Wpisy archiwalne w miesiącu
Wrzesień, 2010
Dystans całkowity: | 624.00 km (w terenie 177.00 km; 28.37%) |
Czas w ruchu: | 34:29 |
Średnia prędkość: | 17.89 km/h |
Maksymalna prędkość: | 53.00 km/h |
Suma podjazdów: | 3500 m |
Liczba aktywności: | 16 |
Średnio na aktywność: | 39.00 km i 2h 17m |
Więcej statystyk |
Czwartek, 16 września 2010
Czwartkowa tułaczka:)
No... oj była tułaczka, była:).
Hm.. no bo tak... jestem czasem dość uparta, zwłaszcza jeśli chodzi o plany treningowe i jak sobie wymyslę trasę to staram sie za wszelką cenę pojechać wg planu.
Nie wiedziałam, ze dzisiaj będzie mnie to kosztować aż tyle determinacji:).
Bo plan był taki, zeby dostać się do Dąbrówki Szczepanowskiej na terenowy podjazd na Lubinkę.
Tyle tylko, ze nie chciałam asfaltem. Hahaha i pomysleć, ze jeszcze w sobotę miotałam złe słowa pod adresem błota a dzisiaj dobrowolnie i z pełną świadomością tego co mnie czeka hej :) przez Buczynę ( a w tym lesie ZAWSZE jest błoto) i nad Dunajec gdzie PRAWIE ZAWSZE jest błoto.
Dzisiaj było wyjątkowo dużo, w penwym momencie nad Dunajcem na całej szerokości drogi stała woda, głęboka jak rzeka:) i brudna.
Dojechałam pod most w Zgłobicach, ale niestety droga zamknięta ( ta na niebieski szlak). Ostrzegam więc tych, którzy chcieliby sie tam wybrać - ten szlak juz prawie nie istnieje. Przedostanie się nim wymaga.. hm.. maratonowo- przygodowych doświadczeń oraz.. umiłowania dla błota.Inaczej w tył zwrot.
W tył zwrot musiałam zrobić na chwilę, wrócić do Błoń i objechać asfaltem i dołem zjechać nad Dunajec.
No i znowu przez wodę, błotko itp.
Ale niespodzianka... tam gdzie droga urwana była.. teraz jeszcze bardziej urwana.
Moje maratonowe doświadczenie sie przydało.
Wlazłam w błoto, rower ściągnełam, potem wciągnełam, a własciwie wydźwignęłam do góry i jakoś sie przedostałam.
Potem znowu jazda po sporych kałużach i.. kolejna niespodzianka. Pod koniec terenowej częsci szlaku ( tam gdzie Dunajec urwał drogę)..., urwał totalnie jeszcze bardziej, a dodatkowo jakieś roboty trwają i wykopano rów, którym płynie woda, wiec przedostanie się suchą nogą jest niemożliwe. Dodatkowo rów głęboki, wiec najpierw wlazłam na górę, zrobiłam rozeznanie, spojrzałam hen daleko i znalazłam miejsce gdzie rów miał ścianki najniższe. Wdrapałam się, wlazłam po kostki w wodę, wciągnęłam rower na górę ( łatwe to nie było, bo ścianki rowu gliniaste) i można było jechać dalej.
Byłam tak bardzo zdeterminowana na terenowy podjazd na Lubinkę, ze nie straszne mi były te wody i błota.
Podjazd oj niełatwy dzisiaj , w początkowej fazie bardzo mokry i trzeba było walczyć o zachowanie przyczepności. Udało mi sie wjechać w całości. Potem na asfalt i głowa do tyłu, tak bardzo chcialam popatrzeć na widoki.
Bo widok w tym miejscu naprawdę przedni jest. Dunajec w dole robi jak to mawia Mirek paragrafy,wzgórza, górki, Tarnów w dole.
Popatrzyłam na lasy na Lubince, nabierają kolorów jesieni.
jechałam tak niespecjalnie szybko, średnia tarcza, wspinam się na górę.
Jakis miejscowy mówi: oj cos nie bardzo to idzie...
"Niech pan sam spróbuję " - mówię
On- a... kobieta.... a to co innego...
a potem widoki z Lubinki na górskie panoramy takie, ze... takie, ze za każdym razem jak je widzę to myślę: to jest balsam na moją duszę, to jest cud, to jest moc w tych górach i tym, ze moge tak po prostu wyjechać w górę, tak niedaleko od domu i takie cuda oglądać.
Potem juz zjazd z Lubinki serpentynami ( niestety nie ma juz czasu na coś wiecej, szybko sie ciemno i zimno robi). Jakaś dziewczyna jechała przede mną, wiec, blat-ośka, dojechałam do niej i w doł. Chyba mnie goniła:), a ja na Magnusie z wytłuczonym amorem i hamulcami hm... takimi sobie, ale poszło ok.
Cieszę się, ze nie przyłozyłam głowy do poduszki , tylko wsiadłam na rower.
Hm.. no bo tak... jestem czasem dość uparta, zwłaszcza jeśli chodzi o plany treningowe i jak sobie wymyslę trasę to staram sie za wszelką cenę pojechać wg planu.
Nie wiedziałam, ze dzisiaj będzie mnie to kosztować aż tyle determinacji:).
Bo plan był taki, zeby dostać się do Dąbrówki Szczepanowskiej na terenowy podjazd na Lubinkę.
Tyle tylko, ze nie chciałam asfaltem. Hahaha i pomysleć, ze jeszcze w sobotę miotałam złe słowa pod adresem błota a dzisiaj dobrowolnie i z pełną świadomością tego co mnie czeka hej :) przez Buczynę ( a w tym lesie ZAWSZE jest błoto) i nad Dunajec gdzie PRAWIE ZAWSZE jest błoto.
Dzisiaj było wyjątkowo dużo, w penwym momencie nad Dunajcem na całej szerokości drogi stała woda, głęboka jak rzeka:) i brudna.
Dojechałam pod most w Zgłobicach, ale niestety droga zamknięta ( ta na niebieski szlak). Ostrzegam więc tych, którzy chcieliby sie tam wybrać - ten szlak juz prawie nie istnieje. Przedostanie się nim wymaga.. hm.. maratonowo- przygodowych doświadczeń oraz.. umiłowania dla błota.Inaczej w tył zwrot.
W tył zwrot musiałam zrobić na chwilę, wrócić do Błoń i objechać asfaltem i dołem zjechać nad Dunajec.
No i znowu przez wodę, błotko itp.
Ale niespodzianka... tam gdzie droga urwana była.. teraz jeszcze bardziej urwana.
Moje maratonowe doświadczenie sie przydało.
Wlazłam w błoto, rower ściągnełam, potem wciągnełam, a własciwie wydźwignęłam do góry i jakoś sie przedostałam.
Potem znowu jazda po sporych kałużach i.. kolejna niespodzianka. Pod koniec terenowej częsci szlaku ( tam gdzie Dunajec urwał drogę)..., urwał totalnie jeszcze bardziej, a dodatkowo jakieś roboty trwają i wykopano rów, którym płynie woda, wiec przedostanie się suchą nogą jest niemożliwe. Dodatkowo rów głęboki, wiec najpierw wlazłam na górę, zrobiłam rozeznanie, spojrzałam hen daleko i znalazłam miejsce gdzie rów miał ścianki najniższe. Wdrapałam się, wlazłam po kostki w wodę, wciągnęłam rower na górę ( łatwe to nie było, bo ścianki rowu gliniaste) i można było jechać dalej.
Byłam tak bardzo zdeterminowana na terenowy podjazd na Lubinkę, ze nie straszne mi były te wody i błota.
Podjazd oj niełatwy dzisiaj , w początkowej fazie bardzo mokry i trzeba było walczyć o zachowanie przyczepności. Udało mi sie wjechać w całości. Potem na asfalt i głowa do tyłu, tak bardzo chcialam popatrzeć na widoki.
Bo widok w tym miejscu naprawdę przedni jest. Dunajec w dole robi jak to mawia Mirek paragrafy,wzgórza, górki, Tarnów w dole.
Popatrzyłam na lasy na Lubince, nabierają kolorów jesieni.
jechałam tak niespecjalnie szybko, średnia tarcza, wspinam się na górę.
Jakis miejscowy mówi: oj cos nie bardzo to idzie...
"Niech pan sam spróbuję " - mówię
On- a... kobieta.... a to co innego...
a potem widoki z Lubinki na górskie panoramy takie, ze... takie, ze za każdym razem jak je widzę to myślę: to jest balsam na moją duszę, to jest cud, to jest moc w tych górach i tym, ze moge tak po prostu wyjechać w górę, tak niedaleko od domu i takie cuda oglądać.
Potem juz zjazd z Lubinki serpentynami ( niestety nie ma juz czasu na coś wiecej, szybko sie ciemno i zimno robi). Jakaś dziewczyna jechała przede mną, wiec, blat-ośka, dojechałam do niej i w doł. Chyba mnie goniła:), a ja na Magnusie z wytłuczonym amorem i hamulcami hm... takimi sobie, ale poszło ok.
Cieszę się, ze nie przyłozyłam głowy do poduszki , tylko wsiadłam na rower.
- DST 36.00km
- Teren 10.00km
- Czas 01:42
- VAVG 21.18km/h
- VMAX 52.00km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 15 września 2010
Wtorek płasko
Musiałam trochę "oporządzić" Magnusa, bo stał brudny, zabłocony, więc wyczyściłam łancuch, kasetę, przerzutki , przyjrzałam się klockom z przodu ( nie ma:(.. same blachy). załozyłam lampki bo teraz można nie dojechać do domu przed zmrokiem i.. pojechałam. Długo sie zastanawiałam gdzie.. Miałam ochotę na górki, ale ten brak klocków z przodu...
No to wybrałam drogę do Warysia, przez Las Radłowski. Tak sobie jechałam zupełnie spokojnie, ze srednią raczej dawno dla mnie niespotykaną w tym miejscu ( w Lesie Radłowskim sa ubite, twarde szerokie drogi i można jechać szybko, ale szybko nie jechałam....). W lesie przyjemnie.. powdychałam sobie trochę zapachów, popatrzyłam na przyrodę:). Chciałam wrócić drogą, którą zwykle wracam.. ale to kolejna przez budowę autostrady już nieprzejezdna droga. Tak więc kierunek Bielcza. W Bielczy skręciłam do lasu jak zwykle i kiedy przejechałam jakieś 6 km, to uświadomiłam sobie, ze przecież jadę tam gdzie.. nie wyjadę bo .. budowa autostrady. Więc w tył zwrot.. na szczęscie dosć szybko znalazłam drogę wyjazdową z lasu, no bo zaczynało sie robić zimno i ciemno.
a dzisiaj lenistwo wzieło górę... ( niespotykane u mnie), ale jakoś tak zmęczona bylam, ciemne chmury wisiały nad miastem i przyłozyłam głowę do poduszki i usnęłam... a potem za późno własciwie było zeby wyruszać .
Okropnie żałuję, ze nie pojechałam.
Co prawda nadrobiłam zaległosci w domu, ugotowałam obiad na jutro, ale to nie to samo.
Brakuje ruchu :(
Jutro koniecznie muszę jakieś górki zrobić.
A w sobotę do serwisu z KTM-em.
Trochę sie boję o tylną piastę:(
No ale zobaczymy, nie bede sie martwić na zapas.
No to wybrałam drogę do Warysia, przez Las Radłowski. Tak sobie jechałam zupełnie spokojnie, ze srednią raczej dawno dla mnie niespotykaną w tym miejscu ( w Lesie Radłowskim sa ubite, twarde szerokie drogi i można jechać szybko, ale szybko nie jechałam....). W lesie przyjemnie.. powdychałam sobie trochę zapachów, popatrzyłam na przyrodę:). Chciałam wrócić drogą, którą zwykle wracam.. ale to kolejna przez budowę autostrady już nieprzejezdna droga. Tak więc kierunek Bielcza. W Bielczy skręciłam do lasu jak zwykle i kiedy przejechałam jakieś 6 km, to uświadomiłam sobie, ze przecież jadę tam gdzie.. nie wyjadę bo .. budowa autostrady. Więc w tył zwrot.. na szczęscie dosć szybko znalazłam drogę wyjazdową z lasu, no bo zaczynało sie robić zimno i ciemno.
a dzisiaj lenistwo wzieło górę... ( niespotykane u mnie), ale jakoś tak zmęczona bylam, ciemne chmury wisiały nad miastem i przyłozyłam głowę do poduszki i usnęłam... a potem za późno własciwie było zeby wyruszać .
Okropnie żałuję, ze nie pojechałam.
Co prawda nadrobiłam zaległosci w domu, ugotowałam obiad na jutro, ale to nie to samo.
Brakuje ruchu :(
Jutro koniecznie muszę jakieś górki zrobić.
A w sobotę do serwisu z KTM-em.
Trochę sie boję o tylną piastę:(
No ale zobaczymy, nie bede sie martwić na zapas.
- DST 46.00km
- Teren 20.00km
- Czas 01:56
- VAVG 23.79km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 12 września 2010
Rabka relacja
Maraton nr 30
MTB Powerade Suzuki Marathon Rabka Zdrój
11 września 2010
Czas jazdy 5 h 11 min
Miejsce w kat 6
suma podjazdów: 1900m
Maraton jubileuszowy.
Cieszyłam się na ten start, starałam się od maratonu w Krakowie robić treningi głownie podjazdowe.
Cieszyłam się na nową, nieznaną trasę – w Gorcach jeszcze nigdy na rowerze nie byłam.
No i.. teraz mogę powiedzieć, ze nigdy tak wysoko na rowerze nie byłam – Turbacz 1300 m npm.
Kiedy Krysia z Adamem przyjechali po mnie Adam uśmiechnął się i powiedział:
- a po co ty tam jedziesz? Nie lepiej się wybrać do jakiegoś SPA w Tarnowie?
No tak… opady deszczu, w piątek, całą noc z piątku na sobotę i w czasie całej drogi do Rabki.
Na szczęscie kiedy dotarlismy na miejsce ustały, ale było zimno, aż nie chciało się wychodzić z auta.
Krysia przyszła z taką wiadomością, ze panowie motocykliści oceniają trasę w skali trudności od 1-6 na … 8.
No tak… z powodu cięzkich warunków skrócono nawet dystans giga do niespotykanych dotąd 55 km.
Na starcie poznaję Klosia:) Pozdrowienia.
Spotykam jeszcze Panów z Poznania ( Rybczynski) i Pawła z MPEC-u, który mówi, ze skonczyl jazdę na dzisiaj, bo rozciął oponę.
Kręcę sobie dosyć długo przed startem, potem staje w sektorze III.
Obok mnie Agnieszka Sobczak, a za mną Czarna Mamba. Mówię jej, ze najbardziej obawiam się o rower bo chyba coś z nim nie tak. Więc trochę mnie to martwi.
Spiker na stracie ostrzega nas przed zjazdem na 7 km. Podobno na giga doszło tam już do kilku poważnych wypadków.
Radzi też ciepło się ubrac bo na Turbaczu ok. 4 stopni było rano.
Wyjątkowo więc ubieram bluzę z długim rękawem i nogawki.
Fragma na stracie , bezcenne. No i ruszamy. Od razu dośc długi asfaltowy podjazd. Nogi zaczynają mnie boleć , jak to na początku.
Mijam Ryszarda z Poznania i mówię: Jezu.. ale mnie już nogi bolą, co to będzie dalej…
Bo rzeczywiście bolą wyjątkowo mocno.
Asfalt się konczy i zaczyna się zabawa z błotem. Już wiadomo po tym pierwszym odcinku, że będzie cięzko.
Ale próbuję jechać ile sił w nogach i powtarzam sobie: trzeba sobie zadać ból.
Za ciepło mi w tych nogawkach, żałuję, ze je ubralam. Moje odczucie jest już inne na Turbaczu, gdzie naprawdę jest zimno.
Na pierwszym zjeździe jest ok. Dobrze się jedzie, pomimo tego, ze jest slisko i duzo kamieni.
Ale mnie już naprawdę dobrze i pewnie jeździ się na takich zjazdach.
A potem zjazd, o którym chyba mówił spiker. Szybki a co 10 m drewniane ,sliskie belki.
Staram się uważać, bo wiem jakie potrafią być zdradzieckie.
No niestety.. na ostatniej chyba wjeżdzam pod złym kątem i już wiem, ze się nie wyratuję.
Padam. Na szczęscie bez większych obrazen, trochę stłuczone kolano i rozcięta nogawka, gdybym ich nie miała, obrażenia zapewne byłyby dotkliwsze.
Dojeżdzamy do pierwszego bufetu. Nie musze uzupełniać picia, ale postanawiam sięgnąć po bidon. Spoglądam w dół.. bidonu nie ma. Jaka szkoda, miałam tam rozpuszczonego maxima. Widocznie pozbyłam się go przy upadku.
Biorę więc Powerade’a z bufetu i probuję jakos umocować w koszyku.
Niestety wciąż mi się przekrzywia, albo próbuje „uciec”, wiec ciągle muszę go poprawiać.
Mało komfortowo.
I zaczyna się jakiś podjazd, widzę z boku stoi Monia, kolega z druzyny dłubie jej przy rowerze.
Ale za chwilę jedzie mocno pod górę. Potem podjazd błotnisty i znowu widzę Monię.
Pytam co się dzieje, mówi, ze łancuch wypada jej za kasetę.
Mówi, ze przewróciła się dwa razy na tych belkach, a na jednej ktoś z kibiców powiedział jej, ze jest 22 ofiarą tej belki.
Pytam : a sprawdzałaś przerzutkę? Hak? Może skrzywione.
( kiedys jak skrzywiłam hak też mi łancuch za kasetę wypadał).
A mnie zaczyna zaciągać łancuch.. dramat bo to dopiero 12 km, chociaż już ponad godzina jazdy.
Gdzieś w oddali słychać dzwony z kościoła.
Myślę: komu bije dzwon?
Jakis chłopak mówi: dzwony nam biją:)
O tak… trasa taka bardziej survivalowa.
Zatrzymuję się i smaruję łancuch. Pomaga na jakiś czas.
I znowu mega trudny podjazd. Nijak go nie da rady zrobić na rowerze.
Idę.
Nagle słyszę za mną kobiecy głos:
- nie jeżdzę już u Golonki, będę jeździć u Grabka!!!
Odwracam się i mówię: Monia nie wierzę, ze to ty mówisz!!!!
Monia się smieje, za jakiś czas mnie mija, ale tylko przez chwilę mogę jechać za nią. Znowu zaciaga łancuch… i czasem nawet na płaskich odcinkach muszę schodzić z roweru.
Płakać mi się chce, bo co to za jazda! Siły są. Oponki trzymają super, można by było jechać, pomimo tego błota, zdradliwych kałuż, zimna i momentami potęznej mgły, utrudniającej widoczność.
Dosć szybko okulary chowam do kieszonki , bo są tak zabłocone , ze i tak nic nie widzę.
No niestety efekt jest taki, ze błoto kilkakrotnie wpada mi do oka na zjeździe tak skutecznie, ze nic nie widzę i robi się groźnie.
I znowu jakiś podjazd, którego po prostu nie dam rady „zrobić” . Idę i wtedy czuję, ze prawy but zaczyna mnie potęznie obcierać. No fajnie…
Za mną słyszę głosy, oglądam się, idzie m.in. Czarna Mamba. Trochę się wypłaszcza, ale zaczyna się koszmarne, lepiące błoto.
Podkowa pod amorem zbiera gulę na oponie. Staje, wyjmuje… rękawiczki ubłocone na maksa.
Za chwilę to samo. Złość mnie ogarnia, koło się nie toczy zupełnie. Nie wiem czy mam go brać na plecy czy co? Ale przecież to dopiero ok. 20 km, nie będę szła z rowerem do mety.
Dojeżdza do mnie Czarna Mamba, pyta dlaczego jestem dopiero w tym miejscu.
Mówię, ze rower nie chce jechać, to i jestem w tym miejscu.
Spotykamy się jeszcze na Turbaczu, na bufecie.
Smaruje łancuch, ale to syzyfowa praca, łancuch jest tak ubłocony, że żadne smarowanie mu nie pomoże. Wyciągam jeszcze błoto z przerzutek, biorę Powerade,a i jadę. Na szczescie jest zjazd, jadę chwilę z Czarną Mambą, ale po chwili mi odjeżdza. Nie gonię.. chce już tylko bezpiecznie dojechać do mety.
I nachodzą mnie pierwsze myśli z cyklu samobójczych.
„ Że tak się nie da jeździć, ze rower szwankuje, ze zimno bardzo, ze chyba nie mam radości z tej jazdy, iśc też się za bardzo nie da, bo but rani piętę, ze chce już do mety , ze do Istebnej już nie pojadę, jak będzie taka pogoda, bo chciałabym jednak pojeździć, a tu głównie chodzę”.
Na szczescie zjazdy rekompensują mi wszystko.
Jest slisko, duzo luźnych dużych kamieni, ale jakos tak przemykam między nimi i nawet mijam troche osób. I myślę sobie: jak to sie stało, ze to ja taki zjazdowy nieudacznik nauczyłam sie tak zjeżdzać. Ale przecież wiem jak. Proste. Starty na maratonach u GG.
Zjazdy przynoszą mi po prostu duzo radości.
Szkoda, ze mgła uniemożliwia podziwanie widoków. Pamietam tylko jeden, gdzieś z lewej strony widze piękna panoramę i myślę : jaki to byłby piekny maraton gdyby pogoda była fajniejsza.
W którymś momencie na jakimś zjeździe widzę przed sobą kogoś w ubranku Kellysa. Dojeżdzam i patrzę: a to Pan Janek Blańda.
Myślę sobie: Jezu.. to ze mną już całkiem źle ( no bo zwykle przyjeżdzał daleko, daleko za mną).
Goni mnie, muszę przyznać dość mocno pedałuje. Tasujemy się, ale w koncu gdzieś tam go mijam.
Na trzecim bufecie nie zatrzymuję się, bo i po co. Mam jeszcze sporo Powerade’a , głodna nie jestem. Jadę.
Trasa skręca w lewo i… płynie sobie drogą rzeczka. Przejeżdzam, ale za rzeczką zaczyna się mega ostry podjazd, dla mnie nie do zrobienia. Na średniej nie dam rady, młynek nie działa. Idę.
Obtarta pięta sprawa, ze każdy ruch nogą to duży ból, ale idę co zrobić.
Z boku stoi chłopak, mocuje się z łancuchem. Mówię, ze mam spinkę, mogę mu dać.
Z trudem wygrzebuję z kieszonki jedną część spinki. Niestety nie mogę znaleźć drugiej. Wysypuje na błoto wszystko z kieszonki. Nie ma… musiałam ją zgubić. Mija mnie sporo osób, w tym Pan Blańda.
Idę dalej.
Potem zaczyna się zjazd.. uffff…..,potem jeszcze jakieś schronisko, skrecam w lewo.
Mam przez chwilę wątpliwości bo przede mną nikogo za mna nikogo czy aby na pewno dobrze jadę?
Zaczyna się zjazd w lesie. Dość trudny, ale jadę, na zjeździe dwójka fotografów.
Krzyczą do mnie: brawo…
A ja myslę sobie: no chociaż to mi dobrze wychodzi.
Dalej jadę sama i myślę sobie co jest do cholery, pomyliłam trasę?.
I nagle przede mną traktor, zajmuje cały wąski leśny zjazd…
Nie ma go jak ominąć. Jadę z prędkością 7 km/h i myślę sobie: no tak to ja nawet do wieczora się nie doturlam na metę a czołowki nie mam:)
Jestem bardzo, bardzo zła.
Nie wiem jak długo tak jadę,..
W koncu kierowca wychyla się i mówi: jedź górą…
Patrzę rzeczywiście górą idzie jakaś ścieżka. Wdrapuje się z rowerem , jadę kilka metrów górą, jest zjazd, wyjeżdzam przed traktorem i mogę mknąć w dół.
Teraz jest seria zjazdów, tak długich i kamienistych, ze palce mi drętwieją od trzymania hamulców.
Gdzieś pod drodze spotykam chłopaka. Idzie. Pytam co się stało?
„nie mam hamulców”
Pyta mnie ile do mety.
Zatrzymuję się. Licznik mam tak zabłocony, ze nic nie widać.
Próbuję go przestawić na km, bo mam ustawiony czas jazdy. Z trudem daje radę, wiec muszę zdjać zablocone rękawiczki.
Mówię chłopakowi, ze jakieś 8 km do mety.
Mówię mu też ze mam zapasowe klocki, ale mówi, ze jakoś dotrwa i dojedzie.
Potem serdecznie mu wspołczułam, bo te ostatnie kilometry to były niemalże same zjazdy i to w dodatku śliskie i szybkie.
Jeden z ostatnich wyjątkowo błotnisty, ale jedzie się fajnie, opony mi dobrze trzymają.
Potem wyjeżdzamy na asfalt i pozostaje mknąć do mety, próbuję zrzucić na blat, manetka ani drgnie, wiec jadę 30 km/h na średniej, w koncu jakoś udaje mi się zmusić manetkę do działania,wrzucam blat , jadę wzdłuż potoku i uświadamiam sobie, ze do mety musi być już blisko, bo tędy jechałam na rozgrzewce.
Tak widzę już z daleka znajome rewiry, dojeżdzam. Stoi krysia i Adam, Krysia krzyczy: uważaj będzie kraweżnik, objeżdzam go bokiem i dojeżdzam do mety.
No cóż.. sponiewierał mnie ten maraton, niewiele radości przyniósł, ale w koncu jednak dotarłam mimo wszystko do mety.
Z pomocą Krysi, która jest opiekuncza jak mama, myje się, ściągam brudne jak po maratonie w Krakowie ciuchy. Buta ściągam z jękiem, pięta okropnie obdarta. Nie wiem jak dałam radę iść ( dzisiaj w nocy budziłam się bo tak bolała).
Miejsce w kategorii 6, ale nie ma powodów do satysfakcji, bo strata do pierwszej ogromna.
Wręczający nagrody ( opona jak zwykle za 6 m, mam już kilka takich w piwnicy, malo przydatne, cięzkie drutówki na błoto) mówi: nastepnym razem jak będzie lepsze miejsce będą dwie.
Mówię z uśmiechem: ale ja już nie chce….:) ( miejsca w piwnicy by zabrakło).
No i pierwsza Rabka przeszła do historii i jest kolejnym maratonem z którym będę mieć porachunki.
Tak to już chyba musi być.. porażka drogą do sukcesu?:)
Wanda Rutkiewicz jeden z rozdziałów swojej ksiązki zatytułowała: Przegrać, aby wygrać.
I napisała: A żeby iść pod górę, trzeba znależć się na dole...
MTB Powerade Suzuki Marathon Rabka Zdrój
11 września 2010
Czas jazdy 5 h 11 min
Miejsce w kat 6
suma podjazdów: 1900m
Maraton jubileuszowy.
Cieszyłam się na ten start, starałam się od maratonu w Krakowie robić treningi głownie podjazdowe.
Cieszyłam się na nową, nieznaną trasę – w Gorcach jeszcze nigdy na rowerze nie byłam.
No i.. teraz mogę powiedzieć, ze nigdy tak wysoko na rowerze nie byłam – Turbacz 1300 m npm.
Kiedy Krysia z Adamem przyjechali po mnie Adam uśmiechnął się i powiedział:
- a po co ty tam jedziesz? Nie lepiej się wybrać do jakiegoś SPA w Tarnowie?
No tak… opady deszczu, w piątek, całą noc z piątku na sobotę i w czasie całej drogi do Rabki.
Na szczęscie kiedy dotarlismy na miejsce ustały, ale było zimno, aż nie chciało się wychodzić z auta.
Krysia przyszła z taką wiadomością, ze panowie motocykliści oceniają trasę w skali trudności od 1-6 na … 8.
No tak… z powodu cięzkich warunków skrócono nawet dystans giga do niespotykanych dotąd 55 km.
Na starcie poznaję Klosia:) Pozdrowienia.
Spotykam jeszcze Panów z Poznania ( Rybczynski) i Pawła z MPEC-u, który mówi, ze skonczyl jazdę na dzisiaj, bo rozciął oponę.
Kręcę sobie dosyć długo przed startem, potem staje w sektorze III.
Obok mnie Agnieszka Sobczak, a za mną Czarna Mamba. Mówię jej, ze najbardziej obawiam się o rower bo chyba coś z nim nie tak. Więc trochę mnie to martwi.
Spiker na stracie ostrzega nas przed zjazdem na 7 km. Podobno na giga doszło tam już do kilku poważnych wypadków.
Radzi też ciepło się ubrac bo na Turbaczu ok. 4 stopni było rano.
Wyjątkowo więc ubieram bluzę z długim rękawem i nogawki.
Fragma na stracie , bezcenne. No i ruszamy. Od razu dośc długi asfaltowy podjazd. Nogi zaczynają mnie boleć , jak to na początku.
Mijam Ryszarda z Poznania i mówię: Jezu.. ale mnie już nogi bolą, co to będzie dalej…
Bo rzeczywiście bolą wyjątkowo mocno.
Asfalt się konczy i zaczyna się zabawa z błotem. Już wiadomo po tym pierwszym odcinku, że będzie cięzko.
Ale próbuję jechać ile sił w nogach i powtarzam sobie: trzeba sobie zadać ból.
Za ciepło mi w tych nogawkach, żałuję, ze je ubralam. Moje odczucie jest już inne na Turbaczu, gdzie naprawdę jest zimno.
Na pierwszym zjeździe jest ok. Dobrze się jedzie, pomimo tego, ze jest slisko i duzo kamieni.
Ale mnie już naprawdę dobrze i pewnie jeździ się na takich zjazdach.
A potem zjazd, o którym chyba mówił spiker. Szybki a co 10 m drewniane ,sliskie belki.
Staram się uważać, bo wiem jakie potrafią być zdradzieckie.
No niestety.. na ostatniej chyba wjeżdzam pod złym kątem i już wiem, ze się nie wyratuję.
Padam. Na szczęscie bez większych obrazen, trochę stłuczone kolano i rozcięta nogawka, gdybym ich nie miała, obrażenia zapewne byłyby dotkliwsze.
Dojeżdzamy do pierwszego bufetu. Nie musze uzupełniać picia, ale postanawiam sięgnąć po bidon. Spoglądam w dół.. bidonu nie ma. Jaka szkoda, miałam tam rozpuszczonego maxima. Widocznie pozbyłam się go przy upadku.
Biorę więc Powerade’a z bufetu i probuję jakos umocować w koszyku.
Niestety wciąż mi się przekrzywia, albo próbuje „uciec”, wiec ciągle muszę go poprawiać.
Mało komfortowo.
I zaczyna się jakiś podjazd, widzę z boku stoi Monia, kolega z druzyny dłubie jej przy rowerze.
Ale za chwilę jedzie mocno pod górę. Potem podjazd błotnisty i znowu widzę Monię.
Pytam co się dzieje, mówi, ze łancuch wypada jej za kasetę.
Mówi, ze przewróciła się dwa razy na tych belkach, a na jednej ktoś z kibiców powiedział jej, ze jest 22 ofiarą tej belki.
Pytam : a sprawdzałaś przerzutkę? Hak? Może skrzywione.
( kiedys jak skrzywiłam hak też mi łancuch za kasetę wypadał).
A mnie zaczyna zaciągać łancuch.. dramat bo to dopiero 12 km, chociaż już ponad godzina jazdy.
Gdzieś w oddali słychać dzwony z kościoła.
Myślę: komu bije dzwon?
Jakis chłopak mówi: dzwony nam biją:)
O tak… trasa taka bardziej survivalowa.
Zatrzymuję się i smaruję łancuch. Pomaga na jakiś czas.
I znowu mega trudny podjazd. Nijak go nie da rady zrobić na rowerze.
Idę.
Nagle słyszę za mną kobiecy głos:
- nie jeżdzę już u Golonki, będę jeździć u Grabka!!!
Odwracam się i mówię: Monia nie wierzę, ze to ty mówisz!!!!
Monia się smieje, za jakiś czas mnie mija, ale tylko przez chwilę mogę jechać za nią. Znowu zaciaga łancuch… i czasem nawet na płaskich odcinkach muszę schodzić z roweru.
Płakać mi się chce, bo co to za jazda! Siły są. Oponki trzymają super, można by było jechać, pomimo tego błota, zdradliwych kałuż, zimna i momentami potęznej mgły, utrudniającej widoczność.
Dosć szybko okulary chowam do kieszonki , bo są tak zabłocone , ze i tak nic nie widzę.
No niestety efekt jest taki, ze błoto kilkakrotnie wpada mi do oka na zjeździe tak skutecznie, ze nic nie widzę i robi się groźnie.
I znowu jakiś podjazd, którego po prostu nie dam rady „zrobić” . Idę i wtedy czuję, ze prawy but zaczyna mnie potęznie obcierać. No fajnie…
Za mną słyszę głosy, oglądam się, idzie m.in. Czarna Mamba. Trochę się wypłaszcza, ale zaczyna się koszmarne, lepiące błoto.
Podkowa pod amorem zbiera gulę na oponie. Staje, wyjmuje… rękawiczki ubłocone na maksa.
Za chwilę to samo. Złość mnie ogarnia, koło się nie toczy zupełnie. Nie wiem czy mam go brać na plecy czy co? Ale przecież to dopiero ok. 20 km, nie będę szła z rowerem do mety.
Dojeżdza do mnie Czarna Mamba, pyta dlaczego jestem dopiero w tym miejscu.
Mówię, ze rower nie chce jechać, to i jestem w tym miejscu.
Spotykamy się jeszcze na Turbaczu, na bufecie.
Smaruje łancuch, ale to syzyfowa praca, łancuch jest tak ubłocony, że żadne smarowanie mu nie pomoże. Wyciągam jeszcze błoto z przerzutek, biorę Powerade,a i jadę. Na szczescie jest zjazd, jadę chwilę z Czarną Mambą, ale po chwili mi odjeżdza. Nie gonię.. chce już tylko bezpiecznie dojechać do mety.
I nachodzą mnie pierwsze myśli z cyklu samobójczych.
„ Że tak się nie da jeździć, ze rower szwankuje, ze zimno bardzo, ze chyba nie mam radości z tej jazdy, iśc też się za bardzo nie da, bo but rani piętę, ze chce już do mety , ze do Istebnej już nie pojadę, jak będzie taka pogoda, bo chciałabym jednak pojeździć, a tu głównie chodzę”.
Na szczescie zjazdy rekompensują mi wszystko.
Jest slisko, duzo luźnych dużych kamieni, ale jakos tak przemykam między nimi i nawet mijam troche osób. I myślę sobie: jak to sie stało, ze to ja taki zjazdowy nieudacznik nauczyłam sie tak zjeżdzać. Ale przecież wiem jak. Proste. Starty na maratonach u GG.
Zjazdy przynoszą mi po prostu duzo radości.
Szkoda, ze mgła uniemożliwia podziwanie widoków. Pamietam tylko jeden, gdzieś z lewej strony widze piękna panoramę i myślę : jaki to byłby piekny maraton gdyby pogoda była fajniejsza.
W którymś momencie na jakimś zjeździe widzę przed sobą kogoś w ubranku Kellysa. Dojeżdzam i patrzę: a to Pan Janek Blańda.
Myślę sobie: Jezu.. to ze mną już całkiem źle ( no bo zwykle przyjeżdzał daleko, daleko za mną).
Goni mnie, muszę przyznać dość mocno pedałuje. Tasujemy się, ale w koncu gdzieś tam go mijam.
Na trzecim bufecie nie zatrzymuję się, bo i po co. Mam jeszcze sporo Powerade’a , głodna nie jestem. Jadę.
Trasa skręca w lewo i… płynie sobie drogą rzeczka. Przejeżdzam, ale za rzeczką zaczyna się mega ostry podjazd, dla mnie nie do zrobienia. Na średniej nie dam rady, młynek nie działa. Idę.
Obtarta pięta sprawa, ze każdy ruch nogą to duży ból, ale idę co zrobić.
Z boku stoi chłopak, mocuje się z łancuchem. Mówię, ze mam spinkę, mogę mu dać.
Z trudem wygrzebuję z kieszonki jedną część spinki. Niestety nie mogę znaleźć drugiej. Wysypuje na błoto wszystko z kieszonki. Nie ma… musiałam ją zgubić. Mija mnie sporo osób, w tym Pan Blańda.
Idę dalej.
Potem zaczyna się zjazd.. uffff…..,potem jeszcze jakieś schronisko, skrecam w lewo.
Mam przez chwilę wątpliwości bo przede mną nikogo za mna nikogo czy aby na pewno dobrze jadę?
Zaczyna się zjazd w lesie. Dość trudny, ale jadę, na zjeździe dwójka fotografów.
Krzyczą do mnie: brawo…
A ja myslę sobie: no chociaż to mi dobrze wychodzi.
Dalej jadę sama i myślę sobie co jest do cholery, pomyliłam trasę?.
I nagle przede mną traktor, zajmuje cały wąski leśny zjazd…
Nie ma go jak ominąć. Jadę z prędkością 7 km/h i myślę sobie: no tak to ja nawet do wieczora się nie doturlam na metę a czołowki nie mam:)
Jestem bardzo, bardzo zła.
Nie wiem jak długo tak jadę,..
W koncu kierowca wychyla się i mówi: jedź górą…
Patrzę rzeczywiście górą idzie jakaś ścieżka. Wdrapuje się z rowerem , jadę kilka metrów górą, jest zjazd, wyjeżdzam przed traktorem i mogę mknąć w dół.
Teraz jest seria zjazdów, tak długich i kamienistych, ze palce mi drętwieją od trzymania hamulców.
Gdzieś pod drodze spotykam chłopaka. Idzie. Pytam co się stało?
„nie mam hamulców”
Pyta mnie ile do mety.
Zatrzymuję się. Licznik mam tak zabłocony, ze nic nie widać.
Próbuję go przestawić na km, bo mam ustawiony czas jazdy. Z trudem daje radę, wiec muszę zdjać zablocone rękawiczki.
Mówię chłopakowi, ze jakieś 8 km do mety.
Mówię mu też ze mam zapasowe klocki, ale mówi, ze jakoś dotrwa i dojedzie.
Potem serdecznie mu wspołczułam, bo te ostatnie kilometry to były niemalże same zjazdy i to w dodatku śliskie i szybkie.
Jeden z ostatnich wyjątkowo błotnisty, ale jedzie się fajnie, opony mi dobrze trzymają.
Potem wyjeżdzamy na asfalt i pozostaje mknąć do mety, próbuję zrzucić na blat, manetka ani drgnie, wiec jadę 30 km/h na średniej, w koncu jakoś udaje mi się zmusić manetkę do działania,wrzucam blat , jadę wzdłuż potoku i uświadamiam sobie, ze do mety musi być już blisko, bo tędy jechałam na rozgrzewce.
Tak widzę już z daleka znajome rewiry, dojeżdzam. Stoi krysia i Adam, Krysia krzyczy: uważaj będzie kraweżnik, objeżdzam go bokiem i dojeżdzam do mety.
No cóż.. sponiewierał mnie ten maraton, niewiele radości przyniósł, ale w koncu jednak dotarłam mimo wszystko do mety.
Z pomocą Krysi, która jest opiekuncza jak mama, myje się, ściągam brudne jak po maratonie w Krakowie ciuchy. Buta ściągam z jękiem, pięta okropnie obdarta. Nie wiem jak dałam radę iść ( dzisiaj w nocy budziłam się bo tak bolała).
Miejsce w kategorii 6, ale nie ma powodów do satysfakcji, bo strata do pierwszej ogromna.
Wręczający nagrody ( opona jak zwykle za 6 m, mam już kilka takich w piwnicy, malo przydatne, cięzkie drutówki na błoto) mówi: nastepnym razem jak będzie lepsze miejsce będą dwie.
Mówię z uśmiechem: ale ja już nie chce….:) ( miejsca w piwnicy by zabrakło).
No i pierwsza Rabka przeszła do historii i jest kolejnym maratonem z którym będę mieć porachunki.
Tak to już chyba musi być.. porażka drogą do sukcesu?:)
Wanda Rutkiewicz jeden z rozdziałów swojej ksiązki zatytułowała: Przegrać, aby wygrać.
I napisała: A żeby iść pod górę, trzeba znależć się na dole...
Rabka dekoracja© lemuriza1972
- DST 44.00km
- Teren 37.00km
- Czas 05:11
- VAVG 8.49km/h
- Temperatura 10.0°C
- Podjazdy 1500m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 11 września 2010
Rabka walka o... przetrwanie
Co można napisać o maratonie, o ktorym chciałoby sie jak najszybciej zapomnieć?
Że był, że udało mi sie dojechać do mety, pomimo słabej jazdy i róznych przygód..
Ze było znowu mega błotnie, a do tego ponad 1800 m przewyższenia na 44 km.
Ze było zimno, że była mgła, która skutecznie zakryła wszystkie piękne widoki.
Na szczęście nie było wiele deszczu.
Ze napęd odmówił posłuszeństwa już na 12 km i wtedy odechciało mi sie chyba jechać i mysli miałam mega samobójcze.
Ze czas bardzo kiepski, bo pomimo dwukrotnego dosmaorowywania łancucha, młynek nie działał, a ja niestety nie mam dość mocy zeby te wszystkie górskie podjazdy z kamieniami i błotem pokonywać ze średniej.
Że nowe buty podczas podchodzenia zdarły mi piety do krwi i dosłowanie momentami chciało mi sie płakać.
Że straciłam masę czasu jadąc za traktorem ( na zjeździe), którego nie dało sie ominąć, wiec jechałam ze średnia prędkoscią 7 km/h.
ze straciłam sporo czasu chcąc pomóc koledze z urwanym łancuchem, poszukując w kieszeniach spinki... niestety okazało się, ze zagubiłam gdzieś jedną częsc. Niechybnie wyjmując smar...
że wydzwoniłam na jednym z pierwszych zjazdów ( chociaż zjazdy akurat poszły mi dobrze), ale niestety.. ten poprzecinany co 10 m drewanianymi , sliskimi belkami budził mój niepokój ... wszystko szło ok, do ostatniej belki, na którą żle najechałam i była gleba. Przy okazji tej gleby zgubiłam bidon i jechałam dalej z Poweradem wziętym z bufetu, ktorego co rusz musiałam poprawiać bo chciał mi zwiać...
Ze tonami wyjmowałam błoto z podkowy pod amorem bo nijak nie dało sie jechać, a łancuch zaciągał nawet na pozornie płaskim odcinkach i musiałam schodzić z roweru:(.
Miejsce 6, ale czas bardzo, bardzo kiepski.
nie zmieni to jednak chyba nic w generalce, bo będę zapewne 5, jesli Justyna Dzięcioł zaliczy ostatni start.
Po prostu od 12 km myslałam tylko o tym zeby rower wytrzymał i żeby jakoś przetrwała i dojechała do mety.
No bo znowu było tak, ze masa ludzi potraciła w tym błocie klocki.
Szczerze mowiąc... w Rabce błoto przestało mnie już bawić.
Mam już do dość.
jak na ten sezon, zdecydowanie dość.
Ciuchy moczą się w wannie, tony błota z nich spłynęły.
Kąpiel i po prostu idę spać i chce o tej Rabce zapomnieć, a przecież cieszyłam się na nową, nieznaną trasę.
P.S Jeszcze parę godzin temu mówiłam, ze jak znowu będzie taka pogoda, to nie jadę do żadnej Istebnej:)
ale przecież ja mam z Istebną porachunki, nie mozna więc sie poddać bez walki.
a ten filmik przypomniał mi dlaczego jedzę w tym cyklu.
dlaczego?
bo nigdzie indziej nie znalazłam takich pieknych, trudnych tras, takiej atmosfery, tylu znajomych.
I wiem, ze jutro przyjdzie radość, ze znowu udało sie przejechać, pomimo róznych przeciwności losu.
Po prostu Powerade MTB Marthon rządzi i tyle:)
http://www.youtube.com/watch#!v=gTiwvBvrMQk&feature=related
Że był, że udało mi sie dojechać do mety, pomimo słabej jazdy i róznych przygód..
Ze było znowu mega błotnie, a do tego ponad 1800 m przewyższenia na 44 km.
Ze było zimno, że była mgła, która skutecznie zakryła wszystkie piękne widoki.
Na szczęście nie było wiele deszczu.
Ze napęd odmówił posłuszeństwa już na 12 km i wtedy odechciało mi sie chyba jechać i mysli miałam mega samobójcze.
Ze czas bardzo kiepski, bo pomimo dwukrotnego dosmaorowywania łancucha, młynek nie działał, a ja niestety nie mam dość mocy zeby te wszystkie górskie podjazdy z kamieniami i błotem pokonywać ze średniej.
Że nowe buty podczas podchodzenia zdarły mi piety do krwi i dosłowanie momentami chciało mi sie płakać.
Że straciłam masę czasu jadąc za traktorem ( na zjeździe), którego nie dało sie ominąć, wiec jechałam ze średnia prędkoscią 7 km/h.
ze straciłam sporo czasu chcąc pomóc koledze z urwanym łancuchem, poszukując w kieszeniach spinki... niestety okazało się, ze zagubiłam gdzieś jedną częsc. Niechybnie wyjmując smar...
że wydzwoniłam na jednym z pierwszych zjazdów ( chociaż zjazdy akurat poszły mi dobrze), ale niestety.. ten poprzecinany co 10 m drewanianymi , sliskimi belkami budził mój niepokój ... wszystko szło ok, do ostatniej belki, na którą żle najechałam i była gleba. Przy okazji tej gleby zgubiłam bidon i jechałam dalej z Poweradem wziętym z bufetu, ktorego co rusz musiałam poprawiać bo chciał mi zwiać...
Ze tonami wyjmowałam błoto z podkowy pod amorem bo nijak nie dało sie jechać, a łancuch zaciągał nawet na pozornie płaskim odcinkach i musiałam schodzić z roweru:(.
Miejsce 6, ale czas bardzo, bardzo kiepski.
nie zmieni to jednak chyba nic w generalce, bo będę zapewne 5, jesli Justyna Dzięcioł zaliczy ostatni start.
Po prostu od 12 km myslałam tylko o tym zeby rower wytrzymał i żeby jakoś przetrwała i dojechała do mety.
No bo znowu było tak, ze masa ludzi potraciła w tym błocie klocki.
Szczerze mowiąc... w Rabce błoto przestało mnie już bawić.
Mam już do dość.
jak na ten sezon, zdecydowanie dość.
Ciuchy moczą się w wannie, tony błota z nich spłynęły.
Kąpiel i po prostu idę spać i chce o tej Rabce zapomnieć, a przecież cieszyłam się na nową, nieznaną trasę.
P.S Jeszcze parę godzin temu mówiłam, ze jak znowu będzie taka pogoda, to nie jadę do żadnej Istebnej:)
ale przecież ja mam z Istebną porachunki, nie mozna więc sie poddać bez walki.
a ten filmik przypomniał mi dlaczego jedzę w tym cyklu.
dlaczego?
bo nigdzie indziej nie znalazłam takich pieknych, trudnych tras, takiej atmosfery, tylu znajomych.
I wiem, ze jutro przyjdzie radość, ze znowu udało sie przejechać, pomimo róznych przeciwności losu.
Po prostu Powerade MTB Marthon rządzi i tyle:)
http://www.youtube.com/watch#!v=gTiwvBvrMQk&feature=related
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 10 września 2010
Protest
Wzięłam dzisiaj urlop, po to żeby móc wziąć udział w kolejnym proteście w sprawie ścieżek rowerowych.
Tak więc spokojnie mogłam przygotować się do jutrzejszego startu w Rabce czyli zmiana opony, smarowanie łancucha, psikanie brunoxem amorka itd.
Niestety leje... ma padać całą noc i jutro też. Nie bardzo sobie wobec tego wyobrażam jak to będzie na trasie, skoro w łatwym Kowie było tak cięzko.
No ale popróbujemy się z tą pogodą i przewyższeniem i błotem ( znowu). Troche błota mam już dość i zimna też.
Coś nie mamy w tym roku szczęscia do pogody.
Ale walczyć trzeba w każdych warunkach.
A protest.. cóż.. przyszło nas więcej niż 2 tygodnie temu, ale było dość nieprzyjemnie.
jeden kierowca powiedział, ze : Stalin by sie na nas przydał..
Policjanci byli bardzo rozłoszczeni...
Dzisiaj kupiłam ksiązkę Wandy Rutkiewicz i od razu się do niej "przyssałam".
Fajnie napisana, opisuje od samego początku przygodę ze wspinaniem.
A wcześniej była siatkarką i nawet grała w olimpijskiej reprezentacji Polski:)
Fajne zdjęcie znajduje sie w ksiązce z czasów kiedy grała.
Ja pamietam jeszcze siatkarskie mecze z lat 80 i to wczesnych.
Mój sąsiad byl trenerem siatkarek Stali Mielec i pamietam jak byłam jako dziecko na takim meczu.
Przez tyle lat grając,oglądając siatkówkę patrzę jak bardzo sie zmienia.
Tak więc jutro zapowiada się cięzki maratonowy dzień.
Chyba trochę szkoda , ze nie bedzie pogody. Owszem maratony w ciezkich warunkach dają dużo więcej satysfakcji, ale ja nigdy nie jeździlam w okolicach Rabki i chciałam troche popatrzeć na góry, a przy takiej pogodzie nie będzie zapewne okazji:(
" Czasami zastanawiam się, dlaczego zamiast leżeć w eleganckim SPA, uczestniczyć w rautach , wolę się szlajać, taplać w błocie, marznąć, znosić niewygody? Chyba po prostu to JEST MOJA DROGA DO SZCZĘŚCIA . Tylko skrajne zmęczenie, pokonanie własnych słabości i sił natury daje mi radość i zadowolenie. Obecnie możemy przejść przez życie, nie zaznając krańcowego wyczerpania. Jestem zmęczona w pracy - robię sobie przerwę na kawę. Biegam, uprawiam sport - kiedy mam dość, mogę się po prostu zatrzymać. W górach można sie zmęczyć do granic wytrzymałosci albo wręcz je przekroczyć i wtedy może już nie wystarczyć sił na zejście do bazy..Własnie to jest fascynujące - zmobilizowanie organizmu w sytuacji ekstremalnej do wysiłku, o który nigdy siebie nie podjerzewałam. Gdzie leży granica moich mozliwości?
Jestem przekonana, że tylko w ekstremalnej sytuacji można poznać prawdę o samym sobie, dotknąć czegoś niebanalnego - potęgi drzemiącej w każdym człowieku. Zeby jednak tak sie stało trzeba w te potęgę uwierzyć, własnie wtedy kiedy jest się na samym dnie. Kiedy wydaje się , ze to już koniec, że pomiędzy nami i naszymi marzeniami rozciąga się przepaść nie do przebycia"
Martyna Wojciechowska " Przesunąć horyzont"
Często ludzie mnie pytają po co i dlaczego tak sie męczę, taplam w błocie, doprowadzam do krańcowego wyczerpania, wydaje na to pieniądze...
Wielu z nich nigdy tego nie zrozumie.
Tego, że to jest własnie MOJA DROGA DO SZCZĘSCIA.
Tak więc jadę do Rabki .
Jadę dotknąć czegoś niebanalnego:)
Tych emocji nie obejrzę w żadnej tv i nie przeczytam o nich w żadnej książce, bo to MOJE EMOCJE.
a tu ja i Ewcia , córka Krysi. Protestujemy w słusznej sprawie:
Tak więc spokojnie mogłam przygotować się do jutrzejszego startu w Rabce czyli zmiana opony, smarowanie łancucha, psikanie brunoxem amorka itd.
Niestety leje... ma padać całą noc i jutro też. Nie bardzo sobie wobec tego wyobrażam jak to będzie na trasie, skoro w łatwym Kowie było tak cięzko.
No ale popróbujemy się z tą pogodą i przewyższeniem i błotem ( znowu). Troche błota mam już dość i zimna też.
Coś nie mamy w tym roku szczęscia do pogody.
Ale walczyć trzeba w każdych warunkach.
A protest.. cóż.. przyszło nas więcej niż 2 tygodnie temu, ale było dość nieprzyjemnie.
jeden kierowca powiedział, ze : Stalin by sie na nas przydał..
Policjanci byli bardzo rozłoszczeni...
Dzisiaj kupiłam ksiązkę Wandy Rutkiewicz i od razu się do niej "przyssałam".
Fajnie napisana, opisuje od samego początku przygodę ze wspinaniem.
A wcześniej była siatkarką i nawet grała w olimpijskiej reprezentacji Polski:)
Fajne zdjęcie znajduje sie w ksiązce z czasów kiedy grała.
Ja pamietam jeszcze siatkarskie mecze z lat 80 i to wczesnych.
Mój sąsiad byl trenerem siatkarek Stali Mielec i pamietam jak byłam jako dziecko na takim meczu.
Przez tyle lat grając,oglądając siatkówkę patrzę jak bardzo sie zmienia.
Tak więc jutro zapowiada się cięzki maratonowy dzień.
Chyba trochę szkoda , ze nie bedzie pogody. Owszem maratony w ciezkich warunkach dają dużo więcej satysfakcji, ale ja nigdy nie jeździlam w okolicach Rabki i chciałam troche popatrzeć na góry, a przy takiej pogodzie nie będzie zapewne okazji:(
" Czasami zastanawiam się, dlaczego zamiast leżeć w eleganckim SPA, uczestniczyć w rautach , wolę się szlajać, taplać w błocie, marznąć, znosić niewygody? Chyba po prostu to JEST MOJA DROGA DO SZCZĘŚCIA . Tylko skrajne zmęczenie, pokonanie własnych słabości i sił natury daje mi radość i zadowolenie. Obecnie możemy przejść przez życie, nie zaznając krańcowego wyczerpania. Jestem zmęczona w pracy - robię sobie przerwę na kawę. Biegam, uprawiam sport - kiedy mam dość, mogę się po prostu zatrzymać. W górach można sie zmęczyć do granic wytrzymałosci albo wręcz je przekroczyć i wtedy może już nie wystarczyć sił na zejście do bazy..Własnie to jest fascynujące - zmobilizowanie organizmu w sytuacji ekstremalnej do wysiłku, o który nigdy siebie nie podjerzewałam. Gdzie leży granica moich mozliwości?
Jestem przekonana, że tylko w ekstremalnej sytuacji można poznać prawdę o samym sobie, dotknąć czegoś niebanalnego - potęgi drzemiącej w każdym człowieku. Zeby jednak tak sie stało trzeba w te potęgę uwierzyć, własnie wtedy kiedy jest się na samym dnie. Kiedy wydaje się , ze to już koniec, że pomiędzy nami i naszymi marzeniami rozciąga się przepaść nie do przebycia"
Martyna Wojciechowska " Przesunąć horyzont"
Często ludzie mnie pytają po co i dlaczego tak sie męczę, taplam w błocie, doprowadzam do krańcowego wyczerpania, wydaje na to pieniądze...
Wielu z nich nigdy tego nie zrozumie.
Tego, że to jest własnie MOJA DROGA DO SZCZĘSCIA.
Tak więc jadę do Rabki .
Jadę dotknąć czegoś niebanalnego:)
Tych emocji nie obejrzę w żadnej tv i nie przeczytam o nich w żadnej książce, bo to MOJE EMOCJE.
a tu ja i Ewcia , córka Krysi. Protestujemy w słusznej sprawie:
Walczymy o budowę bezpiecznych ścieżek rowerowych© lemuriza1972
- DST 14.00km
- Czas 01:15
- VAVG 11.20km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 9 września 2010
Test KATEEMA
Odebrałam wczoraj Kateema z serwisu.
No było co serwisować. Klocki wymienione przód i tył. Jeszcze ich trochę zostało, ale ryzykować nie mogę, bo w Rabce zapewne będzie mokro.
Testowałam dzisiaj rower, wiec jazda spokojna, mieszałam przerzutkami ( podobno przednia była skrzywiona), docierałam klocki.
No i niepokoi mnie jedna rzecz... przy mocnym naciskaniu na pedały niestety rower wydaje brzydkie dźwięki. Ja je niestety znam ... Tak zaczeło sie w ub roku u Magnusa... a potem była wymiana piasty, suportu i szprych w tylnym kole .
Do dzisiaj nie wiem co wydawało takie dźwięki, po zmianie suportu dźwięki dalej były. Dopiero po wymianie piasty i szprych skonczyły się.
Na razie nie jest źle, dźwięki są bardzo sporadyczne i tylko przy mocnym dępnięciu.
A może sztyca? spróbuję jutro jeszcze sztycę przeczyścić, chociaż.. czyściłam ja po maratonie w Kowie.
Pojechałam dzisiaj na Lubinkę podjazdem terenowym. Łatwo nie było, bo mokro i błotnie, ale dało radę:)
I zaczynając podjazd uświadomiłam sobie, ze owszem mam pompkę, mam łyżki ale nie mam.. dętki.
Po raz pierwszy od dawna cos takiego mi sie przytrafiło. No tak... ale dętkę zawsze miałam na sztycy, a po maratonie w Kowie zdjęłam ja zeby umyć , potem rower powędrował do serwisu, więc zwyczajnie zapomniałam.
Tak więc zweryfikowałam swoje plany żeby nie odjeżdzac zbyt daleko od Tarnowa i pokręciłam się trochę po bliższej okolicy.
Kilka mniejszych podjazdów, bardzo, bardzo spokojnie. W sobotę start.
Dzisiaj uświadomiłam sobie, ze w zasadzie moje dwa ostatnie starty nie mają już większego znaczenia dla mojego koncowego wyniku w tym roku.
Żebym nie wiem jak dobrze pojechała Agnieszki Sobczak już nie wyprzedzę.
Mnie może wyprzedzić już tylko Justyna Dzięcioł i pewnie wyprzedzi, jeśli pojedzie dwa ostatnie wyścigi.
Miłka chyba już nie startuje bo jeszcze ona mogłaby zawalczyć o miejsce w pierwszej szóstce.
Troszeczkę to mnie zmartwiło, bo jednak jakoś tak zdemotywowało mnie jeśli chodzi o walkę. Muszę sie jakoś zmobilizować, bo jak mi sie nie bedzie chciało walczyć to po co w ogole jechać?
Także trzeba po prostu sobie wytłumaczyć , ze jedziemy po dobre miejsce w tym wyścigu:)
A dzisiaj "weszłam" z Martyną na Everest czyli skonczyłam książkę.
Można o Martynie rózne rzeczy mówić, sama mam mieszane uczucia.
Ksiązka jest jednak b. ciekawa ( moim zdaniem niepotrzebne są niektóre wstawki np to jak to Simone Moro ją adorował, albo jak wybrali ją MISS BAZY itp), ale generalnie to jej wspomnienie z wyprawy na Everest bardzo pobudza wyobraźnię.
Mozna jej nie lubić, ale to bardzo ambitna, uparta, odważna i silna kobieta.
Niektórym sie pewnie wydaje , że weszła na ten Everest dla sławy itp, ale jak sama słusznie zauwazyła, zna kilka bardziej bezpiecznych sposób na stanie sie popularną.
Co by nie powiedzieć ( bo przecież na Everest wchodzi coraz wiecej osób) to jednak jest osmiotysięcznik na którym o wypadek nietrudno...
Lawiny, załamania pogody, szczeliny lodowę...
Zimno, brak mozliwości umycia się, dni spędzane w ciasnym namiocie, wrzody, odmrozenia, bóle głowy, choroba wysokościowa itd...
Nie każdy, a raczej bardzo mało osób jest w stanie to wytrzymać...
Trzeba być bardzo odważnym człowiekiem, zeby taką wyprawę przetrwać.
Ale chyba warto prawda?
Bo jak powiedziała Martyna: nie ma piekniejszego widoku na świecie niż ten z Dachu świata.
no ale...teraz jest trend na plaże Egiptu i Tunezji.
A ja tam marzę o Himalajach, chociaż za zimnem nie przepadam.
P.S wiecie ile lat ma najmłodszy zdobywaca Everestu? 13....
No było co serwisować. Klocki wymienione przód i tył. Jeszcze ich trochę zostało, ale ryzykować nie mogę, bo w Rabce zapewne będzie mokro.
Testowałam dzisiaj rower, wiec jazda spokojna, mieszałam przerzutkami ( podobno przednia była skrzywiona), docierałam klocki.
No i niepokoi mnie jedna rzecz... przy mocnym naciskaniu na pedały niestety rower wydaje brzydkie dźwięki. Ja je niestety znam ... Tak zaczeło sie w ub roku u Magnusa... a potem była wymiana piasty, suportu i szprych w tylnym kole .
Do dzisiaj nie wiem co wydawało takie dźwięki, po zmianie suportu dźwięki dalej były. Dopiero po wymianie piasty i szprych skonczyły się.
Na razie nie jest źle, dźwięki są bardzo sporadyczne i tylko przy mocnym dępnięciu.
A może sztyca? spróbuję jutro jeszcze sztycę przeczyścić, chociaż.. czyściłam ja po maratonie w Kowie.
Pojechałam dzisiaj na Lubinkę podjazdem terenowym. Łatwo nie było, bo mokro i błotnie, ale dało radę:)
I zaczynając podjazd uświadomiłam sobie, ze owszem mam pompkę, mam łyżki ale nie mam.. dętki.
Po raz pierwszy od dawna cos takiego mi sie przytrafiło. No tak... ale dętkę zawsze miałam na sztycy, a po maratonie w Kowie zdjęłam ja zeby umyć , potem rower powędrował do serwisu, więc zwyczajnie zapomniałam.
Tak więc zweryfikowałam swoje plany żeby nie odjeżdzac zbyt daleko od Tarnowa i pokręciłam się trochę po bliższej okolicy.
Kilka mniejszych podjazdów, bardzo, bardzo spokojnie. W sobotę start.
Dzisiaj uświadomiłam sobie, ze w zasadzie moje dwa ostatnie starty nie mają już większego znaczenia dla mojego koncowego wyniku w tym roku.
Żebym nie wiem jak dobrze pojechała Agnieszki Sobczak już nie wyprzedzę.
Mnie może wyprzedzić już tylko Justyna Dzięcioł i pewnie wyprzedzi, jeśli pojedzie dwa ostatnie wyścigi.
Miłka chyba już nie startuje bo jeszcze ona mogłaby zawalczyć o miejsce w pierwszej szóstce.
Troszeczkę to mnie zmartwiło, bo jednak jakoś tak zdemotywowało mnie jeśli chodzi o walkę. Muszę sie jakoś zmobilizować, bo jak mi sie nie bedzie chciało walczyć to po co w ogole jechać?
Także trzeba po prostu sobie wytłumaczyć , ze jedziemy po dobre miejsce w tym wyścigu:)
A dzisiaj "weszłam" z Martyną na Everest czyli skonczyłam książkę.
Można o Martynie rózne rzeczy mówić, sama mam mieszane uczucia.
Ksiązka jest jednak b. ciekawa ( moim zdaniem niepotrzebne są niektóre wstawki np to jak to Simone Moro ją adorował, albo jak wybrali ją MISS BAZY itp), ale generalnie to jej wspomnienie z wyprawy na Everest bardzo pobudza wyobraźnię.
Mozna jej nie lubić, ale to bardzo ambitna, uparta, odważna i silna kobieta.
Niektórym sie pewnie wydaje , że weszła na ten Everest dla sławy itp, ale jak sama słusznie zauwazyła, zna kilka bardziej bezpiecznych sposób na stanie sie popularną.
Co by nie powiedzieć ( bo przecież na Everest wchodzi coraz wiecej osób) to jednak jest osmiotysięcznik na którym o wypadek nietrudno...
Lawiny, załamania pogody, szczeliny lodowę...
Zimno, brak mozliwości umycia się, dni spędzane w ciasnym namiocie, wrzody, odmrozenia, bóle głowy, choroba wysokościowa itd...
Nie każdy, a raczej bardzo mało osób jest w stanie to wytrzymać...
Trzeba być bardzo odważnym człowiekiem, zeby taką wyprawę przetrwać.
Ale chyba warto prawda?
Bo jak powiedziała Martyna: nie ma piekniejszego widoku na świecie niż ten z Dachu świata.
no ale...teraz jest trend na plaże Egiptu i Tunezji.
A ja tam marzę o Himalajach, chociaż za zimnem nie przepadam.
P.S wiecie ile lat ma najmłodszy zdobywaca Everestu? 13....
- DST 32.00km
- Teren 1.00km
- Czas 01:32
- VAVG 20.87km/h
- VMAX 50.00km/h
- Temperatura 20.0°C
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 7 września 2010
Lubinka bardzo pokrętnie:)
Pojechalismy z Mirkiem na Lubinkę jednym długim podjazdem od Szczepanowic, początek bardzo, bardzo stromo pod górę. Potem trochę lżej. Jakieś pewnie 2 km. Niestety nie dane było nam dojechać do konca na sam szczyt, bo drogę zagrodził nam .. walec.
Pan na walcu wygrażał machając rękami ( więc mnie już wtedy broda aż trzęsła sie ze śmiechu). Mirek dojechał do niego i mówi: jeszcze robicie?
wtedy pan spoważniał i powiedział: nie poznałem...
( nie poznał swojego dyrektora haha).
Tak więc wjechalismy w las i pojechaliśmy szlakiem, którego nie znałam.
Jaki niesamowity zjazd!!!!
Koleiny, błoto itd.
Niestety ja na Magnusie ( wytłuczony amor, prawie bez hamulców i do tego oponki wybitnie nie na błoto), więc komfort zjeżdzania był taki sobie.
Potem musielismy duzo podchodzić ( pewnie co najmniej z km), bo jechać się nie dało, las zryty kompletnie , do tego bardzo mokry.
Ale przydał mi sie przed Rabką trening podchodzenia.
W lesie .. jak to w lesie cudnie po prostu. Zapach przygody:)
Wyjechalismy juz w znane miejsce i jeszcze jakieś 2 km lasem do góry na Lubinkę. Potem zjazd i domu. W przyszłym tygodniu trzeba będzie już załozyć lampkę.
Była 19 jak przyjechałam do domu, a niestety robiło sie już szaro:(.
Przeczytałam dzisiaj w GW takie zdanie:
" Starośc zaczyna sie wtedy, gdy ktoś pomysli sobie : "E tak mokro, zimno, wieje, nie wyjdę dzis na bieganie".
No to nie dajmy się sie starości:)
Podjęłam dzisiaj decyzję:
kupuję biegówki!!!!!!
Wraz z tą decyzją zima będzie oczekiwana z radością:)
Zastanawiałam sie co robić: biegówki czy buty do wspinaczki...
Koleżanka powiedziała mi ze buty do wspinaczki ok 400 zł kosztują.
Ale dzisiaj znalazłam i takie za 150 zł, a przecież mnie nie są potrzebne jakieś super wyczynowe bo ja na ściankę chcę chodzić raz w tygodniu.
Tak więc będą biegówki!!!!
teraz tylko przyjdzie modlić się o śnieg!
Indios Bravos
Jest tyle rzeczy do zrobienia
Tyle uniesień do przeżycia
Tyle pomocy do niesienia
I prawd tak wiele do odkrycia
Tyle współczucia jest potrzeba
Ile nieszczęścia i zwątpienia
Co zrobić mogę zrobić muszę
A jest tak wiele do zrobienia
I nie od jutra, nie za chwilę
I tak już nazbyt długo spałem
Tak mało czasu jest nam dane
Tak wiele go już zmarnowałem
http://tann.wrzuta.pl/audio/6cv0Bxhogum/indios_bravos_-_jest_tyle_rzeczy_do_zrobienia
Pan na walcu wygrażał machając rękami ( więc mnie już wtedy broda aż trzęsła sie ze śmiechu). Mirek dojechał do niego i mówi: jeszcze robicie?
wtedy pan spoważniał i powiedział: nie poznałem...
( nie poznał swojego dyrektora haha).
Tak więc wjechalismy w las i pojechaliśmy szlakiem, którego nie znałam.
Jaki niesamowity zjazd!!!!
Koleiny, błoto itd.
Niestety ja na Magnusie ( wytłuczony amor, prawie bez hamulców i do tego oponki wybitnie nie na błoto), więc komfort zjeżdzania był taki sobie.
Potem musielismy duzo podchodzić ( pewnie co najmniej z km), bo jechać się nie dało, las zryty kompletnie , do tego bardzo mokry.
Ale przydał mi sie przed Rabką trening podchodzenia.
W lesie .. jak to w lesie cudnie po prostu. Zapach przygody:)
Wyjechalismy juz w znane miejsce i jeszcze jakieś 2 km lasem do góry na Lubinkę. Potem zjazd i domu. W przyszłym tygodniu trzeba będzie już załozyć lampkę.
Była 19 jak przyjechałam do domu, a niestety robiło sie już szaro:(.
Przeczytałam dzisiaj w GW takie zdanie:
" Starośc zaczyna sie wtedy, gdy ktoś pomysli sobie : "E tak mokro, zimno, wieje, nie wyjdę dzis na bieganie".
No to nie dajmy się sie starości:)
Podjęłam dzisiaj decyzję:
kupuję biegówki!!!!!!
Wraz z tą decyzją zima będzie oczekiwana z radością:)
Zastanawiałam sie co robić: biegówki czy buty do wspinaczki...
Koleżanka powiedziała mi ze buty do wspinaczki ok 400 zł kosztują.
Ale dzisiaj znalazłam i takie za 150 zł, a przecież mnie nie są potrzebne jakieś super wyczynowe bo ja na ściankę chcę chodzić raz w tygodniu.
Tak więc będą biegówki!!!!
teraz tylko przyjdzie modlić się o śnieg!
Indios Bravos
Jest tyle rzeczy do zrobienia
Tyle uniesień do przeżycia
Tyle pomocy do niesienia
I prawd tak wiele do odkrycia
Tyle współczucia jest potrzeba
Ile nieszczęścia i zwątpienia
Co zrobić mogę zrobić muszę
A jest tak wiele do zrobienia
I nie od jutra, nie za chwilę
I tak już nazbyt długo spałem
Tak mało czasu jest nam dane
Tak wiele go już zmarnowałem
http://tann.wrzuta.pl/audio/6cv0Bxhogum/indios_bravos_-_jest_tyle_rzeczy_do_zrobienia
- DST 36.00km
- Teren 6.00km
- Czas 01:47
- VAVG 20.19km/h
- VMAX 52.00km/h
- Temperatura 18.0°C
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 6 września 2010
Lubinka, Górka Franca, Słona Góra
Całkiem sporo jak na jeden raz, prawda?
No ale...sukces Mai bardzo motywuje, a poza tym gdzieś tam na horyzoncie majaczy kolejny cel -wyzwanie... Odyseja...
Szaleństwo, ale przecież trzeba przesuwać horyzonty:).
Przeczytałam dzisiaj w GW , ze Maja Włoszczowska powiedziała na mecie żeby wszyscy wierzyli w swoje marzenia, bo one naprawdę się spełniają.
Tak...
Nie mówiła nieprawdy, jak sięgnę pamięcią wstecz to wiele moich marzeń przybrało bardzo realne kształty. No ale np marzyłam o ukonczeniu giga w tym roku w Tarnowie i nie udało się.
Ale co się odwlecze...
Przecież Maja tez już w ub roku powinna być Mistrzynią Swiata, a przydarzył sie wypadek.
Zezłościłam się dzisiaj. Kupiłam GW. Owszem na pierwszej stronie małe zdjęcie Majki. Owszem w gazecie SPORT PL na pierwszej stronie duże zdjecie Mai, ale relacja z MŚ krótka, na jedną stronę ( na stronie 8), a na stronie 2 i 3 relacja ( bardzo obszerna z meczu piłkarzy, meczu dodam .. towarzyskiego).
Lubię piłkę nożną, bardzo nawet. Kiedyś to nawet byłam takim zapalonym kibicem, ze hej.
Ale bez przesady. Wartosciujmy sukcesy, pracę sportowców, nie kierujmy sie tylko popularnością danego sportu.
Dziewczyna w wielkim stylu zdobywa mistrzostwo świata, w sporcie tak trudnym i wymagającym sporo więcej odwagi niz kopanie piłki na boisku, w sporcie, gdzie trening jest okupiony tak katorżniczą pracą.. wykonywaną często w zupełnej samotności, wymagającą wiec wielkiej samodyscypliny, że piłkarze zapewne nawet nie są w stanie sobie tego wyobrazić...
Lubie piłkę nożną, ale niespecjalnie przepadam za piłkarzami. Znam trochę to środowisko i uważam je za wyjątkowo zepsute.
Ale to nie temat na ten wątek.
Reasumując.. zezłościłam sie i to mocno.
W tej samej GW antyrakowy dekalog Krzysztofa Krauze ( tego od "Nikifora", "Długu" i "Placu Zbawiciela".) Ma człowiek raka i walczy i mówi, ze największym wrogiem człowieka chorego na raka nie jest rak, a .. rozpacz.
I mówi, ze 90% naszych chorób bierze się z niespełnionych pragnień.
A teraz o dzisiejszym treningu z Mirkiem:).
Wróciłam zmeczona z pracy i nawet trochę mi sie nie chciało.
Ale pomyślałam: kobieto, przecież wiesz, ze jak pojedziesz to wtedy poczujesz się super.
Dzisiaj za bardzo nie patrzyłam na górki. Skupiłam sie na jeździe. Zresztą Mirek chyba też, bo mało rozmawialiśmy.
Najpierw Lubinka. Dzisiaj ze średniej, ale celem było niezejście poniżej 13 km/h.
Udało sie. Tylko przez chwilę licznik wskazał 13,5, a generalnie było 14, 15, 16.
Kosztowało mnie to trochę.
Ale przez cały podjazd powtarzałam sobie: trzeba umieć sobie zadać ból, muszę sobie zadać ból...
I zaraz potem ( kiedy ten ból zaczynal być dotkliwy) pojawiało sie pytanie: ale po co ci ten ból?
teraz juz "po" to ja wiem ze takie pytania są bez sensu.
Przecież odpowiedż jest prosta.
Po to , zeby potem przejechac maraton tak jak sobie to zaplanowałam:). No i po to żeby juz "po" czuć się szczęsliwą.
Z Lubinki zjazd do Plesnej i przez górkę Francę. Jak sie do niej podjeżdza to aż strach popatrzeć w górę.
jest pionowa ściana.
Jak dla mnie wciąż na młynku, ale kto wie, moze kiedys będzie taka moc...
Z tymże staram się "młynkować" mocniej.
POtem jeszcze dwa podjazdy i trzeci długi i stromy na Słoną Górę.
Zjazd ze Slonej to jest po prostu bajka.. cała Pleśna w dole i zjazd hm... jest co zjeżdzac, aż sie nie chce wierzyć, ze zwykle to sie podjeżdża.
Może nie było rewelacyjnie, ale było dobrze.
Cały czas w głowie miałam: muszę sobie zadać ból....
Zimno już i tak szybko robi się ciemno...
I takie sobie zdjęcie z .. prawie przed roku
No ale...sukces Mai bardzo motywuje, a poza tym gdzieś tam na horyzoncie majaczy kolejny cel -wyzwanie... Odyseja...
Szaleństwo, ale przecież trzeba przesuwać horyzonty:).
Przeczytałam dzisiaj w GW , ze Maja Włoszczowska powiedziała na mecie żeby wszyscy wierzyli w swoje marzenia, bo one naprawdę się spełniają.
Tak...
Nie mówiła nieprawdy, jak sięgnę pamięcią wstecz to wiele moich marzeń przybrało bardzo realne kształty. No ale np marzyłam o ukonczeniu giga w tym roku w Tarnowie i nie udało się.
Ale co się odwlecze...
Przecież Maja tez już w ub roku powinna być Mistrzynią Swiata, a przydarzył sie wypadek.
Zezłościłam się dzisiaj. Kupiłam GW. Owszem na pierwszej stronie małe zdjęcie Majki. Owszem w gazecie SPORT PL na pierwszej stronie duże zdjecie Mai, ale relacja z MŚ krótka, na jedną stronę ( na stronie 8), a na stronie 2 i 3 relacja ( bardzo obszerna z meczu piłkarzy, meczu dodam .. towarzyskiego).
Lubię piłkę nożną, bardzo nawet. Kiedyś to nawet byłam takim zapalonym kibicem, ze hej.
Ale bez przesady. Wartosciujmy sukcesy, pracę sportowców, nie kierujmy sie tylko popularnością danego sportu.
Dziewczyna w wielkim stylu zdobywa mistrzostwo świata, w sporcie tak trudnym i wymagającym sporo więcej odwagi niz kopanie piłki na boisku, w sporcie, gdzie trening jest okupiony tak katorżniczą pracą.. wykonywaną często w zupełnej samotności, wymagającą wiec wielkiej samodyscypliny, że piłkarze zapewne nawet nie są w stanie sobie tego wyobrazić...
Lubie piłkę nożną, ale niespecjalnie przepadam za piłkarzami. Znam trochę to środowisko i uważam je za wyjątkowo zepsute.
Ale to nie temat na ten wątek.
Reasumując.. zezłościłam sie i to mocno.
W tej samej GW antyrakowy dekalog Krzysztofa Krauze ( tego od "Nikifora", "Długu" i "Placu Zbawiciela".) Ma człowiek raka i walczy i mówi, ze największym wrogiem człowieka chorego na raka nie jest rak, a .. rozpacz.
I mówi, ze 90% naszych chorób bierze się z niespełnionych pragnień.
A teraz o dzisiejszym treningu z Mirkiem:).
Wróciłam zmeczona z pracy i nawet trochę mi sie nie chciało.
Ale pomyślałam: kobieto, przecież wiesz, ze jak pojedziesz to wtedy poczujesz się super.
Dzisiaj za bardzo nie patrzyłam na górki. Skupiłam sie na jeździe. Zresztą Mirek chyba też, bo mało rozmawialiśmy.
Najpierw Lubinka. Dzisiaj ze średniej, ale celem było niezejście poniżej 13 km/h.
Udało sie. Tylko przez chwilę licznik wskazał 13,5, a generalnie było 14, 15, 16.
Kosztowało mnie to trochę.
Ale przez cały podjazd powtarzałam sobie: trzeba umieć sobie zadać ból, muszę sobie zadać ból...
I zaraz potem ( kiedy ten ból zaczynal być dotkliwy) pojawiało sie pytanie: ale po co ci ten ból?
teraz juz "po" to ja wiem ze takie pytania są bez sensu.
Przecież odpowiedż jest prosta.
Po to , zeby potem przejechac maraton tak jak sobie to zaplanowałam:). No i po to żeby juz "po" czuć się szczęsliwą.
Z Lubinki zjazd do Plesnej i przez górkę Francę. Jak sie do niej podjeżdza to aż strach popatrzeć w górę.
jest pionowa ściana.
Jak dla mnie wciąż na młynku, ale kto wie, moze kiedys będzie taka moc...
Z tymże staram się "młynkować" mocniej.
POtem jeszcze dwa podjazdy i trzeci długi i stromy na Słoną Górę.
Zjazd ze Slonej to jest po prostu bajka.. cała Pleśna w dole i zjazd hm... jest co zjeżdzac, aż sie nie chce wierzyć, ze zwykle to sie podjeżdża.
Może nie było rewelacyjnie, ale było dobrze.
Cały czas w głowie miałam: muszę sobie zadać ból....
Zimno już i tak szybko robi się ciemno...
I takie sobie zdjęcie z .. prawie przed roku
Góry to szczęście© lemuriza1972
- DST 40.00km
- Teren 1.00km
- Czas 01:48
- VAVG 22.22km/h
- VMAX 53.00km/h
- Temperatura 12.0°C
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 5 września 2010
niedzielnie o przesuwaniu horyzontów i spełnianiu marzeń
I znowu będą refleksje, bo miałam być o tej porze na treningu, a siedzę w domu bo za oknem nie pada nawet, za oknem leje jak z cebra:(.Od wczoraj.
Z wielką przyjemnością obejrzałam wczoraj wyścig o MŚ i patrzyłam jak dziewczyna o wadze wróbelka , dziewczyna z kraju gdzie mtb jest tak mało popularne, że telewizja nie raczy nawet transmitować na zywo wyścigu o MŚ ,w którym Polka jest faworytką, jak ta dziewczyna dzięki wielkiemu talentowi, ale przede wszystkim dzięki swojej cięzkiej pracy i ogromnej determinacji - spełnia swoje marzenie - zostaje mistrzynią świata.
W tym wypadku nie jestem zwykłym kibicem, coś tam sobie jeżdżę na rowerze i wiem,ze mtb to niełatwy sport, chyba nie dla każdego, bo trzeba jak to mówi Andrzej Piatek :trzeba umieć sobie zadać ból, no i trzeba mieć trochę odwagi. Trochę? chyba więcej niż trochę. Więc z racji tego , że cos o tym bólu wiem , inaczej patrzę na taką relację i jeszcze bardziej potrafię docenić taki sukces.
Wielki, wielki sukces!
Ogromnie naładowuje takie patrzenie z boku jak ktoś spełnia swoje marzenia.
Mam przed sobą książkę Martyny Wojciechowskiej. Kiedyś sceptycznie patrzyłam na te jej dokonania i nią samą.
Do momentu kiedy przeczytałam wywiad w jednej z gazet. Kiedy sie dowiedziałam, ze przechodziła chemioterapię i miała uraz kręgosłupa.
" Kiedy jest bardzo, bardzo źle, to musisz przesunąć sobie horyzont. Nie możesz myśleć tylko o tym, że nastepnego dnia trzeba wstać i ćwiczyć, zeby dojść do jakiejś tam formy. Musisz spojrzeć na tyle daleko, żeby odzyskanie sprawność, było tylko nic nie znaczącym etapem, bo prawdziwy cel lezy znacznie wyżej...
Kiedy ta myśl na dobre zamieszkała w mojej głowie, zaczęłam ćwiczyć, trenować, koncentrować się na tym by niechcący , niejako przy okazji dojść do siebie, ale tak naprawdę- przygotowywać się do wyprawy na Everest. Zupełnie inaczej wykonuje sie te same ćwiczenia z myślą o Najwyższej Górze Świata".
"Uważam, że jedyne co nas ogranicza przy spełnianiu marzeń, to własna wyobraźnia. Sukces jest efektem ciężkiej pracy, cierpliwości, pokory, wiary,że wszystko w zyciu jest możliwe. Gdy zaczynają nachodzić mnie wątpliwości, przypominam sobie obraz ze szczytu Everestu. Stojąc na Dachu Świata, widzi się jedynie kolejne szczyty na horyzoncie. Czy ktokolwiek potrzebuje lepszej metafory zycia?
Nigdy nie zapominajcie o tym, by brać z zycia jak najwięcej, nie bójcie sie ryzykować, płakać, być szczęsliwymi. Najważniejsze to być w drodze. Każdego dnia robić krok do przodu. Od zdobycia Everestu wciąż idę. Ktoś "mógłby" zapytać "dokąd?". A ja wiem tylko tyle, że dopoki jestem w drodze, czuję , ze zyję".
No własnie... dopóki droga przede mną, dopóki są cele, marzenia i ciężka praca, zeby móc je zrealizować, wtedy wszystko ma sens.
Jestem ogromnie szczęśliwym człowiekiem. Tak myślę.
Dlaczego? Bo mam marzenia, cele - nie kończą sie one na kupieniu kolejnego dobra czy obejrzeniu kolejnego serialu.
Sama kiedyś napisałam, że szczęscie dla każdego oznacza coś innego, ale często myślę o ludziach, ktorzy żadnych marzeń juz nie mają.. zyją z dnia na dzień, od serialu do serialu, od zakupów do zakupów... i żal mi ich, bo tyle jest fajnych rzeczy do zrobienia w zyciu.
I naprawdę nie trzeba mieć wielkich pieniedzy, zeby duzo z tych rzeczy robić.
4 lata temu przejechałam swój pierwszy maraton.
70 km na Bike Maratonie w Krakowie. Miałam wtedy rower górski od 3 miesiecy, niewiele wiedziałam o jeździe na nim, o maratonach, ale postanowiłam- skonczę maraton i pojechalam.
Wtedy napisałam pierwszą swoją relację z maratonu i zakonczyłam ją zdaniem:
i tak spełniają się marzenia...
Bo sie spełniają - tylko najpierw trzeba mieć trochę odwagi żeby je mieć i "na głos" sobie o nich powiedzieć:)
P.S Przeczytałam własnie artykuł o ojcu i synu, ktorzy podrozuja po świecie.. mając 300 dolarów w kieszeni.
Podrózowanie rozpoczeło sie od tego, ze za bardzo nie mieli pieniedzy...
Ojciec mówi: Łatwiej było pojechać gdzieś tam w świat, niż siedzieć nad Bałtykiem i wydawać pieniądze na lody i kino.
"a po co wy tak jedziecie? " to pytanie słyszą często.
- Alpiniści mówią, że kto się ich pyta dlaczego wchodzą na górę, nie zrozumie ich odpowiedzi...
P.S2 tak się walczy... to COŚ w oczach.
http://www.cyclingnews.com/races/uci-mountain-bike-world-championships-cm-1/elite-women-cross-country/photos/139342
Z wielką przyjemnością obejrzałam wczoraj wyścig o MŚ i patrzyłam jak dziewczyna o wadze wróbelka , dziewczyna z kraju gdzie mtb jest tak mało popularne, że telewizja nie raczy nawet transmitować na zywo wyścigu o MŚ ,w którym Polka jest faworytką, jak ta dziewczyna dzięki wielkiemu talentowi, ale przede wszystkim dzięki swojej cięzkiej pracy i ogromnej determinacji - spełnia swoje marzenie - zostaje mistrzynią świata.
W tym wypadku nie jestem zwykłym kibicem, coś tam sobie jeżdżę na rowerze i wiem,ze mtb to niełatwy sport, chyba nie dla każdego, bo trzeba jak to mówi Andrzej Piatek :trzeba umieć sobie zadać ból, no i trzeba mieć trochę odwagi. Trochę? chyba więcej niż trochę. Więc z racji tego , że cos o tym bólu wiem , inaczej patrzę na taką relację i jeszcze bardziej potrafię docenić taki sukces.
Wielki, wielki sukces!
Ogromnie naładowuje takie patrzenie z boku jak ktoś spełnia swoje marzenia.
Mam przed sobą książkę Martyny Wojciechowskiej. Kiedyś sceptycznie patrzyłam na te jej dokonania i nią samą.
Do momentu kiedy przeczytałam wywiad w jednej z gazet. Kiedy sie dowiedziałam, ze przechodziła chemioterapię i miała uraz kręgosłupa.
" Kiedy jest bardzo, bardzo źle, to musisz przesunąć sobie horyzont. Nie możesz myśleć tylko o tym, że nastepnego dnia trzeba wstać i ćwiczyć, zeby dojść do jakiejś tam formy. Musisz spojrzeć na tyle daleko, żeby odzyskanie sprawność, było tylko nic nie znaczącym etapem, bo prawdziwy cel lezy znacznie wyżej...
Kiedy ta myśl na dobre zamieszkała w mojej głowie, zaczęłam ćwiczyć, trenować, koncentrować się na tym by niechcący , niejako przy okazji dojść do siebie, ale tak naprawdę- przygotowywać się do wyprawy na Everest. Zupełnie inaczej wykonuje sie te same ćwiczenia z myślą o Najwyższej Górze Świata".
"Uważam, że jedyne co nas ogranicza przy spełnianiu marzeń, to własna wyobraźnia. Sukces jest efektem ciężkiej pracy, cierpliwości, pokory, wiary,że wszystko w zyciu jest możliwe. Gdy zaczynają nachodzić mnie wątpliwości, przypominam sobie obraz ze szczytu Everestu. Stojąc na Dachu Świata, widzi się jedynie kolejne szczyty na horyzoncie. Czy ktokolwiek potrzebuje lepszej metafory zycia?
Nigdy nie zapominajcie o tym, by brać z zycia jak najwięcej, nie bójcie sie ryzykować, płakać, być szczęsliwymi. Najważniejsze to być w drodze. Każdego dnia robić krok do przodu. Od zdobycia Everestu wciąż idę. Ktoś "mógłby" zapytać "dokąd?". A ja wiem tylko tyle, że dopoki jestem w drodze, czuję , ze zyję".
No własnie... dopóki droga przede mną, dopóki są cele, marzenia i ciężka praca, zeby móc je zrealizować, wtedy wszystko ma sens.
Jestem ogromnie szczęśliwym człowiekiem. Tak myślę.
Dlaczego? Bo mam marzenia, cele - nie kończą sie one na kupieniu kolejnego dobra czy obejrzeniu kolejnego serialu.
Sama kiedyś napisałam, że szczęscie dla każdego oznacza coś innego, ale często myślę o ludziach, ktorzy żadnych marzeń juz nie mają.. zyją z dnia na dzień, od serialu do serialu, od zakupów do zakupów... i żal mi ich, bo tyle jest fajnych rzeczy do zrobienia w zyciu.
I naprawdę nie trzeba mieć wielkich pieniedzy, zeby duzo z tych rzeczy robić.
4 lata temu przejechałam swój pierwszy maraton.
70 km na Bike Maratonie w Krakowie. Miałam wtedy rower górski od 3 miesiecy, niewiele wiedziałam o jeździe na nim, o maratonach, ale postanowiłam- skonczę maraton i pojechalam.
Wtedy napisałam pierwszą swoją relację z maratonu i zakonczyłam ją zdaniem:
i tak spełniają się marzenia...
Bo sie spełniają - tylko najpierw trzeba mieć trochę odwagi żeby je mieć i "na głos" sobie o nich powiedzieć:)
P.S Przeczytałam własnie artykuł o ojcu i synu, ktorzy podrozuja po świecie.. mając 300 dolarów w kieszeni.
Podrózowanie rozpoczeło sie od tego, ze za bardzo nie mieli pieniedzy...
Ojciec mówi: Łatwiej było pojechać gdzieś tam w świat, niż siedzieć nad Bałtykiem i wydawać pieniądze na lody i kino.
"a po co wy tak jedziecie? " to pytanie słyszą często.
- Alpiniści mówią, że kto się ich pyta dlaczego wchodzą na górę, nie zrozumie ich odpowiedzi...
P.S2 tak się walczy... to COŚ w oczach.
http://www.cyclingnews.com/races/uci-mountain-bike-world-championships-cm-1/elite-women-cross-country/photos/139342
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 4 września 2010
Sobota
Fajna sobota:)
do pełni szczęścia brakuje medalu Mai ( siedzę i czekam na wyniki).
Rano byłam u Mirka w sklepie i odebrałam nowe buty, tym razem Speca ( nie są tak ładne jak stare DMT, ale to nie jest ważne, ważne żeby były wygodne). Stare niestety były ciut za małe i często po maratonach bardzo cierpiałam. Ostatni Kraków - przypłaciłam paznokciem , który zszedł z palca:( błeeeee....
bolało.
KTM a zostawiłam do przeglądnięcia, bo Maniek przez ostatnie dwa dni zajmował sie rowerem Krysi i Adama i powiedział... biada... wszędzie błoto...
Więc postanowiłam, ze lepiej go zostawić, niech go dokładnie obejrzy, tym bardziej ze zauwazyłam dzisiaj, ze jednak z tyłu niewiele klocków mi zostało:(.
załozone nowe niespełna 1,5 miesiąca temu. Przetrwały tylko dwa maratony:(
Trudno. Najważniejsze , zebym na Rabkę rower był sprawny i nie było żadnych niespodziewanek.
No ale do domu wracałam autobusami w butach z blokami haha, wiec pewnie śmiesznie wyglądałam.
Po południu jazda z Mirkiem.
załozyłam nowe buty... koszmar. pierwsze km bylam załamana, wydawało mi sie ze beznadzieja, ale potem było już lepiej. Pewnie kwestia przyzwyczajenia.
Dzisiaj pojechalismy w górki, zrobilismy jeden bardzo stromy podjazd w kierunku Lubinki od Janowic. Cięzko mi sie jechało dzisiaj, nogi jakieś cięzkie.
Może jutro będzie lepiej.
Dostałam kolejny , piękny urodzinowy prezent. Książkę Martyny Wojciechowskiej.
Kolejna ksiązką o przekraczaniu granic, zdobywaniu szczytów:)
Już się cieszę na to czytanie:)
MAJKA WYGRAŁA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
do pełni szczęścia brakuje medalu Mai ( siedzę i czekam na wyniki).
Rano byłam u Mirka w sklepie i odebrałam nowe buty, tym razem Speca ( nie są tak ładne jak stare DMT, ale to nie jest ważne, ważne żeby były wygodne). Stare niestety były ciut za małe i często po maratonach bardzo cierpiałam. Ostatni Kraków - przypłaciłam paznokciem , który zszedł z palca:( błeeeee....
bolało.
KTM a zostawiłam do przeglądnięcia, bo Maniek przez ostatnie dwa dni zajmował sie rowerem Krysi i Adama i powiedział... biada... wszędzie błoto...
Więc postanowiłam, ze lepiej go zostawić, niech go dokładnie obejrzy, tym bardziej ze zauwazyłam dzisiaj, ze jednak z tyłu niewiele klocków mi zostało:(.
załozone nowe niespełna 1,5 miesiąca temu. Przetrwały tylko dwa maratony:(
Trudno. Najważniejsze , zebym na Rabkę rower był sprawny i nie było żadnych niespodziewanek.
No ale do domu wracałam autobusami w butach z blokami haha, wiec pewnie śmiesznie wyglądałam.
Po południu jazda z Mirkiem.
załozyłam nowe buty... koszmar. pierwsze km bylam załamana, wydawało mi sie ze beznadzieja, ale potem było już lepiej. Pewnie kwestia przyzwyczajenia.
Dzisiaj pojechalismy w górki, zrobilismy jeden bardzo stromy podjazd w kierunku Lubinki od Janowic. Cięzko mi sie jechało dzisiaj, nogi jakieś cięzkie.
Może jutro będzie lepiej.
Dostałam kolejny , piękny urodzinowy prezent. Książkę Martyny Wojciechowskiej.
Kolejna ksiązką o przekraczaniu granic, zdobywaniu szczytów:)
Już się cieszę na to czytanie:)
MAJKA WYGRAŁA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
- DST 43.00km
- Teren 2.00km
- Czas 01:52
- VAVG 23.04km/h
- Temperatura 15.0°C
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze