Poniedziałek, 23 czerwca 2014
Cyklokarpaty- Polańczyk
Maraton nr 46
Open 175/208
Kategoria K2 – m5
Kobiety open 8/14
Czas: 3:12
Km 50
Przewyższenie :1200 m
Filip © lemuriza1972
Ostatni zjazd © lemuriza1972
Widok na Jezioro Solińskie © lemuriza1972
Open 175/208
Kategoria K2 – m5
Kobiety open 8/14
Czas: 3:12
Km 50
Przewyższenie :1200 m
Z maratonem w Polańczyku było tak, że miałam w planie go pojechać. Dlaczego? Bo nigdy tam nie jechałam, bo dawno nie byłam w Bieszczadach.
Sprawy się zaczęły komplikować, kiedy okazało się, że Krysia jechać nie może, a podczas niedzielnej wycieczki na Liwocz rozmowy o Polańczyku były hm.. mało przekonywujące.
Adam (dla którego definicja maratonu jest taka, że „fajny maraton to taki maraton gdzie są jakieś fajne, trudne zjazdy”), powiedział, że trasa niefajna, dużo asfaltów, szutrów.
Marcin Be zadzwonił do Prucka, zapytał czy trasa taka sama jak w ub. roku. Taka sama- tak brzmiała odpowiedź.
Marcin Cz widziałam, że zaczął się wahać. Zostałam z chęcią wyjazdu do Polańczyka w poniedziałek rano .. sama.
Zaczęlam się więc godzić z tym, że nie pojadę raczej i wtedy sprawdziłam listę zgłoszonych na wyścig. Ujrzałam na niej Filipa Kuźniaka. Filip nasz teamowy specjalista od trudnych etapówek (tych w Australii np.), jak się później dowiedziała Krysia postanowił nas wspomóc w drużynówce.
Pomyślałam sobie: no jak to tak? Filip będzie jechał, a tutaj ani jednej Gomoli z frakcji tarnowskiej (Andrzej W na Trophy, Piotrek Klonowicz nie jeździ na razie)?
Udało się „załapać” na transport z BB OShee Team i wieczorem w poniedziałek byłam szczęśliwa, że jednak pojadę.
No i niespodzianka we wtorek – budzę się z okropnym bólem gardła. Polańczyk pod znakiem zapytania. Walczę dwa dni z chorobą. W czwartek jest lepiej (dzisiaj jest już znacznie gorzej, maraton nie pomógł mi w dochodzeniu do zdrowia niestety, to jest cena, którą zapłaciłam za ten start, ale cóż… czułam taką powinność wobec teamu dlatego zdecydowałam się jechać, pomimo średniej dyspozycji). Kiedy przyjeżdżamy do Polańczyka jest.. dość zimno. Prognozy pogody nie są optymistyczne. Podobno od godziny 12 ma padać. Tuż przed startem mając w pamięci ubiegłoroczną Piwniczną, zmieniam krótkie spodnie na ¾, zakładam kamizelkę i zmieniam szkła w okularach na przezroczyste, bo słońca nie ma.
Jakoś nie mam energii, ochoty na jazdę, czuję się dziwnie. I jeszcze ta prognoza pogody… nad Polańczykiem rzeczywiście wiszą czarne chmury.
Na szczęście dzień wcześniej posprawdzałam klocki i zmieniłam przód, bo było już niewiele. Zaciski pozalapiane izolatką, więc mam nadzieję, że pod tym względem będzie ok. Że nie powtórzy się Piwniczna i nie przyjdzie mi jechać, a właściwie wedrować bez hamulców.
Jak się potem okazało pogoda dopisała. Nawet słońce się pokazało. Nie narzekałam jednak na to, że za gorąco. Na zjazdach było w sam raz, a podjazdy… rozpinałam kamizelkę, zsuwałam rękawki i było ok. Start.
Pierwszy podjazd asfaltowy, wszyscy jadą dość szybko. Też się staram, ale takie starty bardzo mnie męczą. Czuję się od razu zagotowana, zmęczona. Czuję, że nogi dzisiejszego dnia niespecjalnie się spisują. No, ale trzeba jechać. I jakoś się jedzie do pierwszego singla w lesie. Tam zaczynają się kłopoty. Jest trochę błota, odrobinę ślisko i widać, że część osób się boi. Bardzo hamują, schodzą z rowerów, generalnie.. blokują. Nie jest łatwo przebić się gdzieś do przodu, bo jest wąsko. Przede mną jakaś młoda dziewczyna ( bardzo ładnie jedzie pod górę), ale na zjazdach ma ogromne problemy. Co chwilę hamuje, zsiada z roweru. Rozumiem to (że nie potrafi), każdy kiedyś zaczynał jeździć, no tyle, że dziewczyna blokuje masę osób, staje na środku ścieżki, powoli schodzi z roweru i ani myśli przepuścić tych, którzy jadą. Mówię jej grzecznie: jak nie dasz rady jechać, to puść nas. Zero reakcji. To się rzadko zdarza, no ale jak widać zdarza się.
Jadę cały czas w okolicach Jacka z Krynicy (to już któryś z kolei maraton na Cyklo, kiedy jedziemy sporo razem). Raz on z przodu, raz ja. Potem zaczyna się długi asfaltowy kawałek. Jest mi tam bardzo ciężko. Nie dość, ze delikatnie pod górę, to wieje wiatr. Moje opony ( NN DD) to nie są opony na asfalt (w błocie jednak spisywały się znakomicie).
Jestem kobietą, nie mam tyle siły, raczej nie mam szans do załapania się do jakiegoś pociągu. W pewnej chwili dojeżdża do mnie Jacek i pokazuje mi żebym siadała na koło ( jadą we trzech). Nawet delikatnie zwalnia żebym się utrzymała. Nie daję rady jednak. Jestem jakieś pół metra za nimi. Meczą mnie te asfalty bardzo. To dziwne, bo po asfaltach raczej jeżdżę w miarę dobrze. Może to ten wiatr, a może po prostu to nie był mój dzień. W terenie czuję się lepiej. Nieznaczne ilości błota, nie są jakimś wielkim problemem. Zjazdów technicznych – zero. Ani jednego zjazdu, który można byłoby określić mianem trudnego. A przecież to góry.
Pomimo tego, ze technicznie nie jest trudno, jest mi ciężko. Czuję skutki choroby, nos zatkany katarem, ciężko się oddycha. Ale to też chyba nie tylko choroba, to chyba moje słabe zimowe przygotowanie daje znać o sobie. Kondycyjnie wysiadam po prostu. Walczę ze sobą, powtarzam sobie: odpoczniesz na mecie, jedź! Dasz radę! Na niewiele się to zdaje. No jadę, ale nie tak jak bym chciała. Nie tak żeby mieć z tej jazdy satysfakcję. Niezbyt ciekawą trasę rekompensują widoki (bo są momentami piękne, no przecież to Bieszczady). Bardzo piękny zjazd do mety z widokiem na Jezioro Solińskie. W którymś momencie mija mnie pod górę Pan Benedykt z MPEC-u. Ładnie jedzie pod górę, a ja jestem.. załamana. Przecież Pan Benedykt jest co najmniej 20 lat ode mnie starszy. Mówi: dajesz Iza, dajesz.
No to myślę sobie: nie mogę tak łatwo się poddać. I gonię.
Zaczyna się zjazd. Pan Benedykt chyba boi się, bo bardzo hamuje, jadę za nim, czekam na dogodny moment, żeby go wyminąć, w końcu się nadarza. Mijam. Ale potem on znowu mnie mija na jakiejś łące, mówiąc: o i po sianie sobie pojeździmy.
Fakt nie ma ścieżki, jedziemy po sianie. No to znowu trzeba gonić. Liczę na zjazdy, bo widzę, że tutaj mam przewagę. Jest w końcu zjazd i udaje się znowu go wyminąć. Spotkaliśmy się dopiero na mecie ( przyjechał jakąś minutę za mną). Uśmiechnięty, powiedział: zrobiłaś mnie na zjazdach. No nie da się ukryć, że tak było, gdyby nie te zjazdy, pewnie byłoby mi ciężko.
Kilka kilometrów przed metą mija mnie Filip Kuźniak. Też mówi: dajesz Iza, dajesz (a ja akurat idę niestety). Gdzieś tam w którymś momencie trasy, jakiś mężczyzna odwraca się i pyta: Ty jesteś dziewczyną?
Śmieję się i mówię: no tak… Nie ma czasu na pogaduszki, bo jest jakiś błotny kawałek, ale mam ochotę powiedzieć: w zasadzie to nie jestem dziewczyną, jestem panią 40 plus.
Tasujemy się z tymże mężczyzną. Ja lepiej sobie radzę w błotnych momentach, on potem gdzieś mnie tam mija. I dojazd do mety. Jest pod górę. Jakieś siły we mnie wstępują (jaka szkoda, że nie wcześniej). Nogi przypominają sobie jak się kręci pod górę i mijam Go z dość dużą łatwością. Patrzy na mnie smutnym wzrokiem, mówiąc: wpadnę w kompleksy…
I już zjazd do mety, trochę szutru, skręt w prawo, krótki zjazd po trawie. Jestem na mecie.
Miejsce w kategorii 5 ( tutaj nie ma kategorii starszych pań czyli K4. K3, K4 i więcej wszystko razem), nie jestem nim rozczarowana, bo mniej więcej takiego się spodziewałam. Bardziej rozczarowana jestem czasem i tym jak ciężko mi się jechało.
A trasa? Na forum CK trwa dyskusja o trasie. To fakt, potencjał gór zmarnowany. Zdecydowanie za dużo asfaltu – 20 km asfaltu na 50 km trasie powiedzmy mtb, to jednak nie bardzo w porządku jeśli zaprasza się na trasę w góry posiadaczy rowerów górskich. Ale.. nie czuję się jakoś specjalnie rozczarowana, ponieważ na taką trasę byłam przygotowana. Uprzedzał mnie Adam, uprzedzał Marcin Bialik, wiedziałam więc na co się decyduje. Dobrze byłoby jednak, żeby twórcy trasy przemyśleli ją na przyszły rok, bo naprawdę niewiele osób może przyjechać. Maraton odległy, więc jechać tak wiele kilometrów po to żeby nie pojeździć po górach, trochę mija się z celem. Już w tym roku nie było zbyt wiele osób (tak mi się wydaje).
Kolejny start więc za mną, a teraz pasuje mi się podleczyć, więc pod względem treningowym, tydzień znowu będzie zmarnowany pewnie niestety.
A w uzupełnieniu relacji film, który robi furorę na Facebooku. No i nie ma się co dziwić.
Miłosz „Titanic” Pagacz https://www.facebook.com/photo.php?v=683465705056...
Gomole w Polańczyku.
Marcin na starcie © lemuriza1972
Sprawy się zaczęły komplikować, kiedy okazało się, że Krysia jechać nie może, a podczas niedzielnej wycieczki na Liwocz rozmowy o Polańczyku były hm.. mało przekonywujące.
Adam (dla którego definicja maratonu jest taka, że „fajny maraton to taki maraton gdzie są jakieś fajne, trudne zjazdy”), powiedział, że trasa niefajna, dużo asfaltów, szutrów.
Marcin Be zadzwonił do Prucka, zapytał czy trasa taka sama jak w ub. roku. Taka sama- tak brzmiała odpowiedź.
Marcin Cz widziałam, że zaczął się wahać. Zostałam z chęcią wyjazdu do Polańczyka w poniedziałek rano .. sama.
Zaczęlam się więc godzić z tym, że nie pojadę raczej i wtedy sprawdziłam listę zgłoszonych na wyścig. Ujrzałam na niej Filipa Kuźniaka. Filip nasz teamowy specjalista od trudnych etapówek (tych w Australii np.), jak się później dowiedziała Krysia postanowił nas wspomóc w drużynówce.
Pomyślałam sobie: no jak to tak? Filip będzie jechał, a tutaj ani jednej Gomoli z frakcji tarnowskiej (Andrzej W na Trophy, Piotrek Klonowicz nie jeździ na razie)?
Udało się „załapać” na transport z BB OShee Team i wieczorem w poniedziałek byłam szczęśliwa, że jednak pojadę.
No i niespodzianka we wtorek – budzę się z okropnym bólem gardła. Polańczyk pod znakiem zapytania. Walczę dwa dni z chorobą. W czwartek jest lepiej (dzisiaj jest już znacznie gorzej, maraton nie pomógł mi w dochodzeniu do zdrowia niestety, to jest cena, którą zapłaciłam za ten start, ale cóż… czułam taką powinność wobec teamu dlatego zdecydowałam się jechać, pomimo średniej dyspozycji). Kiedy przyjeżdżamy do Polańczyka jest.. dość zimno. Prognozy pogody nie są optymistyczne. Podobno od godziny 12 ma padać. Tuż przed startem mając w pamięci ubiegłoroczną Piwniczną, zmieniam krótkie spodnie na ¾, zakładam kamizelkę i zmieniam szkła w okularach na przezroczyste, bo słońca nie ma.
Jakoś nie mam energii, ochoty na jazdę, czuję się dziwnie. I jeszcze ta prognoza pogody… nad Polańczykiem rzeczywiście wiszą czarne chmury.
Na szczęście dzień wcześniej posprawdzałam klocki i zmieniłam przód, bo było już niewiele. Zaciski pozalapiane izolatką, więc mam nadzieję, że pod tym względem będzie ok. Że nie powtórzy się Piwniczna i nie przyjdzie mi jechać, a właściwie wedrować bez hamulców.
Jak się potem okazało pogoda dopisała. Nawet słońce się pokazało. Nie narzekałam jednak na to, że za gorąco. Na zjazdach było w sam raz, a podjazdy… rozpinałam kamizelkę, zsuwałam rękawki i było ok. Start.
Pierwszy podjazd asfaltowy, wszyscy jadą dość szybko. Też się staram, ale takie starty bardzo mnie męczą. Czuję się od razu zagotowana, zmęczona. Czuję, że nogi dzisiejszego dnia niespecjalnie się spisują. No, ale trzeba jechać. I jakoś się jedzie do pierwszego singla w lesie. Tam zaczynają się kłopoty. Jest trochę błota, odrobinę ślisko i widać, że część osób się boi. Bardzo hamują, schodzą z rowerów, generalnie.. blokują. Nie jest łatwo przebić się gdzieś do przodu, bo jest wąsko. Przede mną jakaś młoda dziewczyna ( bardzo ładnie jedzie pod górę), ale na zjazdach ma ogromne problemy. Co chwilę hamuje, zsiada z roweru. Rozumiem to (że nie potrafi), każdy kiedyś zaczynał jeździć, no tyle, że dziewczyna blokuje masę osób, staje na środku ścieżki, powoli schodzi z roweru i ani myśli przepuścić tych, którzy jadą. Mówię jej grzecznie: jak nie dasz rady jechać, to puść nas. Zero reakcji. To się rzadko zdarza, no ale jak widać zdarza się.
Jadę cały czas w okolicach Jacka z Krynicy (to już któryś z kolei maraton na Cyklo, kiedy jedziemy sporo razem). Raz on z przodu, raz ja. Potem zaczyna się długi asfaltowy kawałek. Jest mi tam bardzo ciężko. Nie dość, ze delikatnie pod górę, to wieje wiatr. Moje opony ( NN DD) to nie są opony na asfalt (w błocie jednak spisywały się znakomicie).
Jestem kobietą, nie mam tyle siły, raczej nie mam szans do załapania się do jakiegoś pociągu. W pewnej chwili dojeżdża do mnie Jacek i pokazuje mi żebym siadała na koło ( jadą we trzech). Nawet delikatnie zwalnia żebym się utrzymała. Nie daję rady jednak. Jestem jakieś pół metra za nimi. Meczą mnie te asfalty bardzo. To dziwne, bo po asfaltach raczej jeżdżę w miarę dobrze. Może to ten wiatr, a może po prostu to nie był mój dzień. W terenie czuję się lepiej. Nieznaczne ilości błota, nie są jakimś wielkim problemem. Zjazdów technicznych – zero. Ani jednego zjazdu, który można byłoby określić mianem trudnego. A przecież to góry.
Pomimo tego, ze technicznie nie jest trudno, jest mi ciężko. Czuję skutki choroby, nos zatkany katarem, ciężko się oddycha. Ale to też chyba nie tylko choroba, to chyba moje słabe zimowe przygotowanie daje znać o sobie. Kondycyjnie wysiadam po prostu. Walczę ze sobą, powtarzam sobie: odpoczniesz na mecie, jedź! Dasz radę! Na niewiele się to zdaje. No jadę, ale nie tak jak bym chciała. Nie tak żeby mieć z tej jazdy satysfakcję. Niezbyt ciekawą trasę rekompensują widoki (bo są momentami piękne, no przecież to Bieszczady). Bardzo piękny zjazd do mety z widokiem na Jezioro Solińskie. W którymś momencie mija mnie pod górę Pan Benedykt z MPEC-u. Ładnie jedzie pod górę, a ja jestem.. załamana. Przecież Pan Benedykt jest co najmniej 20 lat ode mnie starszy. Mówi: dajesz Iza, dajesz.
No to myślę sobie: nie mogę tak łatwo się poddać. I gonię.
Zaczyna się zjazd. Pan Benedykt chyba boi się, bo bardzo hamuje, jadę za nim, czekam na dogodny moment, żeby go wyminąć, w końcu się nadarza. Mijam. Ale potem on znowu mnie mija na jakiejś łące, mówiąc: o i po sianie sobie pojeździmy.
Fakt nie ma ścieżki, jedziemy po sianie. No to znowu trzeba gonić. Liczę na zjazdy, bo widzę, że tutaj mam przewagę. Jest w końcu zjazd i udaje się znowu go wyminąć. Spotkaliśmy się dopiero na mecie ( przyjechał jakąś minutę za mną). Uśmiechnięty, powiedział: zrobiłaś mnie na zjazdach. No nie da się ukryć, że tak było, gdyby nie te zjazdy, pewnie byłoby mi ciężko.
Kilka kilometrów przed metą mija mnie Filip Kuźniak. Też mówi: dajesz Iza, dajesz (a ja akurat idę niestety). Gdzieś tam w którymś momencie trasy, jakiś mężczyzna odwraca się i pyta: Ty jesteś dziewczyną?
Śmieję się i mówię: no tak… Nie ma czasu na pogaduszki, bo jest jakiś błotny kawałek, ale mam ochotę powiedzieć: w zasadzie to nie jestem dziewczyną, jestem panią 40 plus.
Tasujemy się z tymże mężczyzną. Ja lepiej sobie radzę w błotnych momentach, on potem gdzieś mnie tam mija. I dojazd do mety. Jest pod górę. Jakieś siły we mnie wstępują (jaka szkoda, że nie wcześniej). Nogi przypominają sobie jak się kręci pod górę i mijam Go z dość dużą łatwością. Patrzy na mnie smutnym wzrokiem, mówiąc: wpadnę w kompleksy…
I już zjazd do mety, trochę szutru, skręt w prawo, krótki zjazd po trawie. Jestem na mecie.
Miejsce w kategorii 5 ( tutaj nie ma kategorii starszych pań czyli K4. K3, K4 i więcej wszystko razem), nie jestem nim rozczarowana, bo mniej więcej takiego się spodziewałam. Bardziej rozczarowana jestem czasem i tym jak ciężko mi się jechało.
A trasa? Na forum CK trwa dyskusja o trasie. To fakt, potencjał gór zmarnowany. Zdecydowanie za dużo asfaltu – 20 km asfaltu na 50 km trasie powiedzmy mtb, to jednak nie bardzo w porządku jeśli zaprasza się na trasę w góry posiadaczy rowerów górskich. Ale.. nie czuję się jakoś specjalnie rozczarowana, ponieważ na taką trasę byłam przygotowana. Uprzedzał mnie Adam, uprzedzał Marcin Bialik, wiedziałam więc na co się decyduje. Dobrze byłoby jednak, żeby twórcy trasy przemyśleli ją na przyszły rok, bo naprawdę niewiele osób może przyjechać. Maraton odległy, więc jechać tak wiele kilometrów po to żeby nie pojeździć po górach, trochę mija się z celem. Już w tym roku nie było zbyt wiele osób (tak mi się wydaje).
Kolejny start więc za mną, a teraz pasuje mi się podleczyć, więc pod względem treningowym, tydzień znowu będzie zmarnowany pewnie niestety.
A w uzupełnieniu relacji film, który robi furorę na Facebooku. No i nie ma się co dziwić.
Miłosz „Titanic” Pagacz https://www.facebook.com/photo.php?v=683465705056...
Gomole w Polańczyku.
Filip © lemuriza1972
Ostatni zjazd © lemuriza1972
Widok na Jezioro Solińskie © lemuriza1972
- DST 50.00km
- Teren 30.00km
- Czas 03:12
- VAVG 15.62km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 21 czerwca 2014
Próba
Po oporządzaniu roweru próba czy wszystko działa tak jak powinno (chyba działa). Trochę gorzej ze mną, bo tak w 100% zdrowia to jeszcze nie ma, ale nie ma też dramatu, więc jakoś może się objedzie.
Pojechałam dwie małe górki, żeby zobaczyć czy przerzutki działają i dwa zjazdy, żeby dotrzeć klocki, sprawdzić jak działają hamulce.
A potem jeszcze z rowerem do Bikebrothers, bo jutro jedziemy z ich teamem. Z racji tego, że Krysię i Adama zatrzymały obowiązki domowe, frakcja tarnowska GTA będzie jutro skromna. Ja, Marcin.
Andrzej W na Trophy.
Ale za to na liście zgłoszonych jest Filip Kuźniak, co było dla mnie miłą niespodzianką. Miejmy nadzieję, że jutro Filipa zobaczymy w Polańczyku i że pokaże na co go stać (a stać go na wiele).
Tymczasem trwa Trophy. Takie słodko-gorzkie dla GTA. Słodkie - bo wyniki świetne, ale i gorzkie bo na I etapie dwóch naszych zawodników odniosło b. ciężkie kontuzje. Do tego jeden z nich po zderzeniu z autem złamał ramę.
No cóż.. taki sport.
Jutro ostatni etap. Na szczęście etap drugi i trzeci obył się bez wypadków i kontuzji.
Słynna Ochodzita (oj, jak niewinnie wygląda na filmie) i słynny Jacek w filmie pt Istebniańska masakra piłą mechaniczną I
https://www.facebook.com/photo.php?v=731850383520671&set=vb.100000871486448&type=2&theater
Pojechałam dwie małe górki, żeby zobaczyć czy przerzutki działają i dwa zjazdy, żeby dotrzeć klocki, sprawdzić jak działają hamulce.
A potem jeszcze z rowerem do Bikebrothers, bo jutro jedziemy z ich teamem. Z racji tego, że Krysię i Adama zatrzymały obowiązki domowe, frakcja tarnowska GTA będzie jutro skromna. Ja, Marcin.
Andrzej W na Trophy.
Ale za to na liście zgłoszonych jest Filip Kuźniak, co było dla mnie miłą niespodzianką. Miejmy nadzieję, że jutro Filipa zobaczymy w Polańczyku i że pokaże na co go stać (a stać go na wiele).
Tymczasem trwa Trophy. Takie słodko-gorzkie dla GTA. Słodkie - bo wyniki świetne, ale i gorzkie bo na I etapie dwóch naszych zawodników odniosło b. ciężkie kontuzje. Do tego jeden z nich po zderzeniu z autem złamał ramę.
No cóż.. taki sport.
Jutro ostatni etap. Na szczęście etap drugi i trzeci obył się bez wypadków i kontuzji.
Słynna Ochodzita (oj, jak niewinnie wygląda na filmie) i słynny Jacek w filmie pt Istebniańska masakra piłą mechaniczną I
https://www.facebook.com/photo.php?v=731850383520671&set=vb.100000871486448&type=2&theater
- DST 12.00km
- Czas 00:39
- VAVG 18.46km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 19 czerwca 2014
Czchów
I cały misterny plan w…
Mowa o moim planie naprawczym. We wtorek obudziłam się z ostrym bólem gardła (taki rodzaj bólu powoduje u mnie lekkie stany paniki, ponieważ ubiegłoroczna ciężka angina, antybiotyki, przerwa w pracy, wbiły mi się mocno w pamięć.. zwłaszcza ten niewyobrażalny, niedoświadczony dotąd ból gardła). Tak więc tym razem dmuchałam na zimne, wtorek po południu do łóżka, środa cały dzień w łóżku. Lekarstwa. No i jest lepiej.
Na tyle lepiej, że dzisiaj odważyłam się wyjechać. Pogoda taka piękna, wolny dzień. Postanowiłam, że będę jechać bardzo wolno (na szczęście nie przytrafił się żaden target, więc łatwo było tego postanowienia dotrzymać). Dzisiaj ominęły mnie takie widoki:
Mowa o moim planie naprawczym. We wtorek obudziłam się z ostrym bólem gardła (taki rodzaj bólu powoduje u mnie lekkie stany paniki, ponieważ ubiegłoroczna ciężka angina, antybiotyki, przerwa w pracy, wbiły mi się mocno w pamięć.. zwłaszcza ten niewyobrażalny, niedoświadczony dotąd ból gardła). Tak więc tym razem dmuchałam na zimne, wtorek po południu do łóżka, środa cały dzień w łóżku. Lekarstwa. No i jest lepiej.
Na tyle lepiej, że dzisiaj odważyłam się wyjechać. Pogoda taka piękna, wolny dzień. Postanowiłam, że będę jechać bardzo wolno (na szczęście nie przytrafił się żaden target, więc łatwo było tego postanowienia dotrzymać). Dzisiaj ominęły mnie takie widoki:
Widok z Jaworza © lemuriza1972
Ominęły mnie, bo w dzisiejszej dyspozycji to nie dałabym rady tej trasie, a poza tym w planie (o ile zdrowie mi pozwoli) mam zawody w niedzielę, więc taka trasa, byłaby hmm.. nie na miejscu na 3 dni przed zawodami.
Trasa jest przepiękna, chyba najładniejsza jaką udało mi się przejechać w okolicach Tarnowa czyli Beskid Wyspowy z wjazdem na kultowy już Jaworz.
Na wycieczce była Pani Krystyna, Pan Adam, Kolos i Staszek-Obcy. Zazdroszczę widoków, wrażeń i .. zazdroszczę tego zmęczenia:).
Pomimo swojej nie najlepszej dyspozycji jakoś nie wyobrażałam sobie żebym cały dzień mogła spędzić w domu, więc zaryzykowałam i wyjechałam. Początkowo myślałam o krótkiej jeździe, gdzieś po płaskim, a potem pomyślałam: taki piękny dzień… dobrze byłoby popatrzeć na górki. Tyle, że wjeżdżanie na górki dzisiaj byłby szaleństwem (bo jeszcze wczoraj byłam b. słaba), wymyśliłam więc, że pojadę do Zakliczyna niebieskim szlakiem. Taki kompormis. Bo górek oprócz kilku wzniesień nie ma, ale widoki na górki i Dunajec są.
Pojechałam. Przez Buczynę. Jak już dojechałam do Zakliczyna, to pomyślałam: taki piękny dzień.. szkoda wracać do domu, do Czchowa jest niewiele ponad 10 km.
Pojechałam. Uwielbiam te czchowskie okolice. Jest pięknie, jest klimatycznie, jest wyjątkowo.
Nie bez przyczyny tyle osób z Tarnowa, Krakowa, Śląska ma w tamtych okolicach domki letniskowe.
Wolna, wycieczkowa, bardzo przyjemna jazda. I całkiem przypadkiem wyszedł spory dystans. Dawno nie jechałam sobie tak spokojnie, rozglądając się i robiąc zdjęcia.
A dzisiaj rozpoczęło się Trophy. Gomole jadą. Jedzie też Olek 123 i jego Tata. Trzymamy kciuki!
A na koniec o dwóch imprezach (dla tych, którzy nie wybierają się na maraton do Polańczyka). Jest w czym wybierać.
Puchar Polski XC w Tuchowie ( niedziela) i Kolarska Noc Świętojańska ( 21/22 czerwca).
22 czerwca 2014r. Lubaszowa k. Tuchowa Puchar Polski w kolarstwie MTB XCO Tuchów o Nagrodę Burmistrza Tuchowa Godz. 8.00 http://www.tuchow.pl/puchar-polski-mtb-w-siedlisk...
Kolarska Noc Świętojańska z wjazdem na Kokocz i ogniskiem na szczycie. Zbiórka na Placu Sobieskiego w Tarnowie pod Tramwajem o 24 w sobotę.
http://sportowytarnow.pl/2014/06/17/kolarska-noc-swietojanska-2014/
Kwiatowo © lemuriza1972
Trasa jest przepiękna, chyba najładniejsza jaką udało mi się przejechać w okolicach Tarnowa czyli Beskid Wyspowy z wjazdem na kultowy już Jaworz.
Na wycieczce była Pani Krystyna, Pan Adam, Kolos i Staszek-Obcy. Zazdroszczę widoków, wrażeń i .. zazdroszczę tego zmęczenia:).
Pomimo swojej nie najlepszej dyspozycji jakoś nie wyobrażałam sobie żebym cały dzień mogła spędzić w domu, więc zaryzykowałam i wyjechałam. Początkowo myślałam o krótkiej jeździe, gdzieś po płaskim, a potem pomyślałam: taki piękny dzień… dobrze byłoby popatrzeć na górki. Tyle, że wjeżdżanie na górki dzisiaj byłby szaleństwem (bo jeszcze wczoraj byłam b. słaba), wymyśliłam więc, że pojadę do Zakliczyna niebieskim szlakiem. Taki kompormis. Bo górek oprócz kilku wzniesień nie ma, ale widoki na górki i Dunajec są.
Pojechałam. Przez Buczynę. Jak już dojechałam do Zakliczyna, to pomyślałam: taki piękny dzień.. szkoda wracać do domu, do Czchowa jest niewiele ponad 10 km.
Pojechałam. Uwielbiam te czchowskie okolice. Jest pięknie, jest klimatycznie, jest wyjątkowo.
Nie bez przyczyny tyle osób z Tarnowa, Krakowa, Śląska ma w tamtych okolicach domki letniskowe.
Wolna, wycieczkowa, bardzo przyjemna jazda. I całkiem przypadkiem wyszedł spory dystans. Dawno nie jechałam sobie tak spokojnie, rozglądając się i robiąc zdjęcia.
A dzisiaj rozpoczęło się Trophy. Gomole jadą. Jedzie też Olek 123 i jego Tata. Trzymamy kciuki!
A na koniec o dwóch imprezach (dla tych, którzy nie wybierają się na maraton do Polańczyka). Jest w czym wybierać.
Puchar Polski XC w Tuchowie ( niedziela) i Kolarska Noc Świętojańska ( 21/22 czerwca).
22 czerwca 2014r. Lubaszowa k. Tuchowa Puchar Polski w kolarstwie MTB XCO Tuchów o Nagrodę Burmistrza Tuchowa Godz. 8.00 http://www.tuchow.pl/puchar-polski-mtb-w-siedlisk...
Kolarska Noc Świętojańska z wjazdem na Kokocz i ogniskiem na szczycie. Zbiórka na Placu Sobieskiego w Tarnowie pod Tramwajem o 24 w sobotę.
http://sportowytarnow.pl/2014/06/17/kolarska-noc-swietojanska-2014/
Po drodze © lemuriza1972
Dunajec © lemuriza1972
Zwierzyna się mnie wystraszyła © lemuriza1972
Widok na zaporę w Czchowie © lemuriza1972
Baszta w Czchowie w oddali © lemuriza1972
Polne widoki © lemuriza1972
Polne widoki 2 © lemuriza1972
W Zakliczynie © lemuriza1972
Kwiatowo 2 © lemuriza1972
- DST 85.00km
- Teren 13.00km
- Czas 03:44
- VAVG 22.77km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 16 czerwca 2014
taki sobie rozjazd
Pojechałam umyć rower.
Bardzo brudny był po wczorajszym Liwoczu, a wczoraj nie miałam już siły.
Kiedy wyszłam z nim przed klatkę, akurat szła sąsiadka. Zaczęła się śmiać (że taki brudny rower mam, tak myślę, że to ją rozbawiło).
Uśmiechnęłam się i powiedziałam:
.. właśnie jadę umyć...
Jak już umyłam, to pomyślałam, że mięśnie trzeba rozruszać po wczorajszym (chociaż nie bolały.. dziwne...może skarpety zadziałały?:), albo cukierki co je pożarłam już po, a może lampka rumuńskiego wina?). Cokolwiek to było, było skuteczne, bo dzisiaj mi się jechało tak lekko, jakbym wczoraj w ogóle nie zrobiła 123 km.
Dziwne, naprawdę dziwne:).
A może to ten nadmiar magnezu, co to podobno w sobie mam i mnie trochę zaniepokoił, bo ponoć tak być nie powinno i ponoć to niebezpieczne. Może jednak na mnie tak zadziałał:). Pozytywnie.
a już nawet na wodę pt Muszynianka z magnezem patrzę podejrzliwie. Może zupełnie jednak niepotrzebnie.
I kawy nawet dzisiaj dwie wypiłam, żeby trochę tego magnezu wypłukały:).
Bardzo brudny był po wczorajszym Liwoczu, a wczoraj nie miałam już siły.
Kiedy wyszłam z nim przed klatkę, akurat szła sąsiadka. Zaczęła się śmiać (że taki brudny rower mam, tak myślę, że to ją rozbawiło).
Uśmiechnęłam się i powiedziałam:
.. właśnie jadę umyć...
Jak już umyłam, to pomyślałam, że mięśnie trzeba rozruszać po wczorajszym (chociaż nie bolały.. dziwne...może skarpety zadziałały?:), albo cukierki co je pożarłam już po, a może lampka rumuńskiego wina?). Cokolwiek to było, było skuteczne, bo dzisiaj mi się jechało tak lekko, jakbym wczoraj w ogóle nie zrobiła 123 km.
Dziwne, naprawdę dziwne:).
A może to ten nadmiar magnezu, co to podobno w sobie mam i mnie trochę zaniepokoił, bo ponoć tak być nie powinno i ponoć to niebezpieczne. Może jednak na mnie tak zadziałał:). Pozytywnie.
a już nawet na wodę pt Muszynianka z magnezem patrzę podejrzliwie. Może zupełnie jednak niepotrzebnie.
I kawy nawet dzisiaj dwie wypiłam, żeby trochę tego magnezu wypłukały:).
Na każdym liściu komunikat..."
Na każdym liściu komunikat
Ministra Najważniejszych Rzeczy:
"Palenie zniczy nie jest groźne...
Palenie zniczy może leczyć"
W każdym płomyku jeden człowiek
Którego komuś ciągle brak,
Który jeżeli go zapytać
Spokojnie odpowiada tak:
Dokąd tak pędzisz?
Spójrz za siebe
I na zielono drogę znacz
Stań między ludźmi, patrz im w oczy
Uśmiechaj się lub chociaż płacz
I powiedz ludziom niech przychodzą
Na cmentarz w Lesku i Uhercach
Palenie zniczy nie jest groźne
Chroni od ciężkich chorób serca
Chroni od pychy, niepokory
Podarte losy umie zszyć
Niech ludzie chodzą na cmentarze
I niech się tutaj uczą żyć...
Dokąd tak pędzisz?
Zwolnij trochę...
Po drodze coś ważnego zrób
Dokąd tak pędzisz?
Zwolnij trochę
I kochaj albo chociaż lub...
(1.11.2001)
Artur Andrus
(znalazłam w "Zorkowni" Agnieszki Kalugi)
- DST 32.00km
- Teren 11.00km
- Czas 01:16
- VAVG 25.26km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 15 czerwca 2014
LIWOCZ
Dla tego wyjazdu poświęciłam nocny mecz Włochów z Anglikami (a podobno był rewelacyjny).
No cóż.. trzeba było dzisiaj wstać przed 8 i być dobrze wyspaną bo.. droga długa jest:).
Jakiś czas temu po zrobieniu pierwszej „setki” w tym sezonie, napisałam, że być może jest ona ostatnią, bo tak długie trasy jestem w stanie robić tylko po asfalcie, a na jazdy asfaltowe długie to raczej szkoda mi czasu w weekendy ( no a tygodniu nie ma na nie czasu). Bardzo się myliłam, bo dzisiejsza trasa w dużej mierze była terenową, ze sporym przewyższeniem (Krysia twierdzi, że ok 2000m. Jest to możliwe). Do tego w terenie sucho nie było, a jak nie jest sucho to wiadomo, że jeździ się ciężej. Tak sobie siedzę teraz.. wykąpana ( ale ze zmęczenia z wanny ledwie wyszłam), w moim nowych kompresyjnych skarpetach, podjadając cukierki ( bez wyrzutów sumienia), pijąc czerwone wino rumuńskie (bardzo dobre, polecam) i tak sobie myślę: jakim cudem objechałam tę trasę? Nie wiem. Widocznie człowiek rzeczywiście do końca nie zna swoich możliwości.
Nie pamiętam kiedy ostatni raz jednego dnia spędziłam w siodełku 7 godzin i 26 minut. I czy w ogóle spędziłam. Pamiętam maratony, które jechałam 6,5 h, ale czy jakakolwiek moja wycieczkowa jazda tyle trwała. Chyba nie.
Do wycieczki na Liwocz podchodziłam sceptycznie. Wiedziałam, że to trasa ponad 100 km. Owszem byłam na Liwoczu, podczas maratonu w Jaśle, raz na wycieczce, ale wtedy autem dojeżdżaliśmy do Kołaczyc. Zupełnie inna bajka.
Dałam się jednak namówić Pani Krystynie.
Ekipa zebrała się mocna: Marcin Be, Pan Adam, Pani Krystyna, Marcin, Staszek, Paweł Szubert.
Przez chwilę (do Marcinki) jechał z nami Krzysiek Labudu. Dojechał pod kościół w Zawadzie i pojechał kibicować bratu podczas startu w Pucharze Tarnowa.
Zaczęliśmy podjazdem na Marcinkę. Potem Trzemesna, Zalasowa (fragmenty z trasy maratonu tarnowskiego) i podjazd na Brzankę od Stalbomatu. Tam odbijamy w lewo i zaczyna się podjeżdżanie, zjeżdżanie, podjeżdżanie… i tak będzie aż do Liwocza. Leśne fragmenty bardzo fajne ( żółty szlak pieszy na Liwocz). Z racji tego, że dość dużo błotka i kałuż, można było poćwiczyć technikę jazdy. Bardzo mi się podobało na tych mokrych, leśnych odcinkach. Zjeżdżało mi się bardzo fajnie. Zasługa to zapewne Foxa, ale i tego, że po trzech niełatwych zjazdowo maratonach bardzo ze zjeżdżaniem się osowiłam, nie ma strachu, nie ma oporów, jest dość spora płynność i pewność. Fajnie.
Do 60 km jechało mi się dość dobrze, aż byłam zdziwiona, bo tempo aż takie wycieczkowe nie było. Śmiem twierdzić nawet, ze było trochę gorzej niż na maratonie, ponieważ jak już osłabłam (a było to do przewidzenia, bo nie jestem przyzwczajona do jazdy tak długich tras), to musiałam się bardzo spinać, żeby mi grupa zbyt daleko nie odjechała, bo tempo było słuszne. Na na maratonie to mam strzałki i jak nie mam siły, to mogę się toczyć. Do mety trafię. No a tutaj? Jakbym ich zgubiła to wesoło by nie było.
Momentami było niestety zimno. Dziwnie to brzmi, po tylu dniach straszliwych upałów, ale tak właśnie było. Podjazd na Liwocz kondycyjnie wyczerpujący. Dużo trudniejszy niż ten maratonowy. Momentami musiałam się bardzo „spinać” żeby nie spać z roweru. Liwocz został zdobyty.
Potem zjazd z Liwocza ( to jest dosyć fajny zjazd, sprawia dużo przyjemności, a jeszcze dzisiaj jak był mokry, to wymagał lepszej zjazdowej dyspozycji). No i jazda dalej. Tym razem na Brzankę żółtym pieszym szlakiem. Kawałek też niełatwego podjeżdżania. W schronisku na Brzance bufet ( jak dobrze, bo już nic do jedzenia nie miałam, nie było po drodze ani jednego sklepu, Krysia ratowała mnie batonem). Zjazd z Brzanki maratonowy( z ostatniego maratonu tarnowskiego czyli z tym dość stromym kawałkiem na końcówce, Trochę się go obawiałam, bo nie jechałam go jeszcze „na mokro”, no ale udało się:).. Potem kawałek trasą maratonu, zjazd do Tuchowa i już asfaltem do Pleśnej i do domu.
Cóż… podczas jazdy miałam momenty zwątpienia (myśli szły złe w kierunku Pana Adama:))., bo było ciężko. Teraz cieszę się, że dałam radę ( pomimo tego, ze w tym roku takich długich jazd mam na koncie jak na lekarstwo).
Pani Krystyna jak to Pani Krystyna im dalej tym lepiej jechała. Zazdroszę jej tej wytrzymałości. Cóż.. lata wspinania się, geny zapewne i lata jazdy na giga robią swoje. Myślę, ze wielu facetów z Tarnowa i okolic nie dałoby jej rady na takim dystansie.
Znowu wykonaliśmy kawał solidnej nikomu niepotrzebnej roboty:).
Nietety bardzo mało zdjęć. Narzucając takie a nie inne tempo, po prostu nie dali mi szans żeby mogła się wykazać jako fotograf.
A w tle... nasz dawny sponsor © lemuriza1972
Marcin jakiś taki niewyraźny © lemuriza1972
Adam też niewyraźny © lemuriza1972
Gdzieś po drodze © lemuriza1972
Hodowla danieli w drodze na Brzankę © lemuriza1972
Na Liwoczu © lemuriza1972
Dzisiejsza ekipa © lemuriza1972
- DST 123.00km
- Teren 65.00km
- Czas 07:26
- VAVG 16.55km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 14 czerwca 2014
Skandalistki z GTA
Ponieważ nie wszyscy są szczęśliwymi posiadaczami konta na Facebooku ( albo są szczęśliwi, że nie posiadają tego konta):), postanowiłam zamieścić kilka sensacyjnych zdjęć, które wczoraj ukazały się na profilu GOMOLA TRANS AIRCO. Autorem zdjęć jest Tadeusz Skwarczyński senior.
A te kilka zdjęć ukazało się pod jakże wiele mówiącym tytułem: Skandalistki z GTA. Tytuły zdjęć zaczerpnęłam z opisu na profilu GTA ( z wyjątkiem jakże zaskakującego zdjęcia z Sufą, któremu nadałam tytuł własny). Musi kąsać bezboleśnie, bo naprawdę nie wiem kiedy to uczynił.
Lucy atakuje przedstawiciela lokalnej władzy © lemuriza1972
Ja ( podobno) straszę szeroką publiczność © lemuriza1972
Agnieszka ucieka z podium © lemuriza1972
Pani Krystyna uprowadza psa zaczepno-obronnego © lemuriza1972
Mnie atakuje wampir © lemuriza1972
A dzisiaj krótka jazda do Żabna i z powrotem na imprezę pt Dni Powiatu Tarnowskiego (który to powiat już 15 lat ma), żeby pokibicować chłopakom naszym starostowym podczas turnieju piłki nożnej. Niestety chłopaki wszystkie mecze przegrali. Z Radnymi, Policją i strażakami z OPS. Emocji było jednak niemniej niż podczas mistrzostw świata. Muszę jednak chyba zaproponować Staroście żeby w przyszłym roku odbyły się zawody w kolarstwie górskim:). W drodze do Żabna zrobiłam sobie trochę interwałów. Niestety złapał mnie też solidny deszcz i przyznam szczerze … było średnio przyjemnie.
A te kilka zdjęć ukazało się pod jakże wiele mówiącym tytułem: Skandalistki z GTA. Tytuły zdjęć zaczerpnęłam z opisu na profilu GTA ( z wyjątkiem jakże zaskakującego zdjęcia z Sufą, któremu nadałam tytuł własny). Musi kąsać bezboleśnie, bo naprawdę nie wiem kiedy to uczynił.
Lucy atakuje przedstawiciela lokalnej władzy © lemuriza1972
Ja ( podobno) straszę szeroką publiczność © lemuriza1972
Agnieszka ucieka z podium © lemuriza1972
Pani Krystyna uprowadza psa zaczepno-obronnego © lemuriza1972
Mnie atakuje wampir © lemuriza1972
A dzisiaj krótka jazda do Żabna i z powrotem na imprezę pt Dni Powiatu Tarnowskiego (który to powiat już 15 lat ma), żeby pokibicować chłopakom naszym starostowym podczas turnieju piłki nożnej. Niestety chłopaki wszystkie mecze przegrali. Z Radnymi, Policją i strażakami z OPS. Emocji było jednak niemniej niż podczas mistrzostw świata. Muszę jednak chyba zaproponować Staroście żeby w przyszłym roku odbyły się zawody w kolarstwie górskim:). W drodze do Żabna zrobiłam sobie trochę interwałów. Niestety złapał mnie też solidny deszcz i przyznam szczerze … było średnio przyjemnie.
- DST 35.00km
- Czas 01:24
- VAVG 25.00km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 12 czerwca 2014
Do Zakliczyna przez Lubinkę
Upał nieco odpuścił.
Można więc było pojeździć dłużej. Nie miałam jednak specjalnego planu, bo zapowiadało się, że po południu będzie padać. Trasa więc była nieco spontaniczna. Umówiłam się dzisiaj z Panią Krystyną.
Zanim wyjechałam, postanowiłam dać jeszcze szansę Magnusowi. Obejrzałam tarcze (fakt największa nadaje się do wymiany). Wyczyściłam jednak łańcuch (wstyd się przyznać, ale w Magnusie dawno tego nie robiłam), zebrałam smar z kółek od przerzutki i chyba pomogło. Dzisiaj łańcuch zachowywał się przyzwoicie.
Pojechałyśmy sobie do Zakliczyna przez Lubinkę ( serpentynami). Dojeżdżając do Zakliczyna poczułam słabość… nogi zaczęły mi się trząść. Odcinka prądu ( chyba po raz pierwszy w tym roku).
No, ale.. śniadanie dość dietetyczne było, obiad też niezbyt obfity, a mój organizm nie toleruje niedojedzenia, jeśli potem ma intensywnie „pracować”. Myślałam, ze to co dostał, wystarczy mu, ale okazało się zbyt mało.
W Zakliczynie więc bufet ( lody, banan) i jedziemy jeszcze w kierunku Czchowa ( kawałek za Zakliczyn). Tam przy jednym domu zauważamy pięknego pawia . Jak informuje nas właściciel, paw ma na imię CZESIU. Ciekawe jak Czesław śpiewa?:).
Podczas drogi powrotnej trafił się nam target. Wyminełyśmy. Target jednak był ambitny i jechał za nami. Trzeba było się mocno spiąć. Jazda cały czas powyżej 30 km/h, co na góralu z terenowymi oponami, nie jest znowu takie b. proste. Ale dałyśmy radę. Powrót przez Lubinkę od Janowic. Na końcówce Pani Krystyna odjechała mi skutecznie. Nie było szans żeby ją dojść. Po prostu zabrakło mi sił. I tylko nie wiem czy to Pani Krystyna poszła tak bardzo do przodu z formą, czy ja taką obniżkę mam. Myślę, że jedno i drugie, bo Pani Krystyna jeździ dużo, dużo lepiej niż miesiąc temu, a ja jakbym mniej sił miała ( tak to czuję). Trochę to mnie martwi, ale… z drugiej strony.. cóż to za problem, co to znaczy wobec rzeczy ważniejszych?
Czytam teraz książkę Agnieszki Kalugi pt Zorkownia. To jest książka, której niektóre zdania przeszywają na wylot. Dlaczego? Bo Agnieszka Kaluga pisze o swojej pracy w hospicjum. Pisze bardzo delikatnie, waży słowa, opowiada o najważniejszych rzeczach i trudnych rozstaniach.
Warto , naprawdę warto czasem „wzbogacić się” o takie słowa. Ważne słowa, bo takie są słowa Agnieszki.
„ Mam obowiązek WIDZIEĆ rzeczy, smakować rzeczy. Cieszyć się nimi.
Bo jestem.
Póki jestem”
„Kilka miesięcy temu poznałam w hospicjum sędziwego rektora pewnej znamienitej uczelni. Długie godziny serdecznych opowieści. Na koniec dostałam do niego tylko jedną radę. Wiem, że mnie lubił i długo myślał nad owym memento. - Zrobiłem wszystko dla swojej głowy i ducha. Doktoraty, książki, habilitacje, profesury, sympozja, artykuły, dyskusje.Ciało zostawiłem zupełnie.Teraz ono, niedołężne, bezradnie zamknęło moją aż nadto sprawną głowę w potrzasku. Nie poradzę już nic. Mówię to pani, bo pani jest mądra i dobra. Proszę dbać o swoje ciało. Jeździć na rowerze, pływać. Proszę je pokochać, nie spychać na margines”.
Najlepiej byłoby zachować równowagę pomiędzy jednym a drugim. Nie zaniedbywać umysłu i duszy, nie zaniedbywać ciała.
A na koniec kilka pamiątek jeszcze z Wisły. Zdjęcia teamowe.. o taka historia… Zjeżdżamy na rowerach z domu Pawła Gomoli w kierunku startu. Po drodze spotykamy fotografa. Nalega, żeby nam zrobić zdjęcia, bo będzie fajnie, bo wszyscy w barwach jednej drużyny. No fajnie wyszło.
A to zdjęcie to dla mnie ZAGADKA. Zagadką jest to na co ja patrzę, zagadką jest również mistrz drugiego planu ( albo mistrzyni), co to nie wiedzieć co robi w sianie. Macie jakieś pomysły? Czego on mógł tam szukać?
Można więc było pojeździć dłużej. Nie miałam jednak specjalnego planu, bo zapowiadało się, że po południu będzie padać. Trasa więc była nieco spontaniczna. Umówiłam się dzisiaj z Panią Krystyną.
Zanim wyjechałam, postanowiłam dać jeszcze szansę Magnusowi. Obejrzałam tarcze (fakt największa nadaje się do wymiany). Wyczyściłam jednak łańcuch (wstyd się przyznać, ale w Magnusie dawno tego nie robiłam), zebrałam smar z kółek od przerzutki i chyba pomogło. Dzisiaj łańcuch zachowywał się przyzwoicie.
Pojechałyśmy sobie do Zakliczyna przez Lubinkę ( serpentynami). Dojeżdżając do Zakliczyna poczułam słabość… nogi zaczęły mi się trząść. Odcinka prądu ( chyba po raz pierwszy w tym roku).
No, ale.. śniadanie dość dietetyczne było, obiad też niezbyt obfity, a mój organizm nie toleruje niedojedzenia, jeśli potem ma intensywnie „pracować”. Myślałam, ze to co dostał, wystarczy mu, ale okazało się zbyt mało.
W Zakliczynie więc bufet ( lody, banan) i jedziemy jeszcze w kierunku Czchowa ( kawałek za Zakliczyn). Tam przy jednym domu zauważamy pięknego pawia . Jak informuje nas właściciel, paw ma na imię CZESIU. Ciekawe jak Czesław śpiewa?:).
Podczas drogi powrotnej trafił się nam target. Wyminełyśmy. Target jednak był ambitny i jechał za nami. Trzeba było się mocno spiąć. Jazda cały czas powyżej 30 km/h, co na góralu z terenowymi oponami, nie jest znowu takie b. proste. Ale dałyśmy radę. Powrót przez Lubinkę od Janowic. Na końcówce Pani Krystyna odjechała mi skutecznie. Nie było szans żeby ją dojść. Po prostu zabrakło mi sił. I tylko nie wiem czy to Pani Krystyna poszła tak bardzo do przodu z formą, czy ja taką obniżkę mam. Myślę, że jedno i drugie, bo Pani Krystyna jeździ dużo, dużo lepiej niż miesiąc temu, a ja jakbym mniej sił miała ( tak to czuję). Trochę to mnie martwi, ale… z drugiej strony.. cóż to za problem, co to znaczy wobec rzeczy ważniejszych?
Czytam teraz książkę Agnieszki Kalugi pt Zorkownia. To jest książka, której niektóre zdania przeszywają na wylot. Dlaczego? Bo Agnieszka Kaluga pisze o swojej pracy w hospicjum. Pisze bardzo delikatnie, waży słowa, opowiada o najważniejszych rzeczach i trudnych rozstaniach.
Warto , naprawdę warto czasem „wzbogacić się” o takie słowa. Ważne słowa, bo takie są słowa Agnieszki.
„ Mam obowiązek WIDZIEĆ rzeczy, smakować rzeczy. Cieszyć się nimi.
Bo jestem.
Póki jestem”
„Kilka miesięcy temu poznałam w hospicjum sędziwego rektora pewnej znamienitej uczelni. Długie godziny serdecznych opowieści. Na koniec dostałam do niego tylko jedną radę. Wiem, że mnie lubił i długo myślał nad owym memento. - Zrobiłem wszystko dla swojej głowy i ducha. Doktoraty, książki, habilitacje, profesury, sympozja, artykuły, dyskusje.Ciało zostawiłem zupełnie.Teraz ono, niedołężne, bezradnie zamknęło moją aż nadto sprawną głowę w potrzasku. Nie poradzę już nic. Mówię to pani, bo pani jest mądra i dobra. Proszę dbać o swoje ciało. Jeździć na rowerze, pływać. Proszę je pokochać, nie spychać na margines”.
Najlepiej byłoby zachować równowagę pomiędzy jednym a drugim. Nie zaniedbywać umysłu i duszy, nie zaniedbywać ciała.
A na koniec kilka pamiątek jeszcze z Wisły. Zdjęcia teamowe.. o taka historia… Zjeżdżamy na rowerach z domu Pawła Gomoli w kierunku startu. Po drodze spotykamy fotografa. Nalega, żeby nam zrobić zdjęcia, bo będzie fajnie, bo wszyscy w barwach jednej drużyny. No fajnie wyszło.
A to zdjęcie to dla mnie ZAGADKA. Zagadką jest to na co ja patrzę, zagadką jest również mistrz drugiego planu ( albo mistrzyni), co to nie wiedzieć co robi w sianie. Macie jakieś pomysły? Czego on mógł tam szukać?
Co zobaczyłam? © lemuriza1972
Teamowo © lemuriza1972
"Męka" podjazdowa © lemuriza1972
Gdzieś na zjeździe © lemuriza1972
Gdzieś na podjeździe © lemuriza1972
Drużynowo © lemuriza1972
Zjeżdżamy © lemuriza1972
Zjazd © lemuriza1972
Po korzonkach © lemuriza1972
Ból podjazdowy © lemuriza1972
- DST 65.00km
- Czas 02:37
- VAVG 24.84km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 10 czerwca 2014
Lubinka
Upał dla bikera ma swoje dobre strony.
Zastanawiacie się jakie? Już odpowiadam.
Psy.. . Ten nieodłączny szczekający, ujadający, biegający element naszych jazd.
W taki upał wylegują się w cieniu i nie chce im się z tego cienia wychodzić. Tak było dzisiaj. Tam gdzie zazwyczaj musiałam się „bronić”, dzisiaj przejeżdżałam spokojnie.
Upał. Nie zachęcał do wyjścia na rower. No, ale jest plan naprawczy, więc twardym trzeba być.
Po pracy… krótkie załatwienia na mieście, potem gotowanie i jedzenie obiadu, odpoczynek i o 18.30 wyruszam. Przez Buczynę, niebieskim, dojeżdżam do podjazdu pt Pit stop ( szuter na Lubinkę). Ciężko. Mocno ciepło, słońce pali. No, ale wjeżdżam, końcówka jednak to walka, bo dużo luźnego szutru. I dalej asfaltem mocno pod górę, ale na szczęście już w cieniu.
Zjeżdżam do Doliny Izy zjazdem Pana Adama. Uwaga! Zjazd jest mocno zarośnięty trawą. Zrobił się przez to bardzo niebezpieczny, dużo kolein pod tą trawą, zalecam więc nie rozwijać kosmicznych prędkości, bo można zaliczyć solidne OTB. Oprócz trawy masa dużych patyków ( atakują szprychy). Trzeba być czujnym.
Zjazd bardziej niebezpieczny niż te na wiślańskim maratonie ( przynajmniej dla mnie, jechałam go dużo wolniej). Na forum BM ktoś strasznie obruszony napisał, że to były bardzo niebezpieczne zjazdy, że za szybkie itd. Czy ja wiem? Raczej się z tym nie zgadzam. To nie były typowe szutrowe zjazdy, z luźnym , drobnym szutrem. To był tzw gruboziarnisty szuter beskidzki. Wg mnie bezpieczniejszy niż taki drobny szuter. Ja tam na tych zjazdach czułam się idealnie. To są zjazdy zbliżone do tych z Beskidu Sądeckiego ( z okolic Wlk. Rogacza, Przehyby). Być może dlatego czułam się na nich dobrze. Jestem przyzwyczajona.
Ale wracajmy do DZISIAJ. Podjazd do góry szutrówką. Wyjeżdżam z Doliny . Mam zamiar jechać asfaltem do głównej drogi i zjechać szutrówką z Lubinki, ale nagle widzę jakąś ścieżkę w lesie i zawracam. Wjeżdżam do lasu. TO jest TO! Nowa ścieżka. Niełatwa, dość techniczna, którą dojeżdżam do szutrowego zjazdu. Całkowicie więc omijam asfalt. Momentami jest mocno zarośnięte, ale da się przedrzeć. Fajnie! Lubię nowe terenowe ścieżki.
Zjeżdżam do Szczepanowic, jeszcze jeden krótki podjazd i do domu. To by było na tyle. Nie planowałam mocnego podjeżdżania dzisiaj, bo czuję jeszcze chyba zmęczenie delikatne po sobocie. Dużo było tego przewyższenia…
Zastanawiacie się jakie? Już odpowiadam.
Psy.. . Ten nieodłączny szczekający, ujadający, biegający element naszych jazd.
W taki upał wylegują się w cieniu i nie chce im się z tego cienia wychodzić. Tak było dzisiaj. Tam gdzie zazwyczaj musiałam się „bronić”, dzisiaj przejeżdżałam spokojnie.
Upał. Nie zachęcał do wyjścia na rower. No, ale jest plan naprawczy, więc twardym trzeba być.
Po pracy… krótkie załatwienia na mieście, potem gotowanie i jedzenie obiadu, odpoczynek i o 18.30 wyruszam. Przez Buczynę, niebieskim, dojeżdżam do podjazdu pt Pit stop ( szuter na Lubinkę). Ciężko. Mocno ciepło, słońce pali. No, ale wjeżdżam, końcówka jednak to walka, bo dużo luźnego szutru. I dalej asfaltem mocno pod górę, ale na szczęście już w cieniu.
Zjeżdżam do Doliny Izy zjazdem Pana Adama. Uwaga! Zjazd jest mocno zarośnięty trawą. Zrobił się przez to bardzo niebezpieczny, dużo kolein pod tą trawą, zalecam więc nie rozwijać kosmicznych prędkości, bo można zaliczyć solidne OTB. Oprócz trawy masa dużych patyków ( atakują szprychy). Trzeba być czujnym.
Zjazd bardziej niebezpieczny niż te na wiślańskim maratonie ( przynajmniej dla mnie, jechałam go dużo wolniej). Na forum BM ktoś strasznie obruszony napisał, że to były bardzo niebezpieczne zjazdy, że za szybkie itd. Czy ja wiem? Raczej się z tym nie zgadzam. To nie były typowe szutrowe zjazdy, z luźnym , drobnym szutrem. To był tzw gruboziarnisty szuter beskidzki. Wg mnie bezpieczniejszy niż taki drobny szuter. Ja tam na tych zjazdach czułam się idealnie. To są zjazdy zbliżone do tych z Beskidu Sądeckiego ( z okolic Wlk. Rogacza, Przehyby). Być może dlatego czułam się na nich dobrze. Jestem przyzwyczajona.
Ale wracajmy do DZISIAJ. Podjazd do góry szutrówką. Wyjeżdżam z Doliny . Mam zamiar jechać asfaltem do głównej drogi i zjechać szutrówką z Lubinki, ale nagle widzę jakąś ścieżkę w lesie i zawracam. Wjeżdżam do lasu. TO jest TO! Nowa ścieżka. Niełatwa, dość techniczna, którą dojeżdżam do szutrowego zjazdu. Całkowicie więc omijam asfalt. Momentami jest mocno zarośnięte, ale da się przedrzeć. Fajnie! Lubię nowe terenowe ścieżki.
Zjeżdżam do Szczepanowic, jeszcze jeden krótki podjazd i do domu. To by było na tyle. Nie planowałam mocnego podjeżdżania dzisiaj, bo czuję jeszcze chyba zmęczenie delikatne po sobocie. Dużo było tego przewyższenia…
Zarośnięty zjazd Pana Adama © lemuriza1972
Pamiątka z Wisły © lemuriza1972
Gomole przed niedzielnym rozjazdem © lemuriza1972
Ruszają w drogę © lemuriza1972
- DST 36.00km
- Teren 17.00km
- Czas 02:00
- VAVG 18.00km/h
- VMAX 54.00km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 9 czerwca 2014
Interwały
Gdyby nie: dnf w Istebnej w 2009r. (upadek, uszkodzona przerzutka, urwany łańcuch)
dnf w Gorlicach w 2010r. (na 12 km przed metą dystansu giga, muszę zejść z trasy – brak hamulców)
dnf w Zabierzowie w 2011r. (skręcona noga)
dnf w Krakowie w 2011r. (poważny upadek, próba jazdy jeszcze przez jakieś 10 km i poddanie się, bo organizm nie dał rady)
dnf w Wierchomli w 2013r. (pomyliłam trasę)
to sobotnia Wisła byłaby maratonem nr 50. Ale nie była i trzeba się starać dalej.
Kiedy dojechałam w Wiśle na metę i rozgoryczona, a wręcz można powiedzieć wściekła, siedziałam z koleżankami i kolegami z drużyny, powiedziałam: kończę z tym… Darek Wierzbicki powiedział: przejdzie ci.. Pokręciłam głową, będąc pewną, że nie.
I przyznam się szczerze .. trzymało mnie długo. Jakoś tak do połowy dzisiejszego dnia.
Niesmak, rozgoryczenie, żal, pewien rodzaj frustracji. A potem.. potem pomyślałam: trzeba jeszcze zawalczyć. Spróbować.
I nakreśliłam sobie plan naprawczy (szczegółów nie zdradzam, może kiedyś... jak się uda coś naprawić). I dzisiaj był pierwszy dzień planu naprawczego. On nie dotyczył tylko treningu. I muszę powiedzieć, że zrealizowałam go w 100% . Na trening wyjechałam późno. Po 19 . Celowo, ponieważ upał był nieziemski. Ostatecznie tego upału nie da się unikać bez końca, trzeba będzie i w upale pojeździć, bo przecież organizm musi się przyzwyczajać i do takich warunków. Niejeden wyścig pewnie odbędzie się w w upale. Krótko dzisiaj, ale tak zaplanowałam. Trochę interwałów. Kolano po sobotnim upadku nieznacznie bolało, ale i tak jest super, ponieważ w nocy z soboty na niedzielę bolało bardzo i myślałam, że będzie większy kłopot ( nasza gomolowa Lucy na ten przykład zaliczyła podobny upadek na podjeździe i.. złamała rzepkę).
Niestety zdaje się, że napęd w Magnusie "kończy się". I tak długo wytrzymał.
Na koniec trochę zdjęć z Wisły jeszcze:
Na pierwszym podjeździe © lemuriza1972
dnf w Gorlicach w 2010r. (na 12 km przed metą dystansu giga, muszę zejść z trasy – brak hamulców)
dnf w Zabierzowie w 2011r. (skręcona noga)
dnf w Krakowie w 2011r. (poważny upadek, próba jazdy jeszcze przez jakieś 10 km i poddanie się, bo organizm nie dał rady)
dnf w Wierchomli w 2013r. (pomyliłam trasę)
to sobotnia Wisła byłaby maratonem nr 50. Ale nie była i trzeba się starać dalej.
Kiedy dojechałam w Wiśle na metę i rozgoryczona, a wręcz można powiedzieć wściekła, siedziałam z koleżankami i kolegami z drużyny, powiedziałam: kończę z tym… Darek Wierzbicki powiedział: przejdzie ci.. Pokręciłam głową, będąc pewną, że nie.
I przyznam się szczerze .. trzymało mnie długo. Jakoś tak do połowy dzisiejszego dnia.
Niesmak, rozgoryczenie, żal, pewien rodzaj frustracji. A potem.. potem pomyślałam: trzeba jeszcze zawalczyć. Spróbować.
I nakreśliłam sobie plan naprawczy (szczegółów nie zdradzam, może kiedyś... jak się uda coś naprawić). I dzisiaj był pierwszy dzień planu naprawczego. On nie dotyczył tylko treningu. I muszę powiedzieć, że zrealizowałam go w 100% . Na trening wyjechałam późno. Po 19 . Celowo, ponieważ upał był nieziemski. Ostatecznie tego upału nie da się unikać bez końca, trzeba będzie i w upale pojeździć, bo przecież organizm musi się przyzwyczajać i do takich warunków. Niejeden wyścig pewnie odbędzie się w w upale. Krótko dzisiaj, ale tak zaplanowałam. Trochę interwałów. Kolano po sobotnim upadku nieznacznie bolało, ale i tak jest super, ponieważ w nocy z soboty na niedzielę bolało bardzo i myślałam, że będzie większy kłopot ( nasza gomolowa Lucy na ten przykład zaliczyła podobny upadek na podjeździe i.. złamała rzepkę).
Niestety zdaje się, że napęd w Magnusie "kończy się". I tak długo wytrzymał.
Na koniec trochę zdjęć z Wisły jeszcze:
Na podium z Panią Krystyną © lemuriza1972
Na podium ze wszystkimi dziewczynami z drużyny © lemuriza1972
Początek ostatniego terenowego zjazdu © lemuriza1972
Zaczynamy zjazd © lemuriza1972
- DST 30.00km
- Czas 01:07
- VAVG 26.87km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 8 czerwca 2014
Bikemaraton Wisła
Maraton nr 45
Bikemaraton Wisła 2014
Przewyższenie: 1900 m, km 41
Czas: 3 h 53 minuty
Miejsce: open 416/556
Kobiety 25/40
Kategoria K4: 4/6
Bikemaraton Wisła 2014
Przewyższenie: 1900 m, km 41
Czas: 3 h 53 minuty
Miejsce: open 416/556
Kobiety 25/40
Kategoria K4: 4/6
To był weekend pełen emocji (różnorakich).
Bo wyjazd w góry, zawsze budzi emocje.
Kierunek: Wisła.
Celem nr 1 była doroczna impreza u sponsora naszego teamu Pawła Gomoli, który jest szczęśliwcem i mieszka w Wiśle
. Ale , że w sobotę był maraton, no to trzeba było wystartować, żeby na trasie było jak najwięcej niebiesko-pomarańczowo-białych barw (i było sporrrooooo…).
Do Wisły wyjechaliśmy już w piątek.
Rano nieprzewidziane kłopoty. Z mojej tylnej opony zeszła znaczna część powietrza. Jestem niespokojna, ale chłopcy z GTA działają. Diagnoza: uszkodzony wentyl. Na szczęście kolega Jacek S., zwany również Sufą ma różne części zapasowe. Koledzy wymieniają i jestem już spokojna. Kolegom ( Mirkowi W i Sufie) bardzo dziękuję. Jesteście współtwórcami mojego wątpliwego co prawda, ale jednak sukcesu (bo dotoczyłam się do mety):). A z braku innych sukcesów, to i takie COŚ należy chyba uznać za sukces:).
Ale powróćmy do wydarzeń dnia wczorajszego.
Teraz pozostaje już tylko zmierzyć się z trasą. Tę znam z ubiegłego roku i wiem jedno: łatwo nie będzie. Technicznie nie jest specjalnie trudno , bo zjazdy to takie, które mi pasują i które zjeżdżam dobrze. Z podjazdami nieco gorzej, bo są dwa konkretne długie podpychy, które wiem, że dla mnie będą problemem, poza tym sporo podjazdów o dużym nastromieniu. Jest to jednak maraton z dużym przewyższeniem: prawie 1900 m na 41 km. Sporo, prawda?
Nie znam specjalnie specyfiki maratonów u Grabka, ale ci którzy jeżdżą twierdzą, że Wisła i Bielawa, to maratony najtrudniejsze w tym cyklu.
To taki maraton.. łatwiejszy niż te najtrudniejsze u GG, ale trudniejszy niż te w Cyklo.
Do tego grzeje mocno słońce i już wiadomo, że tym bardziej łatwo nie będzie. Na start zjeżdżamy na rowerach ( 5 km, dwa krótkie podjazdy i dwa zjazdy). Mam okazję poćwiczyć ostatni terenowy zjazd do mety. To jest najtrudniejszy zjazd tego maratonu, tak to pamiętam z ub. roku. W tym roku dodatkowo jest mokry ( trasa była momentami mokra, ale nie nadmiernie, wiec było pod tym względem dość bezpiecznie). Próbny zjazd zjeżdżam z jedną niewielką podpórką.
Tym razem przyjdzie mi się zmierzyć w kategorii z Krysią, bo jedzie mega (na giga u Grabka dalej kobietom jeździć nie wolno). Raczej nie mam wątpliwości kto wyjdzie zwycięsko z tej rywalizacji, ale po cichu liczę, że powalczę. Ruszamy. Na początek bardzo długi podjazd. Kilka dobrych kilometrów , 5, 6? Jakoś tak. Najpierw asfalt, potem płyty i cóż.. stromo, bardzo stromo. Trzeba walczyć, a tutaj słońce przygrzewa bardzo. Krysia mnie nie mija, więc pewnie jest gdzieś tuż za mną.
Przed sobą widzę Sufę i tak będziemy się widywać do jakiegoś 14 km, raz on mnie mija , raz ja jego.
Gorąco, a nie ma za bardzo kiedy pić, bo wciąż jest pod górę i to konkretnie pod górę. Na tym pierwszym podjeździe mam spore wątpliwości co do dalszej jazdy. Tak męczy mnie ten podjazd i to słońce, że mam ochotę zjechać sobie na bok i dać sobie spokój. Coś jednak nie pozwala. Jedziemy więc dalej.
Mija mnie Paweł Tutaj z MPEC-u i mówi: A jednak jest Tarnów… Pyta jak się jedzie ( a akurat jest bardzo ostro pod górę). Mówię mu: w nieodpowiednim miejscu zadajesz pytania ( z trudem odpowiadam, bo dyszę jak lokomotywa).
Gdzieś na 14 km terenowy podjazd, koło gdzieś mi ucieka, rower leci na bok, a ja niestety nie nadążam z wypięciem butów z pedałów, no i uderzam bardzo mocno kolanem w kamień. Boli… no ale cóż. Nie raz tak bolało. Trzeba jechać dalej. Sufa spada przeze mnie z roweru ( no tak twierdzi i pewnie tak jest).
Za chwilę widzę Panią Krystynę. No cóż.. tego można się było spodziewać, że w końcu mnie dojdzie. Postanawiam próbować walczyć. No to jadę. W którymś momencie mnie mija, ale siedzę na kole i myślę sobie: tak łatwo nie odpuszczę. Jedziemy. Akurat jest taki terenowy dłuższy, fajny odcinek, trochę kałuż, korzeni. Staram się trzymać blisko, bo wiem, że jak będzie zjazd to Krysia może mi odjechać. Jest zjazd, trzymam się tuż za nią. Jadę jak na mnie odważnie i jestem zadowolona, że nie straciłam nic na dystansie. No ale niestety w tym cyklu często spotyka się ludzi, którzy jednak chyba mało jeżdżą po terenie i górach i ze zjazdami mają problemy. Te zjazdy nie są specjalnie nastromione, ale pełne ostrych, luźnych kamieni i widać, że niektórzy się boją. Zjazd łąką. Jakiś człowiek przed nami, skutecznie blokuje nas na zjeździe, a ta łąka nie jest bezpieczna, lepiej jechać ścieżką, bo nie wiadomo co kryje się pod trawą. Krysi jakoś udaje się wyminąć gościa, mnie już niestety nie. Jadę za nim, on ledwie jedzie, a ja bezradnie patrzę jak Krysia odjeżdża. Myślę, że popełniłam błąd. Powinnam wtedy zaryzykować i jakoś próbować go ominąć. Pocieszam się, że może uda mi się Krysię dogonić. No, ale niestety. Tracę ją z pola widzenia, a jak się „rywala” nie widzi, to jest ciężko. Do tego mam świadomość, że jak się zaczną te długie podpychy ( a są naprawdę straszne), to nie dam Krysi rady. Ona dużo szybciej chodzi, a ja na takich odcinkach bardzo tracę.
Męczę się potwornie podpychając rower, który jednak trochę waży,wszyscy mnie mijają, a ja popadam w rozpacz, bo jeśli cokolwiek zyskałam na podjeździe czy zjeździe, to wszystko tracę na tych podpychach. Generalnie upał mnie wykańcza. Czuję kompletny brak mocy. Toczę się pod górę. Z góry zjeżdżam szybko i płynnie i ze zjazdów jestem bardzo zadowolona. Na pewno poszły mi jeszcze sprawniej niż w ub roku. Na tych podpychach w głowie kłębią się tysiące myśli ( jakoś z tą moja głową w tym roku wygrać nie mogę). Myśli pt: po co ja to robię ? Jestem przecież taka słaba.. tylko się ośmieszam taką jazdą. Trzeba z tym skończyć. Zrobię generalkę u GG, ale w Cyklo, na pewno nie będę robić generalki. Nie ma sensu… ITD.
Cóż.. Ostatni bufet, do mety jakieś 12 km, patrzę na licznik, czas niezły ( tak mi się wydaje wtedy) , myślę sobie: będzie lepszy czas niż w ub roku. (a taki sobie cel zakładałam, żeby ten czas był lepszy). Jakoś jednak zapomniałam, że te ostatnie 12 km są naprawdę ciężkie. Najpierw mozolny podjazd na Orłową ( tak to chyba się nazywa), potem podpych.. długiiiiiiiiiiiiiii. Na Orłowej ledwie się toczę, słońce pali niemiłosiernie, a mnie dodatkowo coś podrażniło gardło i chyba 10 minut jadę kaszląc. To samo miałam w Karpaczu. Czy to jakaś alergia? Nie wiem.
Myślę sobie: byle tylko dojechać do domu Pawła (bo trasa biegnie obok jego domu), potem już 5 km. Co prawda będą jeszcze dwa krótkie podjazdy, ale jakoś je przemęczę. Patrzę na licznik i już widzę, że czasu wiele chyba nie poprawię. Pod domem Pawła stoi żona Mirka Wójcika i Romek z naszego teamu. Biorę od nich kubek wody i polewam się ( zresztą polewałam się na każdym bufecie). No i do mety. Dwa podjazdy, jeden szybki zjazd po kamieniach, zjazd po asfalcie i po płytach, a potem skręt do lasu i ten najtrudniejszy zjazd maratonu. Mnie on się bardzo podobał i tym razem przejeżdżam bezbłędnie, chociaż nie jest on taki łatwy naprawdę. I już do mety.
Na mecie jestem zła rozgoryczona, bo wiem, że pojechałam przeciętnie bardzo. Do tego dostaje wynik smsem, nie dość, że jestem 4 w kategorii, to jeszcze czas identyczny jak w ub roku. Co do minuty. Czyli nie udało się nic urwać.
Dzisiaj mi się humor poprawił nieznacznie, bo ci z którymi rozmawiałam mieli dużo gorsze czasy niż w ub roku, gorszy o 5 min podobno miał też zwycięzca mega. No to niby powinnam być zadowolona. I pewnie byłabym w pełni, gdyby nie świadomość, że ten mój zeszłoroczny czas, był po prostu kiepski. Nie ma więc co piać z zachwytu, że czas taki sam jak w ub roku. Dużo wniosków po tym maratonie, dużo przemyśleń. Ale to zostawię na kiedy indziej.
Na szczęście nie muszę się martwić tak jak Sufa, ze Trophy niedługo:) ( bo Sufa się martwi).
Ja tam sobie będę spokojnie myśleć: co dalej...
To był mój 45 maraton. Na pewno będę chciała ww tym roku „dociągnąć” do 50. Czy się uda? Nie wiem, bo jakoś coraz mi trudniej i na treningach i na wyścigach.
Weekend generalnie udany, bo wieczorem impreza u Pawła w licznych gomolowym towarzystwie, a dzisiaj spacer po lesie (nie pojechałam na rozjazd z grupą, bo mi się nie chciało jeździć na rowerze, a do tego bolało stłuczone wczoraj kolano), a potem wylegiwanie się na leżaku w słoneczku z widokiem na góry ze szczególnym uwzględnieniem Czantorii.
Krysi należą się wielkie gratulacje, ponieważ wygrała kategorię K4 (była ode mnie lepsza, aż o chyba 18 minut). Sufa ( tutaj jeszcze jechał przede mną). Niestety (dla niego) nie trwało to długo.
No, ale na pocieszenie ma zdjęcie z mistrzynią... Co prawda, tylko drugiego planu, no ale zawsze to mistrzyni:)>
Sufa i mistrzyni drugiego planu © lemuriza1972Bo wyjazd w góry, zawsze budzi emocje.
Kierunek: Wisła.
Celem nr 1 była doroczna impreza u sponsora naszego teamu Pawła Gomoli, który jest szczęśliwcem i mieszka w Wiśle
. Ale , że w sobotę był maraton, no to trzeba było wystartować, żeby na trasie było jak najwięcej niebiesko-pomarańczowo-białych barw (i było sporrrooooo…).
Do Wisły wyjechaliśmy już w piątek.
Rano nieprzewidziane kłopoty. Z mojej tylnej opony zeszła znaczna część powietrza. Jestem niespokojna, ale chłopcy z GTA działają. Diagnoza: uszkodzony wentyl. Na szczęście kolega Jacek S., zwany również Sufą ma różne części zapasowe. Koledzy wymieniają i jestem już spokojna. Kolegom ( Mirkowi W i Sufie) bardzo dziękuję. Jesteście współtwórcami mojego wątpliwego co prawda, ale jednak sukcesu (bo dotoczyłam się do mety):). A z braku innych sukcesów, to i takie COŚ należy chyba uznać za sukces:).
Ale powróćmy do wydarzeń dnia wczorajszego.
Teraz pozostaje już tylko zmierzyć się z trasą. Tę znam z ubiegłego roku i wiem jedno: łatwo nie będzie. Technicznie nie jest specjalnie trudno , bo zjazdy to takie, które mi pasują i które zjeżdżam dobrze. Z podjazdami nieco gorzej, bo są dwa konkretne długie podpychy, które wiem, że dla mnie będą problemem, poza tym sporo podjazdów o dużym nastromieniu. Jest to jednak maraton z dużym przewyższeniem: prawie 1900 m na 41 km. Sporo, prawda?
Nie znam specjalnie specyfiki maratonów u Grabka, ale ci którzy jeżdżą twierdzą, że Wisła i Bielawa, to maratony najtrudniejsze w tym cyklu.
To taki maraton.. łatwiejszy niż te najtrudniejsze u GG, ale trudniejszy niż te w Cyklo.
Do tego grzeje mocno słońce i już wiadomo, że tym bardziej łatwo nie będzie. Na start zjeżdżamy na rowerach ( 5 km, dwa krótkie podjazdy i dwa zjazdy). Mam okazję poćwiczyć ostatni terenowy zjazd do mety. To jest najtrudniejszy zjazd tego maratonu, tak to pamiętam z ub. roku. W tym roku dodatkowo jest mokry ( trasa była momentami mokra, ale nie nadmiernie, wiec było pod tym względem dość bezpiecznie). Próbny zjazd zjeżdżam z jedną niewielką podpórką.
Tym razem przyjdzie mi się zmierzyć w kategorii z Krysią, bo jedzie mega (na giga u Grabka dalej kobietom jeździć nie wolno). Raczej nie mam wątpliwości kto wyjdzie zwycięsko z tej rywalizacji, ale po cichu liczę, że powalczę. Ruszamy. Na początek bardzo długi podjazd. Kilka dobrych kilometrów , 5, 6? Jakoś tak. Najpierw asfalt, potem płyty i cóż.. stromo, bardzo stromo. Trzeba walczyć, a tutaj słońce przygrzewa bardzo. Krysia mnie nie mija, więc pewnie jest gdzieś tuż za mną.
Przed sobą widzę Sufę i tak będziemy się widywać do jakiegoś 14 km, raz on mnie mija , raz ja jego.
Gorąco, a nie ma za bardzo kiedy pić, bo wciąż jest pod górę i to konkretnie pod górę. Na tym pierwszym podjeździe mam spore wątpliwości co do dalszej jazdy. Tak męczy mnie ten podjazd i to słońce, że mam ochotę zjechać sobie na bok i dać sobie spokój. Coś jednak nie pozwala. Jedziemy więc dalej.
Mija mnie Paweł Tutaj z MPEC-u i mówi: A jednak jest Tarnów… Pyta jak się jedzie ( a akurat jest bardzo ostro pod górę). Mówię mu: w nieodpowiednim miejscu zadajesz pytania ( z trudem odpowiadam, bo dyszę jak lokomotywa).
Gdzieś na 14 km terenowy podjazd, koło gdzieś mi ucieka, rower leci na bok, a ja niestety nie nadążam z wypięciem butów z pedałów, no i uderzam bardzo mocno kolanem w kamień. Boli… no ale cóż. Nie raz tak bolało. Trzeba jechać dalej. Sufa spada przeze mnie z roweru ( no tak twierdzi i pewnie tak jest).
Za chwilę widzę Panią Krystynę. No cóż.. tego można się było spodziewać, że w końcu mnie dojdzie. Postanawiam próbować walczyć. No to jadę. W którymś momencie mnie mija, ale siedzę na kole i myślę sobie: tak łatwo nie odpuszczę. Jedziemy. Akurat jest taki terenowy dłuższy, fajny odcinek, trochę kałuż, korzeni. Staram się trzymać blisko, bo wiem, że jak będzie zjazd to Krysia może mi odjechać. Jest zjazd, trzymam się tuż za nią. Jadę jak na mnie odważnie i jestem zadowolona, że nie straciłam nic na dystansie. No ale niestety w tym cyklu często spotyka się ludzi, którzy jednak chyba mało jeżdżą po terenie i górach i ze zjazdami mają problemy. Te zjazdy nie są specjalnie nastromione, ale pełne ostrych, luźnych kamieni i widać, że niektórzy się boją. Zjazd łąką. Jakiś człowiek przed nami, skutecznie blokuje nas na zjeździe, a ta łąka nie jest bezpieczna, lepiej jechać ścieżką, bo nie wiadomo co kryje się pod trawą. Krysi jakoś udaje się wyminąć gościa, mnie już niestety nie. Jadę za nim, on ledwie jedzie, a ja bezradnie patrzę jak Krysia odjeżdża. Myślę, że popełniłam błąd. Powinnam wtedy zaryzykować i jakoś próbować go ominąć. Pocieszam się, że może uda mi się Krysię dogonić. No, ale niestety. Tracę ją z pola widzenia, a jak się „rywala” nie widzi, to jest ciężko. Do tego mam świadomość, że jak się zaczną te długie podpychy ( a są naprawdę straszne), to nie dam Krysi rady. Ona dużo szybciej chodzi, a ja na takich odcinkach bardzo tracę.
Męczę się potwornie podpychając rower, który jednak trochę waży,wszyscy mnie mijają, a ja popadam w rozpacz, bo jeśli cokolwiek zyskałam na podjeździe czy zjeździe, to wszystko tracę na tych podpychach. Generalnie upał mnie wykańcza. Czuję kompletny brak mocy. Toczę się pod górę. Z góry zjeżdżam szybko i płynnie i ze zjazdów jestem bardzo zadowolona. Na pewno poszły mi jeszcze sprawniej niż w ub roku. Na tych podpychach w głowie kłębią się tysiące myśli ( jakoś z tą moja głową w tym roku wygrać nie mogę). Myśli pt: po co ja to robię ? Jestem przecież taka słaba.. tylko się ośmieszam taką jazdą. Trzeba z tym skończyć. Zrobię generalkę u GG, ale w Cyklo, na pewno nie będę robić generalki. Nie ma sensu… ITD.
Cóż.. Ostatni bufet, do mety jakieś 12 km, patrzę na licznik, czas niezły ( tak mi się wydaje wtedy) , myślę sobie: będzie lepszy czas niż w ub roku. (a taki sobie cel zakładałam, żeby ten czas był lepszy). Jakoś jednak zapomniałam, że te ostatnie 12 km są naprawdę ciężkie. Najpierw mozolny podjazd na Orłową ( tak to chyba się nazywa), potem podpych.. długiiiiiiiiiiiiiii. Na Orłowej ledwie się toczę, słońce pali niemiłosiernie, a mnie dodatkowo coś podrażniło gardło i chyba 10 minut jadę kaszląc. To samo miałam w Karpaczu. Czy to jakaś alergia? Nie wiem.
Myślę sobie: byle tylko dojechać do domu Pawła (bo trasa biegnie obok jego domu), potem już 5 km. Co prawda będą jeszcze dwa krótkie podjazdy, ale jakoś je przemęczę. Patrzę na licznik i już widzę, że czasu wiele chyba nie poprawię. Pod domem Pawła stoi żona Mirka Wójcika i Romek z naszego teamu. Biorę od nich kubek wody i polewam się ( zresztą polewałam się na każdym bufecie). No i do mety. Dwa podjazdy, jeden szybki zjazd po kamieniach, zjazd po asfalcie i po płytach, a potem skręt do lasu i ten najtrudniejszy zjazd maratonu. Mnie on się bardzo podobał i tym razem przejeżdżam bezbłędnie, chociaż nie jest on taki łatwy naprawdę. I już do mety.
Na mecie jestem zła rozgoryczona, bo wiem, że pojechałam przeciętnie bardzo. Do tego dostaje wynik smsem, nie dość, że jestem 4 w kategorii, to jeszcze czas identyczny jak w ub roku. Co do minuty. Czyli nie udało się nic urwać.
Dzisiaj mi się humor poprawił nieznacznie, bo ci z którymi rozmawiałam mieli dużo gorsze czasy niż w ub roku, gorszy o 5 min podobno miał też zwycięzca mega. No to niby powinnam być zadowolona. I pewnie byłabym w pełni, gdyby nie świadomość, że ten mój zeszłoroczny czas, był po prostu kiepski. Nie ma więc co piać z zachwytu, że czas taki sam jak w ub roku. Dużo wniosków po tym maratonie, dużo przemyśleń. Ale to zostawię na kiedy indziej.
Na szczęście nie muszę się martwić tak jak Sufa, ze Trophy niedługo:) ( bo Sufa się martwi).
Ja tam sobie będę spokojnie myśleć: co dalej...
To był mój 45 maraton. Na pewno będę chciała ww tym roku „dociągnąć” do 50. Czy się uda? Nie wiem, bo jakoś coraz mi trudniej i na treningach i na wyścigach.
Weekend generalnie udany, bo wieczorem impreza u Pawła w licznych gomolowym towarzystwie, a dzisiaj spacer po lesie (nie pojechałam na rozjazd z grupą, bo mi się nie chciało jeździć na rowerze, a do tego bolało stłuczone wczoraj kolano), a potem wylegiwanie się na leżaku w słoneczku z widokiem na góry ze szczególnym uwzględnieniem Czantorii.
Krysi należą się wielkie gratulacje, ponieważ wygrała kategorię K4 (była ode mnie lepsza, aż o chyba 18 minut). Sufa ( tutaj jeszcze jechał przede mną). Niestety (dla niego) nie trwało to długo.
No, ale na pocieszenie ma zdjęcie z mistrzynią... Co prawda, tylko drugiego planu, no ale zawsze to mistrzyni:)>
Podium © lemuriza1972
Nie było dla mnie miejsca © lemuriza1972
PS
zapomniałam, że chociaż szczęście nie dopisało mi podczas wyścigu, to dopisało mi na Tomboli.
Wygrałam buffa w kolorze pończochy i skarpety, takie cudowne co to niby jak się je ubierze po wyścigu, to nogi nie bolą.
Będziemy teraz z Panią Krystyną zadawać szyku na.. stacjach benzynowych, kiedy to będziemy wracać z wyścigów:).
Krótki filmik z Wisły:
- DST 41.00km
- Teren 30.00km
- Czas 03:53
- VAVG 10.56km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze