tym co było wczoraj, niewiele osób przy podobnej pogodzie zdecyduje się na jazdę w Polańczyku.
Na tym maratonie wyjątkowo liczyły się: waga roweru i siła do jego noszenia, pchania, wciągania pod górę, umiejętność chodzenia. I cierpliwość do wyciągania co chwilę błota z różnych jego części. Cierpliwości mi nie zabrakło (na szczęście). Chodzę wolno więc niestety… czas przejechania/przejścia jest jaki jest. Długiiiiii……
No i dobre buty liczyły się bardzo, takie które nie zostawały wessane przez błotne kałuże (takie zdarzenia miały miejsce). Moje wytrzymały.
Rower mam stosunkowo ciężki, a sił w porównaniu do panów, zdecydowanie mniej i dlatego w lesie, gdzie był pierwszy błotny fragment z wydzieraniem rowerów z błota, wielu zawodników mnie wyprzedziło. Ja lubię chodzić (zwłaszcza na miasto):), ale z rowerem chodzić nie lubię, a już wczorajsze chodzenie zdecydowanie mi się nie podobało.
Lubię jeździć w błocie, nie panikuję jak go zobaczę, ale to co zastałam wczoraj na trasie to nie była żadna frajda.
Ale do rzeczy. Maraton zaczął się długim podjazdem najpierw asfaltowym, potem trochę szutru i teren. Jechało mi się jako tako, starałam się jechać mocno, więc nogi zabolały. Po wjechaniu w teren początkowo było jeszcze względnie. Wiele fragmentów dało się jechać, a nawet zjeżdżać, chociaż to było już obarczone sporym ryzykiem.
Ale potem zaczęła się „zabawa”. Zanim jednak nastąpiła, wyprzedziła mnie jakaś dziewczyna. Podejrzewałam, że to jest rywalka z mojej kategorii (ale nie znam jej dobrze, mało wyścigów jeździłyśmy razem). Popędziłam więc za nią i postanowiłam postarać się trzymać jej, jak najdłużej dam radę. Ona wyprzedziła dwóch chłopaków, pokręcili głowami. Za chwilę ja ich wyprzedziłam, usłyszałam:
- Ja pierdzielę, widziałeś to.
Ucierpiała męska duma. Dwie kobiety ich wyprzedziły:).
Jechałam długo za nią. Zaczął się szutrowy ostry podjazd. Dojechałam, wyprzedziłam. Wjechałyśmy na asfalt, jechałam z przodu. Potem szuter, ona mnie wyprzedziła. Jechałam za nią. A potem nastąpił wjazd do lasu. Bardzo szybko trzeba było zejść z rowerów, ponieważ błotne podejście do jazdy się nie nadawało. Tam jeszcze miałam siłę szybko iść, wyprzedziłam ją. Z naprzeciwka szedł facet (chyba jej mąż) i powiedział:
- Daj mi kluczyki do auta, nie jadę dalej. Tam jest błoto po kolana.
Pomyślałam: eeee.. przesadza chyba. Nie przesadzał. No i szłyśmy/jechałyśmy sobie mniej więcej obok siebie, do momentu kiedy zaczęło się COŚ czego do końca życia nie zapomnę. Kilkukilometrowy spacer po lesie, z błotem, bajorem, gliną i nie wiadomo czym jeszcze sięgającym do łydek, kolan itd. Rower bardzo szybko przestał mnie słuchać, zapchane wszystko. Koła się nie kręciły. Kiedy zaczęło się jakieś podejście, z przerażeniem stwierdziłam, że waży chyba ze 20 kg, a ja nie jestem w stanie wciągnąć go za sobą na górę (a czasem wyciągnąć z błota, tak zassyało). I tak co chwilę. Targanie roweru z błota, ciągnięcie za sobą pod górę z całej siły (jakie szczęście, że chodziłam w zimie na siłownię:)).
Tam przestałam już myśleć o rywalizacji, tam zastanawiałam się jak to przetrwać, co zrobić żeby ten rower do góry jakoś wciągać. Tam naprawdę chciało mi się płakać. Co 5 metrów (dosłownie), była przerwa i wyciąganie błota spod podkowy, spod tylnego trójkąta, bo koła się nie kręciły. Trudne to jest do opisania i wyobrażenia. Co chwilę nogi zapadały się do połowy łydek w błocie. W pewnym momencie powiedziałam do towarzyszy niedoli:
- Mogli nam powiedzieć, żeby nie brać rowerów i zabrać jakieś wygodne górskie buty.
Sporą część tego fragmentu szłam z chłopakiem z Leska. Mówił, że maraton w Przemyślu to w porównaniu do tego było NIC. I ja mu wierzę, ponieważ w takich okolicznościach przyrody, jeszcze nigdy tyle nie wędrowałam na maratonie (a naprawdę przez 8 sezonów przeżyłam już bardzo wiele) i wydzieranie roweru błotu nigdy nie kosztowało mnie tyle sił.
Wszystko (przerzutki, łańcuch itd.) zalepione tak, że kiedy dzisiaj myłam rower, byłam zdziwiona, że on tam gdzie mogłam jechać, w ogóle jechał (w życiu też nie ubrudziłam się myjąc rower tak jak dzisiaj). Ten błotny syf miał siłę rażenia.
W pewnym momencie jak wyjechaliśmy na asfalt, a to dziadostwo zaczęło odpadać, jakas wielka gula przylepiła mi się do pleców. Pomyślałam (nie bez złości):
- No nie dość, że człowiek zmęczony, to jeszcze z garbem na plecach trzeba jechać…
Po wyjeździe z lasu było trochę fragmentów gdzie dało się jechać. Tam odjechali mi faceci, zostałam sama. Bardzo długi czas jechałam sama – przygnębiające dość. Kiedy więc zobaczyłam na horyzoncie jakiegoś kolarza i w końcu do niego dojechałam, byłam wniebowzięta. Ale on wyraźnie słabł i został z tyłu. Znowu więc jechałam sama.
Kiedy zaczął się długi szutrowy podjazd zobaczyłam kogoś przed sobą. Mozolnie pedałując dojechałam. To była dziewczyna. Na oko sporo młodsza ode mnie. Kiedy zrównałam się z nią, zaczęła mocniej naciskać na pedały. Pomyślałam:
-Dziewczyno, toż to ja walczę tutaj o życie, a ty chcesz się ścigać? Daj spokój…
No ale zaciągnęło jej łańcuch i się zatrzymała. Stanęłam również, zapytałam czy ma smar. Nie miała, dałam jej więc swój, żeby nasmarowała łańcuch. Zapytałam ją czy nie wie kiedy jest bufet. Powiedziała, że na 36 km. Był 32 km. Dramat, bo nie miałam już nic do picia. Nie wiedziałam jeszcze, że bufet okazał się być na 40 km. 8 km bez wody pod górę, przy palącym słońcu. No niefajnie.
Dziewczyna mi odjechała, ale jej już nie goniłam, bo .. niestety znowu poczułam objawy migreny, czyli aura- ciemne plamy przed oczami. Zatrzymałam się, wyjęłam apap i aviomarin (taki sposób na migrenę „sprzedał” mi Tomek). Pomogło. Przeszło w miarę szybko. Jeśli ktoś cierpi na te nieszczęsne migreny, to jest to dobry sposób – cierpi się znacznie krócej. Trzeba tylko w porę zareagować i bardzo szybko zażyć to co wymieniłam powyżej. Myślę, że migrenę mogło spowodować osłabienie, które to przyszło wraz z brakiem wody.
Na 40 km bufet, więc jem, pije i smaruję „wysuszony” już strasznie łańcuch. Panowie na bufecie patrzą na porozrzucane wokół śmieci i mówią:
- O rany trzeba to będzie wszystko posprzątać…
Mówię:
- Uwierzcie, lepiej to posprzątać niż przeżyć to, co dane nam było przeżyć tam w lesie.
- Słyszeliśmy – mówią.
Ktoś pyta ile km do mety. 10 km…
Gdybym wiedziała jakie to kilometry.. to pewnie bym tam płakała, dobrze, że nie wiedziałam. Długiiieeeeee… błotne podejście. Tutaj wyprzedza mnie dwóch facetów (chwalą, jakieś wyrazy szacunku słyszę… no miło chociaż wiem przecież jaki dramatyczny czas będę mieć na mecie). Jadę dalej, jak już da się jechać. Na początku jest spokojnie, trochę szutru, trochę asfaltu, a potem bardzo stromy szutrowy podjazd. Jadę. Wyprzedzam tam moją dziewczynę od smaru. Idzie. Wyraźnie tam opadła z sił. A potem wjazd do lasu i znowu to samo… wędrówka, wędrówka i nierówna walka z błotem. Rozpacz. Kiedy w końcu po prawie 6 godzinach (bez 13 minut) dojeżdżam do mety, czuję wielką złość. Lubię jak jest trudno, lubię wyzwania, przejechałam wiele trudnych maratonów, ale TEN to nie był wyścig MTB.
Nie wiem jak go określić. Wiem, że nie jestem odosobniona w swoich odczuciach. Tak mówiło wiele osób. Oto co napisał na FB Mariusz Królikowski:
„Przyjechałem 4 open i 1 w M4. Przyjechałem to dużo powiedziane. Pierwsze 20 km chodziliśmy w błocie po pas. Coś takiego jeszcze nie widziałem, na maratonie. Po godzinie byliśmy na 11km. Cieszyłem się jak widziałem szuter lub asfalt co na MTB uważam za zło”
Takie właśnie krótkie podsumowanie, tego co krótkie przynajmniej dla mnie nie było.
Nasz Miron (6 open na giga, 4 w kategorii) powiedział po maratonie: - Potrzebuję psychologa… I niech to wystarczy za komentarz.
Nic więcej nie mam do dodania. Chciałabym jak najszybciej o tym zapomnieć. Nie było to fajne doświadczenie, chociaż oczywiście świetnie mieć jest poczucie, że dało się radę na tak wyczerpującej fizycznie i przede wszystkim psychiczne trasie.
Na trasie z Panią Krystyną © Iza
Na początek napiszę, że jestem bardzo dumna z mojej drużyny czyli GOMOLA TRANS AIRCO. Wszyscy dojechali do mety (a w tych warunkach to jest COŚ). Wynik świetny (o ile nasze obliczenia są właściwie) I miejsce drużynowo było w Polańczyku.
Nie było wstydu i hańby, a była gloria:).
U żródeł sukcesu być może leżą pewne kotlety. Kotlety Pani Krytystyny. Częstowała nimi przed wyścigiem, ale miny częstowanych mówiły same za siebie. Nie zjedli. Może to jest tajemnica tego sukcesu?:) (że nie zjedli).
No dobra, a teraz będzie już bardzo poważnie, bo to był poważny maraton.
Po maratonie w Kluszkowcach, Mirek, mój kolega, napisał mi: teraz będzie już tylko łatwiej.
Nie było. Cyklokarpaty reklamują się hasłem : maratony rowerowe, które dadzą ci satysfakcję.
Nie wiem jak inni, ale ja wielkiej satysfakcji nie czuję (nie tym razem).
Po dojechaniu na metę czułam złość. Wielką złość, że ktoś zdecydował się wpuścić kolarzy w takie” maliny”.
Wiele maratonów przejechałam. Były takie jak Piwniczna 2013 czy Krynica 2010, Karpacz 2014 które doświadczyły mnie mocniej (dłuższa albo równie długa jazda , awarie sprzętu, zimno/błoto, upał/błoto, bardzo trudny technicznie wyścig), ale tutaj…oprócz tego, że było wyjątkowo ciężko , to bez zadowolenia z jazdy. Zero przyjemności z jazdy. Zero przyjemności ze zjeżdżania…Zero przyjemności z podjeżdżania (bo albo niepoodjeżdżane błotne kawałki, albo niekończące się szerokie szutrowe drogi w palącym słońcu).
Jestem przyzwyczajona do chodzenia/podchodzenia na maratonach (tak to jest w górach). W życiu jednak tyle nie szłam, targając za sobą nieprawdopodobnie ciężki, bo oblepiony błotem rower, a to chyba nie o to chodzi w jeździe na rowerze. Zadowolona jestem jedynie z tego, że nie „pękłam”, że jakoś zniosłam to psychicznie, że nie zeszłam z trasy. Bo przetrwać to – ile to kosztowało –wie ten kto przejechał.
Organizator moim zdaniem popełnił zasadniczy błąd – zmieniając trasę (w ub roku po nieciekawej w połowie asfaltowej trasie i krytyce zawodników, zmienił trasę na proporcje myślę : 90% teren, 10 procent asfalt) nie przygotował krótszego wariantu w razie załamania pogody. A padało wiele dni przed wyścigiem i padało podobno do 2 w noc wyścig poprzedzającą.
Takie warianty zawsze miał przygotowane Grzegorz Golonko i to trzeba byłoby przemyśleć na przyszłość, zwłaszcza w takim terenie jak Bieszczady, bo bieszczadzkie błoto to błoto specyficzne, glina właściwie, która oblepia wszystko. Na ogół nieprzejezdna. Gdyby wczoraj dodatkowo spadł deszcz (a takie były prognozy) i np. spadłaby temperatura, nie nadążyłby organizator ze zwożeniem ludzi z trasy. Ma więc Grzesiek Prucnal twardy orzech do zgryzienia na przyszły rok, bo podejrzewam, że po tym co było wczoraj, niewiele osób przy podobnej pogodzie zdecyduje się na jazdę w Polańczyku.
Na tym maratonie wyjątkowo liczyły się: waga roweru i siła do jego noszenia, pchania, wciągania pod górę, umiejętność chodzenia. I cierpliwość do wyciągania co chwilę błota z różnych jego części. Cierpliwości mi nie zabrakło (na szczęście). Chodzę wolno więc niestety… czas przejechania/przejścia jest jaki jest. Długiiiiii……
No i dobre buty liczyły się bardzo, takie które nie zostawały wessane przez błotne kałuże (takie zdarzenia miały miejsce). Moje wytrzymały.
Rower mam stosunkowo ciężki, a sił w porównaniu do panów, zdecydowanie mniej i dlatego w lesie, gdzie był pierwszy błotny fragment z wydzieraniem rowerów z błota, wielu zawodników mnie wyprzedziło. Ja lubię chodzić (zwłaszcza na miasto):), ale z rowerem chodzić nie lubię, a już wczorajsze chodzenie zdecydowanie mi się nie podobało.
Lubię jeździć w błocie, nie panikuję jak go zobaczę, ale to co zastałam wczoraj na trasie to nie była żadna frajda.
Ale do rzeczy. Maraton zaczął się długim podjazdem najpierw asfaltowym, potem trochę szutru i teren. Jechało mi się jako tako, starałam się jechać mocno, więc nogi zabolały. Po wjechaniu w teren początkowo było jeszcze względnie. Wiele fragmentów dało się jechać, a nawet zjeżdżać, chociaż to było już obarczone sporym ryzykiem.
Ale potem zaczęła się „zabawa”. Zanim jednak nastąpiła, wyprzedziła mnie jakaś dziewczyna. Podejrzewałam, że to jest rywalka z mojej kategorii (ale nie znam jej dobrze, mało wyścigów jeździłyśmy razem). Popędziłam więc za nią i postanowiłam postarać się trzymać jej, jak najdłużej dam radę. Ona wyprzedziła dwóch chłopaków, pokręcili głowami. Za chwilę ja ich wyprzedziłam, usłyszałam:
- Ja pierdzielę, widziałeś to.
Ucierpiała męska duma. Dwie kobiety ich wyprzedziły:).
Jechałam długo za nią. Zaczął się szutrowy ostry podjazd. Dojechałam, wyprzedziłam. Wjechałyśmy na asfalt, jechałam z przodu. Potem szuter, ona mnie wyprzedziła. Jechałam za nią. A potem nastąpił wjazd do lasu. Bardzo szybko trzeba było zejść z rowerów, ponieważ błotne podejście do jazdy się nie nadawało. Tam jeszcze miałam siłę szybko iść, wyprzedziłam ją. Z naprzeciwka szedł facet (chyba jej mąż) i powiedział:
- Daj mi kluczyki do auta, nie jadę dalej. Tam jest błoto po kolana.
Pomyślałam: eeee.. przesadza chyba. Nie przesadzał. No i szłyśmy/jechałyśmy sobie mniej więcej obok siebie, do momentu kiedy zaczęło się COŚ czego do końca życia nie zapomnę. Kilkukilometrowy spacer po lesie, z błotem, bajorem, gliną i nie wiadomo czym jeszcze sięgającym do łydek, kolan itd. Rower bardzo szybko przestał mnie słuchać, zapchane wszystko. Koła się nie kręciły. Kiedy zaczęło się jakieś podejście, z przerażeniem stwierdziłam, że waży chyba ze 20 kg, a ja nie jestem w stanie wciągnąć go za sobą na górę (a czasem wyciągnąć z błota, tak zassyało). I tak co chwilę. Targanie roweru z błota, ciągnięcie za sobą pod górę z całej siły (jakie szczęście, że chodziłam w zimie na siłownię:)).
Tam przestałam już myśleć o rywalizacji, tam zastanawiałam się jak to przetrwać, co zrobić żeby ten rower do góry jakoś wciągać. Tam naprawdę chciało mi się płakać. Co 5 metrów (dosłownie), była przerwa i wyciąganie błota spod podkowy, spod tylnego trójkąta, bo koła się nie kręciły. Trudne to jest do opisania i wyobrażenia. Co chwilę nogi zapadały się do połowy łydek w błocie. W pewnym momencie powiedziałam do towarzyszy niedoli:
- Mogli nam powiedzieć, żeby nie brać rowerów i zabrać jakieś wygodne górskie buty.
Sporą część tego fragmentu szłam z chłopakiem z Leska. Mówił, że maraton w Przemyślu to w porównaniu do tego było NIC. I ja mu wierzę, ponieważ w takich okolicznościach przyrody, jeszcze nigdy tyle nie wędrowałam na maratonie (a naprawdę przez 8 sezonów przeżyłam już bardzo wiele) i wydzieranie roweru błotu nigdy nie kosztowało mnie tyle sił.
Wszystko (przerzutki, łańcuch itd.) zalepione tak, że kiedy dzisiaj myłam rower, byłam zdziwiona, że on tam gdzie mogłam jechać, w ogóle jechał (w życiu też nie ubrudziłam się myjąc rower tak jak dzisiaj). Ten błotny syf miał siłę rażenia.
W pewnym momencie jak wyjechaliśmy na asfalt, a to dziadostwo zaczęło odpadać, jakas wielka gula przylepiła mi się do pleców. Pomyślałam (nie bez złości):
- No nie dość, że człowiek zmęczony, to jeszcze z garbem na plecach trzeba jechać…
Po wyjeździe z lasu było trochę fragmentów gdzie dało się jechać. Tam odjechali mi faceci, zostałam sama. Bardzo długi czas jechałam sama – przygnębiające dość. Kiedy więc zobaczyłam na horyzoncie jakiegoś kolarza i w końcu do niego dojechałam, byłam wniebowzięta. Ale on wyraźnie słabł i został z tyłu. Znowu więc jechałam sama.
Kiedy zaczął się długi szutrowy podjazd zobaczyłam kogoś przed sobą. Mozolnie pedałując dojechałam. To była dziewczyna. Na oko sporo młodsza ode mnie. Kiedy zrównałam się z nią, zaczęła mocniej naciskać na pedały. Pomyślałam:
-Dziewczyno, toż to ja walczę tutaj o życie, a ty chcesz się ścigać? Daj spokój…
No ale zaciągnęło jej łańcuch i się zatrzymała. Stanęłam również, zapytałam czy ma smar. Nie miała, dałam jej więc swój, żeby nasmarowała łańcuch. Zapytałam ją czy nie wie kiedy jest bufet. Powiedziała, że na 36 km. Był 32 km. Dramat, bo nie miałam już nic do picia. Nie wiedziałam jeszcze, że bufet okazał się być na 40 km. 8 km bez wody pod górę, przy palącym słońcu. No niefajnie.
Dziewczyna mi odjechała, ale jej już nie goniłam, bo .. niestety znowu poczułam objawy migreny, czyli aura- ciemne plamy przed oczami. Zatrzymałam się, wyjęłam apap i aviomarin (taki sposób na migrenę „sprzedał” mi Tomek). Pomogło. Przeszło w miarę szybko. Jeśli ktoś cierpi na te nieszczęsne migreny, to jest to dobry sposób – cierpi się znacznie krócej. Trzeba tylko w porę zareagować i bardzo szybko zażyć to co wymieniłam powyżej. Myślę, że migrenę mogło spowodować osłabienie, które to przyszło wraz z brakiem wody.
Na 40 km bufet, więc jem, pije i smaruję „wysuszony” już strasznie łańcuch. Panowie na bufecie patrzą na porozrzucane wokół śmieci i mówią:
- O rany trzeba to będzie wszystko posprzątać…
Mówię:
- Uwierzcie, lepiej to posprzątać niż przeżyć to, co dane nam było przeżyć tam w lesie.
- Słyszeliśmy – mówią.
Ktoś pyta ile km do mety. 10 km…
Gdybym wiedziała jakie to kilometry.. to pewnie bym tam płakała, dobrze, że nie wiedziałam. Długiiieeeeee… błotne podejście. Tutaj wyprzedza mnie dwóch facetów (chwalą, jakieś wyrazy szacunku słyszę… no miło chociaż wiem przecież jaki dramatyczny czas będę mieć na mecie). Jadę dalej, jak już da się jechać. Na początku jest spokojnie, trochę szutru, trochę asfaltu, a potem bardzo stromy szutrowy podjazd. Jadę. Wyprzedzam tam moją dziewczynę od smaru. Idzie. Wyraźnie tam opadła z sił. A potem wjazd do lasu i znowu to samo… wędrówka, wędrówka i nierówna walka z błotem. Rozpacz. Kiedy w końcu po prawie 6 godzinach (bez 13 minut) dojeżdżam do mety, czuję wielką złość. Lubię jak jest trudno, lubię wyzwania, przejechałam wiele trudnych maratonów, ale TEN to nie był wyścig MTB.
Nie wiem jak go określić. Wiem, że nie jestem odosobniona w swoich odczuciach. Tak mówiło wiele osób. Oto co napisał na FB Mariusz Królikowski:
„Przyjechałem 4 open i 1 w M4. Przyjechałem to dużo powiedziane. Pierwsze 20 km chodziliśmy w błocie po pas. Coś takiego jeszcze nie widziałem, na maratonie. Po godzinie byliśmy na 11km. Cieszyłem się jak widziałem szuter lub asfalt co na MTB uważam za zło”
Takie właśnie krótkie podsumowanie, tego co krótkie przynajmniej dla mnie nie było.
Nasz Miron (6 open na giga, 4 w kategorii) powiedział po maratonie: - Potrzebuję psychologa… I niech to wystarczy za komentarz.
Nic więcej nie mam do dodania. Chciałabym jak najszybciej o tym zapomnieć. Nie było to fajne doświadczenie, chociaż oczywiście świetnie mieć jest poczucie, że dało się radę na tak wyczerpującej fizycznie i przede wszystkim psychiczne trasie.
Miron na mecie © Iza
Z Panią Krystyną po maratonie © Iza
I jeszcze raz z Panią Krystyną © Iza
A tutaj jest filmik z dystansu hobby. Jakieś nikłe wyobrażenie o trasie daje, chociaż tutaj są głównie fragmenty, gdzie na ogół dało się jechać. k
- DST 54.00km
- Teren 45.00km
- Czas 05:47
- VAVG 9.34km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 31 maja 2015
Koszmar a nie maraton
Życie sobie wszystko weryfikuje.
Kluszkowce miały być najcięższym maratonem w Cyklo w tym sezonie.
Nie były.
Dziś to już wiem.
Żegnając się z Andrzejem, powiedziałam, ze nigdy więcej nie będę żartować w ten sposób - że pójdziemy w trupa, że szybko objedziemy, żeby pobiesiadować.
Trupem to jestem i owszem po tym maratonie, trupem zdaje się być mój rower. Kiedy go wnosiłam do domu (jakiii ciężki oblepiony błotem), zastanawiałam się jak byłam w stanie jechać na nim pod górę (tam gdzie jechać się dało).
A przecież to już jest rower gdzie sporo kg błota z niego odpadło, na koncowych fragmentach trasy.
Bo były takie momenty, że wazył ok 20 kg i dosłownie musiałam go ciągnąć (nie podprowadzać), a ciągnąć pod górę, a on się ciągnąć nie bardzo dał, bo koła się nie kręciły. Płakać się chciało.
Tony błota (a właściwie wszech oblepiającej gliny), w których nogi zapadały się po kostki (co tu mówić o jechaniu, kiedy iść momentami było cięzko).
Ogromny sprawdzian dla psychiki, bo powodów do zejścia z trasy była dzisiaj masa. Sama nie wiem jak udało mi się to przetrwać - ale udało się!
Jedynie 6 kobiet na mega skonczyło ten kuriozalny wyścig - więc jestem dumna, że jestem jedną z nich.
Jedna na giga - oczywiście Pani Krystyna - brawo, brawo, brawo!
Drużyna spisała się znakomicie (chyba pierwsze miejsce drużynowo). A nawet jeśli nie pierwsze - to i tak jesteście wielcy kochani.
Wszyscy dojechali do mety, a dzisiaj to naprawde był wyczyn.
Koszmarna, bezsensowna trasa, nie przynosząca żadnej przyjemności z jazdy.
nie wiem kto zdecydował się na wpuszczenie ludzi w coś takiego.
I do tego z zapowiadanego przewyższenia 1300, zrobiło się ponad 1600 m, co robi wielką różnicę.
Padam..
To nie był fajny maraton, zdecydowanie nie.
A o reszcie jutro, dzisiaj już idę spać. Nic dzisiaj już nie zdziałam, ale wszystko co miałam zrobić, zrobiłam dzisiaj na tej trasie. 5 godzin i 47 min jazdy...
Dałam z siebie maksium sił fizycznych i psychicznych. Ja i wszyscy którym udało się dojechać do mety.
Kluszkowce miały być najcięższym maratonem w Cyklo w tym sezonie.
Nie były.
Dziś to już wiem.
Żegnając się z Andrzejem, powiedziałam, ze nigdy więcej nie będę żartować w ten sposób - że pójdziemy w trupa, że szybko objedziemy, żeby pobiesiadować.
Trupem to jestem i owszem po tym maratonie, trupem zdaje się być mój rower. Kiedy go wnosiłam do domu (jakiii ciężki oblepiony błotem), zastanawiałam się jak byłam w stanie jechać na nim pod górę (tam gdzie jechać się dało).
A przecież to już jest rower gdzie sporo kg błota z niego odpadło, na koncowych fragmentach trasy.
Bo były takie momenty, że wazył ok 20 kg i dosłownie musiałam go ciągnąć (nie podprowadzać), a ciągnąć pod górę, a on się ciągnąć nie bardzo dał, bo koła się nie kręciły. Płakać się chciało.
Tony błota (a właściwie wszech oblepiającej gliny), w których nogi zapadały się po kostki (co tu mówić o jechaniu, kiedy iść momentami było cięzko).
Ogromny sprawdzian dla psychiki, bo powodów do zejścia z trasy była dzisiaj masa. Sama nie wiem jak udało mi się to przetrwać - ale udało się!
Jedynie 6 kobiet na mega skonczyło ten kuriozalny wyścig - więc jestem dumna, że jestem jedną z nich.
Jedna na giga - oczywiście Pani Krystyna - brawo, brawo, brawo!
Drużyna spisała się znakomicie (chyba pierwsze miejsce drużynowo). A nawet jeśli nie pierwsze - to i tak jesteście wielcy kochani.
Wszyscy dojechali do mety, a dzisiaj to naprawde był wyczyn.
Koszmarna, bezsensowna trasa, nie przynosząca żadnej przyjemności z jazdy.
nie wiem kto zdecydował się na wpuszczenie ludzi w coś takiego.
I do tego z zapowiadanego przewyższenia 1300, zrobiło się ponad 1600 m, co robi wielką różnicę.
Padam..
To nie był fajny maraton, zdecydowanie nie.
A o reszcie jutro, dzisiaj już idę spać. Nic dzisiaj już nie zdziałam, ale wszystko co miałam zrobić, zrobiłam dzisiaj na tej trasie. 5 godzin i 47 min jazdy...
Dałam z siebie maksium sił fizycznych i psychicznych. Ja i wszyscy którym udało się dojechać do mety.
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 30 maja 2015
Geocaching ciężkowicki
Hm… jeśli jutro pójdzie coś nie tak, to będę miała komu winę przypisać!
Dzisiaj miałam odpoczywać, nogi ułożyć wygodnie do góry, żeby sobie odpoczywały i były gotowe na jutro, ale mój kolega Tomek, fan a nawet fanatyk goecachingu wyciągnął mnie w okolice Ciężkowic na poszukiwania. A że.. jak to ja spokojnie usiedzieć nie mogę i jak coś to daje się wyciągać albo w jakieś rowerowo niebezpieczne okolice, albo ewentualnie np. na miasto, to jako fanka tychże wyjść na miasto pojechałam z Tomkiem m.in. do Skamieniałego Miasta (zawsze to wszak jakieś miasto, no i dużo zielonego tam jest:)).
Tak wygląda winowajca (jakby ktoś nie znał tego fanatyka).Dzisiaj miałam odpoczywać, nogi ułożyć wygodnie do góry, żeby sobie odpoczywały i były gotowe na jutro, ale mój kolega Tomek, fan a nawet fanatyk goecachingu wyciągnął mnie w okolice Ciężkowic na poszukiwania. A że.. jak to ja spokojnie usiedzieć nie mogę i jak coś to daje się wyciągać albo w jakieś rowerowo niebezpieczne okolice, albo ewentualnie np. na miasto, to jako fanka tychże wyjść na miasto pojechałam z Tomkiem m.in. do Skamieniałego Miasta (zawsze to wszak jakieś miasto, no i dużo zielonego tam jest:)).
Winowajca:) © Iza
Poszwędaliśmy się to to to tam. W międzyczasie nawet burza nas dopadła.
Nos mój niestety zbyt "układny" jest i zdjęcie to nie do końca jest takie jakbym chciała:)
(ale charakter za to "pasujący").
Czarownica na tle Czarownicy (tak ta skała się nazywa) © Iza
A takie tam © Iza
W Skamieniałym Mieście © Iza
Ciężkowice w dole © Iza
Coś zielonego się przyplątało (widocznie lubi różowe) © Iza
Powiatowy Giewont © Iza
Tam wszedł Tomek, a potem ja © Iza
Schodzi © Iza
Jeszcze trochę skałek © Iza
a to już cmentarz wojenny w Staszkówce.
No polazł!!! Starszej nie posłuchał…
Polazł!!! © Iza
No i taki to był dzień.
A na jutro wszystko już gotowe. Nogi jak na pro-kolarza (haha) wygolone, maszyna startowa przygotowana czeka i doczekać się nie może.
Jeszcze tylko bardzo wcześnie trzeba wstać ( i niestety przynajmniej druga połowa meczu mnie ominie, bo trzeba iść spać) i … jazda!
Jak to mawia Andrzej: Izunia, idziemy w trupa.
No niewątpliwie. To trzymajcie kciuki. Gomolowe towarzystwo jedzie jutro zawojować Krainę Wilka. Miasta nie będzie, Wyry jutro nie będzie (kto będzie zamykał stawkę na giga?), ale damy radę. Mamy umowę z Andrzejem, że szybko to przejedziemy (czytaj: pójdziemy w trupa), żeby było więcej czasu na biesiadowanie i podziwianie widoków. Tylko Pani Krystyna pojedzie na to swoje giga, to ją część biesiadowania ominie, ale odbijemy sobie na mieście (kiedyś, jakimś).
PS
Ratunku jakieś oberwanie chmury... znowu będzie dużo błota???:)
I like it!
(ale KTM-owi to już mniej).
Może przezyjemy.
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 28 maja 2015
Tarnów-Mielec, Mielec-Tarnów
Na początek… zaproszenie.
O Hance Wójciak pisałam już wiele (bo naprawdę warto). Hanka, oprócz wszystkich przymiotów w postaci pięknego głosu, pięknej osobowości, perlistego śmiechu itd jest osobą bardzo bezpośrednią, kontaktową .
Po którymś z koncertów ośmieliłam się napisać do niej kilka słów (za pomocą FB… tak, tak.. ja niegdyś wróg FB, teraz doceniam jego dobrodziejstwo, bo pozwala mi na kontakty z takimi ciekawymi osobami i dzięki niemu o wielu wydarzeniach się dowiaduje).
Hanka odpisała serdecznie i miło. No i kilka razy sobie „pogadałyśmy”.
Wczoraj gratulowałam jej prezentacji „Matuli” w Teleexspresie i Hanka zaprosiła mnie do słuchania koncertów Kapeli w Radiu Rzeszów (piątek) i Radiu Białystok (niedziela).
Niedziela – nie da rady, będę wracać z Polańczyka. Ale w piątek jak najbardziej.
Więc i Was zachęcam … można słuchać przez internet. Jutro 19.05. Naprawdę warto „zaprzyjaźnić się” z Hanką i muzyką Kapeli.
O Hance Wójciak pisałam już wiele (bo naprawdę warto). Hanka, oprócz wszystkich przymiotów w postaci pięknego głosu, pięknej osobowości, perlistego śmiechu itd jest osobą bardzo bezpośrednią, kontaktową .
Po którymś z koncertów ośmieliłam się napisać do niej kilka słów (za pomocą FB… tak, tak.. ja niegdyś wróg FB, teraz doceniam jego dobrodziejstwo, bo pozwala mi na kontakty z takimi ciekawymi osobami i dzięki niemu o wielu wydarzeniach się dowiaduje).
Hanka odpisała serdecznie i miło. No i kilka razy sobie „pogadałyśmy”.
Wczoraj gratulowałam jej prezentacji „Matuli” w Teleexspresie i Hanka zaprosiła mnie do słuchania koncertów Kapeli w Radiu Rzeszów (piątek) i Radiu Białystok (niedziela).
Niedziela – nie da rady, będę wracać z Polańczyka. Ale w piątek jak najbardziej.
Więc i Was zachęcam … można słuchać przez internet. Jutro 19.05. Naprawdę warto „zaprzyjaźnić się” z Hanką i muzyką Kapeli.
A ja od 4 dni słucham płyty Raz Dwa Trzy (prezent urodzinowy od Pani Krystyny) i słucham i słucham i nasłuchać się nie mogę.
Nadzieja to plan
on ziści się nam
przydarzy się na pewno się zdarzy
więc uwierz za dwóch
ty i twój duch
z nadzieją wam będzie do twarzy
więc uwierz za dwóch ty i twój duch
z nadzieją jest bardziej do twarzy
jutro możemy być szczęśliwi
jutro możemy tacy być
jutro by mogło być w tej chwili gdyby w ogóle mogło być
Tak… nadzieja to mój PLAN. Nadzieja na wiele rzeczy w życiu, bo życie jest nieprzewidywalne i wiele fajnych rzeczy może się w nim przydarzyć. I Wam NADZIEI życzę. Bo przecież.. JUTRO MOŻEMY BYĆ SZCZĘŚLIWI.
A dzisiaj.. dzisiaj musiałam jechać do Mielca. Zdecydowałam się na rower (nie wiem czy to było takie bardzo mądre, bo przecież zawody w niedzielę). Mam jednak nadzieję (tak tak NADZIEJĘ), że uda się zregenerować. Tym bardziej, że jazda chociaż długa, chociaż tradycyjnie w towarzystwie wiatru i milionów TIRÓW i innych samochodów przebiegła dość bezboleśnie. Nie czuję się jakoś specjalnie zmęczona.
A zdecydowałam się na rower, bo po południu połączenia z Tarnowem nie ma i musiałabym wracać... przez Rzeszów.
No, ale żeby nie było tak fajnie.. miałam dzisiaj spotkanie (bliskie) ze Strażą Miejską w Mielcu. Oj, jaki wstyd…:)
Przejechałam przez jedno przejście, będąc na 100% pewna, że wolno mi tam przejechać, bo ścieżka rowerowa to była i wszyscy przejeżdżali.
A nie wolno mi było.
Pan strażnik był bardzo poważny, mnie do śmiechu nie było, bo nie dość, że w oczy zajrzało widmo mandatu, to jeszcze musiałam być u siostry na określoną godzinę i bałam się, że się spóźnię. Ale Pan strażnik.. puścił mnie wolno:). Pouczył tylko. Wrażenie na nim zrobiła rzecz jedna. Zapytał mnie o dane.. adres itd. Podałam, a on na to:
- Ale tam jest Pani zameldowana, a tutaj pani pomieszkuje?
- Nie, mieszkam w Tarnowie.
- To skąd Pani jedzie?
-no z Tarnowa
(wielkie oczy pana strażnika).
- to o której pani wyjechała? (było ciut po 10).
- o 8.
-????? Podziwiam.
I tak zasłużyłam sobie, zwykłą asfaltową jazdą 56 km z Tarnowa do Mielca na podziw Pana strażnika i jedynie pouczenie. Swoją drogą to zabawne jest… Człowiek przejechał tyle trudnych wyścigów.. w górach, z dużym przewyższeniem, w błocie czasem i deszczu.. a tu podziw budzi taki dystans asfaltowy. Ludziom bardziej działa na wyobraźnię taki dystans z miasta x do miasta y. Jeżdżą samochodami to się im wydaje jakimś mistrzostwem świata przejechanie tego rowerem. A to żadne tam mistrzostwo świata.
Jakiś tam maraton, nic im nie mówi. Tego wyobrazić sobie nie mogą. Nie ma się co dziwić. Tego nie da można sobie wyobrazić. Ile to kosztuje sił, samozaparcia, i też umiejętności technicznych czasem.. to ciężko sobie wyobrazić. To trzeba przeżyć po prostu. Kto jechał to wie.
PS Mecz Polska-Rosja w siatkówce. Oglądacie?:)
- DST 113.00km
- Czas 04:41
- VAVG 24.13km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 26 maja 2015
I tak warto żyć...
Gomolątko i Panowie z Raz Dwa Trzy © Iza
Pada i padać nie przestaje. Kiedy tak pada to przypomina się mi piosenka Skubasa „Rain down”.
Pada sobie, pada cały dzień
Koniec nadejść nie wydaje się
Blisko Taki rodzaj nudy wkrada się
Wszystko mam co tylko mógłbym chcieć
Czy wszystko Ktoś odejdzie z kimś
Ogień już zgasł
Przez deszcz
Złość odejdzie z nim
Odmieni nas Przez sen.
No.. Albo „Deszcz w Cisnej” (w Bieszczadach jak dobrze pójdzie będę w niedzielę, na maratonie. Oby więc nie padało).
W wielkim mieście niebo jasne i wiadomo - żyć niełatwo w wielkim mieście...
Bo to widać, nikną ludzie, przy wystawach,
i o cudzie myślą i nareszcie:
nad głowami anioł leci, od tej pory komuś w życiu będzie znacznie lepiej.
Kto nie poznał tych radości,
niech spróbuje znów pokochać kogoś jeszcze prościej.
i ja doczekam kiedyś takiej chwili i nie mogę się nadziwić że ja doczekam tego dnia
I ja doczekam kiedyś takiej chwili i nie mogę się nadziwić, że ja.. doczekam tego dnia…. Czego doczekam?
Może kogoś pokocham prościej, a może doczekam leku na HD?
Nadzieja.
I oto chodzi.
A póki co to to co daje życie chwytam i mocno się tego trzymam i przyjmuje z wdzięcznością na ogół.
Jak się da, dnia każdego.
Kiedy nasz śląski kolega Sufa w ramach relaksu po wieczorze wyborczym zajadał ser Prezydent, które to nadmiernie spożyte kalorie musiał potem spalić i mocno pedałował (na rowerze), my z Panią Krystyną udałyśmy się na miasto (w ramach m.in.relaksu po wieczorze wyborczym, który to wieczór mocno był się przedłużył, a był dodatkowo moim wieczorem urodzinowym).
Nie było to wielkie miasto, bo w wielkim mieście nie mieszkamy (ma to swoje plusy).
Jest to miasto na tyle duże jednak, że czasem przyjeżdża do niego znany zespół i można posłuchać i poprzeżywać dużo. Zanim jednak mogłam przeżywać muzykę zespołu Raz Dwa Trzy, w autobusie linii O wysłuchałam koncertu… disco polo.
Cóż.. w „wielkim” mieście „wielka” muzyka w autobusach czasem się zdarza (nie był to pierwszy raz kiedy mnie taką uraczono).
Ale do rzeczy. To był drugi koncert Raz Dwa Trzy na którym byłam.
Pierwszy, również w Tarnowie, na Rynku w ubiegłym roku, wyjątkowy był piękny w wyjątkowo arktycznych jak miasto zwane Biegunem ciepła, warunkach klimatycznych. Czapka, rękawiczki w maju (bo to chyba ma był). Ale pamiętam nie tylko to zimno, pamiętam przepiękna muzykę i moc wrażeń.
Wczorajszy koncert był inny, bo bez orkiestry symfonicznej, ale nie znaczy, że gorszy. Miejsca w pierwszym rzędzie dają te możliwość, że można obserwować muzyków, a to jest to co ja bardzo lubię robić. Bezwystydnie i nachalnie patrzę więc na emocje na twarzach, na gesty.
I jak ja im zazdroszczę tej pasji łączonej z pracą!!!
Na muzyce znam się średnio, nie mnie ją oceniać, ja mogę mówić o emocjach, które we mnie budzi, a budzi wielkie. Życie bez niej byłoby puste i mało znaczące. Odkąd jeżdżę/chodzę na koncerty doznania są dużo większe.
Kto chodzi/jeździ na koncerty, wie doskonale o czym piszę i czym jest słuchanie muzyki na żywo.
No więc było wiele emocji (to jest muzyka, która bardzo mi pasuje, słowa też bardzo do mnie trafiają).
Tym razem szczególne oko miałam na Pana, który grał na trąbce (czasem też śpiewał), ponieważ tenże Pan zdecydowanie wyróżniał się jeśli chodzi o emocje (te płynące z „uprawiania” muzyki). Bardzo, bardzo pozytywnie Pan się wyróżniał emocjami jak również dużym urokiem osobistym.
Tym bardziej mocno przyjemnie mi było, kiedy dostałam od właśnie tego Pana różę. Więc Pan dostał ode mnie ksywę „Pan od róży” (Pan mam nadzieję się nie obrazi, ponieważ ksywa uważam jest ładna). Było uroczo, było z emocjami…
Gomolątkow rękach Adama Nowaka © Iza
Mogłabym co drugi dzień chodzić na koncerty (co drugi, bo kiedyś trzeba jednak jeździć na rowerze i parę innych rzeczy w życiu porobić:)).
Hm… jakiś czas temu pisałam tutaj o sprawie, która łatwa dla mnie nie jest. O pewnym poczuciu zagrożenia, w którym żyć mi przyszło…
Ale… I TAK WARTO ŻYĆ.
A między innymi dla takich chwil jak wczorajszy koncert się żyje.
Gomolątko i Panowie z Raz Dwa Trzy nr 2 © Iza
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 24 maja 2015
Krótka jazda
Plany były dzisiaj.. dalekosiężne.
Tzn nasza jazda miała sięgać daleko (Jaworz w Beskidzie Wyspowym), ale obudził nas deszcz.
Z wielkich planów wyszła więc krótka jazda po okolicy.
Miało być na czysto i na sucho, a wróciłyśmy ubłocone jak po niejednym maratonie (tak jakoś mokro było w Lesie Radłowskim).
Pieguski z GTA © Iza
Z cyklu „ach jaka piękna jest ojczyzna nasza”. Gdzieś pomiędzy Zakrzowem a Łukanowicami.
Filip Springer miałby o czym pisać.
Taki "cud" architektury © Iza
A to już obrazek z Mościć. Ogrodowe zwierzaki, ale takie w lepszym guście. No i chyba mają wiele lat. Ciekawe kto je postawił, kto wykonał. Może ktoś wie?
Architektura ogrodowa © Iza
W oddali jest również dzik.
Architektura ogrodowa part 2 © Iza
Pieguski z GTA © Iza
Z cyklu „ach jaka piękna jest ojczyzna nasza”. Gdzieś pomiędzy Zakrzowem a Łukanowicami.
Filip Springer miałby o czym pisać.
Taki "cud" architektury © Iza
A to już obrazek z Mościć. Ogrodowe zwierzaki, ale takie w lepszym guście. No i chyba mają wiele lat. Ciekawe kto je postawił, kto wykonał. Może ktoś wie?
Architektura ogrodowa © Iza
W oddali jest również dzik.
Architektura ogrodowa part 2 © Iza
- DST 31.00km
- Teren 10.00km
- Czas 01:24
- VAVG 22.14km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze