Sobota, 23 maja 2015
Zbiory
Aż 5 dni odpoczynku od roweru. Odpoczynku spowodowanego moim poobijaniem, ale przede wszystkim paskudną pogodą.
Gdyby była lepsza, zapewne zdecydowałabym się wcześniej wsiąść na rower.
Dzisiaj już nic nie boli. Wszystko jest ok. A że pogoda jaka jest każdy widzi, próbowałam zaklinać wiosnę i wczoraj zrobiłam sobie wiosnę na parapecie.
Dzisiaj już nic nie boli. Wszystko jest ok. A że pogoda jaka jest każdy widzi, próbowałam zaklinać wiosnę i wczoraj zrobiłam sobie wiosnę na parapecie.
Zaklinanie wiosny © Iza
Dzisiaj pojechałam do lasu, w jedno takie takie miejsce gdzie rosną konwalie, moje ulubione kwiaty. Dostawałam je od Mamy na urodziny. Często.
Pięknie pachną, uwielbiam ten zapach.
Moje ulubione kwiaty © Iza
Poza tym zebrałam trochę pędów sosny. Obawiam się jednak, że za późno, bo te na syrop podobno trzeba zbierać na przełomie kwietnia/maja.
Nie wiem czy te, które zebrałam puszczą sok.
To nic.
Jeśli nie, na przyszły rok będę wiedzieć kiedy i gdzie zbierać (mam kilka miejsc).
Produkcja:) © IzaA na koniec…. Sfotografowany dzisiaj po drodze .
Zielnoświątkowy pies? ©
Iza I przypomniał mi się taki dialog. Zapytał mnie syn koleżanki mojej mamy, nie pamiętam ile miał lat. Może 9 ? W Mielcu odbywał się zjazd Zielonoświątkowców. Zapytał całkiem serio i poważnie.
- Izabela, ale dlaczego oni się tak nazywają. Czy oni się modlą do drzewa?
- DST 36.00km
- Teren 10.00km
- Czas 01:40
- VAVG 21.60km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 22 maja 2015
Sekret O'Brienów
Dzisiaj będzie tekst mocno dla mnie wyjątkowy. Raz jeden jedyny taki tekst się pojawi.
Dzisiaj nie będzie ani o rowerze, ani o gotowaniu.
Będzie o książce. W sumie przecież też często o nich piszę.
Ta, o której będzie dzisiaj jest dla mnie wyjątkowa. Czekałam na nią (bo wiadomość, że jest pisana miałam już od kilku miesięcy).
W książce znajdują się również podziękowania dla męża mojej koleżanki, wspaniałej, mądrej i niesłychanie dzielnej Marianny, który był kimś w rodzaju konsultanta. Więc i z tego powodu książka jest mi bliższa.
Jeśli uważnie czytacie mojego bloga, być może pamiętacie, że wklejałam kiedyś tutaj ten tekst. http://tnij.org/zpk48v7
Pierwszy raz z ważnych powodów postanowiłam opowiedzieć o Chorobie Huntingtona publicznie i tym skąd wzięła się w moim życiu.
Mówienie o tym nie jest łatwe. Ludzie z reguły nic nie wiedzą wiedzą na ten temat, a jeśli nigdy nie widzieli chorego na HD (z ruchami mimowolnymi, chwiejnym chodem, grymasami na twarzy i ogromnie wychudzonym ciałem), to trudno im wytłumaczyć na czym polega okrucieństwo tej choroby. Pierwszy raz opowiedziałam o tym ponieważ chciałam pomóc rowerowemu podróżnikowi, który wyruszył w swoją podróż, żeby „opowiadać” o chorobie, o której tak niewiele wiadomo, dzisiaj opowiem, żeby zachęcić do przeczytania książki.
Dlaczego? Bo zależy mi na tym, żeby jak najwięcej osób dowiedziało się, że istnieje taka choroba. Jeśli się dowiedzą być może komuś tam będzie kiedyś łatwiej. Być może nie będzie brany na ulicy za alkoholika (widziałam kiedyś na przystanku osobę chorą na HD, ja wiedziałam co jej jest, ale widziałam jak na nią patrzono), być może nie będzie wyśmiewany, być może ktoś nie będzie musiał walczyć do upadłego o skierowanie do poradni opieki paliatywnej, tak jak przyszło walczyć mnie i siostrze (bo lekarz uważał, że się mojej mamie „nie należy”, bo nie jest chora na chorobę nowotworową).
Być może po prostu będzie ZROZUMIANY. Być może otrzyma odrobinę wsparcia, może ktoś się do niego uśmiechnie, przytuli, wykona jakiś ludzki gest. To takie ważne!
Być może dzięki temu jego życie będzie łatwiejsze. Być może ktoś wpłaci jakiś datek na prowadzenie badań nad lekiem (o to prosi Lisa Genova w posłowiu do książki).
Dlatego zdecydowałam się o tym napisać tutaj (chociaż nie jest to takie łatwe).
Kiedy moja mama jeszcze wychodziła na zewnątrz, ale już była chora.. nic bardziej nie bolało niż te wścibskie, zdziwione spojrzenia. Inność zawsze budzi ciekawość, ale taka ciekawość, w takich przypadkach , przeszywa człowieka na wylot. Nic bardziej nie denerwowało, niż zdziwienie lekarza neurologa (tak, tak neurologa, który powinien COŚ wiedzieć o tej chorobie), że pacjentka jest taka szczupła…
I można by mnożyć przykłady. Dlatego takie ważne jest przekazywanie INFORMACJI na ten temat.
Lisa Genova pisze o chorobach. Ktoś może powiedzieć, że „żeruje” na nieszczęściach i na tym zarabia pieniądze. Ale to chyba nie tak. Jest neurobiologiem, dr nauk medycznych i wydaje mi się, że ma w sobie sporo empatii.
Nie spodziewajcie się jakiejś wielkiej literatury, to jest literatura popularna (momentami mocno razi mnie język powieści).
Ale Genova pisze o bardzo ważnych sprawach. Dla mnie najważniejszych.
Na podstawie jej książki „Motyl” powstał film „Still Alice”.
Tym razem Genova napisała o chorobie Huntingtona.
To jedna z recenzji książki, którą znalazłam w sieci. http://www.jusssi.pl/2015/05/sekret-obrienow-lisa...
Namawiam do przeczytania jej najnowszej powieści. Bardzo Was namawiam. Namawiam do mówienia znajomym o tej książce.
Mam nadzieję, wielką nadzieję, że przeczytają ją bliskie mi osoby, moi przyjaciele. Że będzie wtedy łatwiej nam się "porozumieć".
To, że się żyje z dużym zagrożeniem, sprawia, że bardzo mocno żyje się TU i TERAZ. Nie da się inaczej. Nie powinno się inaczej.
„Albo jesteś tu i teraz, albo nigdzie” Lisa Genova
Jestem Tu i Teraz. Codziennie. Bardzo mocno. Patrzę na świat… tak jak na to zasługuje. Z zachwytem (I Was tez do tego namawiam).
Bo cokolwiek się nie zdarzy, jest tyle rzeczy, na które można patrzeć z zachwytem i jest tyle momentów dla których warto żyć. Nawet gdyby to miało trwać bardzo krótko.
Dzisiaj nie będzie ani o rowerze, ani o gotowaniu.
Będzie o książce. W sumie przecież też często o nich piszę.
Ta, o której będzie dzisiaj jest dla mnie wyjątkowa. Czekałam na nią (bo wiadomość, że jest pisana miałam już od kilku miesięcy).
W książce znajdują się również podziękowania dla męża mojej koleżanki, wspaniałej, mądrej i niesłychanie dzielnej Marianny, który był kimś w rodzaju konsultanta. Więc i z tego powodu książka jest mi bliższa.
Jeśli uważnie czytacie mojego bloga, być może pamiętacie, że wklejałam kiedyś tutaj ten tekst. http://tnij.org/zpk48v7
Pierwszy raz z ważnych powodów postanowiłam opowiedzieć o Chorobie Huntingtona publicznie i tym skąd wzięła się w moim życiu.
Mówienie o tym nie jest łatwe. Ludzie z reguły nic nie wiedzą wiedzą na ten temat, a jeśli nigdy nie widzieli chorego na HD (z ruchami mimowolnymi, chwiejnym chodem, grymasami na twarzy i ogromnie wychudzonym ciałem), to trudno im wytłumaczyć na czym polega okrucieństwo tej choroby. Pierwszy raz opowiedziałam o tym ponieważ chciałam pomóc rowerowemu podróżnikowi, który wyruszył w swoją podróż, żeby „opowiadać” o chorobie, o której tak niewiele wiadomo, dzisiaj opowiem, żeby zachęcić do przeczytania książki.
Dlaczego? Bo zależy mi na tym, żeby jak najwięcej osób dowiedziało się, że istnieje taka choroba. Jeśli się dowiedzą być może komuś tam będzie kiedyś łatwiej. Być może nie będzie brany na ulicy za alkoholika (widziałam kiedyś na przystanku osobę chorą na HD, ja wiedziałam co jej jest, ale widziałam jak na nią patrzono), być może nie będzie wyśmiewany, być może ktoś nie będzie musiał walczyć do upadłego o skierowanie do poradni opieki paliatywnej, tak jak przyszło walczyć mnie i siostrze (bo lekarz uważał, że się mojej mamie „nie należy”, bo nie jest chora na chorobę nowotworową).
Być może po prostu będzie ZROZUMIANY. Być może otrzyma odrobinę wsparcia, może ktoś się do niego uśmiechnie, przytuli, wykona jakiś ludzki gest. To takie ważne!
Być może dzięki temu jego życie będzie łatwiejsze. Być może ktoś wpłaci jakiś datek na prowadzenie badań nad lekiem (o to prosi Lisa Genova w posłowiu do książki).
Dlatego zdecydowałam się o tym napisać tutaj (chociaż nie jest to takie łatwe).
Kiedy moja mama jeszcze wychodziła na zewnątrz, ale już była chora.. nic bardziej nie bolało niż te wścibskie, zdziwione spojrzenia. Inność zawsze budzi ciekawość, ale taka ciekawość, w takich przypadkach , przeszywa człowieka na wylot. Nic bardziej nie denerwowało, niż zdziwienie lekarza neurologa (tak, tak neurologa, który powinien COŚ wiedzieć o tej chorobie), że pacjentka jest taka szczupła…
I można by mnożyć przykłady. Dlatego takie ważne jest przekazywanie INFORMACJI na ten temat.
Lisa Genova pisze o chorobach. Ktoś może powiedzieć, że „żeruje” na nieszczęściach i na tym zarabia pieniądze. Ale to chyba nie tak. Jest neurobiologiem, dr nauk medycznych i wydaje mi się, że ma w sobie sporo empatii.
Nie spodziewajcie się jakiejś wielkiej literatury, to jest literatura popularna (momentami mocno razi mnie język powieści).
Ale Genova pisze o bardzo ważnych sprawach. Dla mnie najważniejszych.
Na podstawie jej książki „Motyl” powstał film „Still Alice”.
Tym razem Genova napisała o chorobie Huntingtona.
To jedna z recenzji książki, którą znalazłam w sieci. http://www.jusssi.pl/2015/05/sekret-obrienow-lisa...
Namawiam do przeczytania jej najnowszej powieści. Bardzo Was namawiam. Namawiam do mówienia znajomym o tej książce.
Mam nadzieję, wielką nadzieję, że przeczytają ją bliskie mi osoby, moi przyjaciele. Że będzie wtedy łatwiej nam się "porozumieć".
To, że się żyje z dużym zagrożeniem, sprawia, że bardzo mocno żyje się TU i TERAZ. Nie da się inaczej. Nie powinno się inaczej.
„Albo jesteś tu i teraz, albo nigdzie” Lisa Genova
Jestem Tu i Teraz. Codziennie. Bardzo mocno. Patrzę na świat… tak jak na to zasługuje. Z zachwytem (I Was tez do tego namawiam).
Bo cokolwiek się nie zdarzy, jest tyle rzeczy, na które można patrzeć z zachwytem i jest tyle momentów dla których warto żyć. Nawet gdyby to miało trwać bardzo krótko.
Historia to mgła
A jutra nie znamy
I sens tylko ma dziś teraz i tu
Może to tylko złudzenie,
Ale pomaga mi żyć
Każdy nasz gest ma znaczenie,
Ruch głową i słowo, milczenie i my
Może mam tylko nadzieję
Na inny wrażliwy świat
Może jest miejsce gdzie wszystko
Cokolwiek istnieje zostawia swój ślad.
Próbuje znów opisać to co tak lęka się nas
I wciąż jeszcze śpi głęboko w nas
Historia to mgła
A jutro nie ważne
I sens tylko ma dziś teraz i tu
Szczęśliwy ten z nas kto żyje uważnie
Bo dotrze do prawd za granicą słów
Z mamą. Kiedyś © Iza
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 17 maja 2015
Kluszkowce - relacja
Maraton nr 56
Cyklokarpaty Kluszkowce
miejsce kat. 2/3
kobiety open 7/12
open 168/198
Piszę te słowa, dzień po maratonie.
Czuję bardzo mocno i boleśnie każdą część lewej strony ciała. Od kolana (bardzo mocno stłuczone, ciężko się chodzi), po udo, biodro i łopatkę (ta bardzo boli). Musiałam jakieś salta robić, skoro tak mocno stłukłam łopatkę:).
Ból nie pozwolił spać w nocy.
Po co to wszystko piszę? Nie po to żeby się żalić, nie po to aby wzbudzać współczucie. Wszyscy to przecież znacie. Poza tym MTB to mój wybór i takie jest ryzyko wpisane w ten sport. Poobijana mocno byłam wielokrotnie. Jestem przyzwyczajona.
Piszę to, licząc na to, że niektórzy wyciągną wnioski na przyszłość. Że ich wielka chęć rywalizacji nie wyłączy ich zdrowego rozsądku.
Mogło się skończyć znacznie gorzej, mogłam się połamać ja, sprawca wypadku, ktoś jeszcze (ci którzy jechali za mną na szczęście zdążyli wyhamować). Mogliśmy bardzo uszkodzić rowery. Skończyło się na moich bardzo mocnych stłuczeniach (sprawcy wypadku pewnie również), moich podartych spodniach (jeszcze nie oglądałam dokładnie roweru) i złamanym koszyku na bidon. Na szczęście tylko tyle. O całym wydarzeniu – ku przestrodze będzie później.
Maraton w Kluszkowcach zapowiadał się jako najcięższy kondycyjnie w tym sezonie dla mnie. Raczej nie wystartuję w innym cyklu (planowałam nieśmiało dwa maratony w Bikemaratonie, a tam Wisła wydaje mi się jest cięższa kondycyjnie chyba niż Kluszkowce, 2 tys na 40 km i podjazdy dużo bardziej nastromione, takie moje subiektywne odczucie, ale może się mylę. Generalnie to podobne dość do siebie maratony, nawet zjazdy bardzo podobne pod względem nawierzchni i stopnia trudności).
Nie byłam pewna, czy jestem już gotowa na takie przewyższenie (tylko jedna dłuższa trasa przejechana w tym roku).
W dodatku o godz. 19 w sobotę dolewałam mleka do opon i kiedy zakręciłam kołem zaczęło strasznie trzeszczeć. Nerwy (że to piasta). Tomek przyszedł z pomocą, generalnie kazał się nie martwić i zaoferował swoje koło jakby co. Nie była to piasta. Ulga. Rower chyba zastrajkował w odwecie, że dzień wcześniej nazwałam go „starym” (no ale takie są fakty, rocznik 2009). W nocy koszmary jakieś.. lecimy z Panią Krystyną w jakąś przepaść. Nie nastraja to optymistycznie.
No dobra, ale jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć B.
Dojeżdżamy do Kluszkowców (taka miejscowość niedaleko Czorsztyna). Okolica piękna, jezioro Czorsztyńskie, piękny widok na Tatry. Po drodze czarne chmury (budzą uzasadnione obawy).
Spotkania z drużyną (dużo NAS).
Jakieś pół godziny przed startem zaczyna padać i robi się zimno (9 stopni). Miny nam rzedną. Myślę, że może się okazać, że będzie powtórka z Piwnicznej (tym razem mam zapasowe klocki). Ale na szczęście deszcz odpuszcza, zostaje tylko zimno. Ono szybko przestaje być odczuwalne, bo maraton zaczyna się krótkim zjazdem a potem jest dość mocno pod górę (a po jakimś czasie wychodzi nawet słońce, niemniej jednak na zjazdach jest dość chłodno).
Peleton rusza pod górę © Iza
Na początku mięśnie mnie bolą i trochę mnie to martwi. Nie wygląda to dobrze. Pierwszy podjazd jedzie mi się tak sobie. Potem jednak mięśnie się „rozkręcają ”. Wyprzedza mnie Pani Krystyna, ale postanawiam nie odpuszczać i dość długo jadę w niedalekiej odległości za nią. Równo, ładnie jedzie i patrząc na nią, wiem, że będzie dzisiaj dobrze.
Obok mnie jedzie Ania Tkocz. Ją pamiętam z MTB Marathonu. Najpierw jeździła mega, potem przeniosła się na giga. Długo jedziemy razem, czasem zdarza mi się ją wyprzedzać pod górę. Pyta czy jadę długi dystans. Mówię, że nie. Ona mówi: ja długi.
- Wiem – odpowiadam –pamiętam cię. Z dawnych lat.
Uśmiecha się. Jedzie mi się dobrze. Więc jestem pełna optymizmu. Na poboczach niestety „nasi” , Wyra, Tomek Musioł, potem Sufa. Awarie.
Jeden z pechowców - Tomek ©Uśmiecha się. Jedzie mi się dobrze. Więc jestem pełna optymizmu. Na poboczach niestety „nasi” , Wyra, Tomek Musioł, potem Sufa. Awarie.
Jak na górski maraton zdecydowanie za dużo asfaltu na początek. Niby cały czas pod górę, no ale jeśli mamy wyścig MTB to jedynym wyznacznikiem MTB nie powinno być przewyższenie.
No ale ten asfalt i szuter do czasu, potem będą góry i teren. Porządne góry i porządny teren.
Jedzie się dobrze. Czuję, że jest odrobinę lepiej niż w ubiegłym roku. Nie ma strasznego umierania na podjazdach. Nie ma złych myśli. Tu i ówdzie wyprzedzam.
I wszystko jest ok, do ok 15 km. Najbardziej obiektywnie mógłby ocenić sytuację ktoś kto jechał za mną i za zawodnikiem, który chciał mnie wyprzedzić. Ale jedno jest pewne – człowiek ten jechał bardzo szybko – zdecydowanie za szybko, biorąc pod uwagę, że wkoło miał sporo osób, a na drodze masę błota i kamieni. Szybki zjazd, zaczyna się jakaś błotna sekwencja. Szukam optymalnej ścieżki. Jadę jakieś 20 cm od krawędzi drogi. Nagle słyszę lewa wolna (wszystko działo się w przeciągu kilku sekund pewnie). Nawet gdybym zdążyła zjechać, źle by się to skończyło, bo po prawej było takie błoto, że nie sądzę, żeby zjeżdżając zdołała utrzymać równowagę. Ale ja to „lewa wolna” słyszę zdecydowanie za późno, nie miałam czasu na reakcję. Człowiek wjeżdża we mnie, wylatuję z roweru jak z katapulty i wiem, że jeszcze będąc w powietrzu krzyczę: co Ty robisz? Podnosi się raban… ja zbieram się z ziemi, biegnę do roweru.. na szczęście ci co jechali za mną, w porę hamują.
Gość krzyczy na mnie, że to ja zajechałam mu drogę.
No sorry. Kiedy się wyprzedza na zjeździe trzeba mieć pewność, że jest dostatecznie dużo miejsca. Trzeba też przewidywać, że jeśli ktoś jedzie blisko przed tobą szukając dobrego toru jazdy, może go zmienić. Ja niestety nie mam oczu wkoło głowy, ani lusterek i nie wiem, że za mną ktoś gna z prędkością Pendolino. Trzeba też zachować odpowiednią prędkość, taką by był ewentualny czas na jakieś reakcje. Gość jechał bardzo, bardzo szybko. Zbyt szybko jak na taki tłum, który tam był. Krzyknął zdecydowanie za późno. Ktoś mu powiedział: człowieku pędzisz tak szybko…a tutaj jest kobieta.
Jestem na zjazdach uważna, zawsze robię miejsce kiedy mam takie możliwości, przepuszczam szybszych, kiedy sama jadę, wyprzedzam tylko wtedy kiedy wiem, że i dla mnie i dla wyprzedzanego będzie to bezpieczne. To nie jest Olimpiada czy mistrzostwa świata, a skutki upadku w takim sporcie jak MTB mogą być dramatyczne.
Koledzy, koleżanki uważajcie na siebie i innych na zjazdach. To czy dojedziecie do mety minutę wcześniej, naprawdę nie zmieni Waszego życia. Ale poważny upadek – może już je zmienić poważnie.
Wiecie jak to jest.. kilka sekund.. lot w powietrzu.. zderzenie z ziemią. I jeśli tylko da się radę wstać, to wstaje się szybko i ogląda rower. Bo bez niego dalej ani rusz. No to obejrzałam rower, otrzepałam się (z żalem spojrzałam na swoje zniszczone spodnie) i pojechałam dalej. Kolano bolało, udo bolało, ale pomyślałam, że jak się znowu rozkręcę to przejdzie. Tak było. Bólu po jakimś czasie specjalnie nie czułam, chociaż na jakość jazdy pewnie to jakoś wpłynęło. Zanim jednak pozbierałam się psychicznie, to minął jakiś czas, przez chwilę zjeżdżałam bardzo ostrożnie i wszystkiego mi się odechciało. Niestety.. dopadła mnie też migrena. Kiedy zaczęłam mieć przed oczami ciemne plamy, to już wiedziałam, co będzie dalej. Niewidzenie, potem ból głowy, osłabienie. Kiedy przytrafia mi się to COŚ podczas jazdy, chce mi się dosłownie płakać. Akurat wyjechałam w takie miejsce, gdzie piękne było widać ośnieżone szczyty Tatr.
Taka była jazda © Iza
Jedzie się dobrze. Czuję, że jest odrobinę lepiej niż w ubiegłym roku. Nie ma strasznego umierania na podjazdach. Nie ma złych myśli. Tu i ówdzie wyprzedzam.
I wszystko jest ok, do ok 15 km. Najbardziej obiektywnie mógłby ocenić sytuację ktoś kto jechał za mną i za zawodnikiem, który chciał mnie wyprzedzić. Ale jedno jest pewne – człowiek ten jechał bardzo szybko – zdecydowanie za szybko, biorąc pod uwagę, że wkoło miał sporo osób, a na drodze masę błota i kamieni. Szybki zjazd, zaczyna się jakaś błotna sekwencja. Szukam optymalnej ścieżki. Jadę jakieś 20 cm od krawędzi drogi. Nagle słyszę lewa wolna (wszystko działo się w przeciągu kilku sekund pewnie). Nawet gdybym zdążyła zjechać, źle by się to skończyło, bo po prawej było takie błoto, że nie sądzę, żeby zjeżdżając zdołała utrzymać równowagę. Ale ja to „lewa wolna” słyszę zdecydowanie za późno, nie miałam czasu na reakcję. Człowiek wjeżdża we mnie, wylatuję z roweru jak z katapulty i wiem, że jeszcze będąc w powietrzu krzyczę: co Ty robisz? Podnosi się raban… ja zbieram się z ziemi, biegnę do roweru.. na szczęście ci co jechali za mną, w porę hamują.
Gość krzyczy na mnie, że to ja zajechałam mu drogę.
No sorry. Kiedy się wyprzedza na zjeździe trzeba mieć pewność, że jest dostatecznie dużo miejsca. Trzeba też przewidywać, że jeśli ktoś jedzie blisko przed tobą szukając dobrego toru jazdy, może go zmienić. Ja niestety nie mam oczu wkoło głowy, ani lusterek i nie wiem, że za mną ktoś gna z prędkością Pendolino. Trzeba też zachować odpowiednią prędkość, taką by był ewentualny czas na jakieś reakcje. Gość jechał bardzo, bardzo szybko. Zbyt szybko jak na taki tłum, który tam był. Krzyknął zdecydowanie za późno. Ktoś mu powiedział: człowieku pędzisz tak szybko…a tutaj jest kobieta.
Jestem na zjazdach uważna, zawsze robię miejsce kiedy mam takie możliwości, przepuszczam szybszych, kiedy sama jadę, wyprzedzam tylko wtedy kiedy wiem, że i dla mnie i dla wyprzedzanego będzie to bezpieczne. To nie jest Olimpiada czy mistrzostwa świata, a skutki upadku w takim sporcie jak MTB mogą być dramatyczne.
Koledzy, koleżanki uważajcie na siebie i innych na zjazdach. To czy dojedziecie do mety minutę wcześniej, naprawdę nie zmieni Waszego życia. Ale poważny upadek – może już je zmienić poważnie.
Wiecie jak to jest.. kilka sekund.. lot w powietrzu.. zderzenie z ziemią. I jeśli tylko da się radę wstać, to wstaje się szybko i ogląda rower. Bo bez niego dalej ani rusz. No to obejrzałam rower, otrzepałam się (z żalem spojrzałam na swoje zniszczone spodnie) i pojechałam dalej. Kolano bolało, udo bolało, ale pomyślałam, że jak się znowu rozkręcę to przejdzie. Tak było. Bólu po jakimś czasie specjalnie nie czułam, chociaż na jakość jazdy pewnie to jakoś wpłynęło. Zanim jednak pozbierałam się psychicznie, to minął jakiś czas, przez chwilę zjeżdżałam bardzo ostrożnie i wszystkiego mi się odechciało. Niestety.. dopadła mnie też migrena. Kiedy zaczęłam mieć przed oczami ciemne plamy, to już wiedziałam, co będzie dalej. Niewidzenie, potem ból głowy, osłabienie. Kiedy przytrafia mi się to COŚ podczas jazdy, chce mi się dosłownie płakać. Akurat wyjechałam w takie miejsce, gdzie piękne było widać ośnieżone szczyty Tatr.
Niewiele jednak widziałam. Zrobiło mi się bardzo słabo. Siły na chwilę odeszły, ochota i entuzjazm do jazdy też.
Po jakimś czasie pojawił się asfaltowy zjazd. Zjeżdżałam w towarzystwie jakiejś dziewczyny (z którą jechałam dość długi fragment trasy) i mężczyzną. Kiedy byłam już dobre paręnaście metrów w dole, usłyszałam, że jakaś kobieta krzyczy , że jest rozjazd mega/giga. Spostrzegłam, że zjeżdżamy w kierunku mety. Jadący obok człowiek zapytał mnie gdzie ten rozjazd, powiedziałam, że obawiam się, że trzeba wrócić do góry. Byłam wściekła. Plamy przed oczami, ogólne osłabienie, a ja muszę szybko popedałować do góry, żeby nadrobić stracony czas. Dziewczyna jadąca przede mną głośno wyrażała swoją dezaprobatę.
Kiedy zaczęłam się wspinać pod jakąś górę, miałam chwilę słabości. Pomyślałam:
jesteś taka poobijana, nie widzisz dobrze w tej chwili, za chwilę pojawi się ból głowy i duże osłabienie, może lepiej zjechać do mety? Przecież jeszcze 30 km i to tych trudniejszych.
Ale zaraz zganiłam siebie w myślach. Pomyślałam: kiedyś w Piwnicznej było znacznie, znacznie trudniej. Był deszcz, bardzo zimno, mokro, duże przewyższenie i też miałaś migrenę. Wytrzymałaś na trasie 6, 5 godz. Wytrzymasz i teraz.
I pojechałam dalej.
Kiedy pojawił się pierwszy zjazd, miałam duże obawy, bo niewiele widziałam. No i miałam niewielkie kłopoty spowodowane tym niewidzeniem, ale nic się nie stało na szczęście. Zjazdy na tym maratonie były takie jak lubię. Dużo ostrych kamieni, dość szybko można było zjeżdżać. Nie było wielkich trudności technicznych, ale można powiedzieć, że jak na Cyklokarpaty, to były to zjazdy dość wymagające. Gdzieś tam po drodze (jeszcze mnie trzymała aura migrenowa) był dość wymagający podjazd. Goście obok szli, ale mnie się nawet znośnie jechało, pomimo migrenowej aury więc jechałam. Stał tam Lucjan i robił zdjęcia. Powiedział mi: Iza, zaraz będzie na dół.
Podjeżdżam © Iza
Przejeżdżam © Iza
Odjeżdżam © Iza
Podjechałam jeszcze kawałek. Stało dwóch kibiców, powiedzieli do mnie: szacun..
Miło, bo podjazd był dość wymagający.
Gdzieś tam po drodze © Iza
Powoli kończyło mi się picie. Zapytałam jakiegoś zawodnika jadącego obok mnie, kiedy będzie bufet. Powiedział, że powinien już być i że on też czeka bo już samą wodę pije i marzy o izotoniku. Kiedy dojechaliśmy do bufetu, stojące dziewczyny powiedziały: nie ma nic… ale tam u góry chłopaki będą mieć wodę.
Tyle, że do góry było bardzo pod górę i długo pod górę. Na górze rzeczywiście stało dwóch chłopaków, mieli trochę wody, więc wypiłam, dolałam do bidonu i pojechałam. Chyba właśnie gdzieś tam jak pociąg Pendolino minęło mnie pod górę 3 gości z JBG2 (Brzózka, Kowal i ktoś tam jeszcze). Niejednokrotnie mnie giga dublowało, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Zastanawiałam się co ja tutaj robię?
To było chyba gdzieś na 35 km. Wtedy zaczęła się „zabawa”. Wymagające podjazdy (niektóre pokonywałam z buta, bo albo dla mnie były niepoodjeżdżane, albo wiedziałam, że zbyt dużo sił kosztowałaby mnie walka z takim terenem). To był czerwony pieszy szlak. Ale sporo podjechałam. Tam spotkałam się z Jackiem Łysakowskim. Chwilę pogadaliśmy. Potem na jakimś podjeździe nieznacznie odjechałam Jackowi. Zaczął się leśny singiel po korzeniach. Jechałam wolno, ale jechałam. Nagle usłyszałam jak ktoś krzyczy: do przodu Gomola, do przodu. Czy jakoś tak to było. Jechał Miron (na giga). Śledziłam wyprzedzających mnie gigowców, więc wiedziałam, że Miron jedzie wysoko w stawce. Powiedział, że sobie wyprzedzi, więc zatrzymałam się, żeby mu było łatwiej. Jeszcze mu krzyknęłam, że mu łańcuch strasznie świszczy i tyle go widziałam.
Potem zaczął się zjazd. Na tym zjeździe Jacek mnie doszedł (co full to full). Usłyszałam jak mówi: chyba dojedziemy razem. No a potem jeszcze jeden podjazd, nie zdążyłam zrzucić na młynek.. no i z buta.. Jacek też, ale zdecydowanie lepiej szedł i na mecie był jakąś minutę przede mną.
Kiedy dojeżdżałam do mety pamiętałam, że musze zrzucić na młynek bo jest kawałek dziwnego podjazdu po jakichś jakby stopniach. Nie zdążyłam jednak i musiałam zsiąść z roweru, a do tego jak zsiadałam, to rower mi upadł (zmęczenie już dało znać o sobie). I wtedy usłyszałam Tadzia Liszkę jak krzyczy: jedziesz jeszcze, jedziesz, wyprzedź tego faceta. Do mety było jakieś 500m pod górę, a mnie właśnie minął pan z którym tasowaliśmy się bardzo długo na trasie. No to docisnęłam. Pan był twardy, nie dawał się, ale ostatecznie udało mi się wjechać na metę przed nim. Ot co znaczy doping kibiców. No i tak… Poobijana, doświadczona przez los tego dnia, dojechałam szczęśliwa do mety. Szczęśliwa, że się nie poddałam, szczęśliwa, że dosyć dobrze się podjeżdżało i to daje nadzieję na przyszłość. A nadzieja to jest to czego zdecydowanie potrzebuję.
Po prostu nie męczyłam się tak jak w ubiegłym roku. Oby tak było do końca. Mam nadzieję, że to nie jest jednorazowy „wybryk”. To był pechowy maraton dla mojej drużyny (dużo defektów), ale pomimo tego świetny drużynowy wynik (2 miejsce). Krysia objechała giga na 3 miejscu (3 tys przewyższenia na 88 km). Szacunek wielki!
Ja się jest GIGA Zawodniczką to się może liczyć na taki komietet powitalny.
Gdzieś tam po drodze © Iza
Powoli kończyło mi się picie. Zapytałam jakiegoś zawodnika jadącego obok mnie, kiedy będzie bufet. Powiedział, że powinien już być i że on też czeka bo już samą wodę pije i marzy o izotoniku. Kiedy dojechaliśmy do bufetu, stojące dziewczyny powiedziały: nie ma nic… ale tam u góry chłopaki będą mieć wodę.
Tyle, że do góry było bardzo pod górę i długo pod górę. Na górze rzeczywiście stało dwóch chłopaków, mieli trochę wody, więc wypiłam, dolałam do bidonu i pojechałam. Chyba właśnie gdzieś tam jak pociąg Pendolino minęło mnie pod górę 3 gości z JBG2 (Brzózka, Kowal i ktoś tam jeszcze). Niejednokrotnie mnie giga dublowało, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Zastanawiałam się co ja tutaj robię?
To było chyba gdzieś na 35 km. Wtedy zaczęła się „zabawa”. Wymagające podjazdy (niektóre pokonywałam z buta, bo albo dla mnie były niepoodjeżdżane, albo wiedziałam, że zbyt dużo sił kosztowałaby mnie walka z takim terenem). To był czerwony pieszy szlak. Ale sporo podjechałam. Tam spotkałam się z Jackiem Łysakowskim. Chwilę pogadaliśmy. Potem na jakimś podjeździe nieznacznie odjechałam Jackowi. Zaczął się leśny singiel po korzeniach. Jechałam wolno, ale jechałam. Nagle usłyszałam jak ktoś krzyczy: do przodu Gomola, do przodu. Czy jakoś tak to było. Jechał Miron (na giga). Śledziłam wyprzedzających mnie gigowców, więc wiedziałam, że Miron jedzie wysoko w stawce. Powiedział, że sobie wyprzedzi, więc zatrzymałam się, żeby mu było łatwiej. Jeszcze mu krzyknęłam, że mu łańcuch strasznie świszczy i tyle go widziałam.
Potem zaczął się zjazd. Na tym zjeździe Jacek mnie doszedł (co full to full). Usłyszałam jak mówi: chyba dojedziemy razem. No a potem jeszcze jeden podjazd, nie zdążyłam zrzucić na młynek.. no i z buta.. Jacek też, ale zdecydowanie lepiej szedł i na mecie był jakąś minutę przede mną.
Kiedy dojeżdżałam do mety pamiętałam, że musze zrzucić na młynek bo jest kawałek dziwnego podjazdu po jakichś jakby stopniach. Nie zdążyłam jednak i musiałam zsiąść z roweru, a do tego jak zsiadałam, to rower mi upadł (zmęczenie już dało znać o sobie). I wtedy usłyszałam Tadzia Liszkę jak krzyczy: jedziesz jeszcze, jedziesz, wyprzedź tego faceta. Do mety było jakieś 500m pod górę, a mnie właśnie minął pan z którym tasowaliśmy się bardzo długo na trasie. No to docisnęłam. Pan był twardy, nie dawał się, ale ostatecznie udało mi się wjechać na metę przed nim. Ot co znaczy doping kibiców. No i tak… Poobijana, doświadczona przez los tego dnia, dojechałam szczęśliwa do mety. Szczęśliwa, że się nie poddałam, szczęśliwa, że dosyć dobrze się podjeżdżało i to daje nadzieję na przyszłość. A nadzieja to jest to czego zdecydowanie potrzebuję.
Po prostu nie męczyłam się tak jak w ubiegłym roku. Oby tak było do końca. Mam nadzieję, że to nie jest jednorazowy „wybryk”. To był pechowy maraton dla mojej drużyny (dużo defektów), ale pomimo tego świetny drużynowy wynik (2 miejsce). Krysia objechała giga na 3 miejscu (3 tys przewyższenia na 88 km). Szacunek wielki!
Ja się jest GIGA Zawodniczką to się może liczyć na taki komietet powitalny.
Pani Krystyna wjeżdża na metę © Iza
Towarzysząc gigantce © I
a
Na podium © Iza
Ponieważ byłam nieumyta i nieprzebrana, uciekłam z podium, bo to wstyd i hańba tak wystąpić na podium. Prosiłam Sufę żeby wszedł za mnie, ale się nie zgodził. Widocznie uznał, że będzie to wstyd i hańba żeby to właśnie on mnie reprezentował.
Ucieka z podium © Iza
A jeśli chodzi o trasę.... Kondycyjnie wymagająca, 2 tys przewyższenia zrobiło swoje, ale jak na taką górską miejscówkę na początku zdecydowanie za dużo asfaltu i szutrów.
Tutaj jechało się szybko (kiedy spojrzałam na licznik po 15 km miałam na nim średnią nieosiągalną dla mnie wcześniej na górskich maratonach).
Takie ułożenie trasy sprawia nie lada problem jeśli chodzi o dobór opon (to już stały cyklokarapty mankament jeśli chodzi o trasy – sporo asfaltu).
Ja akurat mam jeden komplet opon, więc wyboru nie mam.
Ci, którzy jednak mają to właściwie nie wiadomo co robić… na asfalt i szuter przydałoby się coś lekkiego, ale w drugiej części trasy, było sporo ostrych kamieni i tutaj przydawał się solidniejszy bieżnik.
Minusami też były tylko dwa bufety na trasie (w tym na tym drugim nie było już wody jak dojechałam). Na takiej ciężkiej przewyższeniowo trasie, dwa bufety to jest zdecydowanie za mało. Oznakowanie też momentami pozostawiało wiele do życzenia. Rozjazd na giga/mega niezbyt przemyślany.
Następne cyklokarpackie trasy na które czekam niecierpliwe to Strzyżów (tam kiedyś już jechałam i to giga nawet udało mi się przejechać, ale podobno trasa była łatwiejsza wówczas, a z tego co mówią ci co jechali w późniejszych latach, trasa jest fajna) no i ZAKOPANE.
Żegnamy Kluszkowce © Iza
Następne cyklokarpackie trasy na które czekam niecierpliwe to Strzyżów (tam kiedyś już jechałam i to giga nawet udało mi się przejechać, ale podobno trasa była łatwiejsza wówczas, a z tego co mówią ci co jechali w późniejszych latach, trasa jest fajna) no i ZAKOPANE.
- DST 54.00km
- Teren 35.00km
- Czas 04:49
- VAVG 11.21km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 17 maja 2015
Kluszkowce objechane:)
Wziąwszy pod uwagę wszystkie nieszczęscia, które mi się przytrafiły podczas tego maratonu, to jestem bardzo, bardzo szczęsliwa, ze udało się skończyć i dumna, ze się nie poddałam i nie zeszłam z trasy.
A były ku temu powody.
Cieszę się, ze dojechałam bo pomimo świetnego drużynowego wyniku GTA (2 miejsce), moi koledzy i koleżanki mieli wiele defektów.
A koleżanka z Tarnowa, Kaśka P. wraz z większą grupą pomylili trasę (oznaczenie było średnie) i nie skonczyła maratonu.
Znam ten ból, spotkało mnie to w Wierchomli.
Przejechała 40 trudnych km... i na nic. Niestety.
Miałam obawy czy kondycyjnie wytrzymam 2 tys przewyższenia. Na razie zrobiłam w tym sezonie tylko jedną trasę z przewyższeniem 1700 m.
Obawy o kondycję były niepotrzebne.
Wytrzymałam i chociaż były cięzkie momenty, to spektakularnych zgonów nie było. To cieszy. Noga też raczej podawała. Czułam się chyba zdecydowanie lepiej niż na maratonach w ub sezonie.
Na zjazdach fajne, ja bardzo lubię takie zjazdy pełene kamieni.
Ale nie ma co popadać w hurra optymizm, bo to dopiero pierwszy start - czas pokaże co będzie dalej.
Do 15 km jechało mi się bardzo dobrze. Jechałyśmy równo z Anią Tkocz, która kiedyś jeździła giga u GG.
Ale potem... potem na jednym z bardzo szybkich zjazdów... jeden bardzo niecierpliwy człowiek tak mnie wyprzedzał... że zarówno i ja jak i on wylądawaliśmy z impetem na kamieniach.
Krzyczał, ze mu drogę zajechałam. To nieprawda.
Przydałoby się trochę znać na zasadach maratonowego bezpiecznego wyprzedzania na zjazdach, zwłaszcza jak to są dość szybkie zjazdy, a akurat na tym fragmencie były sporo błota.
Widocznie nikt mu nie powiedział, ze wyprzedza się wtedy, kiedy ma się na to miejsce, albo druga osoba ma gdzie zjechać i trzeba odpowiednio wczesnie to zasygnalizować prosząc o wolną, a nie robić to w ostatnim momencie. Bo czasu na reakcję nie miałam żadnego.
Uderzyłam całym lewym bokiem, głową. Potłukłam się solidnie i od razu pomyślałam: tak rąbnęłam głową, że pewnie będzie migrena.
I nie minęło 15 minut - słowo stało sie ciałem. Ciemno przed oczami....
Potem jeszcze pomyłka na rozjeździe, bo nikt nie był łaskaw dobrze kierować (zjechało nas sporo osób w dół), powrót do góry.
W tamtym momencie przeszła mi myśl, ze zjechać.. bo byłam obolała, niewidząca dobrze i z perspektywą dużego osłabienia migrenowego, a przede mną 25 km.
Ale nie zjechałam.
Teraz wiem, ze decyzja była dobra.
A o reszcie jutro.
A były ku temu powody.
Cieszę się, ze dojechałam bo pomimo świetnego drużynowego wyniku GTA (2 miejsce), moi koledzy i koleżanki mieli wiele defektów.
A koleżanka z Tarnowa, Kaśka P. wraz z większą grupą pomylili trasę (oznaczenie było średnie) i nie skonczyła maratonu.
Znam ten ból, spotkało mnie to w Wierchomli.
Przejechała 40 trudnych km... i na nic. Niestety.
Miałam obawy czy kondycyjnie wytrzymam 2 tys przewyższenia. Na razie zrobiłam w tym sezonie tylko jedną trasę z przewyższeniem 1700 m.
Obawy o kondycję były niepotrzebne.
Wytrzymałam i chociaż były cięzkie momenty, to spektakularnych zgonów nie było. To cieszy. Noga też raczej podawała. Czułam się chyba zdecydowanie lepiej niż na maratonach w ub sezonie.
Na zjazdach fajne, ja bardzo lubię takie zjazdy pełene kamieni.
Ale nie ma co popadać w hurra optymizm, bo to dopiero pierwszy start - czas pokaże co będzie dalej.
Do 15 km jechało mi się bardzo dobrze. Jechałyśmy równo z Anią Tkocz, która kiedyś jeździła giga u GG.
Ale potem... potem na jednym z bardzo szybkich zjazdów... jeden bardzo niecierpliwy człowiek tak mnie wyprzedzał... że zarówno i ja jak i on wylądawaliśmy z impetem na kamieniach.
Krzyczał, ze mu drogę zajechałam. To nieprawda.
Przydałoby się trochę znać na zasadach maratonowego bezpiecznego wyprzedzania na zjazdach, zwłaszcza jak to są dość szybkie zjazdy, a akurat na tym fragmencie były sporo błota.
Widocznie nikt mu nie powiedział, ze wyprzedza się wtedy, kiedy ma się na to miejsce, albo druga osoba ma gdzie zjechać i trzeba odpowiednio wczesnie to zasygnalizować prosząc o wolną, a nie robić to w ostatnim momencie. Bo czasu na reakcję nie miałam żadnego.
Uderzyłam całym lewym bokiem, głową. Potłukłam się solidnie i od razu pomyślałam: tak rąbnęłam głową, że pewnie będzie migrena.
I nie minęło 15 minut - słowo stało sie ciałem. Ciemno przed oczami....
Potem jeszcze pomyłka na rozjeździe, bo nikt nie był łaskaw dobrze kierować (zjechało nas sporo osób w dół), powrót do góry.
W tamtym momencie przeszła mi myśl, ze zjechać.. bo byłam obolała, niewidząca dobrze i z perspektywą dużego osłabienia migrenowego, a przede mną 25 km.
Ale nie zjechałam.
Teraz wiem, ze decyzja była dobra.
A o reszcie jutro.
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 16 maja 2015
Leniwie
ta piosenka doskonale oddaje mój stosunek do maratonów i rywalizacji obecnie.
Na początku jest najłatwiej
Gdy się w pełni sił i wiary
Byka chwyta się za rogi
Z życiem bierze się za bary
Gdy się w pełni sił i wiary
Byka chwyta się za rogi
Z życiem bierze się za bary
No tak jest. Entuzjazm, radość.. potrzeba sprawdzenia się. Człowieka niesie FALA ENTUZJAZMU. Wiele nie myśli, nie kalkuluje, staje na starcie i do przodu. Pełen sił i pełen wiary. Dokładnie tak.
Potem jest niestety trudniej
Siły mniejsze, marna wiara
Już się nie gna tak do przodu
Wciąż się jednak człowiek stara
Siły mniejsze, marna wiara
Już się nie gna tak do przodu
Wciąż się jednak człowiek stara
No właśnie TAK! Siły już nie te, entuzjazm też nie ten, ale jeszcze się chce. Jeszcze człowiek potrafi wykrzesać z siebie resztki sił.
Jak to dalej będzie nie wiem?
Jestem gdzieś w połowie drogi
Jeszcze chce mi się wędrować
Lecz już trochę bolą nogi
Jestem gdzieś w połowie drogi
Jeszcze chce mi się wędrować
Lecz już trochę bolą nogi
TAK! Jeszcze się chce, ale już coraz mniej. Na horyzoncie inne plany, inne marzenia, więc powoli zbliżamy się do rozstania. Tak myślę, a jak będzie ? Zobaczymy.
Póki co jutro mam nadzieję stanę na stracie swojego kolejnego już maratonu. Łącznie z tymi nieukończonymi to będzie ok. pewnie 60 raz jak stanę na starcie.
Czy damy radę? Ja – stara, i on (KTM) stary. Postarzeliśmy się, taka rzeczywistość. Stara ona, stary on, a taka ładna miłość…:) Zawsze pozstanie w moich wspomnieniach, nawet jak już nie będzie jeździł. Zawsze zostanie w moich wspomnieniach te kilkadziesiąt maratonów. Niezły kawałek życia.
MAratonowe wspomnienia © Iza
A póki co dzisiaj na totalnym luzie i przy pięknej pogodzie (jutro podobno tak pięknie już niestety nie będzie), pojechałam najpierw na drugi koniec miasta do RUN shopu po jedyne akceptowalne w tej chwili dla mnie żele (Agisko). Generalnie upiekłam batony wczoraj, ale żele muszę ze sobą wziąć, bo na samych batonach nigdy nie jechałam maratonu, więc nie wiem czy dam radę. Agisko są bardzo drogie niestety, ale najbardziej „naturalne” na rynku.
Potem na myjkę, potem trochę oporządzania roweru, a potem „na pokrzywy”.
To trzymajcie kciuki jutro!
Zdjecia zrobione po drodze.
Cmentarz żydowski w Tarnowie © Iza
Taki jest widok jak się wjeżdża do Tarnowa od strony Mielca. Czasem widać tutaj Tatry (widziałam kiedyś!).
W Tarnowie © Iza
A na koniec wspomnienie mojego pierwszego krynickiego maratonu (wspominam tutaj o Pani Krystynie, wtedy znałyśmy się jeszcze słabo).
Na początku jest najłatwiej
Gdy się w pełni sił i wiary
Byka chwyta się za rogi
Z życiem bierze się za bary
Gdy się w pełni sił i wiary
Byka chwyta się za rogi
Z życiem bierze się za bary
No tak jest. Entuzjazm, radość.. potrzeba sprawdzenia się. Człowieka niesie FALA ENTUZJAZMU. Wiele nie myśli, nie kalkuluje, staje na starcie i do przodu. Pełen sił i pełen wiary. Dokładnie tak.
Potem jest niestety trudniej
Siły mniejsze, marna wiara
Już się nie gna tak do przodu
Wciąż się jednak człowiek stara
Siły mniejsze, marna wiara
Już się nie gna tak do przodu
Wciąż się jednak człowiek stara
No właśnie TAK! Siły już nie te, entuzjazm też nie ten, ale jeszcze się chce. Jeszcze człowiek potrafi wykrzesać z siebie resztki sił.
Jak to dalej będzie nie wiem?
Jestem gdzieś w połowie drogi
Jeszcze chce mi się wędrować
Lecz już trochę bolą nogi
Jestem gdzieś w połowie drogi
Jeszcze chce mi się wędrować
Lecz już trochę bolą nogi
TAK! Jeszcze się chce, ale już coraz mniej. Na horyzoncie inne plany, inne marzenia, więc powoli zbliżamy się do rozstania. Tak myślę, a jak będzie ? Zobaczymy.
Póki co jutro mam nadzieję stanę na stracie swojego kolejnego już maratonu. Łącznie z tymi nieukończonymi to będzie ok. pewnie 60 raz jak stanę na starcie.
Czy damy radę? Ja – stara, i on (KTM) stary. Postarzeliśmy się, taka rzeczywistość. Stara ona, stary on, a taka ładna miłość…:) Zawsze pozstanie w moich wspomnieniach, nawet jak już nie będzie jeździł. Zawsze zostanie w moich wspomnieniach te kilkadziesiąt maratonów. Niezły kawałek życia.
MAratonowe wspomnienia © Iza
A póki co dzisiaj na totalnym luzie i przy pięknej pogodzie (jutro podobno tak pięknie już niestety nie będzie), pojechałam najpierw na drugi koniec miasta do RUN shopu po jedyne akceptowalne w tej chwili dla mnie żele (Agisko). Generalnie upiekłam batony wczoraj, ale żele muszę ze sobą wziąć, bo na samych batonach nigdy nie jechałam maratonu, więc nie wiem czy dam radę. Agisko są bardzo drogie niestety, ale najbardziej „naturalne” na rynku.
Potem na myjkę, potem trochę oporządzania roweru, a potem „na pokrzywy”.
To trzymajcie kciuki jutro!
Zdjecia zrobione po drodze.
Cmentarz żydowski w Tarnowie © Iza
Taki jest widok jak się wjeżdża do Tarnowa od strony Mielca. Czasem widać tutaj Tatry (widziałam kiedyś!).
W Tarnowie © Iza
A na koniec wspomnienie mojego pierwszego krynickiego maratonu (wspominam tutaj o Pani Krystynie, wtedy znałyśmy się jeszcze słabo).
MTB Maraton Krynica 13 września 2008r.
Mogłabym mojej relacji z maratonu nadać identyczny tytuł jaki nosi jedna z moich ulubionych piosenek HEY czyli CZAS SPEŁNIENIA. Bo to był mój czas spełnienia. Kiedy w ub. roku , po przejechaniu tydzień wcześniej swojego pierwszego w życiu maratonu w Krakowie , przyjechalismy do Krynicy pokibicować maratończykom, aż żal serce ściskał, ze nie startuję. Ale wtedy było zdecydowanie za wcześnie na taki maraton jak w Krynicy , zwłaszcza, ze ten zeszłoroczny pozostanie w pamięci stratujących jako błotna masakra. Wtedy pomyślałam: w przyszłym roku tu wrócę i stanę na starcie...
Maraton w Krynicy był dla mnie „historyczny” pod kilkoma względami. Po pierwsze: to był mój 10 przejechany maraton, po drugie pierwszy w aż tak wymagającym górskim terenie, po trzecie pierwszy z taką ilością błota (chociaż to nie był taki znowu wybitnie błotny maraton, bo było dużo bardzo suchych odcinków), po czwarte: to był mój najwyższy maraton : największe przewyższenie 1700 m i tak wysoko na maratonie jeszcze nie byłam (Jaworzyna) i po piąte: chyba najważniejsze: po raz pierwszy ( nie liczac tegorocznych Michałowic, ale one były łatwe technicznie) przejechałam maraton nie zaliczając upadku (a było się gdzie przewrócić, oj było).
Krynica przywitała nas okropną pogodą. Było tak zimno ze nie chciało się wychodzić z auta. Zimowe , rowerowe rękawiczki, bluza z długim rękawem, na to koszulka i dodatkowo rękawki... tak trzeba było się ubrać ( i pomyśleć, ze tydzień temu jechałam tu w koszulce bez rękawów).
Start był wspólny z dystnsem mini, co niestey jest fatalnym rozwiązaniem. Podjazd, który w niedzielę zrobiłam ze średniej tarczy, z uwagi na korki pokonywać musiałam bardzo wolniutko i niestety ponieważ przede mną ludzie zsiadali z rowerów w ostatniej chwili to i ja musiałam bo nie było gdzie odbić w bok. Podjazd trochę nas rozgrzał, ale i tak było brrrr... zimno. Zmarzły mi palce u stóp (skutki dziś odczuwam niestety).
A potem zaczęła się zabawa, bo w lesie był dosyć długi odcinek błotny. Rower tanczył na błocie. Prześmieszne uczucie. Czułam się jak tańcząca z rowerem.... Na opnonach zebral się chyba z kilogram błota, a pomimo tego.... czułam taką radość! To było to. Trudno, wymagająca trasa, warunki trochę ekstermalne. I o to chodzi. Kawałek zjazdu (na szczescie szybkiego , szerokiego, szutrowego, można było odpocząć) i już wspinamy się na Jaworzynę. Na początku jest nawet fajnie, można jechać ze średniej tarczy. Potem trzeba zrzucać na młynek i powoli , mozolnie do góry. Długooooo... kilka dobrych kilometrów cały czas pod górę. Tuz przed szczytem odwracam się do tyłu i widzę kilka metrów za mną rywalkę z mojej kategorii ( z Bydgoszczy), którą minęłam na pierwszym podjeździe i myslałam, ze mam ją już z głowy....
Zjazd z Jaworzyny, króciutki odcinek, ale kamienie jak telewizory, tydzien temu nie udało mi się zjechać, a tu zjeżdzam!!!! Długiii zjazd, szeroki, po trawie i zaczynamy drogę na Runek. Gdzieś na zjeździe mija mnie moja rywalka. Cholera!!!! Ale niestety przytrafia się jej upadek, leży na środku ścieżki jak nieżywa, podjeżdżamy z jakąś dziewczyną, ona leży... brrrr.. chwila grozy. Mówi ze uderzyła się w klatkę piersiową i jakiś bezdech nastąpił, ale już jest dobrze. Upewniam się czy wszystko w porządku i odjeżdzam. Ale ona za chwilę znowu mnie dogania i przegania:(. Zaczynamy wspinać się na Runek, długi, szutrowy podjazd, momentami trzeba schodzić z roweru. Moja rywalkę mam przed sobą, idzie bardzo ciężko, jest już chyba barzo zmeczona, a jesteśmy dopiero na 20 km. Wyprzedzam ją... i teraz rzeczywiście mam ją z głowy. Nie widziałam jej już do konca trasy. Na mecie jest 15 min za mną. A przede mna jeszcze jedna dziewczyna z kategorii (z Katowic). Przez cały dystans jedziemy parwie równo, raz ja ją mijam, raz ona mnie.Mam ją cały czas na oku. Jak to w górach: kamienie, korzenie, podjazdy, zjazdy. I do tego miejscami bloto, miejscami slisko. Trzeba podwójnie uważać na zjazdach. Są takie , które muszę zjeść, bo w takich warunkach i przy moich umiejetnościach próba zjazdu byłaby samobójstewem. Zresztą myślę ze zjachali je tylko ci najlepsi i w dodatku na rowerach z pełną amortyzacją. Schodzenie tych zjazdów też nie nalżało do łatwych zadan bo były mokre i nogi ślizgały się, a przecież jeszcze trzeba było sprowadzić rower:). Ale udaje mi się zjechac kilka naprawdę trudnych zjazdów, nawet bym siebie nie podejrzewała, ze dam radę. Ba, mijam nawet facetów na zjazdach. Tak więc czuje coraz pewniej na zjazdach.
Z tego maratonu zapamiętam też goprowców przy ogniskach. Musiało być rzeczywiście bardzo zimno, skoro palili ogniska, ale ja od Jaworzyny kompletnie zimna nie czułam ( podjazdy rozgrzewają), a taka pogoda chyba bardziej odpowiada mi niż upał, bo przez niemal cały maraton czułam się dobrze, bez jakichs spektakularnych kryzysów. Nawet nie musiałam jeść tak dużo. Zapamiętam też temperaturę mojego picia z bidonu. Haha, było jak wyjęte z lodówki, więc rzeczywiście musiało być bardzo zimno. Do 40 km czułam się naprawdę fajnie, od 40 nadszedł lekki kryzys, ale nie aż taki straszny jak na poprzednich maratonach, kiedy na 10 km przed metą umierałam. Niestety pomimo, ze moja rywalka z Katowic jadąca przede mną też wyraźnie słabła, nie dałam rady dojechać do niej i na mecie była 40 sek. przede mną. O to byłam trochę zła na siebie bo moglam próbować jeszcze wykrzesać trochę sił. No ale ona jechała z pomocnikiem ( chyba bratem) , który na koncowych podjazdach „podpychał” ją i rower. Moje zabłocone buty i pedaly spd powodują , ze pomimo prób wytrzepania tego blota z podeszw butów nie mogę się wpiąć do pedałów. Nie jest to przyjemne , zwłaszcza na zjazdach jest bardzo niebezpiecznie .. Okropny zjazd z góry Parkowej zbiegam.... bo jechać... oj to byłaby pewna smierć. W ub roku były dawa warianty zjazdu : łatwy , trudny. W tym roku był już tylko trudny:).
Na mecie przyjemnie... stoi kolega z Tarnowa ( wita mnie brawami) i koleżanka, która właśnie ukonczyła dystans giga ( z niej to prawdziwa bikerka, przecyborg, najlepsza w Tarnowie). Kolega informuje mnie, że... byłam w swojej kategorii 6 !!!! Hurraaa!!! udało się, znowu czeka mnie dekoracja i jeden z celów zrealizowany. Ze zdumieniem stwierdzam , że to mój pierwszy maraton kiedy nie mamrotałam pod nosem w ani jednym momencie, ze „ to już mój ostatni start i więcej nie pojadę”. Wrecz przeciwnie , tłukły mi się takie mysli po głowie: ale super, świetna trasa , i to bloto:). Super. No ale czułam się naprawdę dobrze. Trasa bajkowa, fantastyczna, bardzo mecząca i wymagająca ( co wskazuje moja średnia 10 km/ha i czas jazdy 4 h 44 min.
to było to, mtb z prawdziwego zdarzenia.
Podczas dekoracji czeka na mnie jeszcze jedna niespodzianka: pomimo tylko trzech stratów w Powerade MTB Maraton w tym roku ( Bardo, Kraków, Krynica) załapuje się do 10 w klasyfikacji generalnej całego cyklu ( byłam IX) i dostaje sliczny medal:). Gdybym wystartowała tak ja planowałam w Szczwnicy i Istebnej byłabym wysoko... Tak więc maraton dla mnie bardzo udany. Podobno zdobyłam największą ilość punktów z tych wszystkich trzech startów, czyli właściwie można powiedzieć najlepszy start. Tylko , że wciąż nie mogę zejść z tego 6 miejsca i posunąc się chociaż jedno miejsce wyżej. Wczoraj było bardzo blisko. Ale i tak jestem szczęśliwa. Cele zrealizowane: pierwszy to był taki zeby w ogóle przejechać ten maraton i nie dać się pokonąc tej trudnej trasie, drugi zajecie co najmniej 6 miejsca. trzeci: przejechać bez upadku. Udało się:) P.S. a jednak udało się wskoczyć jedno miejsce wyżej, a to dzięki dyskwalifikacji kobiety z 4 miejsca.
Mogłabym mojej relacji z maratonu nadać identyczny tytuł jaki nosi jedna z moich ulubionych piosenek HEY czyli CZAS SPEŁNIENIA. Bo to był mój czas spełnienia. Kiedy w ub. roku , po przejechaniu tydzień wcześniej swojego pierwszego w życiu maratonu w Krakowie , przyjechalismy do Krynicy pokibicować maratończykom, aż żal serce ściskał, ze nie startuję. Ale wtedy było zdecydowanie za wcześnie na taki maraton jak w Krynicy , zwłaszcza, ze ten zeszłoroczny pozostanie w pamięci stratujących jako błotna masakra. Wtedy pomyślałam: w przyszłym roku tu wrócę i stanę na starcie...
Maraton w Krynicy był dla mnie „historyczny” pod kilkoma względami. Po pierwsze: to był mój 10 przejechany maraton, po drugie pierwszy w aż tak wymagającym górskim terenie, po trzecie pierwszy z taką ilością błota (chociaż to nie był taki znowu wybitnie błotny maraton, bo było dużo bardzo suchych odcinków), po czwarte: to był mój najwyższy maraton : największe przewyższenie 1700 m i tak wysoko na maratonie jeszcze nie byłam (Jaworzyna) i po piąte: chyba najważniejsze: po raz pierwszy ( nie liczac tegorocznych Michałowic, ale one były łatwe technicznie) przejechałam maraton nie zaliczając upadku (a było się gdzie przewrócić, oj było).
Krynica przywitała nas okropną pogodą. Było tak zimno ze nie chciało się wychodzić z auta. Zimowe , rowerowe rękawiczki, bluza z długim rękawem, na to koszulka i dodatkowo rękawki... tak trzeba było się ubrać ( i pomyśleć, ze tydzień temu jechałam tu w koszulce bez rękawów).
Start był wspólny z dystnsem mini, co niestey jest fatalnym rozwiązaniem. Podjazd, który w niedzielę zrobiłam ze średniej tarczy, z uwagi na korki pokonywać musiałam bardzo wolniutko i niestety ponieważ przede mną ludzie zsiadali z rowerów w ostatniej chwili to i ja musiałam bo nie było gdzie odbić w bok. Podjazd trochę nas rozgrzał, ale i tak było brrrr... zimno. Zmarzły mi palce u stóp (skutki dziś odczuwam niestety).
A potem zaczęła się zabawa, bo w lesie był dosyć długi odcinek błotny. Rower tanczył na błocie. Prześmieszne uczucie. Czułam się jak tańcząca z rowerem.... Na opnonach zebral się chyba z kilogram błota, a pomimo tego.... czułam taką radość! To było to. Trudno, wymagająca trasa, warunki trochę ekstermalne. I o to chodzi. Kawałek zjazdu (na szczescie szybkiego , szerokiego, szutrowego, można było odpocząć) i już wspinamy się na Jaworzynę. Na początku jest nawet fajnie, można jechać ze średniej tarczy. Potem trzeba zrzucać na młynek i powoli , mozolnie do góry. Długooooo... kilka dobrych kilometrów cały czas pod górę. Tuz przed szczytem odwracam się do tyłu i widzę kilka metrów za mną rywalkę z mojej kategorii ( z Bydgoszczy), którą minęłam na pierwszym podjeździe i myslałam, ze mam ją już z głowy....
Zjazd z Jaworzyny, króciutki odcinek, ale kamienie jak telewizory, tydzien temu nie udało mi się zjechać, a tu zjeżdzam!!!! Długiii zjazd, szeroki, po trawie i zaczynamy drogę na Runek. Gdzieś na zjeździe mija mnie moja rywalka. Cholera!!!! Ale niestety przytrafia się jej upadek, leży na środku ścieżki jak nieżywa, podjeżdżamy z jakąś dziewczyną, ona leży... brrrr.. chwila grozy. Mówi ze uderzyła się w klatkę piersiową i jakiś bezdech nastąpił, ale już jest dobrze. Upewniam się czy wszystko w porządku i odjeżdzam. Ale ona za chwilę znowu mnie dogania i przegania:(. Zaczynamy wspinać się na Runek, długi, szutrowy podjazd, momentami trzeba schodzić z roweru. Moja rywalkę mam przed sobą, idzie bardzo ciężko, jest już chyba barzo zmeczona, a jesteśmy dopiero na 20 km. Wyprzedzam ją... i teraz rzeczywiście mam ją z głowy. Nie widziałam jej już do konca trasy. Na mecie jest 15 min za mną. A przede mna jeszcze jedna dziewczyna z kategorii (z Katowic). Przez cały dystans jedziemy parwie równo, raz ja ją mijam, raz ona mnie.Mam ją cały czas na oku. Jak to w górach: kamienie, korzenie, podjazdy, zjazdy. I do tego miejscami bloto, miejscami slisko. Trzeba podwójnie uważać na zjazdach. Są takie , które muszę zjeść, bo w takich warunkach i przy moich umiejetnościach próba zjazdu byłaby samobójstewem. Zresztą myślę ze zjachali je tylko ci najlepsi i w dodatku na rowerach z pełną amortyzacją. Schodzenie tych zjazdów też nie nalżało do łatwych zadan bo były mokre i nogi ślizgały się, a przecież jeszcze trzeba było sprowadzić rower:). Ale udaje mi się zjechac kilka naprawdę trudnych zjazdów, nawet bym siebie nie podejrzewała, ze dam radę. Ba, mijam nawet facetów na zjazdach. Tak więc czuje coraz pewniej na zjazdach.
Z tego maratonu zapamiętam też goprowców przy ogniskach. Musiało być rzeczywiście bardzo zimno, skoro palili ogniska, ale ja od Jaworzyny kompletnie zimna nie czułam ( podjazdy rozgrzewają), a taka pogoda chyba bardziej odpowiada mi niż upał, bo przez niemal cały maraton czułam się dobrze, bez jakichs spektakularnych kryzysów. Nawet nie musiałam jeść tak dużo. Zapamiętam też temperaturę mojego picia z bidonu. Haha, było jak wyjęte z lodówki, więc rzeczywiście musiało być bardzo zimno. Do 40 km czułam się naprawdę fajnie, od 40 nadszedł lekki kryzys, ale nie aż taki straszny jak na poprzednich maratonach, kiedy na 10 km przed metą umierałam. Niestety pomimo, ze moja rywalka z Katowic jadąca przede mną też wyraźnie słabła, nie dałam rady dojechać do niej i na mecie była 40 sek. przede mną. O to byłam trochę zła na siebie bo moglam próbować jeszcze wykrzesać trochę sił. No ale ona jechała z pomocnikiem ( chyba bratem) , który na koncowych podjazdach „podpychał” ją i rower. Moje zabłocone buty i pedaly spd powodują , ze pomimo prób wytrzepania tego blota z podeszw butów nie mogę się wpiąć do pedałów. Nie jest to przyjemne , zwłaszcza na zjazdach jest bardzo niebezpiecznie .. Okropny zjazd z góry Parkowej zbiegam.... bo jechać... oj to byłaby pewna smierć. W ub roku były dawa warianty zjazdu : łatwy , trudny. W tym roku był już tylko trudny:).
Na mecie przyjemnie... stoi kolega z Tarnowa ( wita mnie brawami) i koleżanka, która właśnie ukonczyła dystans giga ( z niej to prawdziwa bikerka, przecyborg, najlepsza w Tarnowie). Kolega informuje mnie, że... byłam w swojej kategorii 6 !!!! Hurraaa!!! udało się, znowu czeka mnie dekoracja i jeden z celów zrealizowany. Ze zdumieniem stwierdzam , że to mój pierwszy maraton kiedy nie mamrotałam pod nosem w ani jednym momencie, ze „ to już mój ostatni start i więcej nie pojadę”. Wrecz przeciwnie , tłukły mi się takie mysli po głowie: ale super, świetna trasa , i to bloto:). Super. No ale czułam się naprawdę dobrze. Trasa bajkowa, fantastyczna, bardzo mecząca i wymagająca ( co wskazuje moja średnia 10 km/ha i czas jazdy 4 h 44 min.
to było to, mtb z prawdziwego zdarzenia.
Podczas dekoracji czeka na mnie jeszcze jedna niespodzianka: pomimo tylko trzech stratów w Powerade MTB Maraton w tym roku ( Bardo, Kraków, Krynica) załapuje się do 10 w klasyfikacji generalnej całego cyklu ( byłam IX) i dostaje sliczny medal:). Gdybym wystartowała tak ja planowałam w Szczwnicy i Istebnej byłabym wysoko... Tak więc maraton dla mnie bardzo udany. Podobno zdobyłam największą ilość punktów z tych wszystkich trzech startów, czyli właściwie można powiedzieć najlepszy start. Tylko , że wciąż nie mogę zejść z tego 6 miejsca i posunąc się chociaż jedno miejsce wyżej. Wczoraj było bardzo blisko. Ale i tak jestem szczęśliwa. Cele zrealizowane: pierwszy to był taki zeby w ogóle przejechać ten maraton i nie dać się pokonąc tej trudnej trasie, drugi zajecie co najmniej 6 miejsca. trzeci: przejechać bez upadku. Udało się:) P.S. a jednak udało się wskoczyć jedno miejsce wyżej, a to dzięki dyskwalifikacji kobiety z 4 miejsca.
- DST 35.00km
- Teren 5.00km
- Czas 01:57
- VAVG 17.95km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 15 maja 2015
Wspomnienia
Smażąc naleśniki (z pieczarkami były i sosem czosnkowym), popijałam herbatę z sokiem malinowym.
Sok malinowy jest firmy KROKUS (najlepszy dostępny w sklepach, jedyny jaki smakiem przypomina domowy).
Przypomniał mi się smak soku malinowego mojej Babci. Babcia mieszkała w małym miasteczku nad Sanem. Ogród miała w dawnej dolinie Sanu. Olbrzymi. Były tam warzywa, owoce (maliny, truskawki, porzeczki). Babcia robiła przetwory i gotowała pyszne, proste obiady. Do dzisiaj wspominam smak jej zupy ogórkowej i jarzynowej. Nigdy potem nie jadłam tak dobrych zup. Szkoda, że wtedy pewnie nie doceniałam tego. Smaki dzieciństwa. Najlepsze, bo wszystko było z ogrodu, zdrowe, smaczne. Gotowane z sercem. Jeśli macie jeszcze Babcie, ale Mamy, które gotują pyszności, docencie to. Póki jeszcze macie czas...
Dzisiaj jazda z Mirkiem, luźna i spokojna. Sporo sobie pogadaliśmy. Pojeździliśmy biegowymi ścieżkami Mirka (najlepsze ścieżki w Lesie Radłowskim, najbardziej mtbowskie).
Dotarły. Ten z Bikemaratonu, pewnie pozostanie nieużyty. Planowałam przejechać Myślenice, może Wisłę. Zamiast do Wisły pojadę jednak do Strzyżowa (wiele względów o tym zadecydowało, okoliczności niezależne ode mnie, ale i to, że Wisłę już jechałam dwa razy, a Strzyżów co prawda na giga, ale wiele lat temu, kiedy trasa była łatwiejsza).
Sok malinowy jest firmy KROKUS (najlepszy dostępny w sklepach, jedyny jaki smakiem przypomina domowy).
Przypomniał mi się smak soku malinowego mojej Babci. Babcia mieszkała w małym miasteczku nad Sanem. Ogród miała w dawnej dolinie Sanu. Olbrzymi. Były tam warzywa, owoce (maliny, truskawki, porzeczki). Babcia robiła przetwory i gotowała pyszne, proste obiady. Do dzisiaj wspominam smak jej zupy ogórkowej i jarzynowej. Nigdy potem nie jadłam tak dobrych zup. Szkoda, że wtedy pewnie nie doceniałam tego. Smaki dzieciństwa. Najlepsze, bo wszystko było z ogrodu, zdrowe, smaczne. Gotowane z sercem. Jeśli macie jeszcze Babcie, ale Mamy, które gotują pyszności, docencie to. Póki jeszcze macie czas...
Dzisiaj jazda z Mirkiem, luźna i spokojna. Sporo sobie pogadaliśmy. Pojeździliśmy biegowymi ścieżkami Mirka (najlepsze ścieżki w Lesie Radłowskim, najbardziej mtbowskie).
Dotarły. Ten z Bikemaratonu, pewnie pozostanie nieużyty. Planowałam przejechać Myślenice, może Wisłę. Zamiast do Wisły pojadę jednak do Strzyżowa (wiele względów o tym zadecydowało, okoliczności niezależne ode mnie, ale i to, że Wisłę już jechałam dwa razy, a Strzyżów co prawda na giga, ale wiele lat temu, kiedy trasa była łatwiejsza).
Tegoroczne numery startowe © Iza
W czeluściach komputera znalazłam moje maratonowe notatki.
Oto wspomnienia z pierwszego maratonu przejechanego w górach. To był mój drugi sezon startowy. Nie prowadziłam jeszcze bloga, ale pisałam "wspomnienia" z maratonów.
Bardo , 9 maja 2008r. Powerade MTB Marathon
Bardo, miejscowość w okolicach Kotliny Kłodzkiej. Przepiękne góry, krajobrazy, zieleń o tej porze roku najsoczystsza z soczystych. Byłam już kiedyś w tych okolicach , ale wtedy jeszcze na crossowym rowerze, czysto wycieczkowo i niemalże wyłącznie po asfalcie. Tym razem - maraton, pierwszy górski maraton, bo wcześniejsze przeze mnie przejechane to były raczej po terenach pagórkowatych. Od kiedy w ub roku przejechałam pierwszy maraton, wymyśliłam sobie nowe wyzwanie - przejechać maraton w górach. Teraz mam następne - przejechać maraton w górach przy kiepskiej pogodzie - błocie itd.:).Ale to już nie ode mnie zależy, a od pogody. Już tak mam , ze jak już coś mi sie uda, wymyślałam następne. Jechałam z dużymi obawami na ten maraton, a to dlatego ze mało kilometrów miałam wyjechanie w tym roku, właściwie żadnej dłuższej górskiej traski. Czułam, ze jeszcze nie jestem gotowa i jak sie okazało miałam rację:). Na starcie prawie nie widzę kobiet (co napawa mnie lekkim lękiem , nie chciałabym być ostatnią kobietą kończącą maraton. Te które są (w liczbie 23) w większości z jakiś teamów, klubów. Jednym słowem " wycinary", a ja wciąż nowicjusz uczący sie jazdy na rowerze górskim, nie mówiąc już o startach. Zaczynam zdecydowanie za ostro, nie chce żeby mnie wyprzedzali, bo z doświadczenia wiem ze potem bardzo ciężko będzie wyprzedzać. Tętno oscyluje niebezpieczne wokół 180 i około 3 km. stwierdzam, że jestem już ugotowana... Takie myśli przychodzą mi do głowy: zawrócić do mety... Zaczyna sie mozolne wspinanie pod górę. 15 km do góry po szutrze, kamieniach, w lesie. Potem upragnione (ha,ha nie sądziłam, ze kiedyś to napiszę)zjazdy. Cieszę się, ze odpocznę:). Dobre sobie - zjazdy są niebezpieczne, bardzo szybkie, szutrowe, na takich najłatwiej o upadek. Ale zjazdy o dziwo udaje mi sie pokonywać dobrze, nawet wyprzedzać na nich facetów:). Odpuszczam dwa - jakąś rynnę z piachu i kamienie jak telewizory Droga Krzyżowa) pod koniec dystansu. Resztę przejeżdżam bez wypadku a niestety upadam na zakręcie, w który wjechałam zbyt szybko. Upadam z impetem na lewy bok, tłukę głowę, policzek. Dwóch chłopaków z obsługi pyta czy gdzieś dzwonić: myślę sobie.. no nie po to tu przyjechałam, żeby schodzić z trasy. Wsiadam na rower i jadę, chociaż głowa boli i policzek też. Ktoś jedzie obok mnie i pyta czy wszystko w porządku. Mówię, ze tak i ze za dobrze szło i coś w końcu musiało sie przydarzyć. Chłopak się śmieje i mówi: jak dasz rade mówić to jest ok:). Jadę dalej , ból mija ( powróci po minięciu mety i na drugi dzień). Mozolnie pod górę,po szutrze, kamieniach itd. Jak wyjeżdżamy od czasu do czasu z lasu pokazują sie piękne panoramy Sudetów. Przepiękna trasa. Trochę błota, które udaje mi sie przejeżdżać ( dobre opony:)). Jakiś niewielki strumyczek - ale frajda tak przez strumyczek na rowerze... Jestem potwornie zmęczona i odliczam każdy kilometr do mety. I znowu te myśli natrętne: no nie... jestem taka słaba, nie nadaję się... więcej już nie pojadę na maraton... Takie myśli towarzyszyły mi na każdym poprzednio przejechanym maratonie. 2 kilometry przed metą mijaja mnie 3 kobiety. Jestem wściekła, ale nie mam siły ich gonić. Ledwie jadę i znowu jest ostro pod górę. Łapie mnie kolka, coś niebywałego , w życiu nie przytrafiło mi się to na rowerze! NO i nas sam koniec ten zjazd po wielkich kamieniach... Stoi jakiś kibic. Zaczynam zjeżdżać, on mówi: nieźle... Ale po chwili czuję ze koło dostaje poślizgu, więc ratuje sie przed upadkiem i resztę zjazdu schodzę mamrocząc pod nosem: chyba ich porypało. To pod adresem tego co wymyślał trasę. Niestety jak dla mnie za trudny zjazd na koniec kiedy nie ma sie już sił, koncentracja mocno osłabiona. Docieram do mety, tuz przed metą ostatni zjazd. Tuż przed metą jakis facet próbuje mnie wyprzedzić. Myślę sobie: o nie, nie nie… Jadę ile sił w nogach i przyjeżdżam przed nim. Wjeżdząm na metę i dosłownie czuję, ze jestem wycieńczona.To chyba było jak do tej pory najcięższe 50 km na rowerze w moim życiu:), ale wiem, ze te jeszcze bardziej cięzkie przede mną. Przez 15 min mamroczę, ze juz nigdy nie pojadę na żaden maraton, nigdy... Po 15 min. już myślę... kiedy i gdzie jest następny:). Bo to tak działa:). Jakieś niesamowite szczęście przepełnia człowieka i poczucie spełnienia i sama nie wiem jak jeszcze to nazwać:) Moje drżenie duszy:). Niesamowite drżenie duszy i motyle w brzuchu:). I okazuje się, ze w tym doborowym wycinarskim towarzystwie ( i vice mistrz świata juniorów i czołówka krajowa) , jedzie tak mało kobiet, ze w w mojej kategorii wiekowej jestem 6 na 9 kobiet, a od 6 miejsca staje sie na pudle:). Przyjemne prawda? No bo to prestiżowa edycja, nie lokalny maraton. Oczywiście przyjechałam pod koniec stawki, ale to byli prawie sami faceci. 257 osób, ja gdzieś tam w pierwszej trzydziestce od końca:). Juz dokładnie miejsca nie pamietam. następny maraton w Krośnie 24 maja, dokładnie w moje urodziny 36 zresztą:) ( lokalny), robię przetarcie przed wielkim świętem czyli pierwszym w historii maratonem w Tarnowie 31 maja. No i tak to było... Ale już było i trzeba myśleć o tym co będzie i trochę potrenować i zbierać siły.
I pierwszy maraton w Cyklo. Jak wiele jeśli chodzi o ten cykl zmieniło się od tamtego czasu.
24 maja 2008r. Krosno Cyklokarapty
Wczoraj przejechałam mój 6 maraton, chociaż trudno to nazwać maratonem mtb. To był lokalny maraton w Krośnie z cyklu CykloKarpaty. Gdybym przejeździła cały ten cykl pewnie miałabym wielkie szanse na koncowy duzy sukces w generalce:), a to dlatego, ze kobiet jak na lekarstwo (wczoraj było 7 i bądźmy szczerzy zdecydowanie słabsze niż te które startują w dużych cyklach typu Powerade czy Mio Fuji Bike Maraton). Niestety regulamin nie pozwalał startować kobietom na dystans długi, wiec musiałam jechać na krótki ( wyszło 39 km). No i niefajne to było, bo to nie był maraton mtb a kurcze jakieś kryterium uliczne:). Asfalt, drogi szutrowe. Trochę podjazdów oczywiście było. Trzeba było jechać szybko. Zalozyłam sobie po cichu ( chociaż byłam zmeczona poprzednim intensywnie spedzonym dniem i niezbyt wyspana), że będę 1 w swojej kategorii. Gnałam wiec cały dystans i jak na mnie to chyba szybko go przejechałam. Srednia wyszła mi prawie 25 km/ha, na te 39 km i 700 m przewyższenia. Jechał przede mną 13 latek, świetnie jechał. Wyprzedzał mnie często na podjazdach. Potem ja go wyprzedzałam i tak tasowalismy się całą trasę. Trochę z nim pogadałam w trakcie. Nie trenuje w żadnym klubie, bo ma za daleko. Mieszka we Frysztaku, taka wies miedzy Jasłem a Krosnem. Niesamowice ambitny i z wielką pasją. Jechaliśmy łeb w łeb, dopiero koncówke już przed stadionem przycisnęłam i dojechałam z minutę przed nim. Musiał go ten dystans i to szarpanie pod górę sporo kosztować i już nie dał rady. ale zaczekałam na niego na mecie i pogratulowałam mu bo to niesamowite było:). Potem okazało sie, ze na długim dystansie jechał jego dziadek. Fajnie nie? Oczywiście trochę sie zmeczyłam nie powiem, ale no to nie ma porównania z tymi prawie 50 km w Bardo ( gdzie jechałam 3 h 39 min, a tutaj jechałam 1 h 37 min, wiec sam czas pokazuje jakie różne to były trasy). No i po takim łatwym maratonie nie ma takiej satysfakcji po ukonczeniu, jak po tym trudnym. Ale... no więc tak: wśród kobiet byłam 2:), wśród wszystkich gdzieś w połowie stawki, w swojej kategorii wiekowej 1, wiec dopięłam swego. Po raz pierwszy stanęłam na najwyższym stopniu podium i chociaż konkurencji nie było zbyt wielkiej to zawsze cieszy. No i nafajniejsze z tego wszystkiego to piękna nagroda, śliczny kask dobrej firmy i licznik rowerowy. Miałam calkiem udane urodziny:).
Bardo , 9 maja 2008r. Powerade MTB Marathon
Bardo, miejscowość w okolicach Kotliny Kłodzkiej. Przepiękne góry, krajobrazy, zieleń o tej porze roku najsoczystsza z soczystych. Byłam już kiedyś w tych okolicach , ale wtedy jeszcze na crossowym rowerze, czysto wycieczkowo i niemalże wyłącznie po asfalcie. Tym razem - maraton, pierwszy górski maraton, bo wcześniejsze przeze mnie przejechane to były raczej po terenach pagórkowatych. Od kiedy w ub roku przejechałam pierwszy maraton, wymyśliłam sobie nowe wyzwanie - przejechać maraton w górach. Teraz mam następne - przejechać maraton w górach przy kiepskiej pogodzie - błocie itd.:).Ale to już nie ode mnie zależy, a od pogody. Już tak mam , ze jak już coś mi sie uda, wymyślałam następne. Jechałam z dużymi obawami na ten maraton, a to dlatego ze mało kilometrów miałam wyjechanie w tym roku, właściwie żadnej dłuższej górskiej traski. Czułam, ze jeszcze nie jestem gotowa i jak sie okazało miałam rację:). Na starcie prawie nie widzę kobiet (co napawa mnie lekkim lękiem , nie chciałabym być ostatnią kobietą kończącą maraton. Te które są (w liczbie 23) w większości z jakiś teamów, klubów. Jednym słowem " wycinary", a ja wciąż nowicjusz uczący sie jazdy na rowerze górskim, nie mówiąc już o startach. Zaczynam zdecydowanie za ostro, nie chce żeby mnie wyprzedzali, bo z doświadczenia wiem ze potem bardzo ciężko będzie wyprzedzać. Tętno oscyluje niebezpieczne wokół 180 i około 3 km. stwierdzam, że jestem już ugotowana... Takie myśli przychodzą mi do głowy: zawrócić do mety... Zaczyna sie mozolne wspinanie pod górę. 15 km do góry po szutrze, kamieniach, w lesie. Potem upragnione (ha,ha nie sądziłam, ze kiedyś to napiszę)zjazdy. Cieszę się, ze odpocznę:). Dobre sobie - zjazdy są niebezpieczne, bardzo szybkie, szutrowe, na takich najłatwiej o upadek. Ale zjazdy o dziwo udaje mi sie pokonywać dobrze, nawet wyprzedzać na nich facetów:). Odpuszczam dwa - jakąś rynnę z piachu i kamienie jak telewizory Droga Krzyżowa) pod koniec dystansu. Resztę przejeżdżam bez wypadku a niestety upadam na zakręcie, w który wjechałam zbyt szybko. Upadam z impetem na lewy bok, tłukę głowę, policzek. Dwóch chłopaków z obsługi pyta czy gdzieś dzwonić: myślę sobie.. no nie po to tu przyjechałam, żeby schodzić z trasy. Wsiadam na rower i jadę, chociaż głowa boli i policzek też. Ktoś jedzie obok mnie i pyta czy wszystko w porządku. Mówię, ze tak i ze za dobrze szło i coś w końcu musiało sie przydarzyć. Chłopak się śmieje i mówi: jak dasz rade mówić to jest ok:). Jadę dalej , ból mija ( powróci po minięciu mety i na drugi dzień). Mozolnie pod górę,po szutrze, kamieniach itd. Jak wyjeżdżamy od czasu do czasu z lasu pokazują sie piękne panoramy Sudetów. Przepiękna trasa. Trochę błota, które udaje mi sie przejeżdżać ( dobre opony:)). Jakiś niewielki strumyczek - ale frajda tak przez strumyczek na rowerze... Jestem potwornie zmęczona i odliczam każdy kilometr do mety. I znowu te myśli natrętne: no nie... jestem taka słaba, nie nadaję się... więcej już nie pojadę na maraton... Takie myśli towarzyszyły mi na każdym poprzednio przejechanym maratonie. 2 kilometry przed metą mijaja mnie 3 kobiety. Jestem wściekła, ale nie mam siły ich gonić. Ledwie jadę i znowu jest ostro pod górę. Łapie mnie kolka, coś niebywałego , w życiu nie przytrafiło mi się to na rowerze! NO i nas sam koniec ten zjazd po wielkich kamieniach... Stoi jakiś kibic. Zaczynam zjeżdżać, on mówi: nieźle... Ale po chwili czuję ze koło dostaje poślizgu, więc ratuje sie przed upadkiem i resztę zjazdu schodzę mamrocząc pod nosem: chyba ich porypało. To pod adresem tego co wymyślał trasę. Niestety jak dla mnie za trudny zjazd na koniec kiedy nie ma sie już sił, koncentracja mocno osłabiona. Docieram do mety, tuz przed metą ostatni zjazd. Tuż przed metą jakis facet próbuje mnie wyprzedzić. Myślę sobie: o nie, nie nie… Jadę ile sił w nogach i przyjeżdżam przed nim. Wjeżdząm na metę i dosłownie czuję, ze jestem wycieńczona.To chyba było jak do tej pory najcięższe 50 km na rowerze w moim życiu:), ale wiem, ze te jeszcze bardziej cięzkie przede mną. Przez 15 min mamroczę, ze juz nigdy nie pojadę na żaden maraton, nigdy... Po 15 min. już myślę... kiedy i gdzie jest następny:). Bo to tak działa:). Jakieś niesamowite szczęście przepełnia człowieka i poczucie spełnienia i sama nie wiem jak jeszcze to nazwać:) Moje drżenie duszy:). Niesamowite drżenie duszy i motyle w brzuchu:). I okazuje się, ze w tym doborowym wycinarskim towarzystwie ( i vice mistrz świata juniorów i czołówka krajowa) , jedzie tak mało kobiet, ze w w mojej kategorii wiekowej jestem 6 na 9 kobiet, a od 6 miejsca staje sie na pudle:). Przyjemne prawda? No bo to prestiżowa edycja, nie lokalny maraton. Oczywiście przyjechałam pod koniec stawki, ale to byli prawie sami faceci. 257 osób, ja gdzieś tam w pierwszej trzydziestce od końca:). Juz dokładnie miejsca nie pamietam. następny maraton w Krośnie 24 maja, dokładnie w moje urodziny 36 zresztą:) ( lokalny), robię przetarcie przed wielkim świętem czyli pierwszym w historii maratonem w Tarnowie 31 maja. No i tak to było... Ale już było i trzeba myśleć o tym co będzie i trochę potrenować i zbierać siły.
I pierwszy maraton w Cyklo. Jak wiele jeśli chodzi o ten cykl zmieniło się od tamtego czasu.
24 maja 2008r. Krosno Cyklokarapty
Wczoraj przejechałam mój 6 maraton, chociaż trudno to nazwać maratonem mtb. To był lokalny maraton w Krośnie z cyklu CykloKarpaty. Gdybym przejeździła cały ten cykl pewnie miałabym wielkie szanse na koncowy duzy sukces w generalce:), a to dlatego, ze kobiet jak na lekarstwo (wczoraj było 7 i bądźmy szczerzy zdecydowanie słabsze niż te które startują w dużych cyklach typu Powerade czy Mio Fuji Bike Maraton). Niestety regulamin nie pozwalał startować kobietom na dystans długi, wiec musiałam jechać na krótki ( wyszło 39 km). No i niefajne to było, bo to nie był maraton mtb a kurcze jakieś kryterium uliczne:). Asfalt, drogi szutrowe. Trochę podjazdów oczywiście było. Trzeba było jechać szybko. Zalozyłam sobie po cichu ( chociaż byłam zmeczona poprzednim intensywnie spedzonym dniem i niezbyt wyspana), że będę 1 w swojej kategorii. Gnałam wiec cały dystans i jak na mnie to chyba szybko go przejechałam. Srednia wyszła mi prawie 25 km/ha, na te 39 km i 700 m przewyższenia. Jechał przede mną 13 latek, świetnie jechał. Wyprzedzał mnie często na podjazdach. Potem ja go wyprzedzałam i tak tasowalismy się całą trasę. Trochę z nim pogadałam w trakcie. Nie trenuje w żadnym klubie, bo ma za daleko. Mieszka we Frysztaku, taka wies miedzy Jasłem a Krosnem. Niesamowice ambitny i z wielką pasją. Jechaliśmy łeb w łeb, dopiero koncówke już przed stadionem przycisnęłam i dojechałam z minutę przed nim. Musiał go ten dystans i to szarpanie pod górę sporo kosztować i już nie dał rady. ale zaczekałam na niego na mecie i pogratulowałam mu bo to niesamowite było:). Potem okazało sie, ze na długim dystansie jechał jego dziadek. Fajnie nie? Oczywiście trochę sie zmeczyłam nie powiem, ale no to nie ma porównania z tymi prawie 50 km w Bardo ( gdzie jechałam 3 h 39 min, a tutaj jechałam 1 h 37 min, wiec sam czas pokazuje jakie różne to były trasy). No i po takim łatwym maratonie nie ma takiej satysfakcji po ukonczeniu, jak po tym trudnym. Ale... no więc tak: wśród kobiet byłam 2:), wśród wszystkich gdzieś w połowie stawki, w swojej kategorii wiekowej 1, wiec dopięłam swego. Po raz pierwszy stanęłam na najwyższym stopniu podium i chociaż konkurencji nie było zbyt wielkiej to zawsze cieszy. No i nafajniejsze z tego wszystkiego to piękna nagroda, śliczny kask dobrej firmy i licznik rowerowy. Miałam calkiem udane urodziny:).
- DST 30.00km
- Teren 15.00km
- Czas 01:28
- VAVG 20.45km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 13 maja 2015
Wembley
Chyba już było, ale tak mi się skojarzyło. Na fali różnych wydarzeń.
Dobry tekst.
Hej, porozmawiajmy bez noży, krzyży i polowań,
Bez celowania w oczy,
duszenia w krtani i łamania nosów,
Bez płytkich oddechów i bólu,
co siedzi gdzieś w człowieku.
Trochę o wojnach światów, kto się boi, a kto słucha cichych głosów
Zza kwiatów.
Zza kwiatów.
Zza kwiatów.
Zza kwiatów.
Hej, porozmawiajmy, kiedy koty na dachach i z jesienią w powietrzu,
Bez łamania sobie karków
Bez przesadnej empatii, sądów i koszarów
I chociaż raz nie mówmy naraz.
Spróbujmy się postarać.
Spróbujmy się postarać.
Spróbujmy się postarać.
I zaplecze kuchenne również.
Zaplecze kuchenne © Iza
Wembley © Iza
Hej, porozmawiajmy bez noży, krzyży i polowań,
Bez celowania w oczy,
duszenia w krtani i łamania nosów,
Bez płytkich oddechów i bólu,
co siedzi gdzieś w człowieku.
Trochę o wojnach światów, kto się boi, a kto słucha cichych głosów
Zza kwiatów.
Zza kwiatów.
Zza kwiatów.
Zza kwiatów.
Hej, porozmawiajmy, kiedy koty na dachach i z jesienią w powietrzu,
Bez łamania sobie karków
Bez przesadnej empatii, sądów i koszarów
I chociaż raz nie mówmy naraz.
Spróbujmy się postarać.
Spróbujmy się postarać.
Spróbujmy się postarać.
Spróbujmy się postarać.
Dumna ogromnie z siebie, postanowiłam Mirkowi pokazać swoje odkrycie, czyli widokowy taras (doskonały do podziwiania przyrody, odpoczynku i uzupełniania izotników) w Zbylitowskiej Górze.
- Phi- powiedział Mirek – ja to miejsce znam.
Znałem go, jeszcze zanim ty dowiedziałaś się co to jest MTB.
No i duma ze mnie uleciała jak z przekłutego balonu. Pojechaliśmy dalej. W Buczynie Mirek znienacka powiedział:
- Skręcamy tutaj? – i nie czekając na moją odpowiedź skręcił w czerwony pieszy szlak.
Protestowałam, krzycząc coś, że mam stary rower, że stare opony (nie zdążyłam dodać, że ja też stara).
- Phi – powiedział Mirek – ja mam 5 letnie Pythony.
- A ja z przodu 5 letniego Bulldoga i z tyłu 5 letniego Pythona.
I nagle oczom moim ukazał się ZJAZD.
Krzyknęłam:
- Jakiś bardzo niebezpieczny?
- Phi – powiedział Mirek – wcale a wcale.
Po czym dodał:
- A taki.. zabić się można…
Po czym pomknęliśmy na naszym mocno przeterminowanych oponach po tym ZJEŹDZIE. I dalej na most w Zgłobicach, a stamtąd w kierunku Zakrzowa i początkowo trasą wojnickiego maratonu z 2013r. Uśmiechnęłam się na widok jednego z domów, przy leśnej szutrowej drodze, tam właśnie bowiem powstała słynna produkcja filmowa z Rodzynkami w głównej roli. Działo się:).
Potem skręciliśmy sobie w las. Oczom moim ukazała się cała masa sosen. Powiedziałam:
-O dużo sosen. Fajnie.
Mirek zapytał:
- A po co ci sosny?
- No na syrop z pędów sosny.
Mirek na to:
- A myślałem, że chcesz palnąć jak dzik w sosnę.
No cały Mirek:).
Pokręciliśmy po Lesie i udaliśmy się na Wembley w Kępie Bogumiłowickiej, pogadać i uzupełnić izotoniki. A na Wembley jest cała infrastruktura. Nawet szatnię chłopaki mają.
Szatnia na Wembley © IzaDumna ogromnie z siebie, postanowiłam Mirkowi pokazać swoje odkrycie, czyli widokowy taras (doskonały do podziwiania przyrody, odpoczynku i uzupełniania izotników) w Zbylitowskiej Górze.
- Phi- powiedział Mirek – ja to miejsce znam.
Znałem go, jeszcze zanim ty dowiedziałaś się co to jest MTB.
No i duma ze mnie uleciała jak z przekłutego balonu. Pojechaliśmy dalej. W Buczynie Mirek znienacka powiedział:
- Skręcamy tutaj? – i nie czekając na moją odpowiedź skręcił w czerwony pieszy szlak.
Protestowałam, krzycząc coś, że mam stary rower, że stare opony (nie zdążyłam dodać, że ja też stara).
- Phi – powiedział Mirek – ja mam 5 letnie Pythony.
- A ja z przodu 5 letniego Bulldoga i z tyłu 5 letniego Pythona.
I nagle oczom moim ukazał się ZJAZD.
Krzyknęłam:
- Jakiś bardzo niebezpieczny?
- Phi – powiedział Mirek – wcale a wcale.
Po czym dodał:
- A taki.. zabić się można…
Po czym pomknęliśmy na naszym mocno przeterminowanych oponach po tym ZJEŹDZIE. I dalej na most w Zgłobicach, a stamtąd w kierunku Zakrzowa i początkowo trasą wojnickiego maratonu z 2013r. Uśmiechnęłam się na widok jednego z domów, przy leśnej szutrowej drodze, tam właśnie bowiem powstała słynna produkcja filmowa z Rodzynkami w głównej roli. Działo się:).
Potem skręciliśmy sobie w las. Oczom moim ukazała się cała masa sosen. Powiedziałam:
-O dużo sosen. Fajnie.
Mirek zapytał:
- A po co ci sosny?
- No na syrop z pędów sosny.
Mirek na to:
- A myślałem, że chcesz palnąć jak dzik w sosnę.
No cały Mirek:).
Pokręciliśmy po Lesie i udaliśmy się na Wembley w Kępie Bogumiłowickiej, pogadać i uzupełnić izotoniki. A na Wembley jest cała infrastruktura. Nawet szatnię chłopaki mają.
I zaplecze kuchenne również.
Zaplecze kuchenne © Iza
Wembley © Iza
A tak generalnie to miałam dzisiaj jechać na pokrzywowe zbiory, ale, że się Mirek „napatoczył”, to nic z tego nie wyszło:).
Mam nadzieję, że jeszcze zdążę uzupełnić te majowe zbiory.
Pisałam już o Filipie Springerze? Pisałam. Facet jest niesamowity. Niesamowicie robi zdjęcia, niesamowicie pisze o rzeczach, o których nigdy bym nie pomyślała, że mnie zainteresują, ma niesamowity zmysł obserwacji. Uwielbiam jego profil na FB. Czasem można przeczytać zasłyszane przez niego na ulicy dialogi. Czasem zaglądam na bloga. Nie znam się za bardzo na polskich reporterach. Dopiero od niedawna czytam reportaże. Uważam jednak, że to chyba jeden z ciekawszych reporterów. Napisał 4 książki („Miedziankę”, "Wannę z kolumnadą”, „Źle urodzone” i „Zaczyn. Opowieść o Zofii i Oskarze Hansenach”). Widziałam też jego zdjęcia na jakimś rowerowym portalu. Do tego.. startuje w rajdach ekstremalnych (albo startował). W każdym bądź razie na jednym z nich, Mirek miał okazję go poznać. Warto się tym CZŁOWIEKIEM zainteresować, bo wiele ma do powiedzenia, a książki czyta się ŚWIETNIE.
Mam nadzieję, że jeszcze zdążę uzupełnić te majowe zbiory.
Pisałam już o Filipie Springerze? Pisałam. Facet jest niesamowity. Niesamowicie robi zdjęcia, niesamowicie pisze o rzeczach, o których nigdy bym nie pomyślała, że mnie zainteresują, ma niesamowity zmysł obserwacji. Uwielbiam jego profil na FB. Czasem można przeczytać zasłyszane przez niego na ulicy dialogi. Czasem zaglądam na bloga. Nie znam się za bardzo na polskich reporterach. Dopiero od niedawna czytam reportaże. Uważam jednak, że to chyba jeden z ciekawszych reporterów. Napisał 4 książki („Miedziankę”, "Wannę z kolumnadą”, „Źle urodzone” i „Zaczyn. Opowieść o Zofii i Oskarze Hansenach”). Widziałam też jego zdjęcia na jakimś rowerowym portalu. Do tego.. startuje w rajdach ekstremalnych (albo startował). W każdym bądź razie na jednym z nich, Mirek miał okazję go poznać. Warto się tym CZŁOWIEKIEM zainteresować, bo wiele ma do powiedzenia, a książki czyta się ŚWIETNIE.
- DST 29.00km
- Teren 14.00km
- Czas 01:21
- VAVG 21.48km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 12 maja 2015
Zapachowo
Szybki obiad (ugotowany wczoraj) i w drogę.
A na obiad była zupa szczawiowa z ryżem brązowym. Ugotowałam jajko i….
Takie mi się dzisiaj udały bliżniaki © Iza
A na obiad była zupa szczawiowa z ryżem brązowym. Ugotowałam jajko i….
Takie mi się dzisiaj udały bliżniaki © Iza
Walczyłam dzisiaj ze sobą, żeby wyjechać. Nie będę udawać, że mi się chciało. Bardzo walczyłam. "Przeciw" było popracowe zmęczenie i trochę rzeczy do zrobienia w domu, "za" była piękna pogoda i zbliżający się maraton.
Wyjechałam. Kiedy jadąc wzdłuż Dunajca wspominałam te moje wewnętrzne walki i pomyślałam jak myślałam o tym, że nigdzie nie pojadę, a położę się na chwilę, odpocznę, zobaczyłam TO:
Miejsce na odpoczynek © Iza
Nie skorzystałam. Pojechałam dalej.
Jeśli ktoś jest spostrzegawczy dostrzeże na zdjęciu jaszczurkę.
Najpierw Buczyna, potem wzdłuż Dunajca i podjazd PItstopowy. Jak to ten podjazd, łatwo się nie jeździe, raczej mozolnie i ciężko dysząc. Rzadko spotyka się tam ludzi, częściej psy.
Tym razem szła jakaś Pani. Powiedziałam jej „Dzien dobry”. Odpowiedziała i powiedziała:
- O matko, to mnie się tak iść nie chce.. a pani pedałuje…. Ludzziiiiieeeeeee…..
Miałam jej powiedzieć: też mi się nie chce pedałować… (ale się nie przyznałam). Uśmiechnęłam się i zaczęłam pedałować mocniej. Ot, co czynią kibice na trasie:).
Plan dzisiaj miałam pewien, ale pewna nie byłam czy go zrealizuje, bo wyjechałam dość późno. Zjechalam zjazdem terenowym, leśnym w dół do Dunajca (tym który kiedyś na FR pokazywał Leszek). Fajny jest, chociaż ostrzegam – początek wysypany nowym kamieniem (luźny kamień). Trzeba być czujnym.
A potem las. Fajnie tam, ale samemu trochę straszno. Ponuro.
Fragmenty śliskie i gliniaste jak na niektórych trasach Cyklo. Trzeba być uważnym.
Po wyjeździe z lasu – przepiękny widok. Końcówka zjazdu jednak mocno zarosła, miejscami nie da się zjechać.
Potem kawałek wzdłuż Dunajca i skręt na podjazd w kierunku Uroczyska i Winnicy. Mozolnie, ale na szczycie w nagrodę piękne widoki.
Najpierw Buczyna, potem wzdłuż Dunajca i podjazd PItstopowy. Jak to ten podjazd, łatwo się nie jeździe, raczej mozolnie i ciężko dysząc. Rzadko spotyka się tam ludzi, częściej psy.
Tym razem szła jakaś Pani. Powiedziałam jej „Dzien dobry”. Odpowiedziała i powiedziała:
- O matko, to mnie się tak iść nie chce.. a pani pedałuje…. Ludzziiiiieeeeeee…..
Miałam jej powiedzieć: też mi się nie chce pedałować… (ale się nie przyznałam). Uśmiechnęłam się i zaczęłam pedałować mocniej. Ot, co czynią kibice na trasie:).
Plan dzisiaj miałam pewien, ale pewna nie byłam czy go zrealizuje, bo wyjechałam dość późno. Zjechalam zjazdem terenowym, leśnym w dół do Dunajca (tym który kiedyś na FR pokazywał Leszek). Fajny jest, chociaż ostrzegam – początek wysypany nowym kamieniem (luźny kamień). Trzeba być czujnym.
A potem las. Fajnie tam, ale samemu trochę straszno. Ponuro.
Fragmenty śliskie i gliniaste jak na niektórych trasach Cyklo. Trzeba być uważnym.
Po wyjeździe z lasu – przepiękny widok. Końcówka zjazdu jednak mocno zarosła, miejscami nie da się zjechać.
Potem kawałek wzdłuż Dunajca i skręt na podjazd w kierunku Uroczyska i Winnicy. Mozolnie, ale na szczycie w nagrodę piękne widoki.
Jeden z moich ulubionych widoków © Iza
Czasu miałam już mało i byłam pewna, że ostatniego punktu programu nie uda mi się zrealizować, ale udało się. Czyli zjazd terenowy za szlabanem do Doliny Izy. Przeprawa przez potoczek. Tym razem poległam, zawadziłam o jakiś kamień, zamoczyłam buty. No a potem 17 minut jazdy do góry, czyli podjazd w Dolinie do następnego szlabanu. I to był już koniec, bo było mocno po 19, a ja jeszcze musiałam jechać na pocztę.
A na poczcie czekała „Staroświecka historia” Magdy Szabo. Radość. Druk też staroświecki, mały taki, że to już nie na moje 43 letnie oczy:).
Było : wiosennie, pachnąco, słonecznie…. majowo.
Wysokie Obcasy Ekstra , felieton prof. Z. Mikołejko „ … bom alergik i astmatyk i przeżywa wiosnę jak piekło: takie piekło o którym się nie śniło nawet tym wysłannicom i wysłannikom bożym. I zdarza mi się marzyć o zalaniu tej całej wiosny, tego przeklętego maja tęgim betonem. W końcu dławi mnie to wszystko, bezczelna zieleń i to wszelakie kwiecie – spać nie daje, a łzy zalewają mi wciąż oczy”
Mnie też dławią zapachy kwiecia kwitnącego, ale tylko na podjazdach, kiedy z trudem łapie oddech, wtedy przeszkadzają. Jest mdląco. I dławią mnie na podjazdach maratonowych te wszystkie zapachy dochodzące z koszulek kolegów. Płyny do prania, proszki, nie wiem co to jeszcze. Mocne, kwiatowe.
Dawno już miałam zaapelować – Panowie jeśli sami nie pierzecie Waszych rowerowych ciuchów, kupcie żonie jakiś łagodny proszek do prania. Bezzapachowy najlepiej. Bo ciężko się podjeżdża w tych wszystkich oparach:).
PS i jeszcze jedna sprawa.
W tym sezonie będziemy mieć jeszcze jeden maraton w pobliżu Tarnowa.
W Skrzyszowie, 11 lipca.
Zapewne trasa będzie kluczyć w okolicy Brzanki, bowiem organizatorem jest Paweł, niegdyś autor trasy maratonu tarnowskiego (Bikemaraton). Dzisiaj tamten maraton to już zamierzchła historia. Komu udało się wystartować (mnie udało się trzy razy) jest szczesliwy, bo ma co wspominać.
Teraz tworzy się nowa historia.
https://www.facebook.com/events/1646341128918878/
Czasu miałam już mało i byłam pewna, że ostatniego punktu programu nie uda mi się zrealizować, ale udało się. Czyli zjazd terenowy za szlabanem do Doliny Izy. Przeprawa przez potoczek. Tym razem poległam, zawadziłam o jakiś kamień, zamoczyłam buty. No a potem 17 minut jazdy do góry, czyli podjazd w Dolinie do następnego szlabanu. I to był już koniec, bo było mocno po 19, a ja jeszcze musiałam jechać na pocztę.
A na poczcie czekała „Staroświecka historia” Magdy Szabo. Radość. Druk też staroświecki, mały taki, że to już nie na moje 43 letnie oczy:).
Było : wiosennie, pachnąco, słonecznie…. majowo.
Wysokie Obcasy Ekstra , felieton prof. Z. Mikołejko „ … bom alergik i astmatyk i przeżywa wiosnę jak piekło: takie piekło o którym się nie śniło nawet tym wysłannicom i wysłannikom bożym. I zdarza mi się marzyć o zalaniu tej całej wiosny, tego przeklętego maja tęgim betonem. W końcu dławi mnie to wszystko, bezczelna zieleń i to wszelakie kwiecie – spać nie daje, a łzy zalewają mi wciąż oczy”
Mnie też dławią zapachy kwiecia kwitnącego, ale tylko na podjazdach, kiedy z trudem łapie oddech, wtedy przeszkadzają. Jest mdląco. I dławią mnie na podjazdach maratonowych te wszystkie zapachy dochodzące z koszulek kolegów. Płyny do prania, proszki, nie wiem co to jeszcze. Mocne, kwiatowe.
Dawno już miałam zaapelować – Panowie jeśli sami nie pierzecie Waszych rowerowych ciuchów, kupcie żonie jakiś łagodny proszek do prania. Bezzapachowy najlepiej. Bo ciężko się podjeżdża w tych wszystkich oparach:).
PS i jeszcze jedna sprawa.
W tym sezonie będziemy mieć jeszcze jeden maraton w pobliżu Tarnowa.
W Skrzyszowie, 11 lipca.
Zapewne trasa będzie kluczyć w okolicy Brzanki, bowiem organizatorem jest Paweł, niegdyś autor trasy maratonu tarnowskiego (Bikemaraton). Dzisiaj tamten maraton to już zamierzchła historia. Komu udało się wystartować (mnie udało się trzy razy) jest szczesliwy, bo ma co wspominać.
Teraz tworzy się nowa historia.
https://www.facebook.com/events/1646341128918878/
- DST 42.00km
- Teren 15.00km
- Czas 02:20
- VAVG 18.00km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 10 maja 2015
Jazda mielecka
Udało mi się wyrwać na krótką, wieczorną jazdę w sobotę w Mielcu.
Pojechałam więc.. w jedyne miejsce (chyba) w Mielcu gdzie można pokręcić coś co przypomina MTB czyli do Lasu za Stawami Nowaka.
Lubię ten Las. W 2010r. jeździłam tutaj na treningi codziennie, więc las znam dość dobrze. Byłam też kiedyś tutaj na jeździe z kolegami z Mielca.
Las jest inny niż te w okolicy Tarnowa (może z wyjątkiem tego, którym jedzie się w kierunku Czarnej, bo on nieco ten mielecki przypomina). Dużo sosen (byłoby gdzie zbierać pędy na syrop:)), dużo też piachu, stąd nie jeździ się tak łatwo. Trochę sobie w tym Lesie „przycisnęłam”. Fajnie było. Spotkałam nawet trzech kolarzy.
Mielecki las © Iza
I jeśli ktoś nie wierzy, że tutaj są jakieś górki, to proszę bardzo: kto by to wyjechał? Zaznaczam, że jak to zdjęcie, sporo wypłaszcza bo górka jest spora.
Taka sobie góra piachu © Iza
Znalazłam jeszcze jedną, a na niej fajny podjazd z korzeniami (zdjęcie również nie oddaje charakteru górki).
Znalazłam jeszcze jedną fajną górkę © Iza
Podjazd był krótki ale wymagający, dość stromy i korzeniasty. Trochę sobie popodjeżdżałam i pozjeżdżałam.
Podjazd był całkiem, całkiem © Iza
A w drodze powrotnej porobiłam takie zdjęcia.
Mielec tzn samoloty © Iza
"Stary" Dromader © Iza
Jeszcze jeden samolot © Iza
Moje dzieciństwo to nieustanne dźwięki przelatujących nad głową samolotów:). Nieodłączny element tego miasta.
A na koniec… Przyszła nareszcie. Jubileuszowa płyta Piotra Banacha 35/50. 35 lat na scenie, 50 lat na świecie. 3 cd z piosenkami: Indios Bravos, Hey, solowymi Kaśki Nosowskiej, Ludzi Miłych, Dum Dum.
Polecam. Świetna płyta.
Banach 35/50 © Iza
Lubię ten tekst …
Ze zmiennym szczęściem, toczę się
Czasami z drogi zniesie mnie
Czasem zwolnię, w jakimś błocie
Jednak do przodu wciąż się toczę
A tocząc się tę wiarę mam
Choć ta naraża mnie na kpiny
Że kamyk mały tak jak Ja
Przyczyną może być lawiny
Płytę polecam:) © Iza
Pojechałam więc.. w jedyne miejsce (chyba) w Mielcu gdzie można pokręcić coś co przypomina MTB czyli do Lasu za Stawami Nowaka.
Lubię ten Las. W 2010r. jeździłam tutaj na treningi codziennie, więc las znam dość dobrze. Byłam też kiedyś tutaj na jeździe z kolegami z Mielca.
Las jest inny niż te w okolicy Tarnowa (może z wyjątkiem tego, którym jedzie się w kierunku Czarnej, bo on nieco ten mielecki przypomina). Dużo sosen (byłoby gdzie zbierać pędy na syrop:)), dużo też piachu, stąd nie jeździ się tak łatwo. Trochę sobie w tym Lesie „przycisnęłam”. Fajnie było. Spotkałam nawet trzech kolarzy.
Mielecki las © Iza
I jeśli ktoś nie wierzy, że tutaj są jakieś górki, to proszę bardzo: kto by to wyjechał? Zaznaczam, że jak to zdjęcie, sporo wypłaszcza bo górka jest spora.
Taka sobie góra piachu © Iza
Znalazłam jeszcze jedną, a na niej fajny podjazd z korzeniami (zdjęcie również nie oddaje charakteru górki).
Znalazłam jeszcze jedną fajną górkę © Iza
Podjazd był krótki ale wymagający, dość stromy i korzeniasty. Trochę sobie popodjeżdżałam i pozjeżdżałam.
Podjazd był całkiem, całkiem © Iza
A w drodze powrotnej porobiłam takie zdjęcia.
Mielec tzn samoloty © Iza
"Stary" Dromader © Iza
Jeszcze jeden samolot © Iza
Moje dzieciństwo to nieustanne dźwięki przelatujących nad głową samolotów:). Nieodłączny element tego miasta.
A na koniec… Przyszła nareszcie. Jubileuszowa płyta Piotra Banacha 35/50. 35 lat na scenie, 50 lat na świecie. 3 cd z piosenkami: Indios Bravos, Hey, solowymi Kaśki Nosowskiej, Ludzi Miłych, Dum Dum.
Polecam. Świetna płyta.
Banach 35/50 © Iza
Lubię ten tekst …
Ze zmiennym szczęściem, toczę się
Czasami z drogi zniesie mnie
Czasem zwolnię, w jakimś błocie
Jednak do przodu wciąż się toczę
A tocząc się tę wiarę mam
Choć ta naraża mnie na kpiny
Że kamyk mały tak jak Ja
Przyczyną może być lawiny
Płytę polecam:) © Iza
- DST 31.00km
- Teren 19.00km
- Czas 01:24
- VAVG 22.14km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 10 maja 2015
Mielec-Tarnów (deszczowo)
Mocno doświadczyła mnie dzisiejsza jazda.
Przyczyn jest pewnie wiele.
Wczoraj dośc mocno pokręciłam po mieleckim lesie (a nie kręci się tam łatwo, bo sporo piachu miejscami, więc siłowe to jest dość jeżdżenie).
Mało snu dzisiejszej nocy.
Pogoda cóż tu mówić.. mało sprzyjajaca jeździe (deszcz i spory wiatr).
Wiedziałam, że na dzisiaj prognozy przychylne nie są, pomimo tego zdecydowałam się jechać rowerem do Mielca. Gdybym nie pojechała to byłby 4 dni bez roweru. W obliczu zbliżającego się startu (jeśli nastąpi, bo jak pogoda będzie taka jak dzisiaj to będę się zastanawiać... maraton w Kluszkowcach bardzo chce przejechać, bo zapowiada się na najciekawszy w Cyklo, ale jeśli byłby takie ulewy jak dzisiaj, to robienie 2 tys przewyższenia w błocie i deszczu, to oprócz start sprzętowych, jakieś 6 godzin jazdy dla mnie zapewne.. a chyba jeszcze nie jestem gotowa na takie jeżdżenie, zobaczymy co będzie), więc w obliczu tego zbliżającego się startu trzeba było pojeździć trochę. Stąd taka a nie inna decyzja.
Od rana w Mielcu lało... co chwilę spoglądałam za okno.
Zaoferowano mi nawet możliwość przyjazdu samochodem po mnie do Mielca. Dzięki Ci dobra DUSZO:).
Ale uparłam się, że dam radę jakoś przejechać. W koncu to tylko deszcz i asfalt. Nie deszcz i błoto, która to mieszanka skutecznie niszczy sprzęt.
Ubrana w przeciwdeszczową kurtkę, długie spodnie, wyruszyłam. Los mi sprzyjał, bo trafiłam w jakieś okno pogodowe.
40 min jazdy bez deszczu, a potem zaczęła się ulewa.... Regularna ulewa, z odgłosami burzy w tle.
Nie było fajnie.
Buty mokre, spodnie mokre...
Na szczęście nie trwało to bardzo długo. Potem przestało padać i momentami nawet wychodziło słońce.
Wiało za to dość konkretnie, co jazdę utrudniało.
Pojechałam wersją krótszą (przez Lisią Górę), ale jechałam długooooo....
Dojechałam na oparach. Nawet tydzien temu robiąc trasę w terenie, nie czułam się tak zmęczona jak dzisiaj.
I ci kierowcy...
Z kierowcami spotykam się codziennie w pracy. Spotkania z nimi na drodze są jednak traumatyczne.
Ja wiem, że i rowerzyści święci nie są i czasem głupoty robią, ale to co wobec rowerzystów wyczyniają kierowcy... jest naprawdę STRASZNE.
Zwłaszcza ci, którzy jeżdżą TIRAMI.
Można dostać nerwicy. Coraz mniej wobec tego podobają mi się jazdy do Mielca i z Mielca na rowerze. Zaczyna być coraz bardziej niebezpiecznie.
Szkoda drodzy kierowcy, ze zapominacie o najważniejszym. O zachowaniu odstępu. Że nie zdajecie sobie sprawy co może uczynić pęd powietrza (w piątek omal nie wpadłam do rowu).
Dzisiaj jeden pan TIrowiec na bacząc, że jadę, wyjechał sobie z podporządkowanej ulicy i zaczął skręcać, centralnie na mnie.
Widocznie uważał, ze skoro jestem mniejsza, powinnam się zatrzymać i go przepuścić.
Cieszę się, ze wybrałam MTB a nie szosę.
Mając szosę, musiałabym szukać spokojnych, wiejskich dróg, a ich coraz mniej, bo i na tych drogach masa jest szaleńców.
Od 18 maja...za przekroczenie prędkości o 50 km/h w terenie zabudowanym, policja będzie zatrzymywać prawo jazdy.
A potem będzie ono trafiać do Starosty. Będziemy wydawać decyzję o zatrzymaniu na 3 miesiące.
Oby to niektórych czegoś nauczyło.
Przyczyn jest pewnie wiele.
Wczoraj dośc mocno pokręciłam po mieleckim lesie (a nie kręci się tam łatwo, bo sporo piachu miejscami, więc siłowe to jest dość jeżdżenie).
Mało snu dzisiejszej nocy.
Pogoda cóż tu mówić.. mało sprzyjajaca jeździe (deszcz i spory wiatr).
Wiedziałam, że na dzisiaj prognozy przychylne nie są, pomimo tego zdecydowałam się jechać rowerem do Mielca. Gdybym nie pojechała to byłby 4 dni bez roweru. W obliczu zbliżającego się startu (jeśli nastąpi, bo jak pogoda będzie taka jak dzisiaj to będę się zastanawiać... maraton w Kluszkowcach bardzo chce przejechać, bo zapowiada się na najciekawszy w Cyklo, ale jeśli byłby takie ulewy jak dzisiaj, to robienie 2 tys przewyższenia w błocie i deszczu, to oprócz start sprzętowych, jakieś 6 godzin jazdy dla mnie zapewne.. a chyba jeszcze nie jestem gotowa na takie jeżdżenie, zobaczymy co będzie), więc w obliczu tego zbliżającego się startu trzeba było pojeździć trochę. Stąd taka a nie inna decyzja.
Od rana w Mielcu lało... co chwilę spoglądałam za okno.
Zaoferowano mi nawet możliwość przyjazdu samochodem po mnie do Mielca. Dzięki Ci dobra DUSZO:).
Ale uparłam się, że dam radę jakoś przejechać. W koncu to tylko deszcz i asfalt. Nie deszcz i błoto, która to mieszanka skutecznie niszczy sprzęt.
Ubrana w przeciwdeszczową kurtkę, długie spodnie, wyruszyłam. Los mi sprzyjał, bo trafiłam w jakieś okno pogodowe.
40 min jazdy bez deszczu, a potem zaczęła się ulewa.... Regularna ulewa, z odgłosami burzy w tle.
Nie było fajnie.
Buty mokre, spodnie mokre...
Na szczęście nie trwało to bardzo długo. Potem przestało padać i momentami nawet wychodziło słońce.
Wiało za to dość konkretnie, co jazdę utrudniało.
Pojechałam wersją krótszą (przez Lisią Górę), ale jechałam długooooo....
Dojechałam na oparach. Nawet tydzien temu robiąc trasę w terenie, nie czułam się tak zmęczona jak dzisiaj.
I ci kierowcy...
Z kierowcami spotykam się codziennie w pracy. Spotkania z nimi na drodze są jednak traumatyczne.
Ja wiem, że i rowerzyści święci nie są i czasem głupoty robią, ale to co wobec rowerzystów wyczyniają kierowcy... jest naprawdę STRASZNE.
Zwłaszcza ci, którzy jeżdżą TIRAMI.
Można dostać nerwicy. Coraz mniej wobec tego podobają mi się jazdy do Mielca i z Mielca na rowerze. Zaczyna być coraz bardziej niebezpiecznie.
Szkoda drodzy kierowcy, ze zapominacie o najważniejszym. O zachowaniu odstępu. Że nie zdajecie sobie sprawy co może uczynić pęd powietrza (w piątek omal nie wpadłam do rowu).
Dzisiaj jeden pan TIrowiec na bacząc, że jadę, wyjechał sobie z podporządkowanej ulicy i zaczął skręcać, centralnie na mnie.
Widocznie uważał, ze skoro jestem mniejsza, powinnam się zatrzymać i go przepuścić.
Cieszę się, ze wybrałam MTB a nie szosę.
Mając szosę, musiałabym szukać spokojnych, wiejskich dróg, a ich coraz mniej, bo i na tych drogach masa jest szaleńców.
Od 18 maja...za przekroczenie prędkości o 50 km/h w terenie zabudowanym, policja będzie zatrzymywać prawo jazdy.
A potem będzie ono trafiać do Starosty. Będziemy wydawać decyzję o zatrzymaniu na 3 miesiące.
Oby to niektórych czegoś nauczyło.
- DST 57.00km
- Czas 02:20
- VAVG 24.43km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze