Czwartek, 9 października 2014
O diecie i poszukiwaniu jesiennych klimatów
Dzisiaj będzie o jedzeniu, ale inaczej. Nie będzie przepisów.
Dzisiaj będzie o „dobrym” jedzeniu, jedzeniu z głową. Nie zaśmiecaniu organizmu.
Co mnie zainspirowało do tego podjęcia tego tematu?:). Po pierwsze to ta kartka przypięta nad biurkiem mojego 17 letniego siostrzeńca. Jak widać dociera do niego świadomość jak ważna jest dieta w życiu sportowca. Spodobało mi się to bardzo, chociaż akurat ta "dieta" wymaga pewnych ulepszeń:).
Co mnie zainspirowało do tego podjęcia tego tematu?:). Po pierwsze to ta kartka przypięta nad biurkiem mojego 17 letniego siostrzeńca. Jak widać dociera do niego świadomość jak ważna jest dieta w życiu sportowca. Spodobało mi się to bardzo, chociaż akurat ta "dieta" wymaga pewnych ulepszeń:).
Dieta młodego piłkarza:) © lemuriza1972
Bo że odpowiednio dobrana dieta jest ważna to wiemy wszyscy.
Niektórzy twierdzą, że nawet ważniejsza niż trening.
Kolejną inspiracją było zamówienie książki „Zamień chemię na jedzenie”. Ostatnio ukazała się druga część tej książki, ale ja
kupiłam pierwszą (na razie).
.
Kolejną inspiracją było zamówienie książki „Zamień chemię na jedzenie”. Ostatnio ukazała się druga część tej książki, ale ja
kupiłam pierwszą (na razie).
"Zamień chemię na jedzenie" © lemuriza1972
Książkę mam już „u siebie”. Przejrzałam, przeczytałam kilkadziesiąt stron i jestem.. zafascynowana.
Nie lubię książek typu poradniki, ale ta jest inna i z pełną odpowiedzialnością mogę ją polecić.
Autorka co prawda nie jest ani dietetykiem, ani lekarzem, ale mamą, którą „ratując” swoje dzieci przed wiecznym chorowaniem i łykaniem antybiotyków, zaczęła się baczniej przyglądać jedzeniu.
Książka jest zbiorem jej doświadczeń, prawdziwą skarbnicą wiedzy, dodatkowo zawiera przepisy. Jest napisana świetnym stylem, czyta się ją jak najlepszą powieść.
Następną inspiracją była… Iwona. Iwonę Wierzbicką być może znacie z.. telewizyjnych reklam. Reklamowała witaminy. Dużo tych reklam ukazywało się w czasie Olimpiady.
Ja o Iwonie usłyszałam znacznie wcześniej, bo jest koleżanką Sławka Nosala, mojego kolegi. Rozmawiałam z nią kiedyś po maratonie w Istebnej. Iwona kocha MTB. Przejechała TransCarpatię, była na rowerze w Alpach, jechała giga w Istebnej i jest jedną z niewielu zapewne kobiet, która zjechała słynne istebniańskie korzonki prowadzące do mety. Co ważne zjechała z uśmiechem na ustach. Ponadto Iwona jest uznanym dietetykiem i trenerem personalnym.
Moje doświadczenia z „dobrą” dietą, zdrową dietą są .. różne. Od kilku lat co jakiś czas mam mocne postanowienie poprawy i staram się jakiś rygor sobie narzucić. Część dobrych nawyków udało mi się wprowadzić do mojej codziennej diety, ale ciągle nie jest tak jakbym chciała.
Wciąż zawstydzają mnie moje koleżanki i koledzy z drużyny, kiedy widzę jak fajnie, zdrowo jedzą (a obserwuję co jedzą podczas wspólnych wyjazdów). Zawstydzają mnie, bo mnie nie zawsze wystarcza determinacji i chęci. O ile łatwiej kupić jakieś półprodukty w sklepie, prawda?.
Iwona zainspirowała mnie swoimi 10 zasadami. Postanowiłam je wypróbować i przez 30 dni jeść zgodnie z tym co mówi i poświęcić więcej czasu na wybieranie produktów w sklepie i przygotowywanie posiłków. Po co? Bo głęboko wierzę, że dobre odżywianie sprzyja wiatalności, samopoczuciu, zdrowiu. I chciałabym wypróbować na sobie. No i przy okazji zrzucić jakieś 2 kilogramy:).
Iwona ma rację – nie ma jednej skutecznej diety dla wszystkich, ale są pewne zasady żywieniowe, których dobrze się jest trzymać. Wejdźcie na YT, wpiszcie Ajewn - 10 zasad i posłuchajcie. Myślę, że warto.
No łatwe to nie będzie jeśli posłuchacie o czym mówi Iwona. To właściwie jedyna okazja żeby spróbować, bo sezon startowy zakończony, można odpocząć od dużej ilości węglowodanów. Rezygnacja z pszenicy trudna nie będzie, bo to nie jest coś bez czego nie mogę żyć. Białe pieczywo może dla mnie na co dzień nie istnieć. Rezygnacja z mleka też nie jest problemem, bo pije go tylko do kawy. No, ale ponieważ mleko out, to kawa też raczej, bo bez mleka nie bardzo mi smakuje.
Dzisiaj kupiłam coś co nazywa się kawa żołędziowa, ale… mówię temu czemuś zdecydowanie NIE. Jest wstrętne, cierpkie w smaku i nie zamierzam się tym katować.
Macie jakieś pomysły czym zastąpić kawę? A może po prostu muszę się przyzwyczaić do takiej bez mleka. Może spróbuję:). Pewnym problemem będzie też niesłodzenie. Jestem niestety osobnikiem, który kawy czy herbaty póki co nie wyobraża sobie bez słodzenia. Od dłuższego czasu nie słodzę kawy i herbaty cukrem (a jeśli już to jest to cukier trzcinowy). Zastępuję cukier miodem (kawa, herbata) i sokami (herbata). Od jakiegoś roku jestem miłośniczką soków firmy Łowicz (w takich niewielkich butelkach). Nie są tanie, ale to dobre soki . Ulubione moje to sok z pędów sosny i z dzikiej róży.
Nie będzie problemem odstawienie całkowicie słodyczy. Z tym sobie dam radę. Śniadanie bez węglowodanów? O to już nie takie łatwe, bo one są w płatkach, w jogurcie naturalnym, w wielu produktach więc tutaj pewnie będą niewielkie odstępstwa od normy.
Zaczęłam dzisiaj. Zaopatrzyłam się w olej kokosowy (Iwona go bardzo poleca, poczytałam trochę i rzeczywiście chyba warto spróbować, pierwsze próby dokonane i jest ok). Zaopatrzyłam się w kaszę jaglaną (już nawet ugotowałam na jutrzejsze drugie śniadanie kaszę i warzywa).Nie przepadam za kaszą, ale ta jest jedną ze smaczniejszych i podobno bardzo zdrowa. Zapatrzyłam się w amarantus (dzisiaj dodałam do jogurtu , naprawdę smaczne, a podobno bardzo wartościowe).
Zaopatrzyłam się w notes, w którym będę codziennie wszystko zapisywać. A za miesiąc.. za miesiąc napiszę Wam czy to dało jakieś efekty. Lubię takie "eksperymenty", lubię mieć jakiś cel, więc jestem mocno zmotywowana.
A dzisiaj wyruszyłam w poszukiwaniu jesiennych klimatów. Udało się trochę „złapać”. Było przyjemnie, ciepło, słonecznie, jesiennie kolorowo i jesiennie zapachowo.
Oddychanie jesienią.. taka ładna jesienią bardzo mi się podoba.
Trochę się pokręciłam po pagórkach, czego efektem jest kilka zdjęć.
No to dobranoc, biegnę czytać „Zamień chemię na jedzenie” i będę się na bieżąco dzielić wiedzą.
Taka Aleja w Tarnowie, z dużą zawartością glutenu:) © lemuriza1972
Jesienne zbiory © lemuriza1972
Na zielonym szlaku pieszym © lemuriza1972
Takie tam © lemuri
KTM i zachodzące słońce © lemuriza1972
Dunajec © lemuriza1972
Raz jeszcze Dunajec © lemuriza1972
Dunajec z bliska © lemuriza1972
Wanilla Sky © lemuriza1972
Jesienne prace w polu © lemuriza1972
Jesiennie © lemuriza1972
Podwójne niebo waniliowe © lemuriza1972
Autorka co prawda nie jest ani dietetykiem, ani lekarzem, ale mamą, którą „ratując” swoje dzieci przed wiecznym chorowaniem i łykaniem antybiotyków, zaczęła się baczniej przyglądać jedzeniu.
Książka jest zbiorem jej doświadczeń, prawdziwą skarbnicą wiedzy, dodatkowo zawiera przepisy. Jest napisana świetnym stylem, czyta się ją jak najlepszą powieść.
Następną inspiracją była… Iwona. Iwonę Wierzbicką być może znacie z.. telewizyjnych reklam. Reklamowała witaminy. Dużo tych reklam ukazywało się w czasie Olimpiady.
Ja o Iwonie usłyszałam znacznie wcześniej, bo jest koleżanką Sławka Nosala, mojego kolegi. Rozmawiałam z nią kiedyś po maratonie w Istebnej. Iwona kocha MTB. Przejechała TransCarpatię, była na rowerze w Alpach, jechała giga w Istebnej i jest jedną z niewielu zapewne kobiet, która zjechała słynne istebniańskie korzonki prowadzące do mety. Co ważne zjechała z uśmiechem na ustach. Ponadto Iwona jest uznanym dietetykiem i trenerem personalnym.
Moje doświadczenia z „dobrą” dietą, zdrową dietą są .. różne. Od kilku lat co jakiś czas mam mocne postanowienie poprawy i staram się jakiś rygor sobie narzucić. Część dobrych nawyków udało mi się wprowadzić do mojej codziennej diety, ale ciągle nie jest tak jakbym chciała.
Wciąż zawstydzają mnie moje koleżanki i koledzy z drużyny, kiedy widzę jak fajnie, zdrowo jedzą (a obserwuję co jedzą podczas wspólnych wyjazdów). Zawstydzają mnie, bo mnie nie zawsze wystarcza determinacji i chęci. O ile łatwiej kupić jakieś półprodukty w sklepie, prawda?.
Iwona zainspirowała mnie swoimi 10 zasadami. Postanowiłam je wypróbować i przez 30 dni jeść zgodnie z tym co mówi i poświęcić więcej czasu na wybieranie produktów w sklepie i przygotowywanie posiłków. Po co? Bo głęboko wierzę, że dobre odżywianie sprzyja wiatalności, samopoczuciu, zdrowiu. I chciałabym wypróbować na sobie. No i przy okazji zrzucić jakieś 2 kilogramy:).
Iwona ma rację – nie ma jednej skutecznej diety dla wszystkich, ale są pewne zasady żywieniowe, których dobrze się jest trzymać. Wejdźcie na YT, wpiszcie Ajewn - 10 zasad i posłuchajcie. Myślę, że warto.
No łatwe to nie będzie jeśli posłuchacie o czym mówi Iwona. To właściwie jedyna okazja żeby spróbować, bo sezon startowy zakończony, można odpocząć od dużej ilości węglowodanów. Rezygnacja z pszenicy trudna nie będzie, bo to nie jest coś bez czego nie mogę żyć. Białe pieczywo może dla mnie na co dzień nie istnieć. Rezygnacja z mleka też nie jest problemem, bo pije go tylko do kawy. No, ale ponieważ mleko out, to kawa też raczej, bo bez mleka nie bardzo mi smakuje.
Dzisiaj kupiłam coś co nazywa się kawa żołędziowa, ale… mówię temu czemuś zdecydowanie NIE. Jest wstrętne, cierpkie w smaku i nie zamierzam się tym katować.
Macie jakieś pomysły czym zastąpić kawę? A może po prostu muszę się przyzwyczaić do takiej bez mleka. Może spróbuję:). Pewnym problemem będzie też niesłodzenie. Jestem niestety osobnikiem, który kawy czy herbaty póki co nie wyobraża sobie bez słodzenia. Od dłuższego czasu nie słodzę kawy i herbaty cukrem (a jeśli już to jest to cukier trzcinowy). Zastępuję cukier miodem (kawa, herbata) i sokami (herbata). Od jakiegoś roku jestem miłośniczką soków firmy Łowicz (w takich niewielkich butelkach). Nie są tanie, ale to dobre soki . Ulubione moje to sok z pędów sosny i z dzikiej róży.
Nie będzie problemem odstawienie całkowicie słodyczy. Z tym sobie dam radę. Śniadanie bez węglowodanów? O to już nie takie łatwe, bo one są w płatkach, w jogurcie naturalnym, w wielu produktach więc tutaj pewnie będą niewielkie odstępstwa od normy.
Zaczęłam dzisiaj. Zaopatrzyłam się w olej kokosowy (Iwona go bardzo poleca, poczytałam trochę i rzeczywiście chyba warto spróbować, pierwsze próby dokonane i jest ok). Zaopatrzyłam się w kaszę jaglaną (już nawet ugotowałam na jutrzejsze drugie śniadanie kaszę i warzywa).Nie przepadam za kaszą, ale ta jest jedną ze smaczniejszych i podobno bardzo zdrowa. Zapatrzyłam się w amarantus (dzisiaj dodałam do jogurtu , naprawdę smaczne, a podobno bardzo wartościowe).
Zaopatrzyłam się w notes, w którym będę codziennie wszystko zapisywać. A za miesiąc.. za miesiąc napiszę Wam czy to dało jakieś efekty. Lubię takie "eksperymenty", lubię mieć jakiś cel, więc jestem mocno zmotywowana.
A dzisiaj wyruszyłam w poszukiwaniu jesiennych klimatów. Udało się trochę „złapać”. Było przyjemnie, ciepło, słonecznie, jesiennie kolorowo i jesiennie zapachowo.
Oddychanie jesienią.. taka ładna jesienią bardzo mi się podoba.
Trochę się pokręciłam po pagórkach, czego efektem jest kilka zdjęć.
No to dobranoc, biegnę czytać „Zamień chemię na jedzenie” i będę się na bieżąco dzielić wiedzą.
Taka Aleja w Tarnowie, z dużą zawartością glutenu:) © lemuriza1972
Jesienne zbiory © lemuriza1972
Na zielonym szlaku pieszym © lemuriza1972
Takie tam © lemuri
KTM i zachodzące słońce © lemuriza1972
Dunajec © lemuriza1972
Raz jeszcze Dunajec © lemuriza1972
Dunajec z bliska © lemuriza1972
Wanilla Sky © lemuriza1972
Jesienne prace w polu © lemuriza1972
Jesiennie © lemuriza1972
Podwójne niebo waniliowe © lemuriza1972
- DST 28.00km
- Teren 12.00km
- Czas 01:30
- VAVG 18.67km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 8 października 2014
Jesiennie
Ta piosenka z płyty „Part One” bardzo przypadła mi do gustu.
Jesienne obrazki © lemuriza1972
Dwudniaki © lemuriza1972
Leśne zwierzę czyli .. kot © lemuriza1972
Wjeżdżamy do lasu © lemuriza1972
Żółto-czerwono © lemuriza1972
Zachód słońca w Lesie Radłowskim © lemuriza1972
Kolorowo © lemuriza1972
Kolorowo 2 © lemuriza1972
Kolorowo 3 © lemuriza1972
Kolorowo 4 © lemuriza1972
Kolorowo 5 © lemuriza1972
Jesienny KTM © lemuriza1972
Pogoda sprzyjała. Siedzenie w domu i nicnierobienie sportowo znudziło mi się, tym bardziej, że z moich domowych robót te najważniejsze na chwilę obecną – wykonane.
Wyruszyłam więc w poszukiwaniu jesiennych barw i endrofin, które gwarantują lepszy nastrój.
Zanim jednak znalazłam jesienne barwy, to obejrzałam nowo otwarte rondo w Mościcach. Muszę przyznać, że robi wrażenie.
W lesie pięknie i kolorowo. Jazda jednak niezbyt długa, bo szybko zrobiło się ciemno, chociaż wyjechałam wcześnie, bo już o 17. Przyjemna jazda wśród jesiennych barw i zapachów.
Zostałam dzisiaj postawiona do pionu, tzn dziewczyny mi wypomniały, że już środa a tutaj nic.. żadnego śniadania, żadnej zupy
(a miało być co tydzień). No to dzisiaj się wzięłam do pracy i są naleśniki z warzywami (moje ulubione nadzienie naleśnikowe). Marchewka, seler, pietruszka starte na tarce i „uduszone” wraz z pokrojonym porem. Spróbujcie! Można do tego zrobić jakiś sos.
A jutro będzie o jedzeniu, ale zupełnie inaczej.
No i trochę jesiennych widoków.
Wyruszyłam więc w poszukiwaniu jesiennych barw i endrofin, które gwarantują lepszy nastrój.
Zanim jednak znalazłam jesienne barwy, to obejrzałam nowo otwarte rondo w Mościcach. Muszę przyznać, że robi wrażenie.
W lesie pięknie i kolorowo. Jazda jednak niezbyt długa, bo szybko zrobiło się ciemno, chociaż wyjechałam wcześnie, bo już o 17. Przyjemna jazda wśród jesiennych barw i zapachów.
Zostałam dzisiaj postawiona do pionu, tzn dziewczyny mi wypomniały, że już środa a tutaj nic.. żadnego śniadania, żadnej zupy
(a miało być co tydzień). No to dzisiaj się wzięłam do pracy i są naleśniki z warzywami (moje ulubione nadzienie naleśnikowe). Marchewka, seler, pietruszka starte na tarce i „uduszone” wraz z pokrojonym porem. Spróbujcie! Można do tego zrobić jakiś sos.
A jutro będzie o jedzeniu, ale zupełnie inaczej.
No i trochę jesiennych widoków.
Jesienne obrazki © lemuriza1972
Dwudniaki © lemuriza1972
Leśne zwierzę czyli .. kot © lemuriza1972
Wjeżdżamy do lasu © lemuriza1972
Żółto-czerwono © lemuriza1972
Zachód słońca w Lesie Radłowskim © lemuriza1972
Kolorowo © lemuriza1972
Kolorowo 2 © lemuriza1972
Kolorowo 3 © lemuriza1972
Kolorowo 4 © lemuriza1972
Kolorowo 5 © lemuriza1972
Jesienny KTM © lemuriza1972
- DST 34.00km
- Teren 14.00km
- Czas 01:38
- VAVG 20.82km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 6 października 2014
Komunikacyjnie
Już mam!
Pożądana od dawna, do zdobycia tylko na allegro za duże kwoty (ostatnio wystawiona za 900 zł!!!) pierwsza płyta Indios Bravos.
To na potrzeby wydania tej płyty Kuba Wojewódzki założył wytwórnię płytową pn Pałac Kultury.
Ja mam co prawda tylko reedycję, ale też cieszy. Bardzo, bardzo cieszy!!!
Reedycja pierwszej płyty Indios Bravos © lemuriza1972
Stara płyta, to i stary teledysk, ale za to z młodym Gutkiem:).
A dzisiaj komunikacyjnie. Na pocztę po płyty, a potem do Pani Krystyny i Pana Adama (zawiozłam płytę Krysi, bo też chciała ją mieć. Ot zainfekowana muzyką IB).
Po drodze obejrzałam zamknięty wiadukt na Krakowskiej. Zła informacja dla pieszych i tych na rowerach, ścieżki i chodniki też zamknięte, trzeba się przedostawać przez przejście przy dworcu.
Ponieważ Pani Krystyna się napracowała, to tutaj jest link do zdjęć z sobotniej Istebnej. Może ktoś się odnajdzie i będzie miał pamiątkę z tego ostatniego wyścigu… https://picasaweb.google.com/10008870802461974373...
Po drodze obejrzałam zamknięty wiadukt na Krakowskiej. Zła informacja dla pieszych i tych na rowerach, ścieżki i chodniki też zamknięte, trzeba się przedostawać przez przejście przy dworcu.
Ponieważ Pani Krystyna się napracowała, to tutaj jest link do zdjęć z sobotniej Istebnej. Może ktoś się odnajdzie i będzie miał pamiątkę z tego ostatniego wyścigu… https://picasaweb.google.com/10008870802461974373...
- DST 9.00km
- Czas 00:33
- VAVG 16.36km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 5 października 2014
Istebna okiem kibica
„ Jedzie Kasia, nie Kasia, może Ewelina…”
… a to była Justyna…(Frączek) tylko nie wiem dlaczego jej nie poznałyśmy???? Może dlatego, że dawno jej nie było na maratonie.
Jechała jednak bez numeru.
To był podobno ostatni taki wyścig w tej części Europy (jak to mawia Sufa).
Ostatni w tym cyklu, bo przecież etapówki zostaną, a poza tym GG zapowiedział wczoraj coś na kształt Salzkammergut (podobno to będzie w Karpaczu).
Podobno tylko „zawiesza” działalność na jakiś rok, dwa, ale po tym roku czy dwóch ciężko będzie odbudować markę.
Bo to była „marka”. Tak jest, zwłaszcza w ostatnim sezonie ta marka podupadła i nie chodzi o jakość tras, ale o całą otoczkę i organizację , ale nie zmienia to opinii mojej i wielu innych, że te wyścigi to było COŚ, to było MTB.
Pojechałam do Istebnej w celach "towarzyskich" (kibicować i pożegnać się z MTB MARATHONEM).
Po zamieszaniu w Stroniu, miałam już nie jechać ani Piwnicznej ani Istebnej, ale potem pomyślałam, że szkoda byłoby niezrobionej generalki.
Pojechałam więc do Piwnicznej z postanowieniem, że jeśli skończę, to Istebną oglądam jako kibic.
13 wyścigów w sezonie dało mi w kość i czułam się zmęczona.
Ale powiem tak – kibicowanie spodobało mi się na tyle, że mocno zastanawiam się czy nie iść w tym kierunku:).
I nie myślcie sobie, że to takie proste i mało energetyczne. Nabiegałam się po tej Ochodzitej. Oj, nabiegałam.
Piątkowy wieczór w Istebnej „przeszedł” miło i przyjemnie. Nie może być inaczej, jeśli jest się w gomolowym towarzystwie. Było elegancko. Wino i sery. Darek wyznaczył mi na dzień następny funkcję bufetowej, więc się dostosowałam:
Ostatni w tym cyklu, bo przecież etapówki zostaną, a poza tym GG zapowiedział wczoraj coś na kształt Salzkammergut (podobno to będzie w Karpaczu).
Podobno tylko „zawiesza” działalność na jakiś rok, dwa, ale po tym roku czy dwóch ciężko będzie odbudować markę.
Bo to była „marka”. Tak jest, zwłaszcza w ostatnim sezonie ta marka podupadła i nie chodzi o jakość tras, ale o całą otoczkę i organizację , ale nie zmienia to opinii mojej i wielu innych, że te wyścigi to było COŚ, to było MTB.
Pojechałam do Istebnej w celach "towarzyskich" (kibicować i pożegnać się z MTB MARATHONEM).
Po zamieszaniu w Stroniu, miałam już nie jechać ani Piwnicznej ani Istebnej, ale potem pomyślałam, że szkoda byłoby niezrobionej generalki.
Pojechałam więc do Piwnicznej z postanowieniem, że jeśli skończę, to Istebną oglądam jako kibic.
13 wyścigów w sezonie dało mi w kość i czułam się zmęczona.
Ale powiem tak – kibicowanie spodobało mi się na tyle, że mocno zastanawiam się czy nie iść w tym kierunku:).
I nie myślcie sobie, że to takie proste i mało energetyczne. Nabiegałam się po tej Ochodzitej. Oj, nabiegałam.
Piątkowy wieczór w Istebnej „przeszedł” miło i przyjemnie. Nie może być inaczej, jeśli jest się w gomolowym towarzystwie. Było elegancko. Wino i sery. Darek wyznaczył mi na dzień następny funkcję bufetowej, więc się dostosowałam:
Bufetowa:) © lemuriza1972
Wino było … no jakie było każdy widzi. Ser był również … elegancki i aromatyczny. Darek ponadto przysyłał mi jakieś dziwne zdjęcia i do dnia dzisiejszego nie udało nam się ustalić o co mu chodziło. Myślał Sufa, myślała pani Krystyna i nie udało się im nic wymyślić.
Diabelsko wykwintne
Sufa i jego aromatyczny ser © lemuriza1972
Dnia następnego wraz z Panią Krystyną przygotowałyśmy się bardzo mocno do pełnienia roli bufetowych i dopingujących.
Przygotowane na bufet na Ochodzitej © lemuriza1972
Tymczasem my zajęłyśmy się robieniem PR Gomoli.
Bardzo gomolowo © lemuriza1972
"No dobra, nie łam się, u Grabka jest K4":) © lemuriza1972
Trzeh przyjaciele nie z boiska © lemuriza1972
W międzyczasie poszłyśmy podglądnąć czy jednak będzie ta kategoria K4 w generalce czy nie (bo regulamin milczał na temat, , i słuchy były takie, że jednak generalka normalnie, żadna tam łączona z K3). Pucharu za K4 nie było, więc postanowiłam wziąć sobie
jakiś inny. Wybór był spory.
.
Gomola bierze wszystko © lemuriza1972
Po czym zaczęłyśmy wchodzić w rolę paparazzo. Sufę udało się uchwycić w bardzo nietypowej dla niego sytuacji.
Sufa liczy na boską pomoc © lemuriza1972
Pani Krystyna dwoiła się i troiła (a wszystko, żeby Gomole pamiętano dobrze i nikt już nie nazywał nas „szmaciarzami i lalusiami”). W tym też celu oprócz poniżej przedstawionych czynności, największe brawa biła pani Krystyna na Ochodzitej Trekom i przesyłała specjalne pozdrowienia od GTA.
Serwis by GTA © lemuriza1972
Andrzej i Tomek © lemuriza1972
Na Ochodzitej było też specjalne wspomaganie. Nie wszyscy chcieli skorzystać, ale ci którzy chcieli wydaje mi się zyskiwali odwagę na zjazdach. Marcin nie skorzystał, no i… podobno podarł spodnie i się poobijał.
Tak wygląda się po wypiciu Gomolanki © lemuriza1972
Nie chciał jeść, nie chciał pić.. pognał do przodu © lemuriza1972
Robiłyśmy co mogłyśmy, żeby ludziom wjeżdżało się odrobinę przyjemniej. Pani Krystyna smarowała łańcuchy obficie i jak serwisant z TdF. W biegu.
Serwis by GTA na Ochodzitej © lemuriza1972
Największe wspomaganie miał Sufa, a wyglądało to mniej więcej tak:
Wściekli i szybcy © lemuriza1972
Wspomagacze © lemuriza1972
Sufa i jego fani © lemuriza1972
Dodatkowo wspomogłam go krzycząc (nic tak dobrze nie działa): KOBIETA CIĘ BIJE!
To był jego rekordowo szybki wjazd na ten szczyt.
Pierwszy na mega (ale jak się okazało miał silnik) © lemuriza1972
Darek też miał solidne wspomaganie
" Może pomdiorka?" © lemuriza1972
Pomidorka nie chciał i był bardzo rozczarowany bo….
" Nie macie Murzynka?" © lemuriza1972
Przez brak Murzynka jechał bardzo długo…ale do wieczora się zregenerował i wieczorem pokazał swoją prawdziwą moc.
Na Ochodzitej © lemuriza1972
Rozważna (haha) i romantyczna © lemuriza1972
Selfie cz 1 © lemuriza1972
Selfie cz 2 © lemuriza1972
Czekając na Wiolę © lemuriza1972
Agnieszka zmierza do mety © lemuriza1972
Marcin zmierzający do mety © lemuriza1972
Krystyna i Andrzej © lemuriza1972
Chyba się lubią (przynajmniej tak to wygląda) © lemuriza1972
A potem to już była dekoracja… Bardzo było gomolowo, ale też momentami mało przyjemnie. Bardzo nędzne nagrody jak na generalkę, pomyłki w wynikach.
Widziałam i rozmawiałam ze bardzo poddenerwowaną Edytą Swat (chodziło o generalkę w K4). Ania z Bydgoszczy na skutek połączenia kategorii K3 i K4 wylądowała na 7 miejscu i też była zdenerowowana. No było tak sobie. Tyle, że jak jest gomolowo, to wszystko się przełknie. Nawet gorzką pigułkę. No bo przecież w takim towarzystwie…
Selfie cz 3 - podczas dekoracji © lemuriza1972
Nie dali, to sama sobie wzięłam:)
© lemuriza1972
Pan Adam jako, że nie było go, uczynił mnie swoim pełnomocnikiem. Odebrałam więc jego trofeum.
Udając Adama © lemuriza1972
"Nie wcale mi nie szkoda, że nie było kategorii K4" © lemuriza1972
Podczas dekoracji © lemuriza1972
Dekoracja klasyfikacji drużynowej na giga © lemuriza1972
I jeszcze kilka fotek sprzed maratonu. Pani Krystyna nie chcąc być gorszą od męża, postanowiła robić zdjęcia podobną techniką jak Adam.
Eksperymentowała na mnie
.
Foto wg Pana Adama © lemuriza1972
Przymiarka do nowego sprzętu © lemuriza1972
Na ludowo © lemuriza1972
Sezon się skończył, więc czas zacząć rywalizację w innych zawodach.
Mistrzostwa Świata drugiego planu cz.1 © lemuriza1972
Siadłam Sufie na koło...
Mistrzostwa Świata drugiego planu cz. 2 © lemuriza1972
Mistrzostwa Świata drugiego planu cz.3 © lemuriza1972
A następcy rosną….
Gomolątko © lemuriza1972
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 2 października 2014
Z pamiętnika ...urzędnika:) odcinek nr 3
A ta zabawa bardzo mi się podoba:).
Szkoda, że nie potrafię śpiewać. Gdyby mnie ktoś nominował, to ja bym potem nominowała Sufę, bo on śpiewać potrafi o czym miałam okazję przekonać się w ubiegłym roku w Danielce (brawurowe wykonanie piosenki Dżemu) oraz podczas tegorocznego maratonu w Dukli.
(Sleng Teng Challenge to muzyczny łańcuszek zapoczątkowany przez stołecznego nawijacza Diego Cichego Dona. Zasady są bardzo proste. Należy nagrać zwrotkę lub cały utwór na dowolnej wersji nieśmiertelnego riddimu „Sleng Teng”, umieścić go w internecie i nominować kolejne osoby do zabawy.)
Szkoda, że nie potrafię śpiewać. Gdyby mnie ktoś nominował, to ja bym potem nominowała Sufę, bo on śpiewać potrafi o czym miałam okazję przekonać się w ubiegłym roku w Danielce (brawurowe wykonanie piosenki Dżemu) oraz podczas tegorocznego maratonu w Dukli.
(Sleng Teng Challenge to muzyczny łańcuszek zapoczątkowany przez stołecznego nawijacza Diego Cichego Dona. Zasady są bardzo proste. Należy nagrać zwrotkę lub cały utwór na dowolnej wersji nieśmiertelnego riddimu „Sleng Teng”, umieścić go w internecie i nominować kolejne osoby do zabawy.)
No to jeśli dobrnęliście do końca tego wykonania (a zaręczam, że warto bo Wlazi jest sympatyczny i nieźle śpiewa), to już wiecie na kogo SlengTengChallenge czekam z niecierpliwością.:)
I jeszcze napiszę, że z niecierpliwością czekam na przesyłkę pocztową, w której nadejdzie reedycja płyty PART ONE. Jedynej, której mi brakuje. Pierwszej, którą nagrali Banach i Gutek wspólnie. Marzyłam o niej, przymierzałam się nawet do zakupu na allegro za sporą kwotę, ale jest reedycja i już nie muszę wydawać sporej kwoty..
To co prawda nie to samo, co pierwsze wydanie, ale zawsze to coś. Zadowolę się reedycją.
A dzisiaj będzie trochę kulinarnie. Na specjalne życzenie mojej koleżanki z pracy Kingi zrobiłam zupę porową i dziewczyny miały dzisiaj dobre śniadanie (chcą tak przynajmniej raz w tygodniu – nie wiem czy podołam?).
Zupę, która uważam godna jest uwagi i wszystkim na ogół bardzo smakuje. Kiedyś już chyba o niej wspominałam, ale wspomnę raz jeszcze.
Jesień jest, może i u Was więcej czasu na kulinarne „potyczki”.
Zupa szybka, prosta do ugotowania i jaka smaczna!!!
Ziemniaki, pory (ilości zależą od tego jak dużo chcecie zupy ugotować), warzywa na wywar, jakaś kostka rosołowa lub skrzydełko, serek topiony, zioła (estragon, tymianek, lubczyk – najlepiej świeże, ja tym razem użyłam suszonych), odrobina startego, żółtego sera.
Przygotowujemy wywar. Pokrojone ziemniaki i pory przez jakieś 15 minut podsmażamy na patelni. Ja ścieram jedną marchewkę na tarce i dodaje do wywaru (tak lubię). Ziemniaki i pory dodajemy do wywaru i gotujemy aż będą całkiem miękkie. Wrzucamy serek topiony, dodajemy zioła, pieprz, sól i… gotowe. Przed podaniem należy posypać serem żółtym.
I jeszcze napiszę, że z niecierpliwością czekam na przesyłkę pocztową, w której nadejdzie reedycja płyty PART ONE. Jedynej, której mi brakuje. Pierwszej, którą nagrali Banach i Gutek wspólnie. Marzyłam o niej, przymierzałam się nawet do zakupu na allegro za sporą kwotę, ale jest reedycja i już nie muszę wydawać sporej kwoty..
To co prawda nie to samo, co pierwsze wydanie, ale zawsze to coś. Zadowolę się reedycją.
A dzisiaj będzie trochę kulinarnie. Na specjalne życzenie mojej koleżanki z pracy Kingi zrobiłam zupę porową i dziewczyny miały dzisiaj dobre śniadanie (chcą tak przynajmniej raz w tygodniu – nie wiem czy podołam?).
Zupę, która uważam godna jest uwagi i wszystkim na ogół bardzo smakuje. Kiedyś już chyba o niej wspominałam, ale wspomnę raz jeszcze.
Jesień jest, może i u Was więcej czasu na kulinarne „potyczki”.
Zupa szybka, prosta do ugotowania i jaka smaczna!!!
Ziemniaki, pory (ilości zależą od tego jak dużo chcecie zupy ugotować), warzywa na wywar, jakaś kostka rosołowa lub skrzydełko, serek topiony, zioła (estragon, tymianek, lubczyk – najlepiej świeże, ja tym razem użyłam suszonych), odrobina startego, żółtego sera.
Przygotowujemy wywar. Pokrojone ziemniaki i pory przez jakieś 15 minut podsmażamy na patelni. Ja ścieram jedną marchewkę na tarce i dodaje do wywaru (tak lubię). Ziemniaki i pory dodajemy do wywaru i gotujemy aż będą całkiem miękkie. Wrzucamy serek topiony, dodajemy zioła, pieprz, sól i… gotowe. Przed podaniem należy posypać serem żółtym.
Smacznego! © lemuriza1972
Jesień… Na swoim blogu, dziennikarka Radia Kraków, Beata Penderecka pisze o kasztanach (że zapomniane, że dzieci już nie robią z nich zabawek) i kończy wpis tak:
„Błyszczące kasztanki łypią rudym oczkiem z trawy i z pokurczonych, zeschniętych, zjedzonych przez szrotówka liści i zdają się mówić: zabierz mnie! Ale nikt ich nie słyszy. Czasem wstydliwie, schylają się po nie starsze panie. Kładą je poźniej pod łóżkiem, " na reumatyzm".
Starsza pani mieszka na ulicy Kasztanowej i ulica Kasztanowa nie jest nią tylko z nazwy:).
Chodzę, ja starsza pani wśród kasztanów. Schylam się po kasztany niewstydliwie. Schylam się uśmiechając, bo rzeczywiście są w jakiś tam sposób wspomnieniem dzieciństwa. Biorę w dłoń i … cieszę się tym kształtem, gładką, przyjemną powierzchnią.
Na razie nie trzymam ich pod łóżkiem. Jeszcze nie… Leżą sobie na półce obok książek i cieszą oko starszej pani:).
Moje kasztany © lemuriza1972
A na koniec bardzo piękna piosenka. Miłego słuchania! To był dobry dzień…
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 29 września 2014
Lubinka
Usłyszane dzisiaj w Radiu Kraków, w audycji Pauliny Bisztygi.
Zabawne i dużo radości w tej muzyce.
Dunajec jesienny już © lemuriza1972
Widok z podjazdu od Szczepanowic © lemuriza1972
Jesienny park w Mościcach © lemuriza1972
Spotkane po drodze, koty cztery © lemuriza1972
Dobre, bo polskie:) © lemuriza1972
Zachód słońca na Lubinice © lemuriza1972
Zjazd z Lubinki © lemuriza1972
No i stało się. Zatęskniłam.
Skusiła mnie piękna słoneczna pogoda. W niedzielę było również pięknie, ale byłam w Mielcu, więc okazji do jazdy nie było.
Wyjechałam więc dzisiaj. Na przekór zmęczeniu (taki dość trudny dzień to był), niewysypaniu…
Dawno nie miałam takiego długiego kontaktu z naturą i nie zauważyłam coraz wyraźniejszych symptomów jesieni, a już są. Dzisiaj dostrzegłam.
Taką jesień lubię.. ciepłą, słoneczną, piękną. Niedługo będą w lasach bajkowe kolory. Nie mogę się ich doczekać.
Jazda bezstresowa i spokojna. Czasu wiele nie było, bo przecież ok. 18.30 jest już niemalże ciemno, a wyjechałam z domu o 17. Pojechałam niebieskim przez Buczynę (sporo błota) i dalej wzdłuż Dunajca (dalej sporo błota). Miałam się przejechać w kierunku Janowic, ale zmieniłam zdanie i podjechałam na Lubinkę od Szczepanowic, od kościoła. Nawet dość dobrze się podjeżdżało, biorąc pod uwagę fakt, ze od 13 wrzesnia byłam na rowerze tylko raz. Tam też prawie na szczycie skręciłam w nieznaną drogę. Niestety zawróciło mnie z niej ujadanie psów, które gdzieś w niedalekiej odległości ostrzegały mnie. Było ich kilka, jednego nawet zdołałam zobaczyć pomimo słabego wzroku:). Zawróciłam więc i pojechałam do góry przez las na Lubince do szlabanu. Stamtąd już zjazd z Lubinki serpentynami przy zachodzącym słońcu. Powrót do domu przy waniliowym niebie (tak nazywam niebo różowo-żółte). Takie vanilla sky… Piękne.
Wyjechałam więc dzisiaj. Na przekór zmęczeniu (taki dość trudny dzień to był), niewysypaniu…
Dawno nie miałam takiego długiego kontaktu z naturą i nie zauważyłam coraz wyraźniejszych symptomów jesieni, a już są. Dzisiaj dostrzegłam.
Taką jesień lubię.. ciepłą, słoneczną, piękną. Niedługo będą w lasach bajkowe kolory. Nie mogę się ich doczekać.
Jazda bezstresowa i spokojna. Czasu wiele nie było, bo przecież ok. 18.30 jest już niemalże ciemno, a wyjechałam z domu o 17. Pojechałam niebieskim przez Buczynę (sporo błota) i dalej wzdłuż Dunajca (dalej sporo błota). Miałam się przejechać w kierunku Janowic, ale zmieniłam zdanie i podjechałam na Lubinkę od Szczepanowic, od kościoła. Nawet dość dobrze się podjeżdżało, biorąc pod uwagę fakt, ze od 13 wrzesnia byłam na rowerze tylko raz. Tam też prawie na szczycie skręciłam w nieznaną drogę. Niestety zawróciło mnie z niej ujadanie psów, które gdzieś w niedalekiej odległości ostrzegały mnie. Było ich kilka, jednego nawet zdołałam zobaczyć pomimo słabego wzroku:). Zawróciłam więc i pojechałam do góry przez las na Lubince do szlabanu. Stamtąd już zjazd z Lubinki serpentynami przy zachodzącym słońcu. Powrót do domu przy waniliowym niebie (tak nazywam niebo różowo-żółte). Takie vanilla sky… Piękne.
Dunajec jesienny już © lemuriza1972
Widok z podjazdu od Szczepanowic © lemuriza1972
Jesienny park w Mościcach © lemuriza1972
Spotkane po drodze, koty cztery © lemuriza1972
Dobre, bo polskie:) © lemuriza1972
Zachód słońca na Lubinice © lemuriza1972
Zjazd z Lubinki © lemuriza1972
- DST 30.00km
- Teren 12.00km
- Czas 01:45
- VAVG 17.14km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 26 września 2014
Z pamiętnika ...urzędnika:) cd
Zaczynam nieznacznie tęsknić za sportem…
Powstrzymuję się jednak… bo chcę żeby organizm wypoczął totalnie, no i chcę zatęsknić jeszcze bardziej.
No i… jeszcze mam parę rzeczy do zrobienia, parę zadań do wykonania.
Malowanie różnych rzeczy w kuchni zakończone, ale to tylko pierwszy etap prac porządkowych.
To moje kuchenne, ulubione miejsce. Odświeżone. Pomalowane na nowo. To teraz moje sukcesy:). Moje domowe roboty. Własnoręczne.
To moje kuchenne, ulubione miejsce. Odświeżone. Pomalowane na nowo. To teraz moje sukcesy:). Moje domowe roboty. Własnoręczne.
Moje ulubione miejsce:) w nowej szacie © lemuriza1972
Tak wiem…kolorowe, nienowoczesne, mało trendy. Wiem:).
Cóż…nie gonię za trendami. Ma być kolorowo, trochę bajkowo i przytulnie. Nie musi być tak modnie, jak u wszystkich.
Czytając Sonię Raduńską, natknęłam się na taki cytat z książki Z. Baumanna:
„Masowy wybór w magiczny sposób uszlachetnia wybrany przedmiot. Ten przedmiot musi być piękny, bo inaczej nie wybrałoby go tak wielu ludzi. Piękno tkwi w bestsellerowych nakładach, w rekordach kasowych, platynowych płytach, zawrotnych wskaźnikach oglądalności. O tym co jest piękne rozstrzyga dzisiejsza moda, dlatego piękne musi zmienić się w szpetne wraz ze zmianą panującej mody, która to zmiana z pewnością nastąpi”.
U mnie zmienia się tylko kolor stołu, bo sam stół niezmiennie od wielu lat jest ze mną, a wcześniej był z moją Babcią. Stał na nim wielki kolorowy telewizor Rubin. Co działo się z nim zanim Rubin pojawił się w mieszkaniu Babci? Nie mam pojęcia. Nie pamiętam niestety i nikt mi już nie powie. Ale pamiętam jak wyglądał. Jaki miał kolor.
Cieszę się, że zostało ze mną kilka drobiazgów po Babci. Wazon, który stoi na stole w kuchni, świecznik i książka.. moja ukochana „Ania z Zielonego Wzgórza”.
A cytat... no coś na rzeczy jest. Zwłaszcza jeśli chodzi o ubrania.
Pojawia się COŚ. Nieważne czy ładne czy nie. Wszyscy noszą to samo, bo modne. Noszą przez chwilę, a potem oglądając zdjęcia sprzed lat śmieją się, że nosili takie COŚ.
Wczoraj 5 km na rowerze. Wow! Jest o czym pisać haha.
Rower posłużył mi jako środek lokomocji. Do Agnieszki i z powrotem. Bliźniaki rosną. Życie.
A na koniec … muszę Wam powiedzieć, że technika zjazdów trenowana przez Staszka doczekała się swojej definicji. Dzisiaj coś takiego miałam okazję przeczytać:
" Deklaruje werbalnie, że czuje się winny, ale wtedy jechał na rowerze jak na hulajnodze, to znaczy odbijał się lewą nogą od ziemi, a prawą trzymał na pedale".
Staszku, wygląda na to, że chociaż to sposób coraz bardziej popularny, to chyba jednak nie do końca bezpieczny, skoro ten KTOŚ czuje się winny. Przemyśl sprawę:).
- DST 5.00km
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 23 września 2014
Z pamiętnika ...urzędnika:)
„ … i dobrze, że tak jest. Że ta krucha, złotawa jesień ciągle jeszcze budzi tkliwe struny naszych niespokojnych i złaknionych światła serduszek. Niechaj będzie, że sentymentalnych i krowich. Niechaj będzie”.
Tak zakończył swój felieton w ostatnich Wysokich Obcasach Ekstra profesor Zbigniew Mikołejko.
Dzisiaj „u mnie” też będzie nieco sentymentalnie , a co tam.:).
Jesień co prawda mało złota, można powiedzieć listopadowa końcem września, ale od czego są ciepłe, przytulne, domowe kuchnie, od czego są herbaty z sokiem....Od czego jest dobry humor.
Słowa do piosenki poniżej napisał Wojtek Waglewski.
Wcale to nie jest tak, że „nie chce mi się dzisiaj nic” (chce mi się dużo rzeczy robić, postanowiłam nawet kilka słów tutaj napisać, żeby nie zapomnieć jak się pisze:)).
Piosenka po prostu mi się podoba.
I nie chce mi się dzisiaj nic… robić sportowo.
Nie potrzebuję na razie. Odpoczywam. Wiem, że zatęsknię (pewnie już wkrótce), ale na razie robię masę innych rzeczy i nacieszyć się nie mogę, że mam wreszcie więcej czasu na ich robienie.
Tak zakończył swój felieton w ostatnich Wysokich Obcasach Ekstra profesor Zbigniew Mikołejko.
Dzisiaj „u mnie” też będzie nieco sentymentalnie , a co tam.:).
Jesień co prawda mało złota, można powiedzieć listopadowa końcem września, ale od czego są ciepłe, przytulne, domowe kuchnie, od czego są herbaty z sokiem....Od czego jest dobry humor.
Słowa do piosenki poniżej napisał Wojtek Waglewski.
Wcale to nie jest tak, że „nie chce mi się dzisiaj nic” (chce mi się dużo rzeczy robić, postanowiłam nawet kilka słów tutaj napisać, żeby nie zapomnieć jak się pisze:)).
Piosenka po prostu mi się podoba.
I nie chce mi się dzisiaj nic… robić sportowo.
Nie potrzebuję na razie. Odpoczywam. Wiem, że zatęsknię (pewnie już wkrótce), ale na razie robię masę innych rzeczy i nacieszyć się nie mogę, że mam wreszcie więcej czasu na ich robienie.
To co robię?
Zajmuje się moim domem. On potrzebuję trochę uwagi w końcu, a ja lubię żeby był taki jaki.. lubię, żeby miał klimat, żeby był kolorowy, przytulny i żebym się w nim dobrze czuła. Nie trzeba mi drogich sprzętów, wielkich telewizorów, ale muszą być np. takie rzeczy…. jak ta półka, którą ostatnio właśnie pomalowałam i cieszę się nią od niedzieli (bardzo się cieszę).
Półka, która od lat byłam moim niezrealizowanym marzeniem. Tak prostym do zrealizowania, że aż trudno uwierzyć, ze tyle lat niezrealizowanym.
Kupiłam farbę (oj ile Andrzej się "namieszał", żeby trafić na kolor pożądany...), pomalowałam, wbiłam gwoździe i ... JEST.
Półka zielarki:) © lemuriza1972
Czytam.
Nareszcie mam niemalże nieograniczone możliwości czytania.
Nie tylko w autobusie do i z pracy, nie tylko w chwilach skradzionych pomiędzy najczęściej wieczornymi chwilami kiedyś coś się musi, coś trzeba… ( biografia Poświatowskiej akutalnie "Uparte serce". Warto, naprawdę...warto).
Nareszcie mam niemalże nieograniczone możliwości czytania.
Nie tylko w autobusie do i z pracy, nie tylko w chwilach skradzionych pomiędzy najczęściej wieczornymi chwilami kiedyś coś się musi, coś trzeba… ( biografia Poświatowskiej akutalnie "Uparte serce". Warto, naprawdę...warto).
Gotuję… (kiedyś.. w zimie Kolos zbeształ mnie, że nic nie piszę… powiedziałam, że nie mam o czym pisać skoro sportowo nic nie robię… powiedział: to napisz chociaż co na obiad ugotowałaś:)).
Od dwóch tygodni namiętnie gotuję. Lubię to.
Od jakiegoś czasu, bardzo lubię. Próbki moich potraw zanoszę dziewczynom do pracy. Powiedziały żebym założyła kulinarnego bloga. Powiedziałam, że nie, dwóch blogów nie pociągnę:), a poza tym takich „kucharzy” jak ja są miliony.
Powiedziały więc, żebym na swoim blogu zrobiła kącik kulinarny.
Pomyślałam: no czemu nie? czasem....
No to zaczynamy…
Ogrzewam się w kuchni, bo w domu zimnoooooo…… i gotuję bardzo prostą potrawę. Pierś z kurczaka, papryka, pieczarki, cebula. Pierś najpierw do marynaty własnej roboty (oliwa, czosnek, estragon, lubczyk, tymianek, papryka)… a potem wszystko ładnie pokrojone i uduszone. Trochę mąki, dużo przypraw (jak wiadomo jestem amatorem ziół i mięsne przyprawy oraz zupy bez tymianku, estragonu, lubczyka – ostatnio świeżego, nie istnieją dla mnie).
A do tego włoski makaron o nazwie Casarecce. Będzie? No pewnie, że będzie:).
Tym razem nie mam makaronowstrętu po sezonie. Nie jadłam go dużo.
No… póki co nie jeżdżę na rowerze (ale jeszcze na pewno będę), póki co cieszę innymi rzeczami. Życiem się cieszę. Zwyczajnym. Codziennym.
Po co to piszę? Piszę po to żebyście czasem wyjrzeli poza kierownicę roweru – zrobili coś innego, zauważyli coś innego.
Świat to nie tylko rower.. chociaż bez niego byłby zdecydowanie mniej ciekawy.
A na koniec cytat z książki Sonii Raduńskiej „ Kartki z białego zeszytu” (lubię jej refleksyjne, sentymentalne pisanie, jej radość życia i kolorową, wesołą duszę, polecam te książki mocno, może momentami zbyt egzaltowane, może czasem odrobinę drażniące, ale kojące, ciepłe i dające dużo przyjemności).
„ Wszakże moją absolutną idolką jest od kilku lat Pippi Langstrump. I nie jestem jedyną jej fanką, o nie. Jednym z zasadniczych powodów dla których czytuje „Tygodnik Powszechny”, są felietony Jacka Podsiadły, na ogół poety, a tu również, albo przede wszystkim, mojego Brata w Miłości do Pippi oraz do Astrid Lindgren. Jacek P. napisał o naszej idolce: „ Pippi jest normalna, bo nikt nie mówi jej, co ma robić i jak ma żyć, dlatego wszystkie reguły, jakimi się kieruje, bierze prościutko od absolutu, z samego jądra człowieczeństwa. Nie można powiedzieć, że jest dobra, bo bywa znęcającym się nad innymi potworem. Nie można powiedzieć, że jest mądra, bo popełnia ogromną ilość głupstw. Szczera do bólu, co parę stron musi strasznie nakłamać. Dzięki temu jest osobowością pełną i prawdziwą, a nie papierową”.
Czego zawsze zazdrościłam Pippi? Odwagi.
No i tego, że rzuciła w kogoś tam (nie pamiętam kogo) … tortem.
Tarnów, listopadowy wieczór we wrześniu
Iza na ogół rowerzystka (ale też urzędnik, czytelnik, kucharka). Po prostu kobieta w wieku średnim:).
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 19 września 2014
GeoGomola
Pamiętacie taki węgierski serial „Tajemnica Abigel”?
Powstał na podstawie książki świetnej węgierskiej pisarki, o której kiedyś wspominałam, Magdy Szabo.
Kiedy obejrzałam „Zamknięte drzwi” (film na podstawie książki Szabo), potem przeczytałam książkę, postanowiłam wrócić do lat dzieciństwa. Kupiłam „Tajemnicę Abigel”. Niby książka dla młodzieży, ale ci którzy pamiętają serial, myślę z przyjemnością do niej wrócą. Pensja Matuli, Gina, tajemnice, wojna w tle. No i te listy skrywane w posągu ogrodowym. Trochę jak z naszą dzisiejszą zabawą. Polecam:).
Bo dzisiaj też miałam jakby powrót do dzieciństwa. I teraz nastąpi rozwikłanie zagadki, którą mieli Labu, Krzysiek i Olek, kiedy nas spotkali. Myślałam, że się domyślą co robimy, a jednak chyba się nie domyślili.
O tej „zabawie” usłyszałam ponad dwa lata temu, kiedy byłam w Toskanii. Opowiedział mi o tym Rafał, którego brat już wtedy „bawił się” w odkrywanie skrytek (robili to również w Italii).
(Geocaching jest to zabawa w poszukiwanie skarbów za pomocą odbiornika GPS. Ideą przewodnią jest znalezienie ukrytego wcześniej w terenie pojemnika (nazywanego "geocache") i odnotowanie tego faktu na specjalnej stronie internetowej. Geocaching jest zabawą międzynarodową kierowaną do poszukiwaczy przygód w każdym wieku. Jej uczestnicy utrzymują ze sobą kontakty i organizują cykliczne spotkania. Ważna jest również dla nich ochrona środowiska).
W zabawę wciągnął nas Tomek. Tomek na nasze spotkanie przyjechał bez kasku (ale kto widział jego kask, będzie wiedział dlaczego). Nie do końca nam się to spodobało, ale odpuściłyśmy mu, bo miał taki oto plecak:
Powstał na podstawie książki świetnej węgierskiej pisarki, o której kiedyś wspominałam, Magdy Szabo.
Kiedy obejrzałam „Zamknięte drzwi” (film na podstawie książki Szabo), potem przeczytałam książkę, postanowiłam wrócić do lat dzieciństwa. Kupiłam „Tajemnicę Abigel”. Niby książka dla młodzieży, ale ci którzy pamiętają serial, myślę z przyjemnością do niej wrócą. Pensja Matuli, Gina, tajemnice, wojna w tle. No i te listy skrywane w posągu ogrodowym. Trochę jak z naszą dzisiejszą zabawą. Polecam:).
Bo dzisiaj też miałam jakby powrót do dzieciństwa. I teraz nastąpi rozwikłanie zagadki, którą mieli Labu, Krzysiek i Olek, kiedy nas spotkali. Myślałam, że się domyślą co robimy, a jednak chyba się nie domyślili.
O tej „zabawie” usłyszałam ponad dwa lata temu, kiedy byłam w Toskanii. Opowiedział mi o tym Rafał, którego brat już wtedy „bawił się” w odkrywanie skrytek (robili to również w Italii).
(Geocaching jest to zabawa w poszukiwanie skarbów za pomocą odbiornika GPS. Ideą przewodnią jest znalezienie ukrytego wcześniej w terenie pojemnika (nazywanego "geocache") i odnotowanie tego faktu na specjalnej stronie internetowej. Geocaching jest zabawą międzynarodową kierowaną do poszukiwaczy przygód w każdym wieku. Jej uczestnicy utrzymują ze sobą kontakty i organizują cykliczne spotkania. Ważna jest również dla nich ochrona środowiska).
W zabawę wciągnął nas Tomek. Tomek na nasze spotkanie przyjechał bez kasku (ale kto widział jego kask, będzie wiedział dlaczego). Nie do końca nam się to spodobało, ale odpuściłyśmy mu, bo miał taki oto plecak:
Jak z Gomolami, to trzeba mieć ich barwy © lemuriza1972
Po wjechaniu na Marcinkę nadszedł czas przygotowań. Trwały krótko i przystąpiliśmy do dzieła.
Zaczynamy zabawę - Tomek ustawia GPS © lemuriza1972
Z pierwszą skrytką poszło łatwo. Odnalazł ją Tomek.
Pierwsza skrytka © lemuriza1972
Koci element © lemuriza1972
Druga była również na Marcince, w zupełnie zapomnianym miejscu. Ciekawe czy ktoś wie gdzie to jest???
Druga skrytka © lemuriza1972
Kiedy siedzieliśmy w krzakach, usłyszałam jakieś głosy i ujrzałam trójkę kolarzy, którzy wspinali się na Marcinkę. Dawid kiedy zobaczył jak wychodzimy z krzaków, zapytał czy szukamy tam zielska? (tak prawdę mówić zielska było sporo, zwłaszcza tego, które ma w sobie dużo żelaza i kąsa po nogach).
Nie zdradziliśmy naszej tajemnicy. Druga skrytka również padła łupem Tomka.
Spotkani po drodze © lemuriza1972
Kolejne szukanie na słupie przy ulicy Towarowej, zakończyło się niepowodzeniem. Znaleźliśmy sporo rzeczy, ale nie to czego pożądaliśmy. Musieliśmy też wyglądać dość osobliwie w kolarskich ubraniach, kaskach, kiedy przeczesywaliśmy ulicę i grzebaliśmy w różnych dziwnych miejscach. Potem przejazd przez miasto i na Starodąbrowskiej udaje mi się odkryć następny skarb:).
W miejskiej dżungli © lemuriza1972
Potem były tereny za Osiedlem Zielonym. Kambodża do potęgi. Mirek Sz byłby wniebowzięty. Kolejna skrytka również dla mnie.
Zapadł zmrok © lemuriza1972
Trzecia skrytka © lemuriza1972
Na Zielonym jeszcze jeden skarb (Tomek). No i udajemy się do Mościc. Tam odbyły się nafajniesze poszukiwania.
Ciemność, lasek, krzaki, trzaski łamanych gałęzi. No i wreszcie udaje się Pani Krystynie. Dobrze, że Tomek zabrał nas ze sobą, bo bez nas by sobie nie poradził:).
No dobra, może by sobie poradził... Na pewno nie byłoby mu jednak tak wesoło.
Ale czy jest zadowolony? No nie wiem. Od tego śmiania się mogły mu się zrobić kurze łapki , a jak powszechnie wiadomo to jest dopiero... dramat. Tomek koniecznie obejrzyj się jutro dokładnie w lustrze.
Zapadł zmrok © lemuriza1972
Kolejna skrytka © lemuriza1972
Udało się © lemuriza1972
Pajęcza sieć © lemuriza1972
A potem ja pojechałam do domu na kolację, a oni jeszcze włóczyli się po Mościcach. Za czas jakiś dostałam smsa, że w kolekcji tego dnia – 10 skarbów.
Fajny „rylaks”(jak mawia Piotrek Żyła) po sezonie.
Przy okazji sprawdziłam nową lampkę – nagrodę z Cyklokarpat.
Świeci. Głównie po oczach:).
(Jakiś pan na ścieżce rowerowej bardzo mnie okrzyczał, że mu świeci po oczach. Pani Krystyna też krzyczała kilka razy).
Dawno nie wyjeździłam 30 km nie wyjeżdżając poza granice miasta.
- DST 30.00km
- Teren 10.00km
- Czas 02:14
- VAVG 13.43km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 14 września 2014
Piwniczna MTB MARATHON -relacja
To będzie długa opowieść, więc musicie wykazać sporo cierpliwości przy jej czytaniu. Musi być długa bo to był maraton wyjątkowy.
Mój 13 w tym sezonie, ostatni potrzebny mi do zamknięcia generalki w MTB Marathonie, ale też (wszystko na to wskazuje) mój ostatni w tym cyklu, który NIESETY zniknie (jak niesie wieść gminna) z maratonowej mapy Polski w przyszłym roku. Smutne to bardzo, bo jak to napisał kiedyś Sufa to jedyny cykl w Polsce bez kompromisów, z esencją mtb.
Jestem szczęśliwa, że od 2007r. (z przerwą w roku 2011) miałam odwagę, żeby mierzyć się z tymi trasami, bo to na tych trasach przyszło mi toczyć prawdziwe boje z własnym organizmem i własnymi umiejętnościami. To tutaj nauczyłam się najwięcej. Wspomnienia z tych tras zostaną ze mną jako te najcenniejsze z mojego maratonowego jeżdżenia. Głuszyca, Karpacz, Istebna, Krynica, Szczawnica, Złoty Stok, Rabka, Piwniczna…. TO BYŁY TRASY. Kto nie przejechał chociaż jednej z nich, niech żałuje. Bardzo żałuje. Przez te wszystkie lata dużo było sporów na temat tych tras (wg mnie zupełnie zbytecznych, bo to że są najlepszymi i najtrudniejszymi trasami maratonowymi w Polsce, w ogóle nie podlega żadnej dyskusji). W Piwnicznej położonej jakieś 1,5 godz. jazdy od Tarnowa pojawiło się o ile dobrze liczę 10 osób z Tarnowa. Krysia, Adam, Andrzej, Monika, Mateusz, Marcin, Jacek Topór i jego syn Michał, Rafał, jedyny z drużyny BB Oshee Team i ja. Skromnie jak na dość dużą ilość osób, które w ogóle w maratonach startują. Myślę więc, że między bajki należy włożyć argument (często powtarzany w tarnowskim środowisku mtb) o tym, że tarnowianie nie jeżdżą u GG , bo edycje są zbyt daleko organizowane od naszego miasta. Było blisko, a pomimo tego tarnowska frekwencja taka skromna. Żałujcie, bo okazji już nie będzie. Został jeden jedyny maraton w Istebnej, no ale Istebna daleko od Tarnowa…
A teraz będzie o wyścigu.
Maraton nr 55
MTB MARATHON PIWNICZNA
Miejsce w kategorii K3 – 8
Przewyższenie 1960 m
Km: 51
Czas jazdy: 4 godz 59 min.
Jechałam na ten wyścig pełna obaw. W głowie pozostała trauma z ubiegłorocznej zimnej i deszczowej Piwnicznej, była więc obawa, że może być powtórka z rozrywki. Przygotowałam się więc lepiej. Wzięłam ze sobą na trasę zapasowe klocki hamulcowe i nawet mini-kombinerki, bo bez nich zmiana nie byłaby możliwa, wzięłam więcej ubrań.
Trauma z ub roku okazała się przydatna, bo nic nie wzmacnia psychiki tak, jak świadomość, że dało się radę przejechać wyścig w takich ekstremalnych warunkach.
Na trasie często mówiłam sama do siebie: spokojnie w ubiegłym roku było zdecydowanie ciężej, a dałaś radę.
Obawy były bo w niedzielnym wyścigu w Dukli jechało mi się źle, widać było wyraźny spadek możliwości fizycznych i psychicznych również , a tu o wiele trudniejszy technicznie wyścig z o wiele większym przewyższeniem.
Do tego miał to być tegoroczny wyścig nr 13 , 13 września:).
Prognozy pogody nie zapowiadały dobrej pogody. Zmartwił mnie Adam, mówiąc, że kiedy sprawdzał prognozę rano wyglądało na to, że zacznie padać dokładnie ok 11 czyli wtedy kiedy będziemy startować. Zakładałam, że będę jechać ok 5 godzin, przy niesprzyjających warunkach atmosferycznych czas ten wydłużyłby się znacznie, no i pewnie były kłopoty z napędem.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce zaczęło mżyć. Minę miałam więc nietęgą. Sufa powiedział mi przed startem – więcej entuzjazmu Iza. Uśmiechnęłam się, ale o entuzjazm było naprawdę ciężko.
O 10 ruszyło skromne giga („skromne” bo 50 osób w tym cyklu to naprawdę mało). O 11 my.
Na starcie Adam miał pecha, zerwał łańcuch i ruszył na giga z co najmniej 10 minutową stratą. Ale pomimo tego nie poddał się, ruszył do walki i udało mu się nawet kilka osób wyprzedzić.
Na mega też było bardzo mało osób (ok 200), a pamiętam wyścigi gdzie jechało ok 400, 500 osób, nie wspomnę już o rekordowym Krakowie gdzie zwykle było na mega ok 1000 osób.
Założyłam sobie taki plan skromny że za wszelką ceną mam dojechać do mety. Spokojnie, uważnie, że by nie było żadnych upadków, po prostu dojechać. Założyłam sobie, żeby nie szarpać na pierwszym niełatwym podjeździe, nikogo nie gonić, po prostu jechać swoim tempem. Rozłożyć dobrze siły. Na samą myśl o rozkładaniu sił, uśmiechałam się sama do siebie. „ Co tu rozkładać jak tych sił niewiele”.
Założyłam sobie, że będę jechać bez złych myśli. Że będę je odganiać. Założenia wykonałam niemalże w 100%.
Pierwszy podjazd. Kto jechał Piwniczną, albo kiedykolwiek podjazd w kierunku Obidzy, wie jak jest. Długo, mozolnie i stromo momentami. Start i od razu pod górę. Bez kompromisów. Kiedy byłam tutaj w ub roku na szkoleniu, moje koleżanki i koledzy z pracy narzekali, że tak stromo pod górę się idzie.
Hm… podchodzić jest znacznie łatwiej niż pokonać ten podjazd na rowerze.
Jadę powoli, nie szarpię. W ubiegłym roku mam wrażenie jechałam tam znacznie szybciej. Wczoraj wyprzedziła mnie na tym podjeździe masa osób. Stąd jednak złe myśli się pojawiły (jako jedyne tego dnia na trasie). Okropne zmęczenie, oddech przyspieszony maksymalnie, łydki pięką i myśli pt: po co mi to? Zachciało mi się maratonów.. niech to szlag…
Wyprzedza mnie Sufa pokrzykując coś w tym stylu: dlaczego pani tak brzydko mówi?
Sufa talenty ma rozliczne, ale nie wiedziałam, że potrafi czytać w myślach:).
Obok schroniska w Obidzy wyprzedza mnie Ania z Bydgoszczy, a potem Jacek Topór mówiąc: Dzień dobry Wasza GOMOLSKOŚĆ. Uśmiech na mojej twarzy.
Najpierw po asfalcie i płytach, potem po jakichś 2 km podjazd zrobił się terenowy i trwał ok 5 km. Ale kiedy płyty się skończyły i zrobiło się mniej stromo, zaczęło mi się jechać lepiej. Nawet zaczęłam się uśmiechać patrząc na piękne widoki i miałam radość z jazdy w moim ulubionym Beskidzie Sądeckim.
Pogoda? No cóż kiedy startowaliśmy mżyło, chmur sporo, temperatura średnia. Nie zapowiadało się dobrze, a jednak było dobrze, bo chwilami tylko mżyło. Deszczu nie było. Na podjazdach ciepło (zsuwałam rękawki), na zjazdach bywało chłodno, ale nie jakoś specjalnie zimno (miałam na sobie kamizelkę, więc ona chyba mnie ochroniła).
Były jednak spore ilości błota, ale nie jechało się w nim jakoś specjalnie ciężko, trzeba było tylko wykazać czujność na zjazdach i mozolnie mocno kręcić na podjazdach i płaskim. Zjazy nie były jak na GG ekstremalnie trudne, ale porównując do Cyklokarpat, to .. inna bajka. Trasa mtb powinna właśnie tak wyglądać, bo to jednak łatwe zjazdy nie były. Sporo kamieni, korzeni.. czyli tego co naprawdę daje radość przy zjeżdżaniu. Nawet szutrowy zjazd w kierunku Jaworek, z ostrymi zakrętami wymagał koncentracji i umiejętności.
Były takie, których nie zjechałam. Np. zjazd na którym dwa lata temu mamba złamała rękę. Myślę, ze wczoraj był do zjechania, bo błoto tam było dość „przyjazne” i nie było go tak dużo jak w ub roku. Nie próbowałam jednak zjeżdżać mając w pamięci wypadek mamby i wielką chęć dojechania cało do mety. Na tym zjeździe schodząca obok mnie dziewczyna zapytała czy będę jeszcze takie trudne zjazdy dalej na trasie. Powiedziałam: nie chyba nie, nie pamiętam dobrze, ale raczej chyba nie.
Myliłam się, bo trochę jeszcze tych zjazdów było. Zwłaszcza ostatni do mety do najłatwiejszych nie należał. Zjazd do Rytra. Ostry szutrowy zakręt w lewo, jestem ostrożna, bo tam 2 lata temu widziałam wiele wypadków. Ostrzegam też koleżankę jadącą przede mną żeby uważała.Potem przejazd przez podwórka, łatwiejszy niż w ub roku, bo mniej błotnisty. Przypominam sobie Staszka, który tam w ub roku jechał przede mną i bardzo hulajnogował:). Potem wiem co będzie – masakrycznie długi podjazd w kierunku Rogacza (chyba ok 12 km). Mówię dziewczynie jadącej obok (tej która bała się zjazdów): koniec zjazdów, można będzie odpocząć, teraz podjazd. Jakieś 12 km.
Żeby nie tracić wigoru póki mam siły uśmiecham się do każdego kibicującego na trasie i mówię: Dzień dobry… To budzi fajne reakcje, bo uśmiechy są odwzajemniane.
Umawiam się sama ze sobą, że muszę ten podjazd znieść cierpliwie. Nie denerowować się kiedy za następnym zakrętem podjazd będzie się wznosił wyżej i wyżej. Psychicznie bowiem ten podjazd jest trudny do udźwignięcia. Niby nie trudny technicznie, ale strasznie długiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii….. Podśpiewuję sobie więc przez cały podjazd „Kostuchnę” Gutka, przypominając sobie jak dobrze mi się na wiosnę z tą piosenką trenowało.
Zaraz na początku podjazdu na poboczu widzę grupę ludzi, wśród nich Przemka Knapa z GTA. Pytam : co się stało? Przemek mówi: jedź, jedź. Dziewczyna zasłabła, ale jest już ok.
Kiedy po kilku minutach Przemek mnie wyprzedza mówi, że dziewczyna spadła prawie z roweru. Jadę dalej. Obawiałam się, że w obliczu małej ilości startujących w tym maratonie osób, będę jechać w zupełniej samotności. Obawiałam się, że mogę przyjechać na metę ostatnia. Nie jechałam sama, nie przyjechałam ostatnia, trochę osób udało się pokonać. Przede mną na podjeździe widzę kilka osób. Trzymam się chłopaka przede mną, jadę cały podjazd nieznacznie za nim. W pewnym momencie wyprzedzam go, ambitny jest, dociska korbę i znowu jest przede mną. Przed samym szczytem jest już jednak bardzo zmęczony i udaje mi się wyprzedzić. Podjazd mam za sobą, w trakcie jazdy przypominam sobie jak w ubiegłym roku jechałam go z migreną, mroczkami przed oczami. Brrrr…. To było straszne.
Po wjeździe na szczyt jest kilka zjazdów i znowu wspinaczka do góry. Najpierw da się jechać, ale potem jest taki fragment, że trzeba zejść i wędrować. Stromo pod górę, dużo kamieni, wąsko. Nie dopuszczam do siebie złych myśli. Wyprzedza mnie Wojtek Markiewka z GTA (jedzie giga) i mówi: Iza, jeszcze tylko 25 km. Mówię: no…. On: no naprawdę, czemu mi nie wierzysz? Mówię: wierzę, tylko ja wiem co TO ZA KILOMETRY. Wojtek: no górek trochę będzie.
Ha.. trochę górek. Co tam…
Dochodzi do mnie jakaś dziewczyna i mówi: - Czy ja czegoś nie pomyliłam? Jakiegoś rozjazdu nie przegapiłam? Pytam: a jaki dystans miałaś jechać? - Mini. -Hm.. jedziesz mega.
Ups… niby mini było trudne tego dnia (33 km 1100 m przewyższenia), ale jednak mega prawie dwa razy więcej przewyższenia i km więcej prawie 20. Delikatna różnica.
Na zjeździe wyprzedza mnie Marcin, rzucając szybkie „Dzień dobry”. Jedzie szybko i o mało nie wpada w dziewczynę z mini, która zaklinowała się w błocie. Na szybkim szutrowym zjeździe, tam gdzie stoją GOPROWCY, przestrzelam zakręt i muszę wracać. GOPROWCY krzyczą: to nie tam… Uśmiecham się , mówiąc : wiem… Oni: o… to pani, to jak pani, to może pani z nami zostać… Mówię: dziękuję, jednak pojadę dalej.
Zjeżdżamy do Jaworek, chwila asfaltu, a potem znowu pod górę w terenie. Tam widzę Marcina jak stoi i pije czy je żela. Potem szybko wsiada na rower i tyle go widziałam.
Przejazd przez Rezerwat w Białej Wodzie to dla tych, którzy tutaj nigdy nie byli, gratka. Piękne miejsce po prostu. Przy drodze stoi dwóch małych chłopców i wyciągają dłonie. Przybijam piątkę, odjeżdżam i słyszę głos pełen rozczarowania: Eeee…. To baba była.
No Rafałem Majką to ja nie jestem:). Przykro mi, że „ ja sem baba” (jak to kiedyś powiedziała na maratonie krakowskim słynna Ludmiła Dankova, która poprosiła Jacka Gila o wymianę klocków, a kiedy ten jej powiedział, żeby sobie sama wymieniała, usłyszał właśnie: ja sem baba…”) No ja sem baba, nie jeżdżę tak szybko jak panowie, ale jeżdżę…
I znowu mozolnie pod górę. Wiem, że te końcowe 15 km nie jest łatwe. Sporo pod górę. Wiem też jednak, że jestem coraz bliżej upragnionej mety. Bliżej niż dalej.
Kiedy wyjeżdżamy na słynną łąkę ( w ubiegłym roku napęd mi tak szwankował, że musiałam ją podchodzić), przypominam sobie słowa Adama, który kiedyś wspomniał, że na łące tylko giga jedzie, a ludzie z mega, którzy jadą w jego towarzystwie zawsze idą. Myślę: udowodnię, że ludzie z ogona mega też potrafią podjechać tę łąkę.
Jest ciężko, podjazd wysysający siły, ale mniej nasiąknięty wodą niż w ubiegłym roku. Jadę mozolnie przede mną wszyscy idą. Wyprzedza mnie jadący Dawid Piątek z GTA. Jedzie. Pyta: jak idzie? Mówię: mozolnie.
Za łąką las, delikatnie pod górę, ale zaraz pojawia się ścianka. Nie mam już sił walczyć z kamieniami na podjeździe. Wyprzedza mnie Kaśka Galewicz (giga). Podjeżdża całość. To jest moc. Zachować tyle sił na giga i tak ładnie, rytmicznie podjeżdżać! Szacunek.
I jeszcze kilka kilometrów lasem. Sporo błota, fajnych zjazdów, singli i wyjeżdżamy już w okolice Obidzy. Wiem jednak , że zamiast w lewo płytami, będziemy zjeżdżać lasem. Tam jeszcze trochę pod górę, a potem seria fajnych, niełatwych bo błotnistych zjazdów. Te ostatnie fragmenty jadę w towarzystwie starszego pana. Kiedy pojawia się ostatni stromy i bardzo błotnisty zjazd, pan schodzi z roweru. Pytam: co? Jakiś trudny zjazd? Patrzę w dół. Tak jest. Jadę, zjeżdżam połowę i jednak schodzę. Zjazd jest stromy i mega błotnisty. Wiem, że do mety jakieś 500 m, nie chcę zrobić sobie krzywdy. Wyjeżdżam na asfalt. Słyszę głośne: Iza, Iza.. Odwracam się. Jacek Topór. Krzyczę: dziękuję Ci bardzo i jadę mozolnie pod górę.
Start był pod górę, meta pod górę. Jadę powoli, ale jadę ile sił w nogach, nie daje się wyprzedzić starszemu panu. Na mecie Marek Mróz mówi: o.. dzień dobry… Uśmiecham się i to .. to już jest koniec.
Kiedy do mety miałam kilka kilometrów, uśmiechałam się sama do siebie. Trochę się ganiłam w myślach mówiąc, poczekaj, spokojnie, zachowaj koncentrację, jeszcze nie jesteś na mecie. Ale w duszy wszystko śpiewało i myślałam: teraz nawet jak uszkodzę rower, to dojdę, doczołgam się i skończę te generalkę.
Udało się! Dla takich chwil naprawdę warto się męczyć na trasie. Kto chociaż raz w życiu przeżył coś takiego, to będzie wiedział o czym piszę.
A jeśli chodzi o wyniki zawodników Gomola Trans Airco w tym wyścigu (mocno obsadzonym przez naszych zawodników) to sporo osób znalazło się na podium. Brawo. Szczególne słowa uznania dla dziewczyn (Agnieszka 3 na mega w K3), a wielkie brawa dla dziewczyn z giga Wioli i Krysi, zwłaszcza dla Pani Krystyny, która zapobiegła zejściu Wioli z trasy (bo Wiola miała takie myśli). Wspierała ją duchowo, żelowo, dziewczyny dojechały do mety razem. To się nazywa DRUŻYNA!
Mój 13 w tym sezonie, ostatni potrzebny mi do zamknięcia generalki w MTB Marathonie, ale też (wszystko na to wskazuje) mój ostatni w tym cyklu, który NIESETY zniknie (jak niesie wieść gminna) z maratonowej mapy Polski w przyszłym roku. Smutne to bardzo, bo jak to napisał kiedyś Sufa to jedyny cykl w Polsce bez kompromisów, z esencją mtb.
Jestem szczęśliwa, że od 2007r. (z przerwą w roku 2011) miałam odwagę, żeby mierzyć się z tymi trasami, bo to na tych trasach przyszło mi toczyć prawdziwe boje z własnym organizmem i własnymi umiejętnościami. To tutaj nauczyłam się najwięcej. Wspomnienia z tych tras zostaną ze mną jako te najcenniejsze z mojego maratonowego jeżdżenia. Głuszyca, Karpacz, Istebna, Krynica, Szczawnica, Złoty Stok, Rabka, Piwniczna…. TO BYŁY TRASY. Kto nie przejechał chociaż jednej z nich, niech żałuje. Bardzo żałuje. Przez te wszystkie lata dużo było sporów na temat tych tras (wg mnie zupełnie zbytecznych, bo to że są najlepszymi i najtrudniejszymi trasami maratonowymi w Polsce, w ogóle nie podlega żadnej dyskusji). W Piwnicznej położonej jakieś 1,5 godz. jazdy od Tarnowa pojawiło się o ile dobrze liczę 10 osób z Tarnowa. Krysia, Adam, Andrzej, Monika, Mateusz, Marcin, Jacek Topór i jego syn Michał, Rafał, jedyny z drużyny BB Oshee Team i ja. Skromnie jak na dość dużą ilość osób, które w ogóle w maratonach startują. Myślę więc, że między bajki należy włożyć argument (często powtarzany w tarnowskim środowisku mtb) o tym, że tarnowianie nie jeżdżą u GG , bo edycje są zbyt daleko organizowane od naszego miasta. Było blisko, a pomimo tego tarnowska frekwencja taka skromna. Żałujcie, bo okazji już nie będzie. Został jeden jedyny maraton w Istebnej, no ale Istebna daleko od Tarnowa…
A teraz będzie o wyścigu.
Maraton nr 55
MTB MARATHON PIWNICZNA
Miejsce w kategorii K3 – 8
Przewyższenie 1960 m
Km: 51
Czas jazdy: 4 godz 59 min.
Jechałam na ten wyścig pełna obaw. W głowie pozostała trauma z ubiegłorocznej zimnej i deszczowej Piwnicznej, była więc obawa, że może być powtórka z rozrywki. Przygotowałam się więc lepiej. Wzięłam ze sobą na trasę zapasowe klocki hamulcowe i nawet mini-kombinerki, bo bez nich zmiana nie byłaby możliwa, wzięłam więcej ubrań.
Trauma z ub roku okazała się przydatna, bo nic nie wzmacnia psychiki tak, jak świadomość, że dało się radę przejechać wyścig w takich ekstremalnych warunkach.
Na trasie często mówiłam sama do siebie: spokojnie w ubiegłym roku było zdecydowanie ciężej, a dałaś radę.
Obawy były bo w niedzielnym wyścigu w Dukli jechało mi się źle, widać było wyraźny spadek możliwości fizycznych i psychicznych również , a tu o wiele trudniejszy technicznie wyścig z o wiele większym przewyższeniem.
Do tego miał to być tegoroczny wyścig nr 13 , 13 września:).
Prognozy pogody nie zapowiadały dobrej pogody. Zmartwił mnie Adam, mówiąc, że kiedy sprawdzał prognozę rano wyglądało na to, że zacznie padać dokładnie ok 11 czyli wtedy kiedy będziemy startować. Zakładałam, że będę jechać ok 5 godzin, przy niesprzyjających warunkach atmosferycznych czas ten wydłużyłby się znacznie, no i pewnie były kłopoty z napędem.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce zaczęło mżyć. Minę miałam więc nietęgą. Sufa powiedział mi przed startem – więcej entuzjazmu Iza. Uśmiechnęłam się, ale o entuzjazm było naprawdę ciężko.
O 10 ruszyło skromne giga („skromne” bo 50 osób w tym cyklu to naprawdę mało). O 11 my.
Na starcie Adam miał pecha, zerwał łańcuch i ruszył na giga z co najmniej 10 minutową stratą. Ale pomimo tego nie poddał się, ruszył do walki i udało mu się nawet kilka osób wyprzedzić.
Na mega też było bardzo mało osób (ok 200), a pamiętam wyścigi gdzie jechało ok 400, 500 osób, nie wspomnę już o rekordowym Krakowie gdzie zwykle było na mega ok 1000 osób.
Założyłam sobie taki plan skromny że za wszelką ceną mam dojechać do mety. Spokojnie, uważnie, że by nie było żadnych upadków, po prostu dojechać. Założyłam sobie, żeby nie szarpać na pierwszym niełatwym podjeździe, nikogo nie gonić, po prostu jechać swoim tempem. Rozłożyć dobrze siły. Na samą myśl o rozkładaniu sił, uśmiechałam się sama do siebie. „ Co tu rozkładać jak tych sił niewiele”.
Założyłam sobie, że będę jechać bez złych myśli. Że będę je odganiać. Założenia wykonałam niemalże w 100%.
Pierwszy podjazd. Kto jechał Piwniczną, albo kiedykolwiek podjazd w kierunku Obidzy, wie jak jest. Długo, mozolnie i stromo momentami. Start i od razu pod górę. Bez kompromisów. Kiedy byłam tutaj w ub roku na szkoleniu, moje koleżanki i koledzy z pracy narzekali, że tak stromo pod górę się idzie.
Hm… podchodzić jest znacznie łatwiej niż pokonać ten podjazd na rowerze.
Jadę powoli, nie szarpię. W ubiegłym roku mam wrażenie jechałam tam znacznie szybciej. Wczoraj wyprzedziła mnie na tym podjeździe masa osób. Stąd jednak złe myśli się pojawiły (jako jedyne tego dnia na trasie). Okropne zmęczenie, oddech przyspieszony maksymalnie, łydki pięką i myśli pt: po co mi to? Zachciało mi się maratonów.. niech to szlag…
Wyprzedza mnie Sufa pokrzykując coś w tym stylu: dlaczego pani tak brzydko mówi?
Sufa talenty ma rozliczne, ale nie wiedziałam, że potrafi czytać w myślach:).
Obok schroniska w Obidzy wyprzedza mnie Ania z Bydgoszczy, a potem Jacek Topór mówiąc: Dzień dobry Wasza GOMOLSKOŚĆ. Uśmiech na mojej twarzy.
Najpierw po asfalcie i płytach, potem po jakichś 2 km podjazd zrobił się terenowy i trwał ok 5 km. Ale kiedy płyty się skończyły i zrobiło się mniej stromo, zaczęło mi się jechać lepiej. Nawet zaczęłam się uśmiechać patrząc na piękne widoki i miałam radość z jazdy w moim ulubionym Beskidzie Sądeckim.
Pogoda? No cóż kiedy startowaliśmy mżyło, chmur sporo, temperatura średnia. Nie zapowiadało się dobrze, a jednak było dobrze, bo chwilami tylko mżyło. Deszczu nie było. Na podjazdach ciepło (zsuwałam rękawki), na zjazdach bywało chłodno, ale nie jakoś specjalnie zimno (miałam na sobie kamizelkę, więc ona chyba mnie ochroniła).
Były jednak spore ilości błota, ale nie jechało się w nim jakoś specjalnie ciężko, trzeba było tylko wykazać czujność na zjazdach i mozolnie mocno kręcić na podjazdach i płaskim. Zjazy nie były jak na GG ekstremalnie trudne, ale porównując do Cyklokarpat, to .. inna bajka. Trasa mtb powinna właśnie tak wyglądać, bo to jednak łatwe zjazdy nie były. Sporo kamieni, korzeni.. czyli tego co naprawdę daje radość przy zjeżdżaniu. Nawet szutrowy zjazd w kierunku Jaworek, z ostrymi zakrętami wymagał koncentracji i umiejętności.
Były takie, których nie zjechałam. Np. zjazd na którym dwa lata temu mamba złamała rękę. Myślę, ze wczoraj był do zjechania, bo błoto tam było dość „przyjazne” i nie było go tak dużo jak w ub roku. Nie próbowałam jednak zjeżdżać mając w pamięci wypadek mamby i wielką chęć dojechania cało do mety. Na tym zjeździe schodząca obok mnie dziewczyna zapytała czy będę jeszcze takie trudne zjazdy dalej na trasie. Powiedziałam: nie chyba nie, nie pamiętam dobrze, ale raczej chyba nie.
Myliłam się, bo trochę jeszcze tych zjazdów było. Zwłaszcza ostatni do mety do najłatwiejszych nie należał. Zjazd do Rytra. Ostry szutrowy zakręt w lewo, jestem ostrożna, bo tam 2 lata temu widziałam wiele wypadków. Ostrzegam też koleżankę jadącą przede mną żeby uważała.Potem przejazd przez podwórka, łatwiejszy niż w ub roku, bo mniej błotnisty. Przypominam sobie Staszka, który tam w ub roku jechał przede mną i bardzo hulajnogował:). Potem wiem co będzie – masakrycznie długi podjazd w kierunku Rogacza (chyba ok 12 km). Mówię dziewczynie jadącej obok (tej która bała się zjazdów): koniec zjazdów, można będzie odpocząć, teraz podjazd. Jakieś 12 km.
Żeby nie tracić wigoru póki mam siły uśmiecham się do każdego kibicującego na trasie i mówię: Dzień dobry… To budzi fajne reakcje, bo uśmiechy są odwzajemniane.
Umawiam się sama ze sobą, że muszę ten podjazd znieść cierpliwie. Nie denerowować się kiedy za następnym zakrętem podjazd będzie się wznosił wyżej i wyżej. Psychicznie bowiem ten podjazd jest trudny do udźwignięcia. Niby nie trudny technicznie, ale strasznie długiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii….. Podśpiewuję sobie więc przez cały podjazd „Kostuchnę” Gutka, przypominając sobie jak dobrze mi się na wiosnę z tą piosenką trenowało.
Zaraz na początku podjazdu na poboczu widzę grupę ludzi, wśród nich Przemka Knapa z GTA. Pytam : co się stało? Przemek mówi: jedź, jedź. Dziewczyna zasłabła, ale jest już ok.
Kiedy po kilku minutach Przemek mnie wyprzedza mówi, że dziewczyna spadła prawie z roweru. Jadę dalej. Obawiałam się, że w obliczu małej ilości startujących w tym maratonie osób, będę jechać w zupełniej samotności. Obawiałam się, że mogę przyjechać na metę ostatnia. Nie jechałam sama, nie przyjechałam ostatnia, trochę osób udało się pokonać. Przede mną na podjeździe widzę kilka osób. Trzymam się chłopaka przede mną, jadę cały podjazd nieznacznie za nim. W pewnym momencie wyprzedzam go, ambitny jest, dociska korbę i znowu jest przede mną. Przed samym szczytem jest już jednak bardzo zmęczony i udaje mi się wyprzedzić. Podjazd mam za sobą, w trakcie jazdy przypominam sobie jak w ubiegłym roku jechałam go z migreną, mroczkami przed oczami. Brrrr…. To było straszne.
Po wjeździe na szczyt jest kilka zjazdów i znowu wspinaczka do góry. Najpierw da się jechać, ale potem jest taki fragment, że trzeba zejść i wędrować. Stromo pod górę, dużo kamieni, wąsko. Nie dopuszczam do siebie złych myśli. Wyprzedza mnie Wojtek Markiewka z GTA (jedzie giga) i mówi: Iza, jeszcze tylko 25 km. Mówię: no…. On: no naprawdę, czemu mi nie wierzysz? Mówię: wierzę, tylko ja wiem co TO ZA KILOMETRY. Wojtek: no górek trochę będzie.
Ha.. trochę górek. Co tam…
Dochodzi do mnie jakaś dziewczyna i mówi: - Czy ja czegoś nie pomyliłam? Jakiegoś rozjazdu nie przegapiłam? Pytam: a jaki dystans miałaś jechać? - Mini. -Hm.. jedziesz mega.
Ups… niby mini było trudne tego dnia (33 km 1100 m przewyższenia), ale jednak mega prawie dwa razy więcej przewyższenia i km więcej prawie 20. Delikatna różnica.
Na zjeździe wyprzedza mnie Marcin, rzucając szybkie „Dzień dobry”. Jedzie szybko i o mało nie wpada w dziewczynę z mini, która zaklinowała się w błocie. Na szybkim szutrowym zjeździe, tam gdzie stoją GOPROWCY, przestrzelam zakręt i muszę wracać. GOPROWCY krzyczą: to nie tam… Uśmiecham się , mówiąc : wiem… Oni: o… to pani, to jak pani, to może pani z nami zostać… Mówię: dziękuję, jednak pojadę dalej.
Zjeżdżamy do Jaworek, chwila asfaltu, a potem znowu pod górę w terenie. Tam widzę Marcina jak stoi i pije czy je żela. Potem szybko wsiada na rower i tyle go widziałam.
Przejazd przez Rezerwat w Białej Wodzie to dla tych, którzy tutaj nigdy nie byli, gratka. Piękne miejsce po prostu. Przy drodze stoi dwóch małych chłopców i wyciągają dłonie. Przybijam piątkę, odjeżdżam i słyszę głos pełen rozczarowania: Eeee…. To baba była.
No Rafałem Majką to ja nie jestem:). Przykro mi, że „ ja sem baba” (jak to kiedyś powiedziała na maratonie krakowskim słynna Ludmiła Dankova, która poprosiła Jacka Gila o wymianę klocków, a kiedy ten jej powiedział, żeby sobie sama wymieniała, usłyszał właśnie: ja sem baba…”) No ja sem baba, nie jeżdżę tak szybko jak panowie, ale jeżdżę…
I znowu mozolnie pod górę. Wiem, że te końcowe 15 km nie jest łatwe. Sporo pod górę. Wiem też jednak, że jestem coraz bliżej upragnionej mety. Bliżej niż dalej.
Kiedy wyjeżdżamy na słynną łąkę ( w ubiegłym roku napęd mi tak szwankował, że musiałam ją podchodzić), przypominam sobie słowa Adama, który kiedyś wspomniał, że na łące tylko giga jedzie, a ludzie z mega, którzy jadą w jego towarzystwie zawsze idą. Myślę: udowodnię, że ludzie z ogona mega też potrafią podjechać tę łąkę.
Jest ciężko, podjazd wysysający siły, ale mniej nasiąknięty wodą niż w ubiegłym roku. Jadę mozolnie przede mną wszyscy idą. Wyprzedza mnie jadący Dawid Piątek z GTA. Jedzie. Pyta: jak idzie? Mówię: mozolnie.
Za łąką las, delikatnie pod górę, ale zaraz pojawia się ścianka. Nie mam już sił walczyć z kamieniami na podjeździe. Wyprzedza mnie Kaśka Galewicz (giga). Podjeżdża całość. To jest moc. Zachować tyle sił na giga i tak ładnie, rytmicznie podjeżdżać! Szacunek.
I jeszcze kilka kilometrów lasem. Sporo błota, fajnych zjazdów, singli i wyjeżdżamy już w okolice Obidzy. Wiem jednak , że zamiast w lewo płytami, będziemy zjeżdżać lasem. Tam jeszcze trochę pod górę, a potem seria fajnych, niełatwych bo błotnistych zjazdów. Te ostatnie fragmenty jadę w towarzystwie starszego pana. Kiedy pojawia się ostatni stromy i bardzo błotnisty zjazd, pan schodzi z roweru. Pytam: co? Jakiś trudny zjazd? Patrzę w dół. Tak jest. Jadę, zjeżdżam połowę i jednak schodzę. Zjazd jest stromy i mega błotnisty. Wiem, że do mety jakieś 500 m, nie chcę zrobić sobie krzywdy. Wyjeżdżam na asfalt. Słyszę głośne: Iza, Iza.. Odwracam się. Jacek Topór. Krzyczę: dziękuję Ci bardzo i jadę mozolnie pod górę.
Start był pod górę, meta pod górę. Jadę powoli, ale jadę ile sił w nogach, nie daje się wyprzedzić starszemu panu. Na mecie Marek Mróz mówi: o.. dzień dobry… Uśmiecham się i to .. to już jest koniec.
Kiedy do mety miałam kilka kilometrów, uśmiechałam się sama do siebie. Trochę się ganiłam w myślach mówiąc, poczekaj, spokojnie, zachowaj koncentrację, jeszcze nie jesteś na mecie. Ale w duszy wszystko śpiewało i myślałam: teraz nawet jak uszkodzę rower, to dojdę, doczołgam się i skończę te generalkę.
Udało się! Dla takich chwil naprawdę warto się męczyć na trasie. Kto chociaż raz w życiu przeżył coś takiego, to będzie wiedział o czym piszę.
A jeśli chodzi o wyniki zawodników Gomola Trans Airco w tym wyścigu (mocno obsadzonym przez naszych zawodników) to sporo osób znalazło się na podium. Brawo. Szczególne słowa uznania dla dziewczyn (Agnieszka 3 na mega w K3), a wielkie brawa dla dziewczyn z giga Wioli i Krysi, zwłaszcza dla Pani Krystyny, która zapobiegła zejściu Wioli z trasy (bo Wiola miała takie myśli). Wspierała ją duchowo, żelowo, dziewczyny dojechały do mety razem. To się nazywa DRUŻYNA!
A na koniec jeszcze jedno. Dowiedziałam się, że Marek Mróz ma do mnie żal, że na forum u GG po maratonie w Stroniu napisałam… że makaron był niedobry.
Zdumiało mnie to, bo mój post zupełnie innej sprawy dotyczył. Zadałam kilka pytań (zresztą nie tylko ja), na które organizator nie raczył odpowiedź. Ograniczył się jedynie do zamknięcia forum, które zamknięte jest do dzisiaj.
Jeśli to czytasz przypadkiem Marku… Nie mogłam pisać o niedobrym makaronie, bo zwyczajnie makaronu na tej edycji nie było.
Mój post dotyczył nieszczęsnych nieporozumień podczas dekoracji a co do posiłku regeneracyjnego, to owszem wspomniałam, że go … nie było.
Odpowiedzi się nie doczekałam. W dalszym ciągu nie rozumiem, czym my panie z K4 ( i na mega i na giga) zasłużyłyśmy sobie na ten „przywilej”, ze w momencie kiedy nie jedzie nas w wyścigu 6 jesteśmy dekorowane z młodszą kategorią.
Dlaczego akurat my, skoro innych słabo również obsadzonych kategorii (co pokazała edycja w Piwnicznej) ten zapis regulaminu nie dotyczy. W niektórych wystartowało dwóch panów i byli dekorowani. Do dzisiaj nie wiem jak wobec tego będę nam liczone punkty do generalki. Nie zmienia to mojej opinii co do tras, które wytyczaliście przez te wszystkie lata. Było po prostu najlepsze. Za możliwość ich przejechania DZIĘKUJĘ!
A trasa w Piwnicznej była naprawdę super. Poczułam dawną radość z przemierzania golonkowych tras. To uczucie, które pamiętam z pierwszych startów już nigdy nie wróci, bo nie może, tak mogło być tylko przy tych pierwszych startach, ale wczoraj było naprawdę fajnie.
Liczyłam na to, że końska maść da mi.. końską siłę na pierwszym podjeździe:). Jednak na samej maści się nie pojedzie:).
A trasa w Piwnicznej była naprawdę super. Poczułam dawną radość z przemierzania golonkowych tras. To uczucie, które pamiętam z pierwszych startów już nigdy nie wróci, bo nie może, tak mogło być tylko przy tych pierwszych startach, ale wczoraj było naprawdę fajnie.
Liczyłam na to, że końska maść da mi.. końską siłę na pierwszym podjeździe:). Jednak na samej maści się nie pojedzie:).
Na rogrzewkę © lemuriza1972
Gomole na starcie giga © lemuriza1972
I jeszcze trochę Gomoli © lemuriza1972
Pani Krystyna na starcie © lemuriza1972
Pan Adam © lemuriza1972
Jadą © lemuriza1972
Na rozgrzewce © lemuriza1972
Sufa robił za sierotkę na Tomboli.
Jak widać buff z Cyklo dobrze spełniał swoje zadanie:).
Sufa w roli tombolowej sierotki © lemuriza1972
A na koniec zdjęcie dla Mirka Wójcika i Jacka Badury.
Chłopaki noc przed maratonem postanowili spędzić w namiocie rozbitym w Suchej Dolinie. Kiedy zapytałam jak się im spało, Mirek powiedział, że nie wyspał się za bardzo bo jakaś krowa ryczała całą noc. Po maratonie powiedział mi, że mieli sporo szczęścia, bo jak mu powiedział Jacek GIL to nie była krowa a zapewne jeleń w rui.
Mirek był zadowolony, że jeleń im nie zagroził. No nie wiem Mirku.. a jeśli to np. był taki jeleń?
Chłopaki noc przed maratonem postanowili spędzić w namiocie rozbitym w Suchej Dolinie. Kiedy zapytałam jak się im spało, Mirek powiedział, że nie wyspał się za bardzo bo jakaś krowa ryczała całą noc. Po maratonie powiedział mi, że mieli sporo szczęścia, bo jak mu powiedział Jacek GIL to nie była krowa a zapewne jeleń w rui.
Mirek był zadowolony, że jeleń im nie zagroził. No nie wiem Mirku.. a jeśli to np. był taki jeleń?
Jeleń grasujący w okolicy Suchej Doliny © lemuriza1972
- DST 51.00km
- Teren 44.00km
- Czas 04:59
- VAVG 10.23km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze