Środa, 22 października 2014
Koty
I znowu nadeszła listopadowa szaruga, chociaż listopada jeszcze nie ma.
No cóż..
I przez takie dni trzeba w życiu przejść i coś dobrego w nich znaleźć, w oczekiwaniu na dni białe. Na takie mam nadzieję. Wtedy będzie chciało się wychodzić z domu. Może pobiegać, pochodzić, może pobiegać na nartach.
A tymczasem od poniedziałku uprawiam ćwiczenia domowe. Dzisiaj to nawet miałam ochotę iśc pobiegać, ale moja ochota spłynęła razem z deszczem.
Kupiłam kiedyś książkę Ilony Wiśniewskiej "Białe. Zimna wyspa Spitsbergen". Kupiłam, bo ostatnio polubiłam reportaże, a taki z takiej zimnej, dalekiej wyspy wydawał mi się bardzo ciekawy. Tym bardziej, że zimy się nie boję, a nawet ją lubię. I kto wie.. może by mi sie tam spodobało?
Z książki dowiedziałam się, że na Spitsbergenie nie można posiadać kotów. To byłby minus mieszkania tam.
Dlaczego nie można?
Bo koty mogłyby zarazić się wścieklizną od lisów polarnych.
Często zastanawiam się dlaczego większość ludzi nie lubi kotów.
Kiedyś zapytałam o to koleżankę, która na słowo "kot" aż się otrzepała.
Spytałam: ale dlaczego nie lubisz?
" Bo są fałyszywe"
Hm... nie wiem jak ludzie to poznają, że dany kot jest fałszywy. To jakoś widać na pierwszy rzut oka?
Koty... znałam wiele kotów. Tylko jeden z nich nie był zbyt przyjaźnie nastawiony, ale taka czarna owca zawsze się zdarzy. Poza tym to kochane, mądre, niezależne zwierzaki.
Ludzie mają uprzedzenia jeśli chodzi o koty, a ja przyznaję się bez bicia - mam uprzedzenie do ludzi, którzy są uprzedzeni do kotów.
Patrzę na nich zawsze nieco podejrzliwie...:)
No cóż..
I przez takie dni trzeba w życiu przejść i coś dobrego w nich znaleźć, w oczekiwaniu na dni białe. Na takie mam nadzieję. Wtedy będzie chciało się wychodzić z domu. Może pobiegać, pochodzić, może pobiegać na nartach.
A tymczasem od poniedziałku uprawiam ćwiczenia domowe. Dzisiaj to nawet miałam ochotę iśc pobiegać, ale moja ochota spłynęła razem z deszczem.
Kupiłam kiedyś książkę Ilony Wiśniewskiej "Białe. Zimna wyspa Spitsbergen". Kupiłam, bo ostatnio polubiłam reportaże, a taki z takiej zimnej, dalekiej wyspy wydawał mi się bardzo ciekawy. Tym bardziej, że zimy się nie boję, a nawet ją lubię. I kto wie.. może by mi sie tam spodobało?
Z książki dowiedziałam się, że na Spitsbergenie nie można posiadać kotów. To byłby minus mieszkania tam.
Dlaczego nie można?
Bo koty mogłyby zarazić się wścieklizną od lisów polarnych.
Często zastanawiam się dlaczego większość ludzi nie lubi kotów.
Kiedyś zapytałam o to koleżankę, która na słowo "kot" aż się otrzepała.
Spytałam: ale dlaczego nie lubisz?
" Bo są fałyszywe"
Hm... nie wiem jak ludzie to poznają, że dany kot jest fałszywy. To jakoś widać na pierwszy rzut oka?
Koty... znałam wiele kotów. Tylko jeden z nich nie był zbyt przyjaźnie nastawiony, ale taka czarna owca zawsze się zdarzy. Poza tym to kochane, mądre, niezależne zwierzaki.
Ludzie mają uprzedzenia jeśli chodzi o koty, a ja przyznaję się bez bicia - mam uprzedzenie do ludzi, którzy są uprzedzeni do kotów.
Patrzę na nich zawsze nieco podejrzliwie...:)
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 19 października 2014
"Piesy"
Na dzisiaj Pani Krystyna zapraszała na Jamną. Musiałam odrzucić propozycję (z bólem bo Jamna o tej porze roku jest wyjątkowo piękna), ale moja kondycja jest już zupełnie nie góralska. Byłoby mi dzisiaj ciężko zdobywać Jamną.
Jakoś tak zupełnie niemrawo „wybierałam się” dzisiaj na rower. Miałam jechać o 11, wyjechałam o 12. Miałam jechać w zupełnie inne okolice, pojechałam gdzie pojechałam. Nie żałuję jednak, bo też było jesiennie pięknie. Kiedy wyjechałam z domu było słonecznie, ale dość chłodnawo, stąd ubrana bluza, którą ściągałam na pierwszym podjeździe.
Pierwszy przystanek obok stadionu Dunajca Zbylitowska Góra. Dojrzałam maki. Zawsze wydawało mi się, że one kwitną tylko w czerwcu, a tu proszę. Maki październikowe. Może taka nowa odmiana?
Jakoś tak zupełnie niemrawo „wybierałam się” dzisiaj na rower. Miałam jechać o 11, wyjechałam o 12. Miałam jechać w zupełnie inne okolice, pojechałam gdzie pojechałam. Nie żałuję jednak, bo też było jesiennie pięknie. Kiedy wyjechałam z domu było słonecznie, ale dość chłodnawo, stąd ubrana bluza, którą ściągałam na pierwszym podjeździe.
Pierwszy przystanek obok stadionu Dunajca Zbylitowska Góra. Dojrzałam maki. Zawsze wydawało mi się, że one kwitną tylko w czerwcu, a tu proszę. Maki październikowe. Może taka nowa odmiana?
Maki październikowe © lemuriza1972
Buczyna… drugi przystanek, ponieważ od ostatniego razu, kiedy tutaj byłam sporo się zmieniło. Dużo liści opuściło drzewa i pokryło las, przez co las wygląda bajkowo.
Zdjęcia tego klimatu zupełnie nie oddają. Tak w ogóle przeglądając dzisiejsze zdjęcia stwierdziłam, że ani jedno z nich nie oddaje tego co widziałam dzisiaj w rzeczywistości. Zdjęcia tak zmieniają świat… spłaszczają, czynią mniej kolorowym, mniej wyrazistym i zupełnie innym.
Buczyna © lemuriza1972
Zdjęcia tego klimatu zupełnie nie oddają. Tak w ogóle przeglądając dzisiejsze zdjęcia stwierdziłam, że ani jedno z nich nie oddaje tego co widziałam dzisiaj w rzeczywistości. Zdjęcia tak zmieniają świat… spłaszczają, czynią mniej kolorowym, mniej wyrazistym i zupełnie innym.
I nie pomoże żaden nawet najlepszy fotograf (no którym ja akurat nie jestem:)). Świat to świat, a zdjęcie to tylko jego nieudolna odbitka.
W Buczynie było mokro, nawet bardzo mokro.
To skłoniło mnie do przemyśleń czy aby na pewno realizować mój dzisiejszy plan na jazdę. Postanowiłam się nie poddawać, pomyślałam tylko, że dobrze, że tuż przed wyjściem zdecydowałam się nie ubierać moich białych, dopiero co upranych SIDI. Znowu byłaby godzina czyszczenia. Oj byłaby, bo wpadłam dzisiaj w taką młakę… w dodatku niezbyt ładnie pachnącą. Spece moczą się w miednicy:).
W Buczynie było mokro, nawet bardzo mokro.
To skłoniło mnie do przemyśleń czy aby na pewno realizować mój dzisiejszy plan na jazdę. Postanowiłam się nie poddawać, pomyślałam tylko, że dobrze, że tuż przed wyjściem zdecydowałam się nie ubierać moich białych, dopiero co upranych SIDI. Znowu byłaby godzina czyszczenia. Oj byłaby, bo wpadłam dzisiaj w taką młakę… w dodatku niezbyt ładnie pachnącą. Spece moczą się w miednicy:).
Mokro było dzisiaj © lemuriza1972
Dunajec na dziś © lemuriza1972
Moje ulubione wierzby © lemuriza1972
Pierwszy podjazd czyli od PIT STOPU i od razu przeszkoda. Tuż przed zakrętem przy którym stoi dom, wybiegł pies. Tam często psy wybiegają, ale to nie był mały szczekacz. To był olbrzymi pies. Stał i ani myślał sobie iść.
Ja pomyślałam: też nie ustąpię a co…
No to sobie stałam. Dosyć długo. Pomyślałam, że przez „piesa” nie będę zmieniać planów. No i tak sobie staliśmy. Ja i pies.
W końcu ktoś przyjechał autem do domu, w którym chyba mieszka pies i pies był sobie poszedł. Wsiadłam na rower, ale nie powiem żeby to był łatwy podjazd. Nie dość, że to był najtrudniejszy fragment podjazdu, to jeszcze nerwowo co chwilę się odwracałam się za siebie patrząc czy aby pies nie podąża moim śladem.
A potem mozolona wspinaczka na Lubinkę i nagroda na szczycie – niewyraźny bo niewyraźny, ale jednak zarys Tatr.
Tuż przed zjazdem Pana Adama © lemuriza1972
Widok na Dunajec w dole © lemuriza1972
I jeszcze jeden © lemuriza1972
Plan miałam taki, żeby zjechać zjazdem Pana Adama i tam też się udałam. Oj trudne to było dzisiaj trudne. Bardzo mokro i bardzo ślisko. Jakoś jednak się udało.
Końcówka zjazdu Pana Adama © lemuriza1972
W Dolinie Izy © lemuriza1972
W Dolinie Izy spotkałam dwie panie z kijkami. Szły pod górę. Powiedziałam „ Dzień dobry”, a jedna powiedziała: pani tam do góry jedzie?
Ja: tak
Ona: ale do samej góry ? (podjazd ma niespełna 3 km – tak dodam dla tych co nie są miejscowi i w Dolinie Izy nie byli).
Ja: tak
Ona: ale tak bez zatrzymywania się?
Ja: tak…
No masz… pomyślałam za chwilę – jak powiedziałam tak muszę uczynić, więc jak tu zdjęcia robić? Zdjęcia z Doliny szczególnie udane nie są wobec tego, ponieważ robiłam je podczas jazdy, nie chciałam być taka gołosłowna:).
A dzisiaj podjazd łatwy nie był. Mokry i wymagający sporego nakładu sił.
Podjazd w Dolinie © lemuriza1972
I coraz wyżej i wyżej:) © lemuriza1972
Dalszy ciąg podjazdu © lemuriza1972
I jedziemy dalej © lemuriza1972
To już końcówka © lemuriza1972
Następnym punktem mojego planu był zjazd Staszka.
Widok na Tarnów i Marcinkę © lemuriza1972
Hm… wpakowałam się nieźle. Nigdy jeszcze ten zjazd nie był tak trudny do zjechania jak dzisiaj. Błotna maź pod spodem i tony śliskich liści.
Jesienna opona © lemuriza1972
Oj dzisiaj technika „na Staszka” była popularna. Było ciężko, nie zjechałam całości, bo pomimo, że starałam się nie dotykać przedniego hamulca, rower tańczył momentami jak na lodowisku.
Końcówka zjazdu Staszka © lemuriza1972
Potok © lemuriza1972
Takie tam © lemuriza1972
Było mocno urokliwie © lemuriza1972
I znowu uroki lasu © lemuriza1972
Potem kawałek podjazdu (też dzisiaj nie podjechania w całości) i po wyjeździe z lasu chwilę myślałam co dalej.
Zatrzymałam się pod kapliczką i po chwili nawiedził mnie drugi tego dnia pies. Czarny był jak diabeł, ale potulny jak owieczka. Toteż spotkała go nagroda. Dostał ode mnie batona energetycznego made by Iza. Pomyślałam sobie tak: koty są najlepszym sprawdzaczem stopnia świeżości mięsa… Nie tkną go jeśli jest nieświeże. Pies będzie próbowaczem batona.
Zjadł ku mojej radości. Jadł aż uszy mu się trzęsły i został moim przyjacielem i pierwszym konsumentem moich batonów. Towarzyszył mi długo, biegał radosny wokół mnie na zjeździe, co bezpieczne nie było. Martwiłam się już, że tak mnie doholuje do Tarnowa, ale na szczęście pod koniec zjazdu (pierwszy raz nim jechałam) spotkałam tubylczą rodzinę i poprosiłam żeby przejęli opiekę na psem, bo jak za mną pobiegnie to znajdzie się nieoczekiwanie dla samego siebie w Tarnowie i z tego faktu, biorąc pod uwagę w jakiej pięknej okolicy mieszka (okolic Rychwałdu), zadowolony na pewno nie będzie.
Psia eskorta na zjeździe © lemuriza1972
Udało się. Państwo zaopiekowali się psem, a ja spokojna udałam się ku domowi, bo jakoś więcej już jeździć mi się nie chciało. Jeszcze tylko powrót trochę okrężna drogą (Łowczówek, Pleśna), myjka (bo rower niestety solidnie oberwał błotem) i jestem w domu.
Widok na Rychwałd © lemuriza1972
- DST 45.00km
- Teren 25.00km
- Czas 03:00
- VAVG 15.00km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 18 października 2014
Sobotni "rylaks"
Być może ten dzień mógł być inny. Może trochę lepszy? (ale i tak nie narzekam bo czasem potrzebna jest taka odrobina wytchnienia w domu).
W nieśmiałych planach był rajd rowerowy z MPEC-em. W „nieśmiałych” ponieważ prognozy pogody nie były łaskawe. Poranek był szary i wilgotny. Telefon od Pani Krystyny i szybka decyzja „nie jedziemy”.
No więc trochę domowych robót, film w sieci (" Życie Adeli" – bardzo mi się podobał), gotowanie obiadu. Taka tam spokojna, domowa sobota. Na jutro zapowiada się dobra pogoda, więc mam nadzieję na podziwianie jesiennych widoków.
Dzisiaj zainaugurowałam ćwiczenia domowe, za którymi specjalnie nie przepadam, ale czasem trzeba trochę poćwiczyć również i tak.
A poza tym było przetwórstwo buraka:), czyli jednego z ulubionych warzyw kolarzy. Taki zakwas z buraków robię często. Piję go potem, no i robię z niego barszcz. Polecam bo to proste, szybkie, a bardzo zdrowe.
Po raz pierwszy jednak kupiłam nie sklepowe buraki i mam nadzieję, że dzięki temu smak będzie jeszcze lepszy. A potrzebne są tylko buraki, czosnek, woda, sól, kromka chleba (najlepiej razowego).
Produkty © lemuriza1972W nieśmiałych planach był rajd rowerowy z MPEC-em. W „nieśmiałych” ponieważ prognozy pogody nie były łaskawe. Poranek był szary i wilgotny. Telefon od Pani Krystyny i szybka decyzja „nie jedziemy”.
No więc trochę domowych robót, film w sieci (" Życie Adeli" – bardzo mi się podobał), gotowanie obiadu. Taka tam spokojna, domowa sobota. Na jutro zapowiada się dobra pogoda, więc mam nadzieję na podziwianie jesiennych widoków.
Dzisiaj zainaugurowałam ćwiczenia domowe, za którymi specjalnie nie przepadam, ale czasem trzeba trochę poćwiczyć również i tak.
A poza tym było przetwórstwo buraka:), czyli jednego z ulubionych warzyw kolarzy. Taki zakwas z buraków robię często. Piję go potem, no i robię z niego barszcz. Polecam bo to proste, szybkie, a bardzo zdrowe.
Po raz pierwszy jednak kupiłam nie sklepowe buraki i mam nadzieję, że dzięki temu smak będzie jeszcze lepszy. A potrzebne są tylko buraki, czosnek, woda, sól, kromka chleba (najlepiej razowego).
Jeśli ktoś jeszcze nie robił, to polecam. Barszcz z takiego zakwasu to jest dopiero BARSZCZ przez duże B.
Buraki obrać, pokroić, dodać czosnek ( ja daję dużo), zalać przestudzoną posoloną wodą, na wierzch kromka chleba, przykryć i odstawić. Jakieś 4,5 dni i będzie gotowe.
Natura tworzy najpiękniesze kolory © lemuriza1972
I gotowe:) © lemuriza1972
Na koniec będzie trochę „kulturalnie”.
W telewizji w czwartek (niestety o godz. 22.35) pokazano polski film w reżyserii Andrzeja Barańskiego pt Księstwo. Obejrzałam do połowy, bo trzeba było niestety iść spać. Wczoraj w sieci obejrzałam resztę. Gorąco polecam! Dawno nie oglądałam TAKIEGO polskiego filmu. Polska wieś, jej barwni mieszkańcy, wiele dialogów - gwarą. Taka trochę „Konopielka”, takie trochę klimaty jak z Myśliwskiego. No i znajome krajobrazy (bo wieś świętokrzyska), Święty Krzyż i okolice. Wyjątkowy film, taki zupełnie inny.
Jeśli ktoś oglądał wczorajszy Tygodnik Kulturalny w TVP KULTURA, no to już wie jaka energetyczna, jaka inspirująca, jaka świetna jest Hanka Wójciak:).
Była mowa też o nowej książce Olgi Tokarczuk („KSIĘGI Jakubowe”), na którą czekam bardzo (kilka lat już minęło od ostatniej książki Tokarczuk). Książkę zamówiłam już w przedsprzedaży w Matrasie i będzie już w tym tygodniu! Czekam niecierpliwie. Obecni w studio bardzo, bardzo ją chwalili więc mam nadzieję na wielką czytelniczą przygodę.
A na koniec relaksowej soboty – kino i „Bogowie”. Polecam, dobrze nakręcony film.
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 17 października 2014
Batony:)
Tak, tak będzie dzisiaj o ... batonach.
Ale nie tych ze sklepu:)
Dzisiaj będzie przepis na coś co się może Wam przydać, dla tych, którzy jeszcze nigdy nie próbowali takiej rzeczy zrobić samodzielnie, a może mają ochotę. Ja miałam:).
Mowa dzisiaj będzie o wykonanych własnoręcznie batonach energetycznych. Skąd taki pomysł? Kiedyś widziałam Na FB, że Sławek Nosal piecze batony przed jakimś maratonem. Zainteresowałam się, ale potem.. zapomniałam.
Wróciłam do tematu, bo odpoczywam od żeli, odżywek i tym podobnych rzeczy, które niestety pochłania się w dużych ilościach w trakcie sezonu. Zauważyłam jednak, że wybierając się na długą jazdę akurat dla mnie banan nie jest wystarczającym paliwem. Nawet trzy banany to za mało:).
Kiedy ostatnio byłam na dłuższej wycieczce i za wszelką ceną chciałam uniknąć łykania żelu, który profilaktycznie zabrałam do kieszonki gdyby przytrafiła się jakaś większa „odcinka prądu”… ostatecznie byłam jednak skazana tylko na banana. Weszłam do sklepu i … rozglądnęłam się. Wiedziałam, że jeśli chcę się trzymać swoich 30 dni wg zaleceń Iwony, to nic oprócz banana z tego sklepu niestety nie wchodzi w grę.
Pomyślałam więc, że na następną wycieczkę, ewentualny wypad w góry trzeba coś wymyślić. I przypomniałam sobie o batonach. Zrobiłam dzisiaj więc zakupy, głownie w sklepie ze zdrową żywnością (chodziło o niesiarkowane owoce suszone) i przystąpiłam do dzieła.
Szykujemy masę © lemuriza1972
Płatki i słonecznik na 5 minut dajemy na suchą patelnię. W międzyczasie mieszamy owoce i orzechy (daktyle pokroiłam na mniejsze kawałki), łączymy masło, miód rozpuszczamy w garnku, przelewamy do masy i mieszamy.
Masa gotowa © lemuriza1972
I teraz do wyboru dwie opcje : albo na 20 min do piekarnika (ok180 stopni), albo do lodówki na noc. I gotowe! Naprawdę jest bardzo smaczne i myślę, że daje powera. Ale jak działa to wypróbuję jutro lub pojutrze.
I upieczone:) © lemuriza1972
I gotowe do pokrojenia:) © lemuriza1972
A na koniec taka wiadomość. Dzisiaj o 22.20 w TVP KULTURA HANKA WÓJCIAK. Gorąco polecam!!! Warto posłuchać tej mega energetycznej kobiety.
Ale nie tych ze sklepu:)
Dzisiaj będzie przepis na coś co się może Wam przydać, dla tych, którzy jeszcze nigdy nie próbowali takiej rzeczy zrobić samodzielnie, a może mają ochotę. Ja miałam:).
Mowa dzisiaj będzie o wykonanych własnoręcznie batonach energetycznych. Skąd taki pomysł? Kiedyś widziałam Na FB, że Sławek Nosal piecze batony przed jakimś maratonem. Zainteresowałam się, ale potem.. zapomniałam.
Wróciłam do tematu, bo odpoczywam od żeli, odżywek i tym podobnych rzeczy, które niestety pochłania się w dużych ilościach w trakcie sezonu. Zauważyłam jednak, że wybierając się na długą jazdę akurat dla mnie banan nie jest wystarczającym paliwem. Nawet trzy banany to za mało:).
Kiedy ostatnio byłam na dłuższej wycieczce i za wszelką ceną chciałam uniknąć łykania żelu, który profilaktycznie zabrałam do kieszonki gdyby przytrafiła się jakaś większa „odcinka prądu”… ostatecznie byłam jednak skazana tylko na banana. Weszłam do sklepu i … rozglądnęłam się. Wiedziałam, że jeśli chcę się trzymać swoich 30 dni wg zaleceń Iwony, to nic oprócz banana z tego sklepu niestety nie wchodzi w grę.
Pomyślałam więc, że na następną wycieczkę, ewentualny wypad w góry trzeba coś wymyślić. I przypomniałam sobie o batonach. Zrobiłam dzisiaj więc zakupy, głownie w sklepie ze zdrową żywnością (chodziło o niesiarkowane owoce suszone) i przystąpiłam do dzieła.
Produkty na batony © lemuriza1972
Czy to jest trudne? Nie, to wcale nie jest trudne.
Czy to jest pracochłonne. W ogóle. Zakupy plus 15 minut na przygotowanie masy.
Czy to jest drogie? Jeśli chcesz użyć dobrych produktów (niesiarkowanych owoców) to myślę, że ogólny koszt przygotowania takiej masy to będzie ok 30 zł. Biorąc jednak pod uwagę ogromne ceny batonów i żeli.. to jednak chyba nie jest tak wiele. Bo z takiej jednej blachy wychodzi całkiem sporo batonów.
Owszem batona nie wezmę ze sobą na maraton. To raczej nie wchodzi w grę. Ale już na jazdę wycieczkową czy wycieczkę w góry na nogach, jak najbardziej. Warto jesienią i zimą odpocząć od żeli i tym podobnych sztucznych produktów. Przynajmniej ja tak planuję.
Jest jeszcze jedna zaleta:). Obłędnie pachnie w domu. W moim jest to nowość, bo ja raczej ciast nie piekę. Na razie…
To teraz przejdźmy do przepisu. Przepisów na batony jest masa w sieci (ja dodatkowo miałam jeszcze przepis od Sławka Nosala), z tego wszystkiego zrobiłam sobie mix (bo batony można naprawdę zrobić z wielu składników) i stworzyłam własny przepis.
U mnie było: Ok 100 gr rodzynek
Ok 100 gr żurawiny
Ok 100 kg daktyli
Garść orzechów włoskich
90 gr słonecznika
250 gr płatków gryczanych (to był błąd, jednak lepiej dać inne jeśli się nie przepada za tym specyficznym smakiem i zapachem).
0,5 szklanki miodu,
4 łyżki masła (nie dałam cukru, miód i tak zrobił swoje i batony są bardzo słodkie) ,
trochę poppingu z amarantusa (ale nie jest konieczny).
Czy to jest trudne? Nie, to wcale nie jest trudne.
Czy to jest pracochłonne. W ogóle. Zakupy plus 15 minut na przygotowanie masy.
Czy to jest drogie? Jeśli chcesz użyć dobrych produktów (niesiarkowanych owoców) to myślę, że ogólny koszt przygotowania takiej masy to będzie ok 30 zł. Biorąc jednak pod uwagę ogromne ceny batonów i żeli.. to jednak chyba nie jest tak wiele. Bo z takiej jednej blachy wychodzi całkiem sporo batonów.
Owszem batona nie wezmę ze sobą na maraton. To raczej nie wchodzi w grę. Ale już na jazdę wycieczkową czy wycieczkę w góry na nogach, jak najbardziej. Warto jesienią i zimą odpocząć od żeli i tym podobnych sztucznych produktów. Przynajmniej ja tak planuję.
Jest jeszcze jedna zaleta:). Obłędnie pachnie w domu. W moim jest to nowość, bo ja raczej ciast nie piekę. Na razie…
To teraz przejdźmy do przepisu. Przepisów na batony jest masa w sieci (ja dodatkowo miałam jeszcze przepis od Sławka Nosala), z tego wszystkiego zrobiłam sobie mix (bo batony można naprawdę zrobić z wielu składników) i stworzyłam własny przepis.
U mnie było: Ok 100 gr rodzynek
Ok 100 gr żurawiny
Ok 100 kg daktyli
Garść orzechów włoskich
90 gr słonecznika
250 gr płatków gryczanych (to był błąd, jednak lepiej dać inne jeśli się nie przepada za tym specyficznym smakiem i zapachem).
0,5 szklanki miodu,
4 łyżki masła (nie dałam cukru, miód i tak zrobił swoje i batony są bardzo słodkie) ,
trochę poppingu z amarantusa (ale nie jest konieczny).
Szykujemy masę © lemuriza1972
Płatki i słonecznik na 5 minut dajemy na suchą patelnię. W międzyczasie mieszamy owoce i orzechy (daktyle pokroiłam na mniejsze kawałki), łączymy masło, miód rozpuszczamy w garnku, przelewamy do masy i mieszamy.
Masa gotowa © lemuriza1972
I teraz do wyboru dwie opcje : albo na 20 min do piekarnika (ok180 stopni), albo do lodówki na noc. I gotowe! Naprawdę jest bardzo smaczne i myślę, że daje powera. Ale jak działa to wypróbuję jutro lub pojutrze.
I upieczone:) © lemuriza1972
I gotowe do pokrojenia:) © lemuriza1972
A na koniec taka wiadomość. Dzisiaj o 22.20 w TVP KULTURA HANKA WÓJCIAK. Gorąco polecam!!! Warto posłuchać tej mega energetycznej kobiety.
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 16 października 2014
Podsumowanie po tygodniu
Na ludzi, którzy starają się dbać o to co jedzą, starają się
dbać o zdrowe odżywianie, często patrzy się jak na dziwaków.
Niesłusznie. Tak zdecydowanie myślę, po mojej tydzień trwającej „rewolucji”.
Dzisiaj mija tydzień odkąd rozpoczęłam swoje „nowe” życie pt zdrowo jem.
Dlaczego rozpoczęłam? O tym już pisałam. Co jakiś czas podejmowałam próby, z różnym skutkiem. Część dobrych nawyków pozostawała, niestety nie wszystkie. Powód dla którego podjęłam ostatnią moją próbę? Uwierzyłam kiedy Sławek Nosal, który swoje życie pod tym względem odmienił dużo wcześniej ode mnie, powiedział, że czuje się o wiele lepiej psychicznie i fizycznie. Chciałam poczuć to samo. Chciałam żeby mój organizm był lepiej przygotowany do życia, do sportu.
Chciałam też zadbać o swoją wagę, która utrzymuje się w jakiejś tam normie, ale jak na „kolarza” to co tutaj dużo mówić – nie jest idealna i mogłaby być odrobinę niższa .
A poza tym wszystko to - spodobało mi się. Lubię szukać zdrowych produktów, lubię gotować. Lubiłam przebywać w mojej kuchni, teraz lubię jeszcze bardziej.
Zdaję sobie sprawę, że są tacy co pukają się w głowę, są tacy, którzy podśmiewają się ze mnie po kątach, są tacy dla których temat zdrowe żywienie to oczywista oczywistość i wiedzą już na ten temat wszystko.
Wiem jednak też, że jest cała masa ludzi, która nie wie, są też tacy, którzy nie chcą wiedzieć, są też tacy, którzy są zbyt leniwi, żeby się dowiedzieć i coś zmienić. Ci szukają argumentów przeciw.. bo drogo, bo to zajmuje czas, bo we wszystkim jest „chemia” i nie da się jej unikać (zupełnie się nie da rzecz jasna, ale można minimalizować). To oni najczęściej pakują do koszyków colę, chipsy, słodycze,kostki rosołowe i tym podobne super rzeczy, które nie są wcale czymś czego nasz organizm naprawdę potrzebuje i bez których by sobie nie poradził. I na to fundusze mają.
Wierzę jednak, że kiedy o tym piszę, mówię to podobnie jak mnie zainspirowali: Sławek, Iwona, Julita Bator, tak być może moje pisanie, mówienie będzie inspiracją dla innych.
Już kilka osób zakupiło książkę „Zamień chemię na jedzenie”, koleżanki z pracy powoli się przekonują (jedna dzisiaj poprosiła mnie żebym jej kupiła „zdrowe” przyprawy), druga widzę, że stara się zdrowo jeść.
Świetnie! Im więcej będzie nas zwracających uwagę na to dobrą żywność… to na zasadzie kropla drąży skałę być może producenci pożywienia będą musieli powoli zmieniać swoje podejście do tematu. Że jestem naiwna? Może i tak, ale wierzę, że to będzie przynosić efekt.
Od tygodnia robię zakupy bardziej świadomie i uważniej przyglądam się etykietom. Wnioski …. Poczytajcie etykiety, zobaczycie. Np. keczupy… tylko dwie marki oferują keczup z pomidorów a nie koncentratu ( swoją drogą kilka dni temu odkryłam pyszny keczup firmy Pudliszki, w szklanym małym opakowaniu, 250 g, smak –bajka!, skład: akceptowalny).
Przypatrywaliście się kiedyś składowi bardzo popularnej przyprawie Magii i wszystkim magopodobnym przyprawom?
Kiedyś napisałam tutaj, że ta przyprawa robiona jest z lubczyka (bo ma jego smak). Niestety myliłam się.
Oto skład tej przyprawy: woda, sól, wzmacniacz smaku (glutaminian monosodowy E 635), ocet, glukoza, ekstrakt drożdżowy, aromat.
A gdzie lubczyk???
Nie lepiej używać po prostu lubczyka? Kiedy powiedziałam o składzie ulubionej przyprawy koleżance, zrobiła wielkie oczy. Okazało się, że swoje dziecko też karmi zupą z tą super-przyprawą.
Odrobina takich produktów pewnie za bardzo nie zaszkodzi, ale jak sobie zsumujemy to co zjemy w ciągu całego dnia, to robi się jakaś mieszanka wybuchowa.
No dobrze – o tym wszystkim przecież piszą ciągle media, mówią dietetycy.
Ja napiszę o swoich doświadczeniach. O tym co ja robię, czy odczuwam zmianę. Takie podsumowanie po tygodniu.
Na jakieś bardziej konstruktywne wnioski pewnie przyjdzie jeszcze czas.
Tak jak pisałam staram się robić świadomie zakupy.
Jak to wygląda?
Jajka wiejskie nie sklepowe (to zdarzało mi się robić wcześniej, ale ostatnio znowu się zaniedbałam i kupowałam w sklepie).
Chleb. Nie jem go dużo, ale znalazłam piekarnię, która robi chleb wyłącznie z żytniej mąki na zakwasie. Okazało się, że jest tuż obok mojej pracy. Koszt? Pół kg – 3, 50 zł.
Warzywa i owoce. Tych nie kupuję już w sklepie. Idę na Burek i szukam pań z kilkoma produktami rozłożonymi na chodniku (większe prawdopodobieństwo, ze trafię na zdrowe warzywa i owoce).
Masło? Już o tym pisałam. Kupiłam wiejskie na Burku. Koszt taki jak masła w sklepie.
No i tak to mniej więcej wygląda.
Wyrzuciłam na razie z diety pszenicę i będę jej raczej docelowo unikać. Nie piję już kawy z mlekiem (piłam mleko zagęszczone do kawy).
Słodzę napoje (kawę i herbatę) znacznie mniej i wyłącznie miodem.
Napoi kolorowych nie piję, ale ich raczej nie kupowałam. Teraz gotuję kompoty:).
Co gotuję jeszcze – mieliście okazję zobaczyć.
Czuję się lepiej, nie mam problemów z zasypianiem, z sennością w czasie dnia, z pracy nie przychodzę taka zmęczona jak to bywało dotąd. Dzisiaj ktoś mnie zapytał: a co ty ostatnio jesteś w takim dobrym nastroju?
Nie zbankrutowałam. Nie poświęcam temu całego swojego wolnego czasu. Naprawdę nie.
Ale ten, który poświęcam jest spożytkowany dobrze i lubię tak właśnie go spędzać.
Czy trzeba jeszcze więcej argumentów „za”?
Chyba nie.
Niesłusznie. Tak zdecydowanie myślę, po mojej tydzień trwającej „rewolucji”.
Dzisiaj mija tydzień odkąd rozpoczęłam swoje „nowe” życie pt zdrowo jem.
Dlaczego rozpoczęłam? O tym już pisałam. Co jakiś czas podejmowałam próby, z różnym skutkiem. Część dobrych nawyków pozostawała, niestety nie wszystkie. Powód dla którego podjęłam ostatnią moją próbę? Uwierzyłam kiedy Sławek Nosal, który swoje życie pod tym względem odmienił dużo wcześniej ode mnie, powiedział, że czuje się o wiele lepiej psychicznie i fizycznie. Chciałam poczuć to samo. Chciałam żeby mój organizm był lepiej przygotowany do życia, do sportu.
Chciałam też zadbać o swoją wagę, która utrzymuje się w jakiejś tam normie, ale jak na „kolarza” to co tutaj dużo mówić – nie jest idealna i mogłaby być odrobinę niższa .
A poza tym wszystko to - spodobało mi się. Lubię szukać zdrowych produktów, lubię gotować. Lubiłam przebywać w mojej kuchni, teraz lubię jeszcze bardziej.
Zdaję sobie sprawę, że są tacy co pukają się w głowę, są tacy, którzy podśmiewają się ze mnie po kątach, są tacy dla których temat zdrowe żywienie to oczywista oczywistość i wiedzą już na ten temat wszystko.
Wiem jednak też, że jest cała masa ludzi, która nie wie, są też tacy, którzy nie chcą wiedzieć, są też tacy, którzy są zbyt leniwi, żeby się dowiedzieć i coś zmienić. Ci szukają argumentów przeciw.. bo drogo, bo to zajmuje czas, bo we wszystkim jest „chemia” i nie da się jej unikać (zupełnie się nie da rzecz jasna, ale można minimalizować). To oni najczęściej pakują do koszyków colę, chipsy, słodycze,kostki rosołowe i tym podobne super rzeczy, które nie są wcale czymś czego nasz organizm naprawdę potrzebuje i bez których by sobie nie poradził. I na to fundusze mają.
Wierzę jednak, że kiedy o tym piszę, mówię to podobnie jak mnie zainspirowali: Sławek, Iwona, Julita Bator, tak być może moje pisanie, mówienie będzie inspiracją dla innych.
Już kilka osób zakupiło książkę „Zamień chemię na jedzenie”, koleżanki z pracy powoli się przekonują (jedna dzisiaj poprosiła mnie żebym jej kupiła „zdrowe” przyprawy), druga widzę, że stara się zdrowo jeść.
Świetnie! Im więcej będzie nas zwracających uwagę na to dobrą żywność… to na zasadzie kropla drąży skałę być może producenci pożywienia będą musieli powoli zmieniać swoje podejście do tematu. Że jestem naiwna? Może i tak, ale wierzę, że to będzie przynosić efekt.
Od tygodnia robię zakupy bardziej świadomie i uważniej przyglądam się etykietom. Wnioski …. Poczytajcie etykiety, zobaczycie. Np. keczupy… tylko dwie marki oferują keczup z pomidorów a nie koncentratu ( swoją drogą kilka dni temu odkryłam pyszny keczup firmy Pudliszki, w szklanym małym opakowaniu, 250 g, smak –bajka!, skład: akceptowalny).
Przypatrywaliście się kiedyś składowi bardzo popularnej przyprawie Magii i wszystkim magopodobnym przyprawom?
Kiedyś napisałam tutaj, że ta przyprawa robiona jest z lubczyka (bo ma jego smak). Niestety myliłam się.
Oto skład tej przyprawy: woda, sól, wzmacniacz smaku (glutaminian monosodowy E 635), ocet, glukoza, ekstrakt drożdżowy, aromat.
A gdzie lubczyk???
Nie lepiej używać po prostu lubczyka? Kiedy powiedziałam o składzie ulubionej przyprawy koleżance, zrobiła wielkie oczy. Okazało się, że swoje dziecko też karmi zupą z tą super-przyprawą.
Odrobina takich produktów pewnie za bardzo nie zaszkodzi, ale jak sobie zsumujemy to co zjemy w ciągu całego dnia, to robi się jakaś mieszanka wybuchowa.
No dobrze – o tym wszystkim przecież piszą ciągle media, mówią dietetycy.
Ja napiszę o swoich doświadczeniach. O tym co ja robię, czy odczuwam zmianę. Takie podsumowanie po tygodniu.
Na jakieś bardziej konstruktywne wnioski pewnie przyjdzie jeszcze czas.
Tak jak pisałam staram się robić świadomie zakupy.
Jak to wygląda?
Jajka wiejskie nie sklepowe (to zdarzało mi się robić wcześniej, ale ostatnio znowu się zaniedbałam i kupowałam w sklepie).
Chleb. Nie jem go dużo, ale znalazłam piekarnię, która robi chleb wyłącznie z żytniej mąki na zakwasie. Okazało się, że jest tuż obok mojej pracy. Koszt? Pół kg – 3, 50 zł.
Warzywa i owoce. Tych nie kupuję już w sklepie. Idę na Burek i szukam pań z kilkoma produktami rozłożonymi na chodniku (większe prawdopodobieństwo, ze trafię na zdrowe warzywa i owoce).
Masło? Już o tym pisałam. Kupiłam wiejskie na Burku. Koszt taki jak masła w sklepie.
No i tak to mniej więcej wygląda.
Wyrzuciłam na razie z diety pszenicę i będę jej raczej docelowo unikać. Nie piję już kawy z mlekiem (piłam mleko zagęszczone do kawy).
Słodzę napoje (kawę i herbatę) znacznie mniej i wyłącznie miodem.
Napoi kolorowych nie piję, ale ich raczej nie kupowałam. Teraz gotuję kompoty:).
Co gotuję jeszcze – mieliście okazję zobaczyć.
Czuję się lepiej, nie mam problemów z zasypianiem, z sennością w czasie dnia, z pracy nie przychodzę taka zmęczona jak to bywało dotąd. Dzisiaj ktoś mnie zapytał: a co ty ostatnio jesteś w takim dobrym nastroju?
Nie zbankrutowałam. Nie poświęcam temu całego swojego wolnego czasu. Naprawdę nie.
Ale ten, który poświęcam jest spożytkowany dobrze i lubię tak właśnie go spędzać.
Czy trzeba jeszcze więcej argumentów „za”?
Chyba nie.
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 14 października 2014
Bieganie (1)
Pani Krystyna podesłała mi ładną piosenkę z jesiennymi obrazkami.
Jeśli już chodzi o jesienne obrazki to sfotografowałam (chociaż może to za duże słowo, jak się robi zdjęcie telefonem komórkowym) dzisiaj drzewo w Mościcach. Raczej rzadko robię zdjęcia w mieście, ale bardzo mi się spodobało to drzewo.
"Kolorowe" drzewo w Mościcach © lemuriza1972
Dzisiaj po bardzo długiej przerwie wyciągnęłam buty do biegania i poszłam trochę potruchtać. Nie był to szalony bieg, ale bez problemu wytrzymałam 42 minuty, nie było kryzysów, zadyszki. Jestem pozytywnie zaskoczona.
Pogoda do biegania idealna, fajna temperatura, jesienne zapachy. Trochę wiało, ale nie przeszkadzało to mi specjalnie. Myślę, że jesienią i zimą będę biegać częściej, chociaż bardzo też liczę na śnieg i narty biegowe.
Jutro zapewne będę „cierpieć” z powodu zakwasów, no ale trzeba przez to przejść.
Jako, że piszę ostatnio o moim wyzwaniu pt 10 rad Ajwen oraz podołaniu trudowi zdrowego odżywiania się (słowo „trud” jednak jest tutaj chyba nie na miejscu, bo sprawia mi to wiele przyjemności. A skoro tak, to trudno chyba mówić o trudzie), to dzisiaj króciutki przepis na dobrą rybę.
Tak przyrządzoną rybę jadłam kiedyś u mojej przyjaciółki i od tamtego czasu często tak ją robię (z drobnymi modyfikacjami, bo zestaw przypraw jest mojego autorstwa). Ryba (u mnie była miruna, niestety mrożona, ale o świeże dobre ryby w Tarnowie pewnie nie tak łatwo), dwie marchewki, pietruszka, kawałek selera. Kiszona kapusta (kupiona na Burku, taka „swojska”, w domu robiona), do niej starłam jeszcze jedno jabłko i marchewkę i trochę cebuli i dodałam zieloną pietruszkę i pieprz, wtedy jest taka naprawdę dobra.
Warzywa wymienione powyżej starte na tarce - dusimy. Rybę przyprawiamy (ja akurat miałam podlaską przyprawę do ryby, ale można po prostu przyprawiać tymiankiem, papryką, majerankiem, pieprzem, odrobiną soli). Dodałam jeszcze pieprz cytrynowy i miętę (niestety suszoną bo świeża dopiero odrasta). Mięta sprawia, że ryba ma fajny smak. Na rybę kładziemy odrobinkę masła i zawijamy w folię aluminiową. Po czym wkładamy do piekarnika na jakieś 20 minut (ok 150 stopni). Ryba plus warzywa i surówka i wystarczy. Nie potrzeba ryżu, ziemniaków itp., bo sama ryba z warzywami w zupełności wystarczy. Przygotowanie tego dania ( z jednej sporej ryby wyszły dwie porcje i mam też śniadanie na jutro:)) zajęło mi ok 35 minut. Koszt? Myślę, że jakieś 15 zł. Jak na dwie porcje to chyba niedużo, prawda? Oto to "drogie" zdrowe jedzenie... hm...
No to smacznego!
Jako, że piszę ostatnio o moim wyzwaniu pt 10 rad Ajwen oraz podołaniu trudowi zdrowego odżywiania się (słowo „trud” jednak jest tutaj chyba nie na miejscu, bo sprawia mi to wiele przyjemności. A skoro tak, to trudno chyba mówić o trudzie), to dzisiaj króciutki przepis na dobrą rybę.
Tak przyrządzoną rybę jadłam kiedyś u mojej przyjaciółki i od tamtego czasu często tak ją robię (z drobnymi modyfikacjami, bo zestaw przypraw jest mojego autorstwa). Ryba (u mnie była miruna, niestety mrożona, ale o świeże dobre ryby w Tarnowie pewnie nie tak łatwo), dwie marchewki, pietruszka, kawałek selera. Kiszona kapusta (kupiona na Burku, taka „swojska”, w domu robiona), do niej starłam jeszcze jedno jabłko i marchewkę i trochę cebuli i dodałam zieloną pietruszkę i pieprz, wtedy jest taka naprawdę dobra.
Warzywa wymienione powyżej starte na tarce - dusimy. Rybę przyprawiamy (ja akurat miałam podlaską przyprawę do ryby, ale można po prostu przyprawiać tymiankiem, papryką, majerankiem, pieprzem, odrobiną soli). Dodałam jeszcze pieprz cytrynowy i miętę (niestety suszoną bo świeża dopiero odrasta). Mięta sprawia, że ryba ma fajny smak. Na rybę kładziemy odrobinkę masła i zawijamy w folię aluminiową. Po czym wkładamy do piekarnika na jakieś 20 minut (ok 150 stopni). Ryba plus warzywa i surówka i wystarczy. Nie potrzeba ryżu, ziemniaków itp., bo sama ryba z warzywami w zupełności wystarczy. Przygotowanie tego dania ( z jednej sporej ryby wyszły dwie porcje i mam też śniadanie na jutro:)) zajęło mi ok 35 minut. Koszt? Myślę, że jakieś 15 zł. Jak na dwie porcje to chyba niedużo, prawda? Oto to "drogie" zdrowe jedzenie... hm...
No to smacznego!
Dzisiejszy obiad © lemuriza1972
I chyba nie będę już Was na razie „zamęczać” przepisami (chyba, że zrobię coś ekstra specjalnego).
Na koniec chcę tylko napisać (nie wiem, być może jest to autosugestia), ale od 5 dni staram się jeść wg zasad Iwony (unikam pszenicy, mleka, słodyczy, jem dużo warzyw, trochę owoców), do tego szukam w sklepach i głównie na naszym placu targowym czyli Burku zdrowych produktów. I mam wrażenie, że to działa. Czuję się dobrze, czuję, że mam masę energii, nie bywam popołudniami bardzo zmęczona jak to bywało do niedawna. Mam nadzieję, że to działa. Zobaczymy co będzie dalej.
A tymczasem polscy piłkarze od kilku dni zaczęli wreszcie grać w piłkę nożną. Z przyjemnością się ogląda. Dobry, nawet bardzo dobry rok dla polskiego sportu.
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 13 października 2014
Dzień jabłka
Jest Dzień Dziecka, Dzień Matki i dużo innych dni w roku.
My miałyśmy dzisiaj Dzień Jabłka.
Marek Dąbrowski
wiersz, podobno dla dzieci pt
Jabłko
Gdy jabłko z drzewa spadało
Tak o sobie pomyślało
Jestem śliczne, nie paskudne
Kiedy spadnę będę brudne
Jam symbolem jest poznania
Dla Adama do zjadania
Mogę kwaśne być, soczyste I gruszkowe, i mięsiste
Natchnieniem Newtona jestem
I nadzieniem w smacznym cieście
Jam jest Lobo, ja Kosztela
Wilhelm Tell też do mnie strzelał
Miasto zwane mym imieniem
Jestem poetów natchnieniem
Ze mnie cydry, ze mnie wina
Gdym w tytule – pełne kina
Jestem w szyi u mężczyzny
Apple zwane z angielszczyzny
I tak leci jabłko w dół
Myśli: chyba pęknę w pół
Spadło i się lekko toczy
A że był to środek nocy
Legło smutne obok płotka: Będzie ze mnie szarlotka...
(oj będzie, będzie i to jaka).
To był dzień pod znakiem jabłka. Jabłkowo było prawie cały dzień.
Nie było roweru, nie było innego sportu, ale było za to sporo ruchu na świeżym powietrzu, w pięknych okolicznościach przyrody. Wybrałyśmy się z Panią Krystyną i Agnieszką do Falkowej zbierać jabłka.
Zbieranie jabłek miało swoje uroki. Niewątpliwą zaletą jest posiadanie koleżanki, która potrafi się wspinać.
Trzeba było skutecznie potrząsać drzewami. Pani Krystyna okazała się bezkonkurencyjna. Z gracją wchodziła na drzewa i z miną bojownika trzęsła gałęziami.
Zanim do tego jednak doszło to za pomocą monstrualnej gałęzi trzęsłyśmy drzewami ja i Agnieszka. Z różnym skutkiem.
Noszenie wiader pełnych jabłek pod górę to nie jest znowu taka łatwa robota. Można się zmęczyć. I to wszystko po to żeby niektórzy (czyli wybrańcy) mogli potem spróbować szarlotki Pani Krystyny, albo dostać w prezencie pyszne jabłka do naleśników na przykład:).
Po dobrze wykonanej robocie, Pani Krystyna zaserwowała nam leczo własnej roboty (mniam), które spożywałyśmy na tarasie. Po prostu bajka! Dobre jedzenie na tarasie. Żyć, nie umierać.
Z Falkowej wyjechałyśmy z samochodem pełnym jabłek i z wiejskimi jajkami, a po drodze do domu pozrywałam jeszcze z ogródka Agnieszki i Krysi lubczyk i melisę, tak więc do domu wracałyśmy w oparach jabłkowo-ziołowych.
Co za zapachy!
Generalnie wszystkich z okolic Tarnowa zachęcam dopóki pogoda pozwoli do odwiedzania okolic Ciężkowic, Gromnika, Pleśnej. Kolory, kolory, kolory. Jest pięknie, nie można się napatrzeć. Dużo liściastych lasów, a wiadomo co to oznacza o tej porze roku.
Ponieważ przywiozłam trochę jabłek to na obiad były racuchy jabłkowe i kompot jabłkowy. Lubię kompoty i tak sobie pomyślałam, dlaczego wobec tego tak rzadko je gotuje? Nie wiem. Jabłkowy kompot bez cukru, ale z odrobiną cynamonu smakuje lepiej niż każdy sprzedawany w sklepie napój kolorowy. Ciekawe w ilu polskich domach gotuje się jeszcze kompoty? Ja pamiętam ze swojego dzieciństwa, że w lecie to był stały element obiadu. Kompoty z rabarbaru, jabłek, wiśni, truskawek…
A racuchy? Podaję przepis, może ktoś się skusi.
8 jabłek, 200 ml zsiadłego mleka (no i tutaj jestem na przekór z zasadami Iwony było bowiem mleko), 300 g mąki żytniej, 2 jajka, łyżka sody oczyszczonej, 8 jabłek. Jabłka ścieramy na tarce (grube oczka) i dodajemy do masy. I jeszcze tylko rozgrzany tłuszcz i smażymy. Żadnego cukru, jedynie odrobina cynamonu do posypania. Czujecie jak to pachnie? Jabłko w połączeniu z cynamonem to jest obłędny zapach. Smacznego! Przygotowanie całości nie zajęło mi więcej niż pół godziny, koszty też raczej minimalne.
Jakby ktoś miał ochotę na grzybową, to też było co zbierać:) (tylko czy aby na pewno?) © lemuriza1972
" Tam idziecie pracować Dziewczyny!" © lemuriza1972
Piękne okoliczności przyrody © lemuriza1972
Agnieszka wygraża jabłonce © lemuriza1972
"No samo z nieba nie spadnie..." © lemuriza1972
Zaczynamy zbiory © lemuriza1972
Nie ma jak utalentowane koleżanki © lemuriza1972
Cudne, prawda? © lemuriza1972
Wskoczyła na następne drzewo © lemuriza1972
Nasze zbiory © lemuriza1972
Był też trening biegowy © lemuriza1972
Racuchy i kompot:) © lemuriza1972
My miałyśmy dzisiaj Dzień Jabłka.
Marek Dąbrowski
wiersz, podobno dla dzieci pt
Jabłko
Gdy jabłko z drzewa spadało
Tak o sobie pomyślało
Jestem śliczne, nie paskudne
Kiedy spadnę będę brudne
Jam symbolem jest poznania
Dla Adama do zjadania
Mogę kwaśne być, soczyste I gruszkowe, i mięsiste
Natchnieniem Newtona jestem
I nadzieniem w smacznym cieście
Jam jest Lobo, ja Kosztela
Wilhelm Tell też do mnie strzelał
Miasto zwane mym imieniem
Jestem poetów natchnieniem
Ze mnie cydry, ze mnie wina
Gdym w tytule – pełne kina
Jestem w szyi u mężczyzny
Apple zwane z angielszczyzny
I tak leci jabłko w dół
Myśli: chyba pęknę w pół
Spadło i się lekko toczy
A że był to środek nocy
Legło smutne obok płotka: Będzie ze mnie szarlotka...
(oj będzie, będzie i to jaka).
To był dzień pod znakiem jabłka. Jabłkowo było prawie cały dzień.
Nie było roweru, nie było innego sportu, ale było za to sporo ruchu na świeżym powietrzu, w pięknych okolicznościach przyrody. Wybrałyśmy się z Panią Krystyną i Agnieszką do Falkowej zbierać jabłka.
Zbieranie jabłek miało swoje uroki. Niewątpliwą zaletą jest posiadanie koleżanki, która potrafi się wspinać.
Trzeba było skutecznie potrząsać drzewami. Pani Krystyna okazała się bezkonkurencyjna. Z gracją wchodziła na drzewa i z miną bojownika trzęsła gałęziami.
Zanim do tego jednak doszło to za pomocą monstrualnej gałęzi trzęsłyśmy drzewami ja i Agnieszka. Z różnym skutkiem.
Noszenie wiader pełnych jabłek pod górę to nie jest znowu taka łatwa robota. Można się zmęczyć. I to wszystko po to żeby niektórzy (czyli wybrańcy) mogli potem spróbować szarlotki Pani Krystyny, albo dostać w prezencie pyszne jabłka do naleśników na przykład:).
Po dobrze wykonanej robocie, Pani Krystyna zaserwowała nam leczo własnej roboty (mniam), które spożywałyśmy na tarasie. Po prostu bajka! Dobre jedzenie na tarasie. Żyć, nie umierać.
Z Falkowej wyjechałyśmy z samochodem pełnym jabłek i z wiejskimi jajkami, a po drodze do domu pozrywałam jeszcze z ogródka Agnieszki i Krysi lubczyk i melisę, tak więc do domu wracałyśmy w oparach jabłkowo-ziołowych.
Co za zapachy!
Generalnie wszystkich z okolic Tarnowa zachęcam dopóki pogoda pozwoli do odwiedzania okolic Ciężkowic, Gromnika, Pleśnej. Kolory, kolory, kolory. Jest pięknie, nie można się napatrzeć. Dużo liściastych lasów, a wiadomo co to oznacza o tej porze roku.
Ponieważ przywiozłam trochę jabłek to na obiad były racuchy jabłkowe i kompot jabłkowy. Lubię kompoty i tak sobie pomyślałam, dlaczego wobec tego tak rzadko je gotuje? Nie wiem. Jabłkowy kompot bez cukru, ale z odrobiną cynamonu smakuje lepiej niż każdy sprzedawany w sklepie napój kolorowy. Ciekawe w ilu polskich domach gotuje się jeszcze kompoty? Ja pamiętam ze swojego dzieciństwa, że w lecie to był stały element obiadu. Kompoty z rabarbaru, jabłek, wiśni, truskawek…
A racuchy? Podaję przepis, może ktoś się skusi.
8 jabłek, 200 ml zsiadłego mleka (no i tutaj jestem na przekór z zasadami Iwony było bowiem mleko), 300 g mąki żytniej, 2 jajka, łyżka sody oczyszczonej, 8 jabłek. Jabłka ścieramy na tarce (grube oczka) i dodajemy do masy. I jeszcze tylko rozgrzany tłuszcz i smażymy. Żadnego cukru, jedynie odrobina cynamonu do posypania. Czujecie jak to pachnie? Jabłko w połączeniu z cynamonem to jest obłędny zapach. Smacznego! Przygotowanie całości nie zajęło mi więcej niż pół godziny, koszty też raczej minimalne.
Jakby ktoś miał ochotę na grzybową, to też było co zbierać:) (tylko czy aby na pewno?) © lemuriza1972
" Tam idziecie pracować Dziewczyny!" © lemuriza1972
Piękne okoliczności przyrody © lemuriza1972
Agnieszka wygraża jabłonce © lemuriza1972
"No samo z nieba nie spadnie..." © lemuriza1972
Zaczynamy zbiory © lemuriza1972
Nie ma jak utalentowane koleżanki © lemuriza1972
Cudne, prawda? © lemuriza1972
Wskoczyła na następne drzewo © lemuriza1972
Nasze zbiory © lemuriza1972
Był też trening biegowy © lemuriza1972
Racuchy i kompot:) © lemuriza1972
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 12 października 2014
Rezerwat Debrza
Plan na dzisiaj był inny.
Ale jak to z planami bywa, nie zawsze udaje się je realizować i do końca nie jest to zależne od nas.
Namawiałam tydzień temu Adama żebyśmy się wybrali w skały na wspinaczkę. Kiedy Adam się zdecydował okazało się, że ja nie mogę.
Odwiedziła mnie siostra (musiała coś sobie ode mnie odebrać), a że inny termin jak niedziela rano raczej nie wchodził w grę, więc z wyjazdu zrezygnowałam.
Bez wielkiego bólu, bo są rzeczy ważne i ważniejsze, a rodzina jest najważniejsza.
Właśnie Pan od pogody w tv powiedział, że „południe było dzisiaj skąpane w słońcu”. Tak było. Potwierdzam.
Nie ma tego „złego” (czyli niepojechanie w skały) co by na dobre nie wyszło, ponieważ dzisiaj.. po 18 latach mieszkania w Tarnowie po raz pierwszy dotarłam do Rezerwatu Debrza.
Tak, tak na terenie miasta jest taki rezerwat i o tym wiedziałam, bo jadąc do Mielca , na drodze w kierunku Kielc, jest tablica informacyjna. Nigdy jednak nie udało mi się tam dotrzeć.
( z Wikipedii: Rezerwat przyrody Debrza – leśny rezerwat przyrody w województwie małopolskim (powiat tarnowski, gmina Tarnów[1]) o powierzchni 9,5 ha[2]. Ochronie podlega starodrzew dębowo-lipowego, reprezentującego zespół wysokiego i niskiego, żyznego subkontynentalnego grądu. W północno-zachodniej części rezerwatu rosną 250-300-letnie dęby[3]. Na florę rezerwatu składają się m.in. gatunki chronione: bluszcz pospolity, wawrzynek wilczełyko, kopytnik pospolity, kruszyna pospolita, i konwalia majowa. Faunę reprezentują: żaby, ropucha szara,dzięcioł zielony, dzięcioł duży, puszczyk, pójdźka, kowalik, pierwiosnek, piecuszek, świstunka leśna, zięba, kos, drozd śpiewak, jeż wschodni, łasica wiewiórka[ Przez wiele lat woda z rezerwatu była używana do produkcji trunków w pobliskiej gorzelni książąt Sanguszków, leżącej na zachód od "Debrzy". Wodę przesyłano stąd systemem drewnianych rur. Rezerwat został utworzony w 1995 roku. "Debrza" leży na uboczu i jest mało przekształconym siedliskiem, ale budowana w jego pobliżu autostrada Kraków-Rzeszów pochłonie do 31 arów rezerwatu" .
Wybraliśmy się dzisiaj z Tomkiem na kolejną edycję poszukiwania skrytek. Zaczęliśmy od okolic Komorowa, ale się nam tam nie powiodło. W ogóle pod tym względem dzisiejszy dzień nie wypadł okazale. Jakoś opornie nam to dzisiaj szło, albo trafiliśmy na dobrze ukryte skrytki:).
Potem pojechaliśmy do kładki na Białej . Udało się znaleźć, tzn nic się nie udało, tylko Tomek sprytnie wypatrzył:).
W Klikowej też się naszukaliśmy i już prawie mieliśmy zrezygnować, ale w końcu znowu powiodło się Tomkowi.
Ruszyliśmy czerwonym pieszym szlakiem. Dotarliśmy do stawów krzyskich, gdzie Tomek nie miał okazji jeszcze być.
Ja miałam okazję, kiedy mieszkałam na ulicy Prostopadłej to wybrałam się tam kiedyś na rowerze w zimową niedzielę. To były tereny należące kiedyś do Sanguszków.
Tam odnaleźliśmy kolejną skrytkę, miałam w tym swój współudział, bo położyłam rower dokładnie tam gdzie była.
Potem pojechaliśmy do Debrzy. Naprawdę nie zdawałam sobie sprawy, że coś tak pięknego leży w granicach administracyjnych Tarnowa. Polecam, zdecydowanie polecam.
W Debrzy Tomek chyba znalazł kolejną skrytkę (chociaż nie jestem pewna, bo byłam tak zaaferowana Debrzą, zwłaszcza drzewami, które rosną tutaj od kilkuset lat… Imponujące!!!, że zapomniałam o skrytkach i bożym świecie).
Z Debrzy ruszyliśmy w kierunku centrum i po drodze też coś odkryliśmy:).
Byliśmy już nieco głodni, bo trochę godzin minęło odkąd wyjechaliśmy ze swoich domów, a samymi bananami człowiek nie wyżyje przecież.
Przy drodze "na Kielce", obok stacji benzynowej jest zlokalizowana Restauracja Turecka. Nazwy niestety nie pamiętam. Prowadzi ją Turek i wszystko mi się w niej podobało:).
Dość surowy wystrój, ale nawiązujący do kraju pochodzenia właściciela. Obrusy na stołach – tkaniny w etniczne wzory, podobne motywy na ścianach. Muzyka etniczna w tle. Menu składało się z kilkunastu pozycji, a to podobno gwarantuje, że potrawy są świeże. Można też kupić tureckie ciastka. Dostałam na moje życzenie mix mięsa drobiowego i baraniego (zdecydowanie bardziej smakowało mi baranie) ryż, surówki (bardzo świeże i smaczne) i sosy. Jeden łagodny drugi bardzo ostry. Ostry smaczny, ale mega ostry, łagodny miał wyśmienity smak. Wielki talerz za 18 zł, podzieliłam się z Tomkiem, bo sama bym nie zjadła.
Turecki obiad © lemuriza1972
Ale jak to z planami bywa, nie zawsze udaje się je realizować i do końca nie jest to zależne od nas.
Namawiałam tydzień temu Adama żebyśmy się wybrali w skały na wspinaczkę. Kiedy Adam się zdecydował okazało się, że ja nie mogę.
Odwiedziła mnie siostra (musiała coś sobie ode mnie odebrać), a że inny termin jak niedziela rano raczej nie wchodził w grę, więc z wyjazdu zrezygnowałam.
Bez wielkiego bólu, bo są rzeczy ważne i ważniejsze, a rodzina jest najważniejsza.
Właśnie Pan od pogody w tv powiedział, że „południe było dzisiaj skąpane w słońcu”. Tak było. Potwierdzam.
Nie ma tego „złego” (czyli niepojechanie w skały) co by na dobre nie wyszło, ponieważ dzisiaj.. po 18 latach mieszkania w Tarnowie po raz pierwszy dotarłam do Rezerwatu Debrza.
Tak, tak na terenie miasta jest taki rezerwat i o tym wiedziałam, bo jadąc do Mielca , na drodze w kierunku Kielc, jest tablica informacyjna. Nigdy jednak nie udało mi się tam dotrzeć.
( z Wikipedii: Rezerwat przyrody Debrza – leśny rezerwat przyrody w województwie małopolskim (powiat tarnowski, gmina Tarnów[1]) o powierzchni 9,5 ha[2]. Ochronie podlega starodrzew dębowo-lipowego, reprezentującego zespół wysokiego i niskiego, żyznego subkontynentalnego grądu. W północno-zachodniej części rezerwatu rosną 250-300-letnie dęby[3]. Na florę rezerwatu składają się m.in. gatunki chronione: bluszcz pospolity, wawrzynek wilczełyko, kopytnik pospolity, kruszyna pospolita, i konwalia majowa. Faunę reprezentują: żaby, ropucha szara,dzięcioł zielony, dzięcioł duży, puszczyk, pójdźka, kowalik, pierwiosnek, piecuszek, świstunka leśna, zięba, kos, drozd śpiewak, jeż wschodni, łasica wiewiórka[ Przez wiele lat woda z rezerwatu była używana do produkcji trunków w pobliskiej gorzelni książąt Sanguszków, leżącej na zachód od "Debrzy". Wodę przesyłano stąd systemem drewnianych rur. Rezerwat został utworzony w 1995 roku. "Debrza" leży na uboczu i jest mało przekształconym siedliskiem, ale budowana w jego pobliżu autostrada Kraków-Rzeszów pochłonie do 31 arów rezerwatu" .
Wybraliśmy się dzisiaj z Tomkiem na kolejną edycję poszukiwania skrytek. Zaczęliśmy od okolic Komorowa, ale się nam tam nie powiodło. W ogóle pod tym względem dzisiejszy dzień nie wypadł okazale. Jakoś opornie nam to dzisiaj szło, albo trafiliśmy na dobrze ukryte skrytki:).
Potem pojechaliśmy do kładki na Białej . Udało się znaleźć, tzn nic się nie udało, tylko Tomek sprytnie wypatrzył:).
W Klikowej też się naszukaliśmy i już prawie mieliśmy zrezygnować, ale w końcu znowu powiodło się Tomkowi.
Ruszyliśmy czerwonym pieszym szlakiem. Dotarliśmy do stawów krzyskich, gdzie Tomek nie miał okazji jeszcze być.
Ja miałam okazję, kiedy mieszkałam na ulicy Prostopadłej to wybrałam się tam kiedyś na rowerze w zimową niedzielę. To były tereny należące kiedyś do Sanguszków.
Tam odnaleźliśmy kolejną skrytkę, miałam w tym swój współudział, bo położyłam rower dokładnie tam gdzie była.
Potem pojechaliśmy do Debrzy. Naprawdę nie zdawałam sobie sprawy, że coś tak pięknego leży w granicach administracyjnych Tarnowa. Polecam, zdecydowanie polecam.
W Debrzy Tomek chyba znalazł kolejną skrytkę (chociaż nie jestem pewna, bo byłam tak zaaferowana Debrzą, zwłaszcza drzewami, które rosną tutaj od kilkuset lat… Imponujące!!!, że zapomniałam o skrytkach i bożym świecie).
Z Debrzy ruszyliśmy w kierunku centrum i po drodze też coś odkryliśmy:).
Byliśmy już nieco głodni, bo trochę godzin minęło odkąd wyjechaliśmy ze swoich domów, a samymi bananami człowiek nie wyżyje przecież.
Przy drodze "na Kielce", obok stacji benzynowej jest zlokalizowana Restauracja Turecka. Nazwy niestety nie pamiętam. Prowadzi ją Turek i wszystko mi się w niej podobało:).
Dość surowy wystrój, ale nawiązujący do kraju pochodzenia właściciela. Obrusy na stołach – tkaniny w etniczne wzory, podobne motywy na ścianach. Muzyka etniczna w tle. Menu składało się z kilkunastu pozycji, a to podobno gwarantuje, że potrawy są świeże. Można też kupić tureckie ciastka. Dostałam na moje życzenie mix mięsa drobiowego i baraniego (zdecydowanie bardziej smakowało mi baranie) ryż, surówki (bardzo świeże i smaczne) i sosy. Jeden łagodny drugi bardzo ostry. Ostry smaczny, ale mega ostry, łagodny miał wyśmienity smak. Wielki talerz za 18 zł, podzieliłam się z Tomkiem, bo sama bym nie zjadła.
Po tym cudownym posiłku udaliśmy się w stronę budynku Wodociągów Tarnowskich. Niestety skrytka pozostała nieodkryta. Fiaskiem również zakończyły się poszukiwania na ulicy Parkowej.
Na pocieszenie w domu przygotowałam sobie pyszny deser. Banan grillowany (na patelni do grillowania) z cynamonem i odrobiną miodu i oleju kokosowego. Pycha!
To jak już jesteśmy przy jedzeniu, to napiszę Wam o poszukiwaniu dawnych smaków. Może też ktoś skorzysta z przepisu na naprawdę pyszną zupę jarzynową, zdrową i tanią i nie wymagającą ani wiele czasu ani jakiś specjalnych umiejętności.
Moja Babcia Helena gotowała najlepszą na świecie zupę jarzynową. Nie wiem co było jej tajemnicą (ale próbuję dociec, bo od Babci niestety już się nie dowiem). Do dzisiaj z siostrą pamiętamy ten smak. Przygotowałam dla siostry nawet porcję na wynos dzisiaj:).
Spróbowałam ten smak odtworzyć, chociaż myślę, że o sile tej zupy, stanowiły również super zdrowe warzywa i jarzyny z ogrodu Babci. No to gotowi?
Cebulę pokrojoną w kostkę podsmażamy na maśle klarowanym, dodajemy trochę pieprzu. Po 5 minutach dolewamy wody i dodajemy startą na grubych oczkach tarki: marchewkę, pietruszkę i kawałek selera. Dusimy. Zalewamy to wodą. Dodajemy marchewkę i pietruszkę pokrojoną w talarki, świeże liście pietruszki i koniecznie lubczyka (jak nie ma świeżego może być suszony) i …. Koniecznie jeden pomidor w całości, albo więcej pomidorów jeśli zupy będzie duża ilość (ten pomidor to chyba tajemnica zupy Babci) i tak sobie gotujemy.
Pod koniec gotowania dodałam jeszcze kilka części brokułów (niewiele) i przyprawę Podravki Natur (bez chemii, bardzo fajna przyprawa), no i trochę pieprzu. Żadnej śmietany, tylko odrobina jogurtu naturalnego - typ grecki. Zamiast ziemniaków czy makaronu zrobiłam lane ciasto z mąki żytniej. Pamiętacie jeszcze lane ciasto? Moja Mama robiła je do zupy pomidorowej i rosołu. Bardzo je lubię.
No i wyszła rewelacyjna zupa. Może nie tak dobra jak ta Babci, ale dobra. Koszt? Kilka złotych. I kto mówi, że zdrowe jedzenie jest drogie?
Muszę jeszcze wspomnieć o lubczyku, bo to jest świetna przyprawa. Wykorzystuję ją w kuchni od… momentu kiedy w tv oglądnęłam Kuchenne rewolucje , które Magda Gessler przeprowadzała w jednej z tarnowskich restauracji i uczyła personel gotować pomidorową z lubczykiem właśnie. Tyle, że nie wiedziałam, że ten świeży jest taki łatwy do zdobycia. Otóż jest. Wiele osób uprawia go w ogródkach, a na naszym Burku kupiłam w piątek bez problemu. Polecam! Znana wszystkim przyprawa Maggii jest robiona właśnie z tego ziółka.
Na pocieszenie w domu przygotowałam sobie pyszny deser. Banan grillowany (na patelni do grillowania) z cynamonem i odrobiną miodu i oleju kokosowego. Pycha!
To jak już jesteśmy przy jedzeniu, to napiszę Wam o poszukiwaniu dawnych smaków. Może też ktoś skorzysta z przepisu na naprawdę pyszną zupę jarzynową, zdrową i tanią i nie wymagającą ani wiele czasu ani jakiś specjalnych umiejętności.
Moja Babcia Helena gotowała najlepszą na świecie zupę jarzynową. Nie wiem co było jej tajemnicą (ale próbuję dociec, bo od Babci niestety już się nie dowiem). Do dzisiaj z siostrą pamiętamy ten smak. Przygotowałam dla siostry nawet porcję na wynos dzisiaj:).
Spróbowałam ten smak odtworzyć, chociaż myślę, że o sile tej zupy, stanowiły również super zdrowe warzywa i jarzyny z ogrodu Babci. No to gotowi?
Cebulę pokrojoną w kostkę podsmażamy na maśle klarowanym, dodajemy trochę pieprzu. Po 5 minutach dolewamy wody i dodajemy startą na grubych oczkach tarki: marchewkę, pietruszkę i kawałek selera. Dusimy. Zalewamy to wodą. Dodajemy marchewkę i pietruszkę pokrojoną w talarki, świeże liście pietruszki i koniecznie lubczyka (jak nie ma świeżego może być suszony) i …. Koniecznie jeden pomidor w całości, albo więcej pomidorów jeśli zupy będzie duża ilość (ten pomidor to chyba tajemnica zupy Babci) i tak sobie gotujemy.
Pod koniec gotowania dodałam jeszcze kilka części brokułów (niewiele) i przyprawę Podravki Natur (bez chemii, bardzo fajna przyprawa), no i trochę pieprzu. Żadnej śmietany, tylko odrobina jogurtu naturalnego - typ grecki. Zamiast ziemniaków czy makaronu zrobiłam lane ciasto z mąki żytniej. Pamiętacie jeszcze lane ciasto? Moja Mama robiła je do zupy pomidorowej i rosołu. Bardzo je lubię.
No i wyszła rewelacyjna zupa. Może nie tak dobra jak ta Babci, ale dobra. Koszt? Kilka złotych. I kto mówi, że zdrowe jedzenie jest drogie?
Muszę jeszcze wspomnieć o lubczyku, bo to jest świetna przyprawa. Wykorzystuję ją w kuchni od… momentu kiedy w tv oglądnęłam Kuchenne rewolucje , które Magda Gessler przeprowadzała w jednej z tarnowskich restauracji i uczyła personel gotować pomidorową z lubczykiem właśnie. Tyle, że nie wiedziałam, że ten świeży jest taki łatwy do zdobycia. Otóż jest. Wiele osób uprawia go w ogródkach, a na naszym Burku kupiłam w piątek bez problemu. Polecam! Znana wszystkim przyprawa Maggii jest robiona właśnie z tego ziółka.
Dzisiejsza zupka:) © lemuriza1972
Chyba głóg:) © lemuriza1972
Biała z kolorami w tle © lemuriza1972
W Klikowej © lemuriza1972
Taka sobie ulica w Tarnowie:) © lemuriza1972
Bardziej niż skrytka była widoczna chuba © lemuriza1972
W kierunku stawów krzyskich © lemuriza1972
Na czerwonym szlaku pieszym © lemuriza1972
Przedzieramy się © lemuriza1972
Stawy krzyskie © lemuriza1972
W okolicach stawów krzyskich © lemuriza1972
Śladami Sanguszków © lemuriza1972
Siedziba Koła Łowieckiego Bażant (spodobał mi się kolor domu) © lemuriza1972
Chwila zastanowienia © lemuriza1972
Tomek zadowolony, bo pogoda ładna:) © lemuriza1972
Odnaleziona skrytka © lemuriza1972
Rezerwat Debrza © lemuriza1972
"
Do wojny "Debrza" wchodziła w skład dóbr rodziny książąt Sanguszków z Gumnisk. Na jednym z potężnych dębów zbudowano ambonę umożliwiającą oglądanie okolicznego krajobrazu . Działała tu również gorzelnia, do której wodę dostarczano ze specjalnie wykopanych na potrzeby gorzelni studni drewnianym rurociągiem. Obecnie "Debrza" stanowi własność Skarbu Państwa i administrowana jest przez Nadleśnictwo Gromnik. W roku 2008 Urząd Miasta Tarnowa oraz Towarzystwo Promocji Oświaty Ekologicznej przygotował ścieżkę przyrodniczo - historyczną "Śladami Sanguszków", obejmującą teren rezerwatu "Debrza" i pobliskich "krzyskich stawów", również stanowiących kiedyś własność rodziny Sanguszków, a dziś współtworzących listę "Zielonych pereł Tarnowa".
(www.tarnowskie.info.pl)W Rezerwacie © lemuriza1972
Moc czerwieni © lemuriza1972
Naprawdę urokliwe miejsce © lemuriza1972
Naprawdę urokliwe miejsce © lemuriza1972
Raz jeszcze Debrza © lemuriza1972
KTM w pięknych okolicznościach przyrody © lemuriza1972
Potężne drzewo © lemuriza1972
Jeszcze trochę Debrzy © lemuriza1972
I jeszcze jedno drzewo © lemuriza1972
Budynek Wodociągów © lemuriza1972
Widok na Tarnów © lemuriza1972
- DST 45.00km
- Teren 20.00km
- Czas 02:56
- VAVG 15.34km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 11 października 2014
Jesienna sobota
Zacznę jednak od .. jedzenia:), bo ta moja nowa pasja bardzo determinuje teraz moją codzienność. Bardzo mnie cieszy wymyślanie sobie potraw, szukanie dobrych produktów.
Śniadanie było dzisiaj obfite, bo zaplanowałam sobie dłuższą jazdę. Potrzebna więc była energia.
Dzisiejsze śniadanie:) © lemuriza1972
Jesienna młaka © lemuriza1972
W Lesie Tuchowskim © lemuriza1972
Kolory, kolory, kolory © lemuriza1972
No niestety.. nowiuteńki asfalt © lemuriza1972
Zjazd do Lasu Tuchowskiego © lemuriza1972
W Lesie Tuchowskim © lemuriza1972
Trochę widoków © lemuriza1972
Jesiennie kolorowo © lemuriza1972
Czerwone, jesienne dzikie wino © lemuriza1972
Oplatające:) © lemuriza1972
Magia kolorów © lemuriza1972
Na Marcince © lemuriza1972
Gdzieś tam po drodze © lemuriza1972
Spotkane po drodze © lemuriza1972
Ogołocona z towarzystwa drzew © lemuriza1972
Po drodze do Lasu Trzemeskiego © lemuriza1972
Po prostu las © lemuriza1972
Błękitnie © lemuriza1972
Wszystkie kolory jesieni © lemuriza1972
I znowu kolorowo © lemuriza1972
KTM w Lesie Tuchowskim © lemuriza1972
Bufet:) © lemuriza1972
Rzut oka na górki © lemuriza1972
Nieznany mi cmenatarz © lemuriza1972
A na koniec jeszcze trochę o jedzeniu.
Na obiad były brokuły z kurczakiem polane sosem czosnkowym. Nie wiem dlaczego przez tyle lat nie wpadłam na pomysł, że tak łatwo można zrobić domowy sos czosnkowy. Czasem biegałam po sklepach żeby kupić taki sos (bo lubię polewać nim naleśniki na ostro), a to przecież takie proste i takie szybkie do zrobienia!
Dobry , naturalny jogurt, zmiadżony czosnek, odrobina soli i mamy pyszny , dużo bardziej zdrowy niż ten ze sklepu sos. To kolejny mit, że zdrowe jedzenie jest droższe. Jogurt kupiłam za 1, 45 zl, czosnek miałam w domu (nie kosztuje majątku). Gotowy sos kosztuje ok 4 zł. Oczywiście jest go znacznie więcej w butelce (zwykle plaistikowej), ale chyba jednak nie warto się truć.
Na okładce książce Julity Bator widnieje napis: „ Pierwsza książka o tym, jak jeść bez chemii i nie zbankrutować”. Tak rzeczywiście jest. Jestem tą książką mocno zafascynowana. Będzie leżała w mojej kuchni na honorowym miejscu i myślę, że jeszcze nie raz po nią sięgnę.
Jak wiadomo suszone owoce w sklepach są zazwyczaj mocno potraktowane siarką. O tym wiem od jakiegoś czasu i kupuję owoce w sklepach ze zdrową żywnością. Są droższe, brzydsze, ale o wiele bardziej smaczniejsze.
Z książki „Zamień chemię na jedzenie:
„ Regularnie kupuję dzieciom ekologiczne morele lub daktyle zamiast sklepowych słodyczy. Na argument, że ekologiczne bakalie są drogie, mam przemyślaną odpowiedź. Zauważyłam mianowicie, że niektóre dzieci znajomych pochłaniają takie ilości słodyczy, iż po zsumowaniu okazałoby się, ze jestem na plusie”.
Obiad na dzisiaj © lemuriza1972
Dzisiejsze śniadanie:) © lemuriza1972
Jajecznica (jajka ze wsi, nie ze sklepu) z cebulą, pomidorami, kabanosami i kanapki.
Dobre było:) i trochę za dużo, bo wszystkiego nie dałam rady zjeść.
.Jak już zjadłam i zrobiłam co miałam zrobić w domu, wyruszyłam w drogę.
Pogoda przepiękna, w słońcu mój licznik pokazywał 25 stopni! Jak na połowę października, to temperatura bajeczna. Nie pamiętam kiedy ostatni raz jechałam „na krótko”.
Plan był taki żeby jechać na Marcinkę, a stamtąd dostać się niebieskim szlakiem pieszym do Tuchowa. Wszystko byłoby fajnie, tyle, że dawno tamtędy nie jechałam i mi się szlaki pomyliły:). Po wjechaniu na Marcinkę, skierowałam się na zielony szlak pieszy i kiedy dojechałam do Kruka, to ze zdumieniem stwierdziłam, że teraz jestem na czerwonym, a przecież miał być niebieski. No i wtedy zrozumiałam, że to nie ta trasa, że mi się pomyliło:).
Nie chciałam jechać czerwonym w kierunku Lasu Lipie, bo chociaż to fajny szlak, to chciałam pokręcić po górkach. Pojechałam więc czerwonym z powrotem, na Marcinkę. No i znowu trochę podjeżdżania. Na Marcince przesiadka na niebieski i tutaj już powolutku toczyłam się w kierunku Lasu Tuchowskiego.
Kolory przepiękne, co pokazują zdjęcia. I taka refleksja mnie naszła… Fox naprawdę znakomicie daje radę. W tym roku nie jechałam tymi ścieżkami, którymi jechałam dzisiaj. Dzisiaj był pierwszy raz w tym sezonie. Wszystkie zjazdy po drodze minęły mi prawie niezauważone, a kiedyś musiałam się mocno koncentrować żeby bezpiecznie zjechać.
Daje mi Fox pewność siebie na zjazdach, poczucie bezpieczeństwa. Myślę, że i moje umiejętności wzrosły, jestem z Foxem odważniejsza, jeszcze nie miałam tak dobrego sezonu pod względem zjazdowym. Niewiele upadków (pomimo, że kilka maratonów trudnych było).
Niestety droga prowadząca do Lasu Tuchowskiego (ta tuż przed dojazdem do drogi Zalasowa-Tuchów) na niebieskim szlaku pieszym będzie niebawem szeroką, asfaltową „autostradą”. Szkoda. Pewnie to był ostatni raz kiedy jechałam tam po leśnej drodze. Pytanie się nasuwa: po co tam asfalt w lesie??? W Lesie Tuchowskim zrobiłam sobie krótki bufet, a potem odkrytą kiedyś przeze mnie drogą dojechałam do czarnego szlaku pieszego. Nie pojechałam jednak nim (w lewo), a skręciłam w prawo. Czułam się już zmęczona (prawie miesiąc niejeżdzenia właściwie, daje znać o sobie). Chciałam jak najszybszą i najłatwiejszą drogą dotrzeć do Tarnowa (a i tak czekało mnie sporo kilometrów). Tak więc pojechałam w prawo (po drodze odkryłam w lesie cmentarz wojskowy, którego nie znałam), zjechałam Partyzantów do głównej drogi i skierowałam się w kierunku Piotrkowic, na drogę przez Trzy Kopce. Na oparach dojechałam do sklepu i kupiłam banana i wodę i powoli doturlałam się do domu. Nie jest łatwo po takiej przerwie zrobić dość długą trasę z kilkoma konkretnymi podjazdami. Jechałam wolniutko i spokojnie, bo raz, że sił mało, dwa, że teraz nadszedł czas na podziwanie przyrody:). Było pięknie…. Zresztą sami zobaczcie…
.Jak już zjadłam i zrobiłam co miałam zrobić w domu, wyruszyłam w drogę.
Pogoda przepiękna, w słońcu mój licznik pokazywał 25 stopni! Jak na połowę października, to temperatura bajeczna. Nie pamiętam kiedy ostatni raz jechałam „na krótko”.
Plan był taki żeby jechać na Marcinkę, a stamtąd dostać się niebieskim szlakiem pieszym do Tuchowa. Wszystko byłoby fajnie, tyle, że dawno tamtędy nie jechałam i mi się szlaki pomyliły:). Po wjechaniu na Marcinkę, skierowałam się na zielony szlak pieszy i kiedy dojechałam do Kruka, to ze zdumieniem stwierdziłam, że teraz jestem na czerwonym, a przecież miał być niebieski. No i wtedy zrozumiałam, że to nie ta trasa, że mi się pomyliło:).
Nie chciałam jechać czerwonym w kierunku Lasu Lipie, bo chociaż to fajny szlak, to chciałam pokręcić po górkach. Pojechałam więc czerwonym z powrotem, na Marcinkę. No i znowu trochę podjeżdżania. Na Marcince przesiadka na niebieski i tutaj już powolutku toczyłam się w kierunku Lasu Tuchowskiego.
Kolory przepiękne, co pokazują zdjęcia. I taka refleksja mnie naszła… Fox naprawdę znakomicie daje radę. W tym roku nie jechałam tymi ścieżkami, którymi jechałam dzisiaj. Dzisiaj był pierwszy raz w tym sezonie. Wszystkie zjazdy po drodze minęły mi prawie niezauważone, a kiedyś musiałam się mocno koncentrować żeby bezpiecznie zjechać.
Daje mi Fox pewność siebie na zjazdach, poczucie bezpieczeństwa. Myślę, że i moje umiejętności wzrosły, jestem z Foxem odważniejsza, jeszcze nie miałam tak dobrego sezonu pod względem zjazdowym. Niewiele upadków (pomimo, że kilka maratonów trudnych było).
Niestety droga prowadząca do Lasu Tuchowskiego (ta tuż przed dojazdem do drogi Zalasowa-Tuchów) na niebieskim szlaku pieszym będzie niebawem szeroką, asfaltową „autostradą”. Szkoda. Pewnie to był ostatni raz kiedy jechałam tam po leśnej drodze. Pytanie się nasuwa: po co tam asfalt w lesie??? W Lesie Tuchowskim zrobiłam sobie krótki bufet, a potem odkrytą kiedyś przeze mnie drogą dojechałam do czarnego szlaku pieszego. Nie pojechałam jednak nim (w lewo), a skręciłam w prawo. Czułam się już zmęczona (prawie miesiąc niejeżdzenia właściwie, daje znać o sobie). Chciałam jak najszybszą i najłatwiejszą drogą dotrzeć do Tarnowa (a i tak czekało mnie sporo kilometrów). Tak więc pojechałam w prawo (po drodze odkryłam w lesie cmentarz wojskowy, którego nie znałam), zjechałam Partyzantów do głównej drogi i skierowałam się w kierunku Piotrkowic, na drogę przez Trzy Kopce. Na oparach dojechałam do sklepu i kupiłam banana i wodę i powoli doturlałam się do domu. Nie jest łatwo po takiej przerwie zrobić dość długą trasę z kilkoma konkretnymi podjazdami. Jechałam wolniutko i spokojnie, bo raz, że sił mało, dwa, że teraz nadszedł czas na podziwanie przyrody:). Było pięknie…. Zresztą sami zobaczcie…
Jesienna młaka © lemuriza1972
W Lesie Tuchowskim © lemuriza1972
Kolory, kolory, kolory © lemuriza1972
No niestety.. nowiuteńki asfalt © lemuriza1972
Zjazd do Lasu Tuchowskiego © lemuriza1972
W Lesie Tuchowskim © lemuriza1972
Trochę widoków © lemuriza1972
Jesiennie kolorowo © lemuriza1972
Czerwone, jesienne dzikie wino © lemuriza1972
Oplatające:) © lemuriza1972
Magia kolorów © lemuriza1972
Na Marcince © lemuriza1972
Gdzieś tam po drodze © lemuriza1972
Spotkane po drodze © lemuriza1972
Ogołocona z towarzystwa drzew © lemuriza1972
Po drodze do Lasu Trzemeskiego © lemuriza1972
Po prostu las © lemuriza1972
Błękitnie © lemuriza1972
Wszystkie kolory jesieni © lemuriza1972
I znowu kolorowo © lemuriza1972
KTM w Lesie Tuchowskim © lemuriza1972
Bufet:) © lemuriza1972
Rzut oka na górki © lemuriza1972
Nieznany mi cmenatarz © lemuriza1972
A na koniec jeszcze trochę o jedzeniu.
Na obiad były brokuły z kurczakiem polane sosem czosnkowym. Nie wiem dlaczego przez tyle lat nie wpadłam na pomysł, że tak łatwo można zrobić domowy sos czosnkowy. Czasem biegałam po sklepach żeby kupić taki sos (bo lubię polewać nim naleśniki na ostro), a to przecież takie proste i takie szybkie do zrobienia!
Dobry , naturalny jogurt, zmiadżony czosnek, odrobina soli i mamy pyszny , dużo bardziej zdrowy niż ten ze sklepu sos. To kolejny mit, że zdrowe jedzenie jest droższe. Jogurt kupiłam za 1, 45 zl, czosnek miałam w domu (nie kosztuje majątku). Gotowy sos kosztuje ok 4 zł. Oczywiście jest go znacznie więcej w butelce (zwykle plaistikowej), ale chyba jednak nie warto się truć.
Na okładce książce Julity Bator widnieje napis: „ Pierwsza książka o tym, jak jeść bez chemii i nie zbankrutować”. Tak rzeczywiście jest. Jestem tą książką mocno zafascynowana. Będzie leżała w mojej kuchni na honorowym miejscu i myślę, że jeszcze nie raz po nią sięgnę.
Jak wiadomo suszone owoce w sklepach są zazwyczaj mocno potraktowane siarką. O tym wiem od jakiegoś czasu i kupuję owoce w sklepach ze zdrową żywnością. Są droższe, brzydsze, ale o wiele bardziej smaczniejsze.
Z książki „Zamień chemię na jedzenie:
„ Regularnie kupuję dzieciom ekologiczne morele lub daktyle zamiast sklepowych słodyczy. Na argument, że ekologiczne bakalie są drogie, mam przemyślaną odpowiedź. Zauważyłam mianowicie, że niektóre dzieci znajomych pochłaniają takie ilości słodyczy, iż po zsumowaniu okazałoby się, ze jestem na plusie”.
Obiad na dzisiaj © lemuriza1972
- DST 65.00km
- Teren 20.00km
- Czas 04:12
- VAVG 15.48km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 10 października 2014
Z pamiętnika...urzędnika:) - żywieniowo
Ten film od jakiegoś czasu krąży po FB.
Trzeba przyznać, że robi wrażenie.
Największe wrażenie robią umiejętności kolarza, zaraz potem krajobrazy, no i rower.. piękny, pięknie kolorowy.
Tym, którzy nie widzieli, polecam obejrzenie.
http://velonews.competitor.com/2014/10/mtb/video-...
Kolacja © lemuriza1972
http://velonews.competitor.com/2014/10/mtb/video-...
A dzisiaj był dzień drugi mojej próby mierzenia się z 30 dniami wg Iwony.
Hm… już mi się podoba, bo lubię wyzwania, lubię jak COŚ się dzieje, jak jest COŚ NOWEGO. I już sam fakt podjęcia próby sprawił, że mam świetny nastrój i tryskam energią od rana i uśmiecham się… (tak na mnie działa jakiś CEL).
No to chyba warto, prawda? A jak jeszcze po jakimś czasie będę widzieć zdrowotne efekty, to będzie pełnia szczęścia.
Na pewno nie będę Was katować szczegółowym opisywaniem każdego dnia próby, ale dzisiaj napiszę jak było i „zilustruje” jak było. Wyjątkowo.
Nie mam zamiaru bynajmniej przekonywać nikogo na siłę, że warto poświęcić więcej czasu na tę kwestię naszego bytowania, ale myślę, że takim wpisem może kogoś zainspiruję… Już zainspirowałam jedną z koleżanek z pracy (zamówiła książkę „Zamień chemię na jedzenie) i moją kochaną Elę z Tych (moją przyjaciółkę, która ma ponad 60 lat, ale duszę ma młodą jak rzadko kto), też zamówiła książkę.
Zaczęłam dzisiaj od tego, że wstałam wcześniej żeby zdążyć przed pracą zrobić zakupy na tarnowskim placu targowym czyli Burku (taka śmieszna nazwa. Kiedy się sprowadziłam do Tarnowa to wydawała mi się tak śmieszna, że przez długi okres jej po prostu nie wymawiałam).
Nowy, wyremontowany Burek wygląda tak:
Tarnowski Burek © lemuriza1972
Lubię go zwłaszcza jesienią. Te kolory i zapachy…obłędne.
Czy warzywa i owoce sprzedawane tam są lepsze niż te w sklepie? Pewnie nie na każdym stoisku, bo jeśli ktoś ze sprzedających zaopatruje się na giełdzie, no to różnie może być.
Ale jest sporo osób, które sprzedają różne „drobiazgi” ze swoich małych upraw, a nawet ogródków(ja dzisiaj kupiłam sałatę, rzodkiewkę, lubczyk, pietruszkę).
Oczywiście żadnej gwarancji nie ma, że to wszystko jest super zdrowe (gwarancja byłaby gdyby kupowało się od kogoś znajomego albo hodowało samemu, dlatego ja czasem kupuję np. jajka od dobrych znajomych), ale na pierwszy rzut oka wszystko wygląda inaczej niż w sklepie, więc jest nadzieja.
Marchewka nie jest jakimś mutantem, którego wielkość już jest nieco podejrzana ( i taka brudna ziemią pachnie jak ta, którą wyrywałam z ogrodu babci i jadłam taką wprost z ogrodu), jabłka nie są takie super piękne i wypolerowane jak w sklepie, ale przez to jakoś bardziej „wiarygodne”.
A dzisiaj kupiłam nawet masło wiejskie. Pan sprzedający powiedział: no nie wiem czy będzie pani smakować… nie każdemu smakuje.. Spróbowałam. Smakuje. Co więcej przypomina smaki dzieciństwa. Tak, tak właśnie pomyślałam, że smakuje jak masło z mojego dzieciństwa… czyli, że to masło sklepowe z końca lat 70 i 80 było smaczniejsze niż to które jemy dzisiaj, bardziej zbliżone smakiem do tego wiejskiego. Nie do wiary, a jednak tak kiedyś było.
Nie wiem jak to kupione przeze mnie jest robione, jak przechowywane, nie mam żadnej gwarancji. No, ale spróbuję, tym bardziej, że cena nie była jakaś astronomiczna. Jadłam kanapki z nim – smakowało mi bardzo.
Dzisiejsze zakupy:) © lemuriza1972
I tutaj kolejna sprawa. Niby to lepsze jedzenie jest droższe. Tak często tłumaczą ci, którzy odżywiają się szybko i byle jak (że ich nie stać na takie jedzenie).
Owszem są produkty, które tanie nie są. Nie ulega wątpliwości. Tylko czy w ostatecznym rozrachunku nie wychodzi się na tych droższych lepiej? (ja już pomijam to, że jedząc zdrowo, mniej chorujemy, a tym samym mniej wydajemy na lekarzy, dentystów, mniej pieniędzy zostawiamy w aptece).
Kupiłam olej kokosowy. Słoiczek – 14 zł. Dużo. Ale już widzę, że jest bardzo wydajny i że taki słoik wystarczy na długo. Więc może to nie jest wcale takie super drogie? Może kupując butelkę oleju za nieco mniej gotówki, wcale nie oszczędzamy. Czy będzie zdrowiej i czy nie zużyjemy go szybciej niż olej kokosowy (olej kokosowy ma konsystencję smalcu).
Podobno to jeden z najlepszych tłuszczy. Tak czytałam. Tak słyszałam (mówiła o tym Iwona).
Poza tym.. często słyszę: nie stać mnie na lepsze jedzenie… za mało zarabiam . No tak pensje wielkie nie są…. Ale stać taką osobę na kupienie którejś tam pary butów, czy bluzki, dość kosztowne kosmetyki albo drogiego telewizora, nie mówiąc o np samochodach. Warto byłoby sobie ustalić priorytety i pomyśleć czy nie lepiej mieć tych butów, bluzek, sprzętów, a bardziej zadbać o zdrowie i lepiej jeść (nie rozmawiamy tutaj o sytuacjach ekstremalnych kiedy ludzie żyją w ubóstwie, bo to zupełnie inna bajka).
Poza tym takie osoby (dbające o kolejne ubranko czy kosmetyk) chyba zapominają, że właściwie odżywianie korzystnie wpływa na wygląd. To żadna nowość, a tak jakby często o tym zapominamy .
Czy nie lepiej czasem poświęcić pół godziny więcej i iść na zakupy tam gdzie będzie lepsza żywność i trochę czasu poświęcić na przeczytanie etykietek? Albo takie sobie tłumaczenie… nie mam pieniędzy… na zdrową żywność, ale mam za to pieniądze… na super przetworzony słodki napój w kartonie udający sok ("bo nie jest aż taki drogi, to sobie kupię, przecież to sok, a sok jest zdrowy"). Lepiej byłoby jednak w ogóle go nie pić, a napić się wody. Nauczyłam się pić soki tłoczone, niesłodzone. Piję od czasu do czasu. Można je kupić w niektórych sklepach, 5 litrów ok 25 zł (jeśli to sobie policzymy, to czy wychodzi tak dużo drożej niż kartonowy sklepowy napój, który udaje sok, a obok owoców nawet nie leżał).
Czy te tłoczone są takie super zdrowe? Całkowicie wolne od chemii? Nie wiem, ale producent zapewnia, że nie są dosładzane cukrem (i chyba nie są, bo nie są specjalnie słodkie). Dlatego niektórym w ogóle nie smakują. Za mało słodkie wg nich.
Kiedyś w ogóle nie piłam wody mineralnej. Kilka lat temu.
Nie smakowała mi. Nauczyłam się. Dzisiaj smakuje. Wiele smaków odrzucamy, bo ich nie znamy, bo nie jesteśmy do nich przyzwyczajeni. Bo nie chcemy się przyzwyczajać (chociaż z całą pewnością wiem, ze do smaku tzw kawy żołędziowej na pewno się nie przyzwyczaję:), tego nie przeskoczę i kilku innych rzeczy też, np wątróbki).
To takie moje refleksje na dzisiaj.
Na śniadanie były : wafle ryżowe (po przeczytaniu w książce Julity Bator, fragmentu na temat np. pieczywa chrupkiego, podczas jego produkcji wytwarza się substancja rakotwórcza), mam trochę wątpliwości czy są takie zdrowe za jakie uchodzą. Wafle z miodem czyli niestety były węglowodany, ale tak jak pisałam.. jeśli chodzi o śniadania trudno będzie o zrealizowanie planu wg Iwony w 100% (czyli śniadanie bez węglowodanów). Na drugie śniadanie kasza jaglana (ona naprawdę jest smaczna, a nie wierzyłam, że kiedykolwiek napiszę to właśnie o kaszy) z warzywami (por, marchewka, pietruszka, seler – por, marchewka, pietruszka pokrojone w talarki, seler starty, wszystko podduszone). Do tego moje ulubione ziołowe przyprawy. To wszystko przygotowałam wczoraj wieczorem, zapakowałam do pudełka.
Na obiad była kasza (zostało mi trochę) z sosem grzybowym, który zrobiłam z suszonych grzybów. Dodałam do niego lubczyk (kupiłam dzisiaj świeży na Burku) i marchewkę, zagęściłam mąką żytnią. A do tego grillowana pierś z kurczaka w moim przyprawach czyli estragon, tymianek. I surówka. Może nie najszczęśliwiej dobrana do tego zestawu, ale szybka do zrobienia: marchewka i jabłko. Woda z miętą i melisą (świeżą).
I tutaj kolejna sprawa. Niby to lepsze jedzenie jest droższe. Tak często tłumaczą ci, którzy odżywiają się szybko i byle jak (że ich nie stać na takie jedzenie).
Owszem są produkty, które tanie nie są. Nie ulega wątpliwości. Tylko czy w ostatecznym rozrachunku nie wychodzi się na tych droższych lepiej? (ja już pomijam to, że jedząc zdrowo, mniej chorujemy, a tym samym mniej wydajemy na lekarzy, dentystów, mniej pieniędzy zostawiamy w aptece).
Kupiłam olej kokosowy. Słoiczek – 14 zł. Dużo. Ale już widzę, że jest bardzo wydajny i że taki słoik wystarczy na długo. Więc może to nie jest wcale takie super drogie? Może kupując butelkę oleju za nieco mniej gotówki, wcale nie oszczędzamy. Czy będzie zdrowiej i czy nie zużyjemy go szybciej niż olej kokosowy (olej kokosowy ma konsystencję smalcu).
Podobno to jeden z najlepszych tłuszczy. Tak czytałam. Tak słyszałam (mówiła o tym Iwona).
Poza tym.. często słyszę: nie stać mnie na lepsze jedzenie… za mało zarabiam . No tak pensje wielkie nie są…. Ale stać taką osobę na kupienie którejś tam pary butów, czy bluzki, dość kosztowne kosmetyki albo drogiego telewizora, nie mówiąc o np samochodach. Warto byłoby sobie ustalić priorytety i pomyśleć czy nie lepiej mieć tych butów, bluzek, sprzętów, a bardziej zadbać o zdrowie i lepiej jeść (nie rozmawiamy tutaj o sytuacjach ekstremalnych kiedy ludzie żyją w ubóstwie, bo to zupełnie inna bajka).
Poza tym takie osoby (dbające o kolejne ubranko czy kosmetyk) chyba zapominają, że właściwie odżywianie korzystnie wpływa na wygląd. To żadna nowość, a tak jakby często o tym zapominamy .
Czy nie lepiej czasem poświęcić pół godziny więcej i iść na zakupy tam gdzie będzie lepsza żywność i trochę czasu poświęcić na przeczytanie etykietek? Albo takie sobie tłumaczenie… nie mam pieniędzy… na zdrową żywność, ale mam za to pieniądze… na super przetworzony słodki napój w kartonie udający sok ("bo nie jest aż taki drogi, to sobie kupię, przecież to sok, a sok jest zdrowy"). Lepiej byłoby jednak w ogóle go nie pić, a napić się wody. Nauczyłam się pić soki tłoczone, niesłodzone. Piję od czasu do czasu. Można je kupić w niektórych sklepach, 5 litrów ok 25 zł (jeśli to sobie policzymy, to czy wychodzi tak dużo drożej niż kartonowy sklepowy napój, który udaje sok, a obok owoców nawet nie leżał).
Czy te tłoczone są takie super zdrowe? Całkowicie wolne od chemii? Nie wiem, ale producent zapewnia, że nie są dosładzane cukrem (i chyba nie są, bo nie są specjalnie słodkie). Dlatego niektórym w ogóle nie smakują. Za mało słodkie wg nich.
Kiedyś w ogóle nie piłam wody mineralnej. Kilka lat temu.
Nie smakowała mi. Nauczyłam się. Dzisiaj smakuje. Wiele smaków odrzucamy, bo ich nie znamy, bo nie jesteśmy do nich przyzwyczajeni. Bo nie chcemy się przyzwyczajać (chociaż z całą pewnością wiem, ze do smaku tzw kawy żołędziowej na pewno się nie przyzwyczaję:), tego nie przeskoczę i kilku innych rzeczy też, np wątróbki).
To takie moje refleksje na dzisiaj.
Na śniadanie były : wafle ryżowe (po przeczytaniu w książce Julity Bator, fragmentu na temat np. pieczywa chrupkiego, podczas jego produkcji wytwarza się substancja rakotwórcza), mam trochę wątpliwości czy są takie zdrowe za jakie uchodzą. Wafle z miodem czyli niestety były węglowodany, ale tak jak pisałam.. jeśli chodzi o śniadania trudno będzie o zrealizowanie planu wg Iwony w 100% (czyli śniadanie bez węglowodanów). Na drugie śniadanie kasza jaglana (ona naprawdę jest smaczna, a nie wierzyłam, że kiedykolwiek napiszę to właśnie o kaszy) z warzywami (por, marchewka, pietruszka, seler – por, marchewka, pietruszka pokrojone w talarki, seler starty, wszystko podduszone). Do tego moje ulubione ziołowe przyprawy. To wszystko przygotowałam wczoraj wieczorem, zapakowałam do pudełka.
Na obiad była kasza (zostało mi trochę) z sosem grzybowym, który zrobiłam z suszonych grzybów. Dodałam do niego lubczyk (kupiłam dzisiaj świeży na Burku) i marchewkę, zagęściłam mąką żytnią. A do tego grillowana pierś z kurczaka w moim przyprawach czyli estragon, tymianek. I surówka. Może nie najszczęśliwiej dobrana do tego zestawu, ale szybka do zrobienia: marchewka i jabłko. Woda z miętą i melisą (świeżą).
Obiad © lemuriza1972
Przygotowanie tego zajęło mi .. pół godziny. Dużo? Niedużo. Czy to wszystko się nie „gryzie”, jakoś na siebie nie oddziaływane (źle)? Nie wiem. Nie jestem dietetykiem. Mam nadzieję, że nie. Na następne dni pewnie będę szukać jakichś przepisów (sprawdzonych).
A na kolację : chleb żytni, sałata, rzodkiewka, jajko, pomidor i „wieprzowinka” ( coś pod taką nazwą kupiłam w sklepie, smaczne, miejmy nadzieję, że nie podtrute za bardzo różnymi polepszaczami). Do tego moja ulubiona przyprawa do kanapek (pomidor suszony, bazylia i czosnek).
I tak upłynął drugi dzień. Słodyczy nie było, chociaż kusiły nieco jak przechodziłam obok półek w sklepie. Nie mówię, że nie.
Kawa była ale bez mleka. Dodałam miód, cynamon i przyprawę do kawy firmy Dary Natury (dobre przyprawy w kartonowych opakowaniach, kupuję od dłuższego czasu, wbrew pozorom wcale nie są droższe od tych z różnymi ulepszaczami, są w niektórych sklepach i w sklepach ze zdrową żywnością).
No to tyle na dzisiaj. Jutro będzie o mleku, bo na dzisiaj to już chyba za dużo tej wiedzy:) i mówienia o jedzeniu.
W książce Julity Bator przeczytałam taki fragment: „ Jeden z moich znajomych zarzucił mi pół żartem, pół serio ortoreksję (obsesja na punkcie jakości spożywanego pokarmu). W pierwszej chwili byłam oburzona. Jednak po pewnym czasie pomyślałam, że jeśli mam wybór, to owszem wybieram chorobę na punkcie jedzenia zamiast choroby z powodu złej jakości tegoż” Ja również nie mam nic przeciwko takiej chorobie… Chyba jestem już nieco zainfekowana:) i bardzo mi to odpowiada.
Przygotowanie tego zajęło mi .. pół godziny. Dużo? Niedużo. Czy to wszystko się nie „gryzie”, jakoś na siebie nie oddziaływane (źle)? Nie wiem. Nie jestem dietetykiem. Mam nadzieję, że nie. Na następne dni pewnie będę szukać jakichś przepisów (sprawdzonych).
A na kolację : chleb żytni, sałata, rzodkiewka, jajko, pomidor i „wieprzowinka” ( coś pod taką nazwą kupiłam w sklepie, smaczne, miejmy nadzieję, że nie podtrute za bardzo różnymi polepszaczami). Do tego moja ulubiona przyprawa do kanapek (pomidor suszony, bazylia i czosnek).
I tak upłynął drugi dzień. Słodyczy nie było, chociaż kusiły nieco jak przechodziłam obok półek w sklepie. Nie mówię, że nie.
Kawa była ale bez mleka. Dodałam miód, cynamon i przyprawę do kawy firmy Dary Natury (dobre przyprawy w kartonowych opakowaniach, kupuję od dłuższego czasu, wbrew pozorom wcale nie są droższe od tych z różnymi ulepszaczami, są w niektórych sklepach i w sklepach ze zdrową żywnością).
No to tyle na dzisiaj. Jutro będzie o mleku, bo na dzisiaj to już chyba za dużo tej wiedzy:) i mówienia o jedzeniu.
W książce Julity Bator przeczytałam taki fragment: „ Jeden z moich znajomych zarzucił mi pół żartem, pół serio ortoreksję (obsesja na punkcie jakości spożywanego pokarmu). W pierwszej chwili byłam oburzona. Jednak po pewnym czasie pomyślałam, że jeśli mam wybór, to owszem wybieram chorobę na punkcie jedzenia zamiast choroby z powodu złej jakości tegoż” Ja również nie mam nic przeciwko takiej chorobie… Chyba jestem już nieco zainfekowana:) i bardzo mi to odpowiada.
Kolacja © lemuriza1972
- Aktywność Jazda na rowerze