Wpisy archiwalne w miesiącu
Lipiec, 2013
Dystans całkowity: | 1056.00 km (w terenie 262.00 km; 24.81%) |
Czas w ruchu: | 55:30 |
Średnia prędkość: | 19.03 km/h |
Maksymalna prędkość: | 60.00 km/h |
Maks. tętno maksymalne: | 170 (90 %) |
Maks. tętno średnie: | 147 (78 %) |
Suma kalorii: | 7175 kcal |
Liczba aktywności: | 22 |
Średnio na aktywność: | 48.00 km i 2h 31m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 21 lipca 2013
Maraton nr 39 - Dukla, Cyklokarpaty
I TAK OTO PRZEJECHAŁAM MARATON NR 39.
Zbliżamy się do jubileuszu.
Cóż mogę napisać?
Nie padało, świeciło słońce, klocki wytrzymały do końca, napęd działał sprawnie, a mnie było ciepło.
Ot miła odmiana, która jednak nie dała, bo nie mogła z ww powodów dać tak dużej satysfakcji jak Piwniczna.
Bo jak już wielokrotnie wspominałam – im trudniejsze warunki, tym satysfakcja z ukończenia jest większa.
Wynik… hm.. taki sobie.. chociaż postęp w stosunku do Wojnicza jakiś tam widzę… więc dramatu nie ma.
W kategorii pań w wieku od lat 30 wzwyż, w której oto się plasuję w tym cyklu miejsce 4, open 6 na 9.
Chyba byłam najstarsza z tej stawki:).
Szału nie ma. Trochę mam do siebie pretensję, bo dałam odjechać koleżance z kategorii ( z miejsca 3), chociaż spory kawałek jechałyśmy razem tasując się na trasie.
Ale co tam… mam świadomość, że nie przygotowywałam się w zimie, stąd kondycja też nie taka jak powinna być i te moje starty w zawodach, w tym roku są takie niespodziewane i spontaniczne.
Myślę , więc , że jak na taki kompletny brak przygotowań, nie jest źle.
Trasa?
Widokowo piękna, naprawdę bardzo. Krótka ( 40 km), ok 1200 m przewyższenia. Jechałam 3 godz 5 minut.
Dawno tak krótkiego maratonu nie jechałam:).
Techniczne niezbyt wymagająca, zjazdy dość łatwe technicznie, chociaż miejscami niebezpieczne ( zjazd stokiem narciarskim, spora ilość dziur, więc trzeba było zachować czujność).
Podjazdy w znakomitej większości do wyjechania, ale wymagające dość sporej siły i samozaparcia..
Błoto .. na szczęście na całej długości trasy, tak wiele go nie było.
Na nieszczęście było w początkowej części trasy, to spowodowało korki, bo masa osób sobie z nim nie radziła.
Mój rower takiego błota też nie lubi. Wszystko przez podkowę amora. Między nią a oponą jest mała przestrzeń, jak błoto zbierze się pod nią i na oponie, koło się nie toczy i co chwilę trzeba to błoto wybierać.
Tak musiałam walczyć z takim błotem, przez całą trasę w Krynicy w 2010, kiedy to jechałam chyba niecałe 50 km.. 6, 5 godziny:(.
Tutaj na szczęście tylko na małym fragmencie miałam taki problem.
Mogło być lepiej.. ale nie narzekam.
Tym bardziej, ze towarzysko był to po raz kolejny bardzo udany dzień.
Znowu dużo znajomych z różnych części południowej Polski. To zawsze jest bardzo miłe, jak można porozmawiać z ludźmi.
Co dalej? Zobaczymy. Może Komańcza, może Korbielów?
ZDJĘCIE DLA SUFY
Zbliżamy się do jubileuszu.
Cóż mogę napisać?
Nie padało, świeciło słońce, klocki wytrzymały do końca, napęd działał sprawnie, a mnie było ciepło.
Ot miła odmiana, która jednak nie dała, bo nie mogła z ww powodów dać tak dużej satysfakcji jak Piwniczna.
Bo jak już wielokrotnie wspominałam – im trudniejsze warunki, tym satysfakcja z ukończenia jest większa.
Wynik… hm.. taki sobie.. chociaż postęp w stosunku do Wojnicza jakiś tam widzę… więc dramatu nie ma.
W kategorii pań w wieku od lat 30 wzwyż, w której oto się plasuję w tym cyklu miejsce 4, open 6 na 9.
Chyba byłam najstarsza z tej stawki:).
Szału nie ma. Trochę mam do siebie pretensję, bo dałam odjechać koleżance z kategorii ( z miejsca 3), chociaż spory kawałek jechałyśmy razem tasując się na trasie.
Ale co tam… mam świadomość, że nie przygotowywałam się w zimie, stąd kondycja też nie taka jak powinna być i te moje starty w zawodach, w tym roku są takie niespodziewane i spontaniczne.
Myślę , więc , że jak na taki kompletny brak przygotowań, nie jest źle.
Trasa?
Widokowo piękna, naprawdę bardzo. Krótka ( 40 km), ok 1200 m przewyższenia. Jechałam 3 godz 5 minut.
Dawno tak krótkiego maratonu nie jechałam:).
Techniczne niezbyt wymagająca, zjazdy dość łatwe technicznie, chociaż miejscami niebezpieczne ( zjazd stokiem narciarskim, spora ilość dziur, więc trzeba było zachować czujność).
Podjazdy w znakomitej większości do wyjechania, ale wymagające dość sporej siły i samozaparcia..
Błoto .. na szczęście na całej długości trasy, tak wiele go nie było.
Na nieszczęście było w początkowej części trasy, to spowodowało korki, bo masa osób sobie z nim nie radziła.
Mój rower takiego błota też nie lubi. Wszystko przez podkowę amora. Między nią a oponą jest mała przestrzeń, jak błoto zbierze się pod nią i na oponie, koło się nie toczy i co chwilę trzeba to błoto wybierać.
Tak musiałam walczyć z takim błotem, przez całą trasę w Krynicy w 2010, kiedy to jechałam chyba niecałe 50 km.. 6, 5 godziny:(.
Tutaj na szczęście tylko na małym fragmencie miałam taki problem.
Mogło być lepiej.. ale nie narzekam.
Tym bardziej, ze towarzysko był to po raz kolejny bardzo udany dzień.
Znowu dużo znajomych z różnych części południowej Polski. To zawsze jest bardzo miłe, jak można porozmawiać z ludźmi.
Co dalej? Zobaczymy. Może Komańcza, może Korbielów?
Przygotowania© lemuriza1972
Oczekiwanie© lemuriza1972
Marcin i Krysia na rozgrzewce© lemuriza1972
Krysia i ja na rozgrzewce© lemuriza1972
ZDJĘCIE DLA SUFY
Na początku podjazdu stała© lemuriza1972
Ze Sławkiem Nosalem po maratonie© lemuriza1972
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 20 lipca 2013
Dunajec i MB Mościcka
&feature=youtu.be
Dzisiaj bohaterem będzie Dunajec, bo On na to zasługuje.
Daje spokój, ciszę, wytchnienie, relaks. Uspokaja.
Egipt? Turcja? Grecja?
No pięknie, pięknie… wszędzie tam jest pięknie. Można jeździć, ale czasem warto ruszyć się te kilka kilometrów od Tarnowa, żeby zobaczyć takie cuda.
Bo miejsce , które dzisiaj fotografowałam uważam, że jest wyjątkowe.
Dunajec przy rowerowym niebieskim szlaku.
Pojechałam sobie tak rekreacyjnie, bo jutro maraton, więc dzisiaj spokojnie.
I zrobiłam kilka zdjęć.
Rower przygotowany, wszystko spakowane ( mam nadzieję, że wszystko, bo miałam sen , że zapomniałam na maraton butów), w piekarniku lasagne ze szpinakiem i suszonymi pomidorami na jutro się robi:).
A wieczorem kino, film ponoć nieco surrealistyczny ( Dziewczyna z Lilią), ale jaka to nowość, po żabie na Kokoczu niewiele rzeczy nas zaskoczy.
A jutro, jutro chyba jednak mega.
Przemyślałam sprawę i tak chyba jednak będzie lepiej, skoro w poniedziałek praca i dalszy ciąg wydawania zezwoleń strażakom osp, kierowcom karetek i wszystkim innym, którym wydać trzeba. Muszę być w formie.
Ale może jeszcze zmienię zdanie, kto wie?
I jeszcze MB Mościcka, tak ją nazwałam.
Zdjęcie zrobiłam dla Sufy. Ona jest tak olbrzymia, że naprawdę budzi respekt.
I na pewno nigdzie nie ucieknie, jak ta Twoja z kapliczki.
Stoi przed kościołem w Tarnowie Mościcach, a tam z pewnością jest monitoring.
Dzisiaj bohaterem będzie Dunajec, bo On na to zasługuje.
Daje spokój, ciszę, wytchnienie, relaks. Uspokaja.
Egipt? Turcja? Grecja?
No pięknie, pięknie… wszędzie tam jest pięknie. Można jeździć, ale czasem warto ruszyć się te kilka kilometrów od Tarnowa, żeby zobaczyć takie cuda.
Bo miejsce , które dzisiaj fotografowałam uważam, że jest wyjątkowe.
Dunajec przy rowerowym niebieskim szlaku.
Pojechałam sobie tak rekreacyjnie, bo jutro maraton, więc dzisiaj spokojnie.
I zrobiłam kilka zdjęć.
Rower przygotowany, wszystko spakowane ( mam nadzieję, że wszystko, bo miałam sen , że zapomniałam na maraton butów), w piekarniku lasagne ze szpinakiem i suszonymi pomidorami na jutro się robi:).
A wieczorem kino, film ponoć nieco surrealistyczny ( Dziewczyna z Lilią), ale jaka to nowość, po żabie na Kokoczu niewiele rzeczy nas zaskoczy.
A jutro, jutro chyba jednak mega.
Przemyślałam sprawę i tak chyba jednak będzie lepiej, skoro w poniedziałek praca i dalszy ciąg wydawania zezwoleń strażakom osp, kierowcom karetek i wszystkim innym, którym wydać trzeba. Muszę być w formie.
Ale może jeszcze zmienię zdanie, kto wie?
Jak zawsze piękny Dunajec© lemuriza1972
Kwiaty naddunajcowe© lemuriza1972
Błękitnie dzisiaj było© lemuriza1972
Taki tam widoczek© lemuriza1972
I jeszcze MB Mościcka, tak ją nazwałam.
Zdjęcie zrobiłam dla Sufy. Ona jest tak olbrzymia, że naprawdę budzi respekt.
I na pewno nigdzie nie ucieknie, jak ta Twoja z kapliczki.
Stoi przed kościołem w Tarnowie Mościcach, a tam z pewnością jest monitoring.
MB Mościcka ( nazwa własna)© lemuriza1972
- DST 24.00km
- Teren 12.00km
- Czas 01:18
- VAVG 18.46km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 18 lipca 2013
W poszukiwaniu Bozi, której szuka Sufa
Jazda stała pod wielkim znakiem zapytania, wszak trwa akcja pt wymiana zaświadczeń na zezwolenia do kierowania pojazdem uprzywilejowanym.
Nadzwyczaj sprawnie dzisiaj poszło. Brawa dla moich Dziewczyn.
Tak więc można było wyjechać.
Dzisiejsza jazda stała pod znakiem poszukiwania Bozi, której szuka SUFA.
Bo widzisz Sufa, pomyślałam sobie: nie możesz spać, jeździsz do Częstochowy, a jaką masz pewność, że Bozia nie zechciała się schronić gdzieś na wzgórzach Powiatu Tarnowskiego?
No… To my z Krysią postanowiłyśmy Ci pomóc. Ale o tym pod koniec wpisu.
17.00 zbiórka pod Biedronką i jedziemy z Krysią na Marcinkę.
Witam Krysię : Cześć Rodzynku.
Wtajemniczeni wiedzą o co chodzi. Labudu lepiej filmu niech nie rozpowszechnia, ok?:)
Jedziemy na Marcinkę. Przyjeżdżamy 10 min. przed czasem i czekamy sobie .
I takie oto rozmowy słyszymy dobrze zapowiadających się downhillowców:
Rozmowa I ( nie jestem pewna czy dobrze ją zamapiętałam)
Ej, daj ten kask.. walnę sobie w drzewo.
- Co? To myślisz, że ja kask mam po to żebyś ty sobie jeb… nim w drzewo????
- Ale głupio w nim wyglądasz…
Rozmowa druga
( dwóch chłopaków przejeżdża obok nas, przy czym jeden z nim efektwnie podnosi przednie koło)
- Ej, weź się nie popisuj, bo się wywalisz i będzie obciach przed dziewczynami…
( Krysia pocieszona tym dialogiem mówi: no.. to jednak wyglądamy jak kobiety, a nawet jak dziewczyny)
Przyjeżdża Marcin, Bracia Labudu. Proponuję czerwony pieszy na Słoną. Jedziemy. Podobno niektórzy jechali po raz pierwszy, cieszę się więc , że mogłam im coś nowego pokazać.
Na Słoną podjazdem terenowym. Wtaczamy się. Nie jest najgorzej(jak na dzień po 8 godzinach pracy).
Ze Słonej zjazd lasem. Marcin niestety omija co lepsze kawałki, jadąc szlakiem ( a trzeba z niego zboczyć).
Zjeżdżamy do Kłokowej i dalej w kierunku Wału. Proponuje „killerski” podjazd w kierunku żółtego pieszego ( z głownej drogi na Wał trzeba skręcić w prawo za tabliczką Pleśnianki – czy jakoś tak). Jest co jechać. Podobno nastromienie 16%. No daje w kość. Ale jest też przekonanie o wykonaniu kawałka solidnej, nikomu niepotrzebnej roboty:).
No i dalej jedziemy sobie w kierunku Wału żółtym szlakiem pieszym, a potem przesiadka na czarny rowerowy, tam jedziemy do Przegorzałek ( czy jakoś tam im jest). Wyjeżdżamy koło kamieniołomu, zjazd z Wału tak jak ostatnio zjeżdżałam, potem kawałek podjazdu na Lubinkę, zjazd z Lubinki lasem i przez Błonia do domu.
Tam Krzysiek niestety łapie gumę.
Solidne ( 60 km) jak na popołudnie, bardzo podjazdowe kilometry, ale co najważniejsze w świetnym towarzystwie.
No i pogoda wyśmienita, nie trzeba było brać smaru, klocków, ani butli tlenowej:).
A teraz o poszukiwaniu Bozi, której szuka Sufa ( niezorientowanych odsyłam do bloga Sufy).
Rozglądałam się i szukałam pilnie, co łatwe nie jest jak się jedzie.
No, ale chciałam Sufie zaoszczędzić szukania i kłopotów. Lepiej żeby się przygotowywał do maratonu w Korbielowie , bo jak straci za dużo sił na szukanie, to znowu gotowy z trasy zjechać:).
A Gomola i tak ma już dużo problemów, urok podobno ktoś na nich rzucił. Prezes się zamartwia. Sławek Bartnik dołączył do sprawnych inaczej , wcześniej Mamba, więc trzeba dbać o zdrowie Sufy:).
Pierwsze podejście niestety nieudane…
Ale za to drugie…. Jest strzał w dziesiątkę.
Mnie się wydaje, że to jest Ona. Jak myślisz Sufa?
Nadzwyczaj sprawnie dzisiaj poszło. Brawa dla moich Dziewczyn.
Tak więc można było wyjechać.
Dzisiejsza jazda stała pod znakiem poszukiwania Bozi, której szuka SUFA.
Bo widzisz Sufa, pomyślałam sobie: nie możesz spać, jeździsz do Częstochowy, a jaką masz pewność, że Bozia nie zechciała się schronić gdzieś na wzgórzach Powiatu Tarnowskiego?
No… To my z Krysią postanowiłyśmy Ci pomóc. Ale o tym pod koniec wpisu.
17.00 zbiórka pod Biedronką i jedziemy z Krysią na Marcinkę.
Witam Krysię : Cześć Rodzynku.
Wtajemniczeni wiedzą o co chodzi. Labudu lepiej filmu niech nie rozpowszechnia, ok?:)
Jedziemy na Marcinkę. Przyjeżdżamy 10 min. przed czasem i czekamy sobie .
I takie oto rozmowy słyszymy dobrze zapowiadających się downhillowców:
Rozmowa I ( nie jestem pewna czy dobrze ją zamapiętałam)
Ej, daj ten kask.. walnę sobie w drzewo.
- Co? To myślisz, że ja kask mam po to żebyś ty sobie jeb… nim w drzewo????
- Ale głupio w nim wyglądasz…
Rozmowa druga
( dwóch chłopaków przejeżdża obok nas, przy czym jeden z nim efektwnie podnosi przednie koło)
- Ej, weź się nie popisuj, bo się wywalisz i będzie obciach przed dziewczynami…
( Krysia pocieszona tym dialogiem mówi: no.. to jednak wyglądamy jak kobiety, a nawet jak dziewczyny)
Przyjeżdża Marcin, Bracia Labudu. Proponuję czerwony pieszy na Słoną. Jedziemy. Podobno niektórzy jechali po raz pierwszy, cieszę się więc , że mogłam im coś nowego pokazać.
Na Słoną podjazdem terenowym. Wtaczamy się. Nie jest najgorzej(jak na dzień po 8 godzinach pracy).
Ze Słonej zjazd lasem. Marcin niestety omija co lepsze kawałki, jadąc szlakiem ( a trzeba z niego zboczyć).
Zjeżdżamy do Kłokowej i dalej w kierunku Wału. Proponuje „killerski” podjazd w kierunku żółtego pieszego ( z głownej drogi na Wał trzeba skręcić w prawo za tabliczką Pleśnianki – czy jakoś tak). Jest co jechać. Podobno nastromienie 16%. No daje w kość. Ale jest też przekonanie o wykonaniu kawałka solidnej, nikomu niepotrzebnej roboty:).
No i dalej jedziemy sobie w kierunku Wału żółtym szlakiem pieszym, a potem przesiadka na czarny rowerowy, tam jedziemy do Przegorzałek ( czy jakoś tam im jest). Wyjeżdżamy koło kamieniołomu, zjazd z Wału tak jak ostatnio zjeżdżałam, potem kawałek podjazdu na Lubinkę, zjazd z Lubinki lasem i przez Błonia do domu.
Tam Krzysiek niestety łapie gumę.
Solidne ( 60 km) jak na popołudnie, bardzo podjazdowe kilometry, ale co najważniejsze w świetnym towarzystwie.
No i pogoda wyśmienita, nie trzeba było brać smaru, klocków, ani butli tlenowej:).
A teraz o poszukiwaniu Bozi, której szuka Sufa ( niezorientowanych odsyłam do bloga Sufy).
Rozglądałam się i szukałam pilnie, co łatwe nie jest jak się jedzie.
No, ale chciałam Sufie zaoszczędzić szukania i kłopotów. Lepiej żeby się przygotowywał do maratonu w Korbielowie , bo jak straci za dużo sił na szukanie, to znowu gotowy z trasy zjechać:).
A Gomola i tak ma już dużo problemów, urok podobno ktoś na nich rzucił. Prezes się zamartwia. Sławek Bartnik dołączył do sprawnych inaczej , wcześniej Mamba, więc trzeba dbać o zdrowie Sufy:).
Pierwsze podejście niestety nieudane…
Looking for... Bozia© lemuriza1972
Ale za to drugie…. Jest strzał w dziesiątkę.
Mnie się wydaje, że to jest Ona. Jak myślisz Sufa?
Chyba się odnalazła:)© lemuriza1972
" Ale o co chodzi Panowie?"© lemuriza1972
Krysia, Marcin i Krzysiek© lemuriza1972
W drodze na Wał© lemuriza1972
Trójca© lemuriza1972
Na czarnym szlaku rowerowym© lemuriza1972
Wersja z Krysią:)© lemuriza1972
W okolicach kamieniołomu na Wale© lemuriza1972
- DST 60.00km
- Teren 22.00km
- Czas 03:12
- VAVG 18.75km/h
- VMAX 60.00km/h
- HRmax 170 ( 90%)
- HRavg 140 ( 74%)
- Kalorie 1440kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 17 lipca 2013
Leśnoradłowskie ścieżki, Wojnicz i Buczyna
Nie bardzo planowałam dzisiaj jazdę, bo myślałam, że wyjdę z pracy dużo później.
Ale wyszłam o przyzwoitej porze. Umówiliśmy się nawet z Mirkiem na krótką jazdę po Lesie Radłowskim, ale Mirek w ostatniej chwili zadzwonił, że jeszcze jest w pracy, w Krakowie.
No to wyjechałam sama.
Spokojnie, na mtbowskie ścieżki Mirka.
Pokręciłam tam trochę po lesie, ale jakoś tak mało było mi, więc pojechałam w kierunku Wojnicza. Jak już pojechałam w kierunku Wojnicza, to dojechałam do Wojnicza. Zanim dojechałam to było ściganie się z jednym panem, który jechał powoli, więc grzecznie go minęłam i jechałam sobie w takim średnim tempie 26-27 km/h. Po kilku minutach Pan mnie wyprzedził i zaczął jechać bardzo szybko. No to ja też. 34 km/h tyle pokazywał mi licznik. W końcu Pana wyprzedziłam. Wydał z siebie jakiś dziwny dźwięk. Potem zawróciłam i pojechałam z powrotem, więc nie wiem jakie były dalsze losy Pana i czy miał się z kim ścigać.
Ale dobrze jest od czasu do czasu spotkać kogoś kto chce się ścigać, bo człowiek jakoś bardziej się motywuje.
Potem przez Zakrzów w kierunku mostu na Dunajcu w Zgłobicach i w dół na szlak do Buczyny.
Na moście spotkałam Lucka. Pewnie trenował przed niedzielnym maratonem w Dukli.
Przez Buczynę do domu. Trochę błotka.
Czytałam w „Dzienniku Polskim” ( taka krakowska gazeta, w której odbyłam niezapomnianą praktykę dziennikarską po I roku studiów), artykuł o Arturze Hajzerze.
„ Gdy pytano go dlaczego chodzi w góry wysokie, żartował, że dla pieniędzy, sławy i powodzenia u kobiet.
Uważał, że dobrej, poważnej odpowiedzi nie ma.
„ Każdy góry traktuje po swojemu”.
Dobra odpowiedź..
Bardzo dobra.
Ale wyszłam o przyzwoitej porze. Umówiliśmy się nawet z Mirkiem na krótką jazdę po Lesie Radłowskim, ale Mirek w ostatniej chwili zadzwonił, że jeszcze jest w pracy, w Krakowie.
No to wyjechałam sama.
Spokojnie, na mtbowskie ścieżki Mirka.
Pokręciłam tam trochę po lesie, ale jakoś tak mało było mi, więc pojechałam w kierunku Wojnicza. Jak już pojechałam w kierunku Wojnicza, to dojechałam do Wojnicza. Zanim dojechałam to było ściganie się z jednym panem, który jechał powoli, więc grzecznie go minęłam i jechałam sobie w takim średnim tempie 26-27 km/h. Po kilku minutach Pan mnie wyprzedził i zaczął jechać bardzo szybko. No to ja też. 34 km/h tyle pokazywał mi licznik. W końcu Pana wyprzedziłam. Wydał z siebie jakiś dziwny dźwięk. Potem zawróciłam i pojechałam z powrotem, więc nie wiem jakie były dalsze losy Pana i czy miał się z kim ścigać.
Ale dobrze jest od czasu do czasu spotkać kogoś kto chce się ścigać, bo człowiek jakoś bardziej się motywuje.
Potem przez Zakrzów w kierunku mostu na Dunajcu w Zgłobicach i w dół na szlak do Buczyny.
Na moście spotkałam Lucka. Pewnie trenował przed niedzielnym maratonem w Dukli.
Przez Buczynę do domu. Trochę błotka.
Czytałam w „Dzienniku Polskim” ( taka krakowska gazeta, w której odbyłam niezapomnianą praktykę dziennikarską po I roku studiów), artykuł o Arturze Hajzerze.
„ Gdy pytano go dlaczego chodzi w góry wysokie, żartował, że dla pieniędzy, sławy i powodzenia u kobiet.
Uważał, że dobrej, poważnej odpowiedzi nie ma.
„ Każdy góry traktuje po swojemu”.
Dobra odpowiedź..
Bardzo dobra.
Leśnoradłowska mtbowska ścieżka Mirka© lemuriza1972
Dunajec z mostu w Zgłobicach© lemuriza1972
W Lesie Radłowskim© lemuriza1972
Różowy jakiś taki© lemuriza1972
- DST 42.00km
- Teren 15.00km
- Czas 01:50
- VAVG 22.91km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 16 lipca 2013
Golgota, Wał, Lubinka
Polecam obejrzenie filmu. Koniecznie. Esencja kolarstwa górskiego.
I jestem dumna, że moja koleżanka Krysia ukończyła ten wyścig i to nie raz.
KTM reanimowany. Trwało to 4 godziny. Zadania podjął się Tomek, któremu jestem niezmiernie wdzięczna, że tak się zajął moim rowerem.
Trzeba było wymienić klocki, linki, wyczyścić niemalże wszystko. Jak po każdym takim wyścigu.
Myślałam , że dzisiaj nie będzie czasu na jazdę, ale jednak udało się. Nie wystarczyło czasu na 3 godzinny trening ( bo tak sobie założyłam, że dwa razy w tygodniu powinnam taki zrobić), ale niewiele krócej jechałam.
Ja i KTM dawno błota nie widzieliśmy, tak więc pojechaliśmy przez Buczynę i nad Dunajcem.
A cóż tam takie błotko, w obliczu tego co spotkało nas w sobotę? Cóż takie kałuże nad Dunajcem z ciepłą wodą przy wysokiej temperaturze.
Sama radość.
Plan był ambitny – zaczynamy od Golgoty.
W drodze na Golgotę na niebieskim naddunajcowym minął mnie jakiś szosowiec. Jak na szosowca jednak nie jechał chyba zbyt szybko, bo utrzymywałam 20 m dystans.
Pomyślałam, że skoro nie jedzie szybko jak na szosowca, niewykluczone, że na górce w Dąbrówce Szczepanowskiej dojdę i minę go.
I tak się stało. Jakoś tak wyjątkowo dobrze i bezboleśnie mi się podjechało tę górkę, minęłam go i ja skręciłam na Golgotę, on pojechał dalej.
Golgota.. cóż..
Pokazał mi ją Mirek, kiedy wybierałam się na maraton do Istebnej i powiedział: jeśli to podjedziesz, do przejedziesz Istebną.
Hm… żaden wyznacznik jednak, bo to tylko jeden podjazd, a w Istebnej podobnych jest dwa ( a jeden jest znacznie gorszy, nigdy go nie podjechałam w całości), a miedzy nimi cała masa innych, z którymi trzeba dać sobie radę. Plus niełatwe zjazdy rzecz jasna.
Ale wtedy się zawzięłam, rzecz jasna podjechałam.
Golgota powoduje, że przez chwilę odechciewa się jazdy na rowerze, pot leje się ciurkiem, nogi pedałować nie chcą, głowa wysyła sygnały: zatrzymaj się, odpocznij.
Ma dwa trudne momenty: początek i ściankę przed lasem.
Ale spokojnie da się wjechać.
Jest jednak prawie 2 km drogą kolarskiego cierpienia.
Z Golgoty na Lubinkę i ze szczytu Lubinki zjazd wąwozem, a potem znowu mozolnie pod górę w kierunku Wału.
Tam sobie „powiariowałam” i pokręciłam się dużo w górę, w dół, w górę, w dół, bo zadanie na dzisiaj to było docierać klocki.
A potem zjechałam tą samą drogą , którą podjechałam, wyjechałam na główną drogę na Lubince i do domu.
Zakwasy już odpuściły, trochę boli tylko poobdzierana noga, ale generalnie ok, nogi mnie nie bolały.
Tyle, że nie wjeżdzałam jakoś specjalnie szybko.
Widoki, zapachy, Dunajec w dole. Bezcenne.
W Błoniu spotkałam Kiszona i Adę Jarczyk. Miło było się zobaczyć. Trochę powspominaliśmy dawne maratonowe czasy.
Powoli odpuszcza pomaratonowa euforia ( uwielbiam ten stan). Myślę, że to jednak z przyczyn dla których jeździmy maratony.
Ten stan euforii, który trzyma przynajmniej dwa dni po maratonie.
Ale szykujemy się do następnego maratonu, więc miejmy nadzieję, że znowu zostanie dostarczona masa endorfin.
A na koniec umyłam Kateemka, bo skoro Tomek tak się wczoraj starał, to szkoda niweczyć ten trud.
No a ubrudził mi się dzisiaj znowu…
Tarnowskie okolice© lemuriza1972
Tarnowskie okolice 2© lemuriza1972
- DST 48.00km
- Teren 8.00km
- Czas 02:36
- VAVG 18.46km/h
- HRmax 170 ( 90%)
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 14 lipca 2013
Pomaratonowy rozjazd
Obudziłam się o 6 rano z wielkim, pomigrenowym bólem głowy. Było ciężko "zwlec" się z łóżka, ale pomogła solpadyna.
Pół dnia prania tego co brudne po wczoraj. Potem z rowerem na myjkę. Ledwie dojechałam. Tak rzędził, płakał, piszczał, że całe Mościce chyba go słyszały.
Manetki nie działają. Hamulców nie ma, tarcza z tyłu skrzwiona.
Biedny on, ale mój ci on, więc zadbam o niego.
Już jest umyty, reszta później.
Dzisiaj cały dzień jem. Coś zjem i za 10 min jestem głodna. Musiało wczoraj "wyjść" masę kalorii.
Rano brzydko, a po południu zrobiła się piękna , słoneczna pogoda.
Zrobiłam więc rozjazd pomaratonowy. Dzisiaj z Tomkiem. Płasko, bo na żadne góry nie miałabym pewnie zbyt wiele siły.
Mimochodem jakoś tak, wyszło ponad 50 km. I tak mimochodem przekroczyłam dzisiaj liczbę 3 tys przejechanych km w tym roku.
na koniec pojechaliśmy na gofry do Kudelskiego. Cały dzień chodziły za mną niezdrowe, wysokokaloryczne gofry. A co.. po takim wysiłku jak wczoraj - należy się.
I to by było na tyle. Idę spać, bo w końcu kiedyś trzeba się wyspać.
Pół dnia prania tego co brudne po wczoraj. Potem z rowerem na myjkę. Ledwie dojechałam. Tak rzędził, płakał, piszczał, że całe Mościce chyba go słyszały.
Manetki nie działają. Hamulców nie ma, tarcza z tyłu skrzwiona.
Biedny on, ale mój ci on, więc zadbam o niego.
Już jest umyty, reszta później.
Dzisiaj cały dzień jem. Coś zjem i za 10 min jestem głodna. Musiało wczoraj "wyjść" masę kalorii.
Rano brzydko, a po południu zrobiła się piękna , słoneczna pogoda.
Zrobiłam więc rozjazd pomaratonowy. Dzisiaj z Tomkiem. Płasko, bo na żadne góry nie miałabym pewnie zbyt wiele siły.
Mimochodem jakoś tak, wyszło ponad 50 km. I tak mimochodem przekroczyłam dzisiaj liczbę 3 tys przejechanych km w tym roku.
na koniec pojechaliśmy na gofry do Kudelskiego. Cały dzień chodziły za mną niezdrowe, wysokokaloryczne gofry. A co.. po takim wysiłku jak wczoraj - należy się.
I to by było na tyle. Idę spać, bo w końcu kiedyś trzeba się wyspać.
- DST 54.00km
- Teren 10.00km
- Czas 02:32
- VAVG 21.32km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 14 lipca 2013
Piwniczna - relacja czyli nigdy nie wierz kobiecie:)
&feature=youtu.be
Maraton nr 38
Piwniczna MTB MARATHON
miejsce w kategorii: 1 ( k4)
miejsce open: 214
czas ( dramatyczny:)): 6 godz. 12 minut
Żadna nawet, najlepsza opowieść, żadne słowa.. nie oddadzą moich odczuć, moich emocji, stanu mojego ducha i ciała na tej trasie.
Zaczynam pisać ze świadomością, że to zapewne będzie bardzo długa relacja, więc jeśli ktoś dotrwa do jej końca – ogromnie gratuluję. Być może przez chwilę poczuje się tak jakby jechał ze mną ten maraton.
Prognozy na tę sobotę, sobotę 13 lipca, optymistyczne nie były.
Bałam się tego maratonu, bo powrót na golonkowe trasy po dwóch latach, to niemalże jak debiut. Gdybym wiedziała w jakich warunkach przyjdzie mi zmierzyć się z tą trasą… bałabym się jeszcze bardziej.
Dodatkowo nieco paraliżowała mnie myśl, że przyszły tydzień w pracy będę mieć bardzo ciężki i bardzo ważny, więc jakikolwiek wypadek eliminujący mnie z zawodowego życia, to byłaby katastrofa.
A tuż przed startem spotykam Monię Brożek ( a właściwie już PODOS) I Monia mówi: chyba nie wystartujemy z Mateuszem, bo przypomina się nam Zabierzów…
Można jechać jak pada. Można jechać jak jest zimno, ale jak pada i jest zimno, to nie…
Mówię: no ja też z Zabierzowa nie mam dobrych wspomnień ( skręcona noga).
Do Piwnicznej ruszamy w 4 osobowym składzie: Krysia, Marcin ( debiutant na giga) i Staszek debiutant absolutny jeśli chodzi o maratony. Wielki szacunek dla chłopaków, że nie przestraszyli się pogody i jednak na trasę wyjechali.
Padało całą noc, pada całą drogę do Piwnicznej ( Krysia mówi: to jest trasa odporna na deszcz).
Ale tuż przed Piwniczną jakby trochę przestaje. Wysiadamy z aut w Kosarzyskach ( bo tam jest start właściwie , a nie w Piwnicznej)… jest przeraźliwie zimno.
Staram się za dużo nie myśleć… bo wszystko przemawia za tym, żeby dać sobie spokój. Iść do restauracji w hotelu, usiąść przy kominku z ciepłą herbatą w dłoni ( skądinąd jak byłam w nim w maju na szkoleniu też było tak zimno i palił się kominek).
Bardzo dużo znajomych ( miło). Niektórzy jak mnie widzą to co najmniej jakby ufoludka zobaczyli, a przecież pomimo tego, że 2 lata mnie nie było, to wciąż jeżdżę na rowerze:).
Ale generalnie miłe słowa pt : no wreszcie… ( Adam z Katowic np), powitania itd.
Długo ociągam się z przebieraniem w ciuchy kolarskie, bo jest bardzo zimno. W końcu po stracie giga, mówię do Staszka: no nie ma wyjścia, trzeba się przebrać.
Ale aż do 10.45 nie wychodzę z auta, tym bardziej, że zaczyna padać. Efekt jest taki, że rozgrzewka prawie zerowa, ot dwa razy podjechanie kilkaset metrów podjazdu. Spotykam Anię Suś i mówię: chyba mnie porypało… ( słownictwo byle jakie, ale oddaje mój stan ducha a tamtym momencie).
Ania: mnie też..
Stoimy w sektorze. Przed nami Mariusz Lajkonik - Topór z młodzieżą. Pada coraz mocniej, któryś młody od Mariusza mówi:
Nie ma co.. fajny sposób na spędzanie wakacji…
Myślę: nie ma co fajny sposób na spędzanie weekendu, po tygodniu harówki…
Zimnoooooo…. Trzęsę się… z nadzieją, że zaraz przestanie być zimno…. Bo na dzień dobry jest bardzo mocno pod górę, ok kilometrowy podjazd na Obidzę.
Patrząc na warunki pogodowe, myślę sobie: żadnych szaleństw – jadę spokojnie, głównie na zjazdach, bo przy takiej pogodzie, łatwo będzie sobie coś uszkodzić.
No to jedziemy. Na młynku. Pomimo braku rozgrzewki dość dobrze mi się jedzie. Mijam Pawła Przybyło, mijam Anię Suś. Jadę. Nagle ktoś przede mną, mija mnie i zajeżdża mi drogę, a że nie ma ten chojrak sił żeby dostatecznie szybko jechać do góry – wjeżdżam w jego oponę ( zbyt duży tłok żebym mogła go ominąć) i…. nie wypinam się z lewego spd i lecę na bok.
No tak.. mam od kilku dni nowe pedały , nowe bloki. Pedały zbyt mocno były skręcone, ale w piątek je „poluzowałam” i wydawało mi się, że jest ok. Nie było i to znacznie mi utrudniło jazdę. Szkoda, że póki jeszcze dłonie nie odmawiały mi posłuszeństwa , nie zatrzymałam się i ich nie poluzowałam, oszczędziłabym sobie kilku bardzo śmiesznych gleb.
Ale im dalej w trasę tym bardziej zatrzymanie się ( chociażby na chwilę) groziło całkowitym zamarznięciem.
Przez ten upadek , mija mnie i Paweł i Ania, Staszek i dużo innych osób. Ale jadę znowu dość dobrze i znowu mijam i Pawła i Anię. Podjazd wymaga dość dużego „spięcia się” , ponieważ jest momentami stromy. Kiedy wjeżdżamy do lasu, robi się okropnie zimnooooooo….
A ja mam rękawiczki z krótkimi palcami ( innych nie posiadam niestety, bo zgubiłam w ub roku w górach, a nowych się nie dorobiłam). Jest bardzo zimnooooooo…. Wtedy pojawiają się pierwsze myśli pt zawróć, jeszcze jest niedaleko do mety. Z naprzeciwka jedzie Sufa z jakimś kolegą i jeden mówi do drugiego: nie jadę, pierd….. Paweł, który akurat jedzie obok mnie mówi: Sufa się wycofuje, będzie rzeźnia.
Faktycznie… to widać po wjeździe do lasu… błoto, błoto, błoto, a deszcz sobie pada cały czas….
Zimnoooooo…. Matko jedyna, jak zimno. Do tego wieje wiatr, który powoduje, że jeszcze z drzew leci fontanna wody.
Woda z góry, woda od dołu… błoto do oczu…
Gdzieś na podjeździe zaliczam kolejny upadek z powodu spda, bo jakiś ktoś przede mną spada z roweru, a ja nie mogę się wypiąć i ryp… co śmieszniejsze, rower mnie „przygniata” i nie mogę wstać, bo noga cały czas w pedale. Kolega – winowajca podchodzi, pomaga mi wstać, podaje rękę, przeprasza.
Jest zimnooooo… bardzo, bardzo zimno i nie wiem co będzie dalej. Dojeżdża do mnie Ania, mówiąc: Iza , ale masz formę!
Myślę sobie: dobre żarty, gdzie ona tę formę dojrzała ?
No ale…
Jedziemy dość spory kawałek gdzieś obok siebie. Robi się odrobinę cieplej bo są podjazdy, z którymi radzę sobie dobrze ( a wiele osób schodzi z rowerów). To budujące.
Dojeżdża Staszek .
Pierwsze zjazdy, na których ja nieco lepiej sobie radzę i jestem w przodzie przez kilka dobrych kilometrów. Zjazdy idą mi dość dobrze, ale kiedy w pewnym momencie opona jest już oblepiona masakrycznie błotem , widząc jak ludzie padają jak muchy, schodzę na nieco trudniejszym zjeździe z roweru – nie chcę ryzykować.
Staszek mówi- byłem pewien , że będziesz jechać. No może i bym jechała , gdyby nie świadomość, że w poniedziałek MUSZĘ być w pracy.
I znowu jest mi bardzo, bardzo zimnoooo.. a na domiar złego czuję, że klamka tylnego hamulca coraz bardziej luźna, coraz bliżej kierownicy… Wiem co to oznacza. Myślę o tym z niepokojem i od tamtej pory zaczyna się jakaś taka bardzo asekuracyjna jazda. Jazda bez luzu psychicznego. Tak bym to określiła. Mam w pamięci Gorlice i wiem czym grozi utrata hamulców ( całkowita utrata) – nieukończeniem maratonu.
Ale pocieszam się tym, że przecież przód – to nowiutkie klocki xtra, a hamulce mam zalepione izolatką, więc może tak źle nie będzie. Może ten przedni wytrzyma.
Wczoraj rzecz jasna sprawdzałam ten tył i było sporo klocków jeszcze, a przy tym nikt nie spodziewał się takiego błota i aż takiego deszczu. Miała być trasa odporna na deszcz.
Bo błoto, albo błotna maź jest wszędzie. To nie jest błoto z serii tych, które były w Krynicy w 2010 r, które tak oblepia opony, że nie da się jechać, ale i tak bardzo utrudnia jazdę, która jest przez to znacznie trudniejsza i wolniejsza i bardziej wyczerpująca. Powiem tak: gdyby nie było tak zimno, to to błoto pewnie sprawiłoby mi frajdę.
Ale to zimno.. dodatkowo nie pomagało mięśniom. Jestem przemoczona, w butach chlupie woda.. oczy zalewa woda ( nie wzięłam okularów bo to się mijało z celem), na zjazdach błoto wpada do oczu.
Na zjeździe przed podjazdem w kierunku Wlk. Rogacza spotykam znowu Staszka. Ja jadę już te zjazdy mocno asekuracyjnie i to był chyba błąd. Asekuracyjnie, bo ciągle w głowie mam, ze stracę hamulce.
No, ale właśnie… to przecież odwrotnie powinno być – powinnam nie hamować nadmiernie.
Cóż umysł w takich warunkach chyba też nieco szwankuje, podobnie jak rower. Widziałam pod koniec trasy chłopaka i dziewczynę. On ją prowadził, ona szła jak zombi, jakby nie kontaktowała zupełnie… on ją przekonywał, że musi iść dalej, bo przecież muszą dojść.
Zaczyna się podjazd i chwilę rozmawiamy ze Staszkiem. Mówi, ze tak mu było zimno na początku, że chciał się wycofać. Ja mówię, że mam już kłopot z jednym hamulcem ( bo wtedy tyłu już prawie nie ma), więc jeśli pójdzie mi drugi, to niech cierpliwie czekają na mnie na mecie, bo będę szła.
Podjazd… to jest 5 czy 6 km, niesamowicie masakrujący psychicznie podjazd. Niby nic. Szuter, więc technicznie łatwo… ale zakręt za zakrętem i kiedy wydaje ci się, ze to już koniec zza następnego zakrętu wyłania się znowu ściana… i tak ciągle i ciągle.
Jadę spokojnie. Widzę przed sobą Anię, ale nawet nie próbuje jej gonić, bo wiem, że na zjazdach i tak jej nie dam rady przez te hamulce.
No i niestety obraz przed oczami się rozmazuje i już wiem nadchodzi.. migrena. Moja „wysiłkowa „ zmora".Pytanie ile "aura" będzie trzymać, pół godziny, godzinę?Trzyma jakieś pół. No i pytanie: jak bardzo mi to osłabi organizm, bo czasem jest tak, ze zaraz zaczyna mnie bardzo boleć głowa i siły mnie opuszczają. Myślę sobie: niech już minie ta aura, to dam sobie radę, bo nie czuję się zmęczona, pojadę dalej.
Jadę… ludzie przede mną rozmazani… staram się nie patrzeć na nich, tylko na przednie koło, wtedy jakoś lepiej się czuję.
Kończy się podjazd i zaczyna się seria zjazdów. A ja niewiele widzę. No, ale jadę ostrożnie. To też znacznie czas mojego przejazdu wydłużyło niestety.
Kiedy jedziemy w kierunku Przehyby, znowu zaczyna mi być okropnie zimnoooooooo….. Tak bardzo zimno, że z niepokojem myślę czy dam radę dojechać do końca, bo to dopiero połowa trasy. Dojeżdża do mnie jakiś chłopak z teamu Adama z Katowic.
Nie mam już całkowicie tylnego hamulca. Jedziemy razem, zdecydowanie lepiej chyba radzę sobie na zjazdach. On mówi, że jest mu tak zimno, że zawróciłby , ale nie wie gdzie. Ja mówię, że wiem jak dojechać do mety, na skróty…. Ale jakoś pomimo tego zimna , jednak nie myślę o odwrocie.
Jadę, ale z coraz mniejszą werwą ( nie z braku sił bo czuję, ze tego dnia naprawdę były), ale z tego niepokoju spowodowanego brakiem hamulca i zimnem.
Wtedy myślę o himalaistach: Nadludzie. Jak oni wytrzymują te temperatury?
Mnie jest już tak zimno, że nawet zimą w Tatrach chyba tak nie marzłam.
Chcę mi się płakać, dosłownie mam ochotę usiąść i sobie popłakać, bo nie wiem co mam z sobą zrobić. Wiem, że jestem już zbyt daleko do mety. Żadnego skrótu innego nie znam. Mapy nie mam, więc muszę jechać dalej….
Poza tym… tak po prostu zejść z trasy…? Już to kiedyś przeżyłam w Gorlicach, kiedy na 10 km przed metą s powodu braku klocków , nie mogłam już jechać.
Było mi strasznie przykro potem… strasznie. Było mi żal tych przejechanych już 70 km.
Łańcuch zaczyna zaciągać, a ja smar zostawiłam w .. aucie. Błąd, ale błąd „zapominalski”, bo w takich warunkach smar zawsze wożę w kieszonce. Wiem, jak bardzo się przydaje.
Dłonie są zgrabiałe, nie mogę zmieniać przerzutek.. nie mogę wyjąć żela z kieszonki.
Bufet. Kolega z Katowic bierze od obsługi czarny worek na śmieci, robi dziury na głowę i ramiona i zakłada na siebie. Pytam: czy to pomoże? On mówi, zawsze to będzie cieplej.
Zakładam worek i jadę dalej.
Worek wygląda szalenie efektownie ( jestem żywą reklamą ustawy śmieciowej haha), ale.. to on uratował mi życie. Bo miałam już moment na trasie, że po raz pierwszy w życiu myślałam: nie jadę, usiądę, niech się dzieje co chce. Tylko co by to dało?
Wczoraj w Piwnicznej było jak w Tatrach w zimie. Albo idziesz, albo … no właśnie. Kolega z Katowic mówi: chyba będę pierwszą ofiarą zamarznięcia w lipcu.
Na górze było 7 stopni, co to znaczy na zjazdach przy przemoczonych ciuchach, padającym deszczu?
Wiecie chyba.
Jedziemy. Mnie znowu napęd odmawia posłuszeństwa, kolega i jeszcze ktoś odjeżdżają mi pod górę. Mam ochotę krzyczeć: chłopaki nie zostawiajcie mnie tutaj… Proszę…..
Bo tak naprawdę ogromnie się boję czy ja to przetrwam. Czy mój organizm to zimno wytrzyma.
Ale worek zdaje egzamin. Robi się cieplej. I po co te wszystkie drogie , kolarskie ciuszki?:).
No i dalej jadę sobie walcząc z napędem i martwiąc się o hamulce. Jeszcze gdzieś wcześniej spotykam Mikiego z Rowerowania. Robi odwrót w kierunku mety, a do mnie krzyczy: dawaj, dawaj...
Jadę spokojnie, napęd na wiele nie pozwala. Myślę już tylko o dotarciu do mety, nic innego się nie liczy.
Ok 40 km przestaje mi działać i licznik i przedni hamulec. Od tamtego momentu można powiedzieć, że już tylko idę. Nie da rady jechać pod górę, nie da rady zjeżdżać. Kto kiedykolwiek stracił hamulce tak całkowicie, do blach, wie co to oznacza. Rower jest po prostu jak hulajnoga.
Jeszcze trochę próbuję, ale powtarzają się Gorlice. Rower wpada w taką prędkość, że z trudem hamuję nogą i jakoś się zatrzymuje.
Gdzieś w okolicach Białej Wody ( jakie cudne byłyby widoki gdyby była piękna pogoda!), pytam kogoś który jest km. „ 43 , jeszcze moment i będzie meta” . Myślę sobie: kolego, chyba nigdy nie jechałeś u Golonki… Ten moment może się ciągnąć w nieskończoność… U GG ostatnie km przed metą są zwykle najtrudniejsze.
Dla mnie wyjątkowo. Zjazdy, które spokojnie bym zjeżdżała, jestem zmuszona isć. O podjeżdżaniu nie ma mowy, co zrobię parę ruchów korbą, łańcuch zaciąga.
Jak zazdroszczę ludziom , którzy mogą jeszcze zjeżdżać…, bo wielu zjeżdżą.
Jakie to przykre, jak Cię tyle osób mija, a ty nic nie możesz zrobić…
No to idę…. Po jakimś czasie w końcu zaczyna być słychać spikera na mecie, ale kiedy zdarza się jakiś prześwit między drzewami widzę jak strasznie w dole jest Sucha Dolina. Co to oznacza? Ano to, że do mety mam bardzo w dół.I długo w dół.
Schodził ktoś z rowerem na bardzo stromym, błotnym zjeździe, kiedy rower nie ma hamulców?
Wiecie jak to jest? Rower ciągnie was w dół, trzeba użyć dużo siły żeby go utrzymać. Wyrywa się niczym chart:). Najlepiej byłoby go wziąć na plecy, ale tyle kilometrów , nie dałabym rady.
Ot co. Mam na szczęście towarzysza niedoli. Idzie obok mnie jakiś też pozbawiony hamulców i mówi, że w prawdziwym maratonie nie startował od 2006r. bo po drodze były tylko jakieś Langi, Mazovie. I że niezły moment sobie wybrał. No.. całkiem jak ja. No i tak sobie idziemy, jest raźniej, ale kiedy widzę tabliczkę 1 km do mety wzdycham ciężko…
1 km w dół po błocie, w butach z blokami na nogach… niezbyt fajna perspektywa. No ale idę, co mam zrobić.
No i wreszcie schodzimy w okolice mety, tam zaczyna się podjazd, nawet nie wsiadam na rower, bo wiem co będzie .. napęd nie zadziała.
Strażacy mówią do mnie: czemu pani nie jedzie?
Pokazuję na rower i mówię: on nie chce….
No i odchodzę do mety, całkiem dziarsko jak na 50 km w nogach przy takiej pogodzie. Po raz pierwszy dochodzę , a nie dojeżdżam do mety.
Ufffff….. jest godzina 17:12… Wystartowaliśmy o 11.
Masakra… ale w sumie nawet nie wiem kiedy minęło te ponad 6 godzin w siodełku.
Początkowo jestem zła.. ale potem ta złość ustępuje radości. Jestem z siebie dumna, że w takich warunkach, z tak nie działających sprzętem , nie odpuściłam, a doczołgałam się do tej mety.
Ktoś może pomyśli: głupota…. A ja mam na ten temat swoje zdanie i wiem, że są tacy, którzy mnie zrozumieją.
Bo satysfakcja z ukończenia takiego maratonu jest dużo większa niż po przejechaniu maratonu przy dobrej pogodzie nawet z najlepszym wynikiem.
Nawet nie sprawdzałam wyników, bo cóż tu sprawdzać, jak tyle osób mnie minęło kiedy sobie szłam… Mam nawet obawy czy nie jestem ostatnia w open.
Potem okazało się, że w swojej starszawej kategorii K4 byłam… pierwsza. Ot niespodzianka. Taki dramatyczny czas….
No, ale żaden to powód do chwały, bo wśród kobiet open to jestem gdzieś na szarym końcu. Nieistotne. Nie o to chodzi.
Wiem, że siły były, wiem, że zniszczyła mnie pogoda i nie działający sprzęt, ale wiem też jedno : dotarłam do mety w okolicznościach przyrody takich.. ze wielu pękło i się wycofało.
Przejechałam znowu maraton w górach, a przejechanie maratonu w górach to są hm... jakby to powiedzieć.. ? to są jakieś wyższe odczucia.
Ja wiem, na każdym maratonie można się zmęczyć, ale dopiero maraton w górach daje mi pełnię satysfakcji.
I jeszcze słowo o moich towarzyszach, bo zasługują.
Staszek dojechał na metę cało i zdrowo z niezłym czasem. Brawo!
Krysia jechała giga 8 godzin, zmagając się z awariami, a ok 25 km jechała na kapciu, bo najpierw złapała kapcia, potem przy zakładaniu dętki uszkodziła wentyl.
Wielki, wielki szacunek.
Marcin objechał trasę giga i tylko nieznaczne pomylenie trasy spowodowało, że ma dnf, bo nie wjechał na metę. Może się jednak czuć moralnym zwycięzcą.
My z Krysią cóż… jechałyśmy bardzo długo: Krysia wyrobiła całą dniówkę. Mnie też niewiele brakło.
Czyli jak to mawiał Tomek Kowalski: wykonałyśmy kawał dobrej,solidnej, nikomu niepotrzebnej roboty:).
A skąd taki tytuł wpisu? Jest taka piosenka , chyba Budka Suflera śpiewa: Nigdy nie wierz kobiecie…
No… po pierwsze Krysia przekonywała nas o odporności trasy na deszcz…
Jadąc potem i przedzierając się przez to błoto, myślałam o tym z ironicznym uśmieszkiem na twarzy.
Po drugie: Marcin pytał mnie, jak się ubrać…
Kiedy proponował zestaw koszulka z długim rękawem i bluza na to, powiedziałam: nie! Będzie Ci za gorąco.
Myślałam o nim potem też jadąc, że marznie… przeze mnie.
Puenta...
Puentą niech będzie to, że wracając do domu i zatrzymując się na stacji benzynowej na hot dogi byliśmy w tak wyśmienitych humorach, że obsługa stacji nie bardzo wiedziała o co chodzi…
I puentą niech będą również słowa Staszka:
Najlepsza była Iza. Przyjechała i mówi: nie, no nie… już nie. Takich maratonów już nie. Nie będę jechać…
Minęło 15 minut, Iza pyta się Marcina
- To kiedy jest ta Dukla?
( Dukla – maraton w Cyklokarpatach)
Maraton nr 38
Piwniczna MTB MARATHON
miejsce w kategorii: 1 ( k4)
miejsce open: 214
czas ( dramatyczny:)): 6 godz. 12 minut
Start© lemuriza1972
Żadna nawet, najlepsza opowieść, żadne słowa.. nie oddadzą moich odczuć, moich emocji, stanu mojego ducha i ciała na tej trasie.
Zaczynam pisać ze świadomością, że to zapewne będzie bardzo długa relacja, więc jeśli ktoś dotrwa do jej końca – ogromnie gratuluję. Być może przez chwilę poczuje się tak jakby jechał ze mną ten maraton.
Prognozy na tę sobotę, sobotę 13 lipca, optymistyczne nie były.
Bałam się tego maratonu, bo powrót na golonkowe trasy po dwóch latach, to niemalże jak debiut. Gdybym wiedziała w jakich warunkach przyjdzie mi zmierzyć się z tą trasą… bałabym się jeszcze bardziej.
Dodatkowo nieco paraliżowała mnie myśl, że przyszły tydzień w pracy będę mieć bardzo ciężki i bardzo ważny, więc jakikolwiek wypadek eliminujący mnie z zawodowego życia, to byłaby katastrofa.
A tuż przed startem spotykam Monię Brożek ( a właściwie już PODOS) I Monia mówi: chyba nie wystartujemy z Mateuszem, bo przypomina się nam Zabierzów…
Można jechać jak pada. Można jechać jak jest zimno, ale jak pada i jest zimno, to nie…
Mówię: no ja też z Zabierzowa nie mam dobrych wspomnień ( skręcona noga).
Do Piwnicznej ruszamy w 4 osobowym składzie: Krysia, Marcin ( debiutant na giga) i Staszek debiutant absolutny jeśli chodzi o maratony. Wielki szacunek dla chłopaków, że nie przestraszyli się pogody i jednak na trasę wyjechali.
Padało całą noc, pada całą drogę do Piwnicznej ( Krysia mówi: to jest trasa odporna na deszcz).
Ale tuż przed Piwniczną jakby trochę przestaje. Wysiadamy z aut w Kosarzyskach ( bo tam jest start właściwie , a nie w Piwnicznej)… jest przeraźliwie zimno.
Staram się za dużo nie myśleć… bo wszystko przemawia za tym, żeby dać sobie spokój. Iść do restauracji w hotelu, usiąść przy kominku z ciepłą herbatą w dłoni ( skądinąd jak byłam w nim w maju na szkoleniu też było tak zimno i palił się kominek).
Bardzo dużo znajomych ( miło). Niektórzy jak mnie widzą to co najmniej jakby ufoludka zobaczyli, a przecież pomimo tego, że 2 lata mnie nie było, to wciąż jeżdżę na rowerze:).
Ale generalnie miłe słowa pt : no wreszcie… ( Adam z Katowic np), powitania itd.
Długo ociągam się z przebieraniem w ciuchy kolarskie, bo jest bardzo zimno. W końcu po stracie giga, mówię do Staszka: no nie ma wyjścia, trzeba się przebrać.
Ale aż do 10.45 nie wychodzę z auta, tym bardziej, że zaczyna padać. Efekt jest taki, że rozgrzewka prawie zerowa, ot dwa razy podjechanie kilkaset metrów podjazdu. Spotykam Anię Suś i mówię: chyba mnie porypało… ( słownictwo byle jakie, ale oddaje mój stan ducha a tamtym momencie).
Ania: mnie też..
Stoimy w sektorze. Przed nami Mariusz Lajkonik - Topór z młodzieżą. Pada coraz mocniej, któryś młody od Mariusza mówi:
Nie ma co.. fajny sposób na spędzanie wakacji…
Myślę: nie ma co fajny sposób na spędzanie weekendu, po tygodniu harówki…
Zimnoooooo…. Trzęsę się… z nadzieją, że zaraz przestanie być zimno…. Bo na dzień dobry jest bardzo mocno pod górę, ok kilometrowy podjazd na Obidzę.
Patrząc na warunki pogodowe, myślę sobie: żadnych szaleństw – jadę spokojnie, głównie na zjazdach, bo przy takiej pogodzie, łatwo będzie sobie coś uszkodzić.
No to jedziemy. Na młynku. Pomimo braku rozgrzewki dość dobrze mi się jedzie. Mijam Pawła Przybyło, mijam Anię Suś. Jadę. Nagle ktoś przede mną, mija mnie i zajeżdża mi drogę, a że nie ma ten chojrak sił żeby dostatecznie szybko jechać do góry – wjeżdżam w jego oponę ( zbyt duży tłok żebym mogła go ominąć) i…. nie wypinam się z lewego spd i lecę na bok.
No tak.. mam od kilku dni nowe pedały , nowe bloki. Pedały zbyt mocno były skręcone, ale w piątek je „poluzowałam” i wydawało mi się, że jest ok. Nie było i to znacznie mi utrudniło jazdę. Szkoda, że póki jeszcze dłonie nie odmawiały mi posłuszeństwa , nie zatrzymałam się i ich nie poluzowałam, oszczędziłabym sobie kilku bardzo śmiesznych gleb.
Ale im dalej w trasę tym bardziej zatrzymanie się ( chociażby na chwilę) groziło całkowitym zamarznięciem.
Przez ten upadek , mija mnie i Paweł i Ania, Staszek i dużo innych osób. Ale jadę znowu dość dobrze i znowu mijam i Pawła i Anię. Podjazd wymaga dość dużego „spięcia się” , ponieważ jest momentami stromy. Kiedy wjeżdżamy do lasu, robi się okropnie zimnooooooo….
A ja mam rękawiczki z krótkimi palcami ( innych nie posiadam niestety, bo zgubiłam w ub roku w górach, a nowych się nie dorobiłam). Jest bardzo zimnooooooo…. Wtedy pojawiają się pierwsze myśli pt zawróć, jeszcze jest niedaleko do mety. Z naprzeciwka jedzie Sufa z jakimś kolegą i jeden mówi do drugiego: nie jadę, pierd….. Paweł, który akurat jedzie obok mnie mówi: Sufa się wycofuje, będzie rzeźnia.
Faktycznie… to widać po wjeździe do lasu… błoto, błoto, błoto, a deszcz sobie pada cały czas….
Zimnoooooo…. Matko jedyna, jak zimno. Do tego wieje wiatr, który powoduje, że jeszcze z drzew leci fontanna wody.
Woda z góry, woda od dołu… błoto do oczu…
Gdzieś na podjeździe zaliczam kolejny upadek z powodu spda, bo jakiś ktoś przede mną spada z roweru, a ja nie mogę się wypiąć i ryp… co śmieszniejsze, rower mnie „przygniata” i nie mogę wstać, bo noga cały czas w pedale. Kolega – winowajca podchodzi, pomaga mi wstać, podaje rękę, przeprasza.
Jest zimnooooo… bardzo, bardzo zimno i nie wiem co będzie dalej. Dojeżdża do mnie Ania, mówiąc: Iza , ale masz formę!
Myślę sobie: dobre żarty, gdzie ona tę formę dojrzała ?
No ale…
Jedziemy dość spory kawałek gdzieś obok siebie. Robi się odrobinę cieplej bo są podjazdy, z którymi radzę sobie dobrze ( a wiele osób schodzi z rowerów). To budujące.
Dojeżdża Staszek .
Pierwsze zjazdy, na których ja nieco lepiej sobie radzę i jestem w przodzie przez kilka dobrych kilometrów. Zjazdy idą mi dość dobrze, ale kiedy w pewnym momencie opona jest już oblepiona masakrycznie błotem , widząc jak ludzie padają jak muchy, schodzę na nieco trudniejszym zjeździe z roweru – nie chcę ryzykować.
Staszek mówi- byłem pewien , że będziesz jechać. No może i bym jechała , gdyby nie świadomość, że w poniedziałek MUSZĘ być w pracy.
I znowu jest mi bardzo, bardzo zimnoooo.. a na domiar złego czuję, że klamka tylnego hamulca coraz bardziej luźna, coraz bliżej kierownicy… Wiem co to oznacza. Myślę o tym z niepokojem i od tamtej pory zaczyna się jakaś taka bardzo asekuracyjna jazda. Jazda bez luzu psychicznego. Tak bym to określiła. Mam w pamięci Gorlice i wiem czym grozi utrata hamulców ( całkowita utrata) – nieukończeniem maratonu.
Ale pocieszam się tym, że przecież przód – to nowiutkie klocki xtra, a hamulce mam zalepione izolatką, więc może tak źle nie będzie. Może ten przedni wytrzyma.
Wczoraj rzecz jasna sprawdzałam ten tył i było sporo klocków jeszcze, a przy tym nikt nie spodziewał się takiego błota i aż takiego deszczu. Miała być trasa odporna na deszcz.
Bo błoto, albo błotna maź jest wszędzie. To nie jest błoto z serii tych, które były w Krynicy w 2010 r, które tak oblepia opony, że nie da się jechać, ale i tak bardzo utrudnia jazdę, która jest przez to znacznie trudniejsza i wolniejsza i bardziej wyczerpująca. Powiem tak: gdyby nie było tak zimno, to to błoto pewnie sprawiłoby mi frajdę.
Ale to zimno.. dodatkowo nie pomagało mięśniom. Jestem przemoczona, w butach chlupie woda.. oczy zalewa woda ( nie wzięłam okularów bo to się mijało z celem), na zjazdach błoto wpada do oczu.
Na zjeździe przed podjazdem w kierunku Wlk. Rogacza spotykam znowu Staszka. Ja jadę już te zjazdy mocno asekuracyjnie i to był chyba błąd. Asekuracyjnie, bo ciągle w głowie mam, ze stracę hamulce.
No, ale właśnie… to przecież odwrotnie powinno być – powinnam nie hamować nadmiernie.
Cóż umysł w takich warunkach chyba też nieco szwankuje, podobnie jak rower. Widziałam pod koniec trasy chłopaka i dziewczynę. On ją prowadził, ona szła jak zombi, jakby nie kontaktowała zupełnie… on ją przekonywał, że musi iść dalej, bo przecież muszą dojść.
Zaczyna się podjazd i chwilę rozmawiamy ze Staszkiem. Mówi, ze tak mu było zimno na początku, że chciał się wycofać. Ja mówię, że mam już kłopot z jednym hamulcem ( bo wtedy tyłu już prawie nie ma), więc jeśli pójdzie mi drugi, to niech cierpliwie czekają na mnie na mecie, bo będę szła.
Podjazd… to jest 5 czy 6 km, niesamowicie masakrujący psychicznie podjazd. Niby nic. Szuter, więc technicznie łatwo… ale zakręt za zakrętem i kiedy wydaje ci się, ze to już koniec zza następnego zakrętu wyłania się znowu ściana… i tak ciągle i ciągle.
Jadę spokojnie. Widzę przed sobą Anię, ale nawet nie próbuje jej gonić, bo wiem, że na zjazdach i tak jej nie dam rady przez te hamulce.
No i niestety obraz przed oczami się rozmazuje i już wiem nadchodzi.. migrena. Moja „wysiłkowa „ zmora".Pytanie ile "aura" będzie trzymać, pół godziny, godzinę?Trzyma jakieś pół. No i pytanie: jak bardzo mi to osłabi organizm, bo czasem jest tak, ze zaraz zaczyna mnie bardzo boleć głowa i siły mnie opuszczają. Myślę sobie: niech już minie ta aura, to dam sobie radę, bo nie czuję się zmęczona, pojadę dalej.
Jadę… ludzie przede mną rozmazani… staram się nie patrzeć na nich, tylko na przednie koło, wtedy jakoś lepiej się czuję.
Kończy się podjazd i zaczyna się seria zjazdów. A ja niewiele widzę. No, ale jadę ostrożnie. To też znacznie czas mojego przejazdu wydłużyło niestety.
Kiedy jedziemy w kierunku Przehyby, znowu zaczyna mi być okropnie zimnoooooooo….. Tak bardzo zimno, że z niepokojem myślę czy dam radę dojechać do końca, bo to dopiero połowa trasy. Dojeżdża do mnie jakiś chłopak z teamu Adama z Katowic.
Nie mam już całkowicie tylnego hamulca. Jedziemy razem, zdecydowanie lepiej chyba radzę sobie na zjazdach. On mówi, że jest mu tak zimno, że zawróciłby , ale nie wie gdzie. Ja mówię, że wiem jak dojechać do mety, na skróty…. Ale jakoś pomimo tego zimna , jednak nie myślę o odwrocie.
Jadę, ale z coraz mniejszą werwą ( nie z braku sił bo czuję, ze tego dnia naprawdę były), ale z tego niepokoju spowodowanego brakiem hamulca i zimnem.
Wtedy myślę o himalaistach: Nadludzie. Jak oni wytrzymują te temperatury?
Mnie jest już tak zimno, że nawet zimą w Tatrach chyba tak nie marzłam.
Chcę mi się płakać, dosłownie mam ochotę usiąść i sobie popłakać, bo nie wiem co mam z sobą zrobić. Wiem, że jestem już zbyt daleko do mety. Żadnego skrótu innego nie znam. Mapy nie mam, więc muszę jechać dalej….
Poza tym… tak po prostu zejść z trasy…? Już to kiedyś przeżyłam w Gorlicach, kiedy na 10 km przed metą s powodu braku klocków , nie mogłam już jechać.
Było mi strasznie przykro potem… strasznie. Było mi żal tych przejechanych już 70 km.
Łańcuch zaczyna zaciągać, a ja smar zostawiłam w .. aucie. Błąd, ale błąd „zapominalski”, bo w takich warunkach smar zawsze wożę w kieszonce. Wiem, jak bardzo się przydaje.
Dłonie są zgrabiałe, nie mogę zmieniać przerzutek.. nie mogę wyjąć żela z kieszonki.
Bufet. Kolega z Katowic bierze od obsługi czarny worek na śmieci, robi dziury na głowę i ramiona i zakłada na siebie. Pytam: czy to pomoże? On mówi, zawsze to będzie cieplej.
Zakładam worek i jadę dalej.
Worek wygląda szalenie efektownie ( jestem żywą reklamą ustawy śmieciowej haha), ale.. to on uratował mi życie. Bo miałam już moment na trasie, że po raz pierwszy w życiu myślałam: nie jadę, usiądę, niech się dzieje co chce. Tylko co by to dało?
Wczoraj w Piwnicznej było jak w Tatrach w zimie. Albo idziesz, albo … no właśnie. Kolega z Katowic mówi: chyba będę pierwszą ofiarą zamarznięcia w lipcu.
Na górze było 7 stopni, co to znaczy na zjazdach przy przemoczonych ciuchach, padającym deszczu?
Wiecie chyba.
Jedziemy. Mnie znowu napęd odmawia posłuszeństwa, kolega i jeszcze ktoś odjeżdżają mi pod górę. Mam ochotę krzyczeć: chłopaki nie zostawiajcie mnie tutaj… Proszę…..
Bo tak naprawdę ogromnie się boję czy ja to przetrwam. Czy mój organizm to zimno wytrzyma.
Ale worek zdaje egzamin. Robi się cieplej. I po co te wszystkie drogie , kolarskie ciuszki?:).
No i dalej jadę sobie walcząc z napędem i martwiąc się o hamulce. Jeszcze gdzieś wcześniej spotykam Mikiego z Rowerowania. Robi odwrót w kierunku mety, a do mnie krzyczy: dawaj, dawaj...
Jadę spokojnie, napęd na wiele nie pozwala. Myślę już tylko o dotarciu do mety, nic innego się nie liczy.
Ok 40 km przestaje mi działać i licznik i przedni hamulec. Od tamtego momentu można powiedzieć, że już tylko idę. Nie da rady jechać pod górę, nie da rady zjeżdżać. Kto kiedykolwiek stracił hamulce tak całkowicie, do blach, wie co to oznacza. Rower jest po prostu jak hulajnoga.
Jeszcze trochę próbuję, ale powtarzają się Gorlice. Rower wpada w taką prędkość, że z trudem hamuję nogą i jakoś się zatrzymuje.
Gdzieś w okolicach Białej Wody ( jakie cudne byłyby widoki gdyby była piękna pogoda!), pytam kogoś który jest km. „ 43 , jeszcze moment i będzie meta” . Myślę sobie: kolego, chyba nigdy nie jechałeś u Golonki… Ten moment może się ciągnąć w nieskończoność… U GG ostatnie km przed metą są zwykle najtrudniejsze.
Dla mnie wyjątkowo. Zjazdy, które spokojnie bym zjeżdżała, jestem zmuszona isć. O podjeżdżaniu nie ma mowy, co zrobię parę ruchów korbą, łańcuch zaciąga.
Jak zazdroszczę ludziom , którzy mogą jeszcze zjeżdżać…, bo wielu zjeżdżą.
Jakie to przykre, jak Cię tyle osób mija, a ty nic nie możesz zrobić…
No to idę…. Po jakimś czasie w końcu zaczyna być słychać spikera na mecie, ale kiedy zdarza się jakiś prześwit między drzewami widzę jak strasznie w dole jest Sucha Dolina. Co to oznacza? Ano to, że do mety mam bardzo w dół.I długo w dół.
Schodził ktoś z rowerem na bardzo stromym, błotnym zjeździe, kiedy rower nie ma hamulców?
Wiecie jak to jest? Rower ciągnie was w dół, trzeba użyć dużo siły żeby go utrzymać. Wyrywa się niczym chart:). Najlepiej byłoby go wziąć na plecy, ale tyle kilometrów , nie dałabym rady.
Ot co. Mam na szczęście towarzysza niedoli. Idzie obok mnie jakiś też pozbawiony hamulców i mówi, że w prawdziwym maratonie nie startował od 2006r. bo po drodze były tylko jakieś Langi, Mazovie. I że niezły moment sobie wybrał. No.. całkiem jak ja. No i tak sobie idziemy, jest raźniej, ale kiedy widzę tabliczkę 1 km do mety wzdycham ciężko…
1 km w dół po błocie, w butach z blokami na nogach… niezbyt fajna perspektywa. No ale idę, co mam zrobić.
No i wreszcie schodzimy w okolice mety, tam zaczyna się podjazd, nawet nie wsiadam na rower, bo wiem co będzie .. napęd nie zadziała.
Strażacy mówią do mnie: czemu pani nie jedzie?
Pokazuję na rower i mówię: on nie chce….
No i odchodzę do mety, całkiem dziarsko jak na 50 km w nogach przy takiej pogodzie. Po raz pierwszy dochodzę , a nie dojeżdżam do mety.
Ufffff….. jest godzina 17:12… Wystartowaliśmy o 11.
Masakra… ale w sumie nawet nie wiem kiedy minęło te ponad 6 godzin w siodełku.
Początkowo jestem zła.. ale potem ta złość ustępuje radości. Jestem z siebie dumna, że w takich warunkach, z tak nie działających sprzętem , nie odpuściłam, a doczołgałam się do tej mety.
Ktoś może pomyśli: głupota…. A ja mam na ten temat swoje zdanie i wiem, że są tacy, którzy mnie zrozumieją.
Bo satysfakcja z ukończenia takiego maratonu jest dużo większa niż po przejechaniu maratonu przy dobrej pogodzie nawet z najlepszym wynikiem.
Nawet nie sprawdzałam wyników, bo cóż tu sprawdzać, jak tyle osób mnie minęło kiedy sobie szłam… Mam nawet obawy czy nie jestem ostatnia w open.
Potem okazało się, że w swojej starszawej kategorii K4 byłam… pierwsza. Ot niespodzianka. Taki dramatyczny czas….
No, ale żaden to powód do chwały, bo wśród kobiet open to jestem gdzieś na szarym końcu. Nieistotne. Nie o to chodzi.
Wiem, że siły były, wiem, że zniszczyła mnie pogoda i nie działający sprzęt, ale wiem też jedno : dotarłam do mety w okolicznościach przyrody takich.. ze wielu pękło i się wycofało.
Przejechałam znowu maraton w górach, a przejechanie maratonu w górach to są hm... jakby to powiedzieć.. ? to są jakieś wyższe odczucia.
Ja wiem, na każdym maratonie można się zmęczyć, ale dopiero maraton w górach daje mi pełnię satysfakcji.
I jeszcze słowo o moich towarzyszach, bo zasługują.
Staszek dojechał na metę cało i zdrowo z niezłym czasem. Brawo!
Krysia jechała giga 8 godzin, zmagając się z awariami, a ok 25 km jechała na kapciu, bo najpierw złapała kapcia, potem przy zakładaniu dętki uszkodziła wentyl.
Wielki, wielki szacunek.
Marcin objechał trasę giga i tylko nieznaczne pomylenie trasy spowodowało, że ma dnf, bo nie wjechał na metę. Może się jednak czuć moralnym zwycięzcą.
My z Krysią cóż… jechałyśmy bardzo długo: Krysia wyrobiła całą dniówkę. Mnie też niewiele brakło.
Czyli jak to mawiał Tomek Kowalski: wykonałyśmy kawał dobrej,solidnej, nikomu niepotrzebnej roboty:).
A skąd taki tytuł wpisu? Jest taka piosenka , chyba Budka Suflera śpiewa: Nigdy nie wierz kobiecie…
No… po pierwsze Krysia przekonywała nas o odporności trasy na deszcz…
Jadąc potem i przedzierając się przez to błoto, myślałam o tym z ironicznym uśmieszkiem na twarzy.
Po drugie: Marcin pytał mnie, jak się ubrać…
Kiedy proponował zestaw koszulka z długim rękawem i bluza na to, powiedziałam: nie! Będzie Ci za gorąco.
Myślałam o nim potem też jadąc, że marznie… przeze mnie.
Puenta...
Puentą niech będzie to, że wracając do domu i zatrzymując się na stacji benzynowej na hot dogi byliśmy w tak wyśmienitych humorach, że obsługa stacji nie bardzo wiedziała o co chodzi…
I puentą niech będą również słowa Staszka:
Najlepsza była Iza. Przyjechała i mówi: nie, no nie… już nie. Takich maratonów już nie. Nie będę jechać…
Minęło 15 minut, Iza pyta się Marcina
- To kiedy jest ta Dukla?
( Dukla – maraton w Cyklokarpatach)
Przygotowania...( jeszcze nie padało)© lemuriza1972
Krysia i Marcin© lemuriza1972
Giga na starcie© lemuriza1972
Adam z Katowic© lemuriza1972
- DST 51.00km
- Teren 47.00km
- Czas 06:12
- VAVG 8.23km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 13 lipca 2013
MTB MARATHON PIWNICZNA
Piwniczna….
Po przejechaniu maratonu w Wojniczu, zaczęłam o niej myśleć. Chciałam raz jeszcze w życiu popróbować się górskim maratonem, a że Piwniczna przydomowa… to wiadomo…
I właściwie o Piwnicznej myślałam podczas każdej mojej jazdy od 12 maja. Analizowałam jazdy pod kątem przydatności do zmierzenia się z tą trasą.
Niestety nie wszystko wyszło tak jakbym chciała, pomimo tego postanowiłam spróbować.
Dlaczego?
To było dla mnie ważne.
Chciałam sobie udowodnić po ubiegłorocznym kryzysie życiowym, a w związku z tym kryzysie sportowym również , że jeszcze dam radę, pomimo moich 41 lat.
Dlatego ten maraton był dla mnie tak ważny. Pod względem mentalnym. Bo tu nie chodzi o to, żeby pokazać innym – patrzcie jaka jestem dzielna. Nie.
Chodziło o to, żeby pokazać samej sobie – widzisz .. potrafisz, jeszcze w wielu życiowych sytuacjach dasz sobie radę.
Bo sport na wzmacnia. I tu nie chodzi tylko o rywalizację z innymi.
Kto cokolwiek robi w temacie sportu, kto stawia sobie cele, wyzwania, temu tłumaczyć nie muszę o co chodzi.
Dwa lata nie było mnie u GG ( prawie, bo ostatni maraton jechałam we wrześniu w Istebnej w 2011r.)
Dzisiaj Piotrek Klonowicz w rozmowie telefonicznej po maratonie,powiedział mi: toś sobie wybrała maraton…
No tak. Może nie tyle maraton a czas , bo w innych warunkach nie byłyby aż takich ciężki. Śmiem twierdzić, że jeden z łatwiejszych jeśli chodzi o te golonkowe, ale dzisiaj…
Dzisiaj okoliczności sprawiły, że to była prawdziwa rzeźnia dla :
Sprzętu, psychiki i organizmu.
Deszcz , który zaczął intensywnie padać na 15 minut przed startem i odpuścił chyba tylko na 10 min w czasie całej mojej jazdy, bardzo niska temperatura, ( podobno 8 stopni), wiatr….
Było tak zimno, ze trudno mi to opisać, tak mokro i tak błotniście, że nie pamiętam kiedy jechałam w takich warunkach.
Nawet pamiętne deszczowo- błotne Gorlice na nieukończonym dystansie giga, pod względem temperatury wspominam dużo lepiej.
Naprawdę ciężko na to wszystko znaleźć właściwie słowa.
Napęd nie działał, tylny hamulec straciłam na 25 km, przedni na 40 km.
Ostatnie 10 km było z buta, stąd czas na mecie 6 godzin 12 min, po prostu tragiczny. Do tego na tym 5 km podjeździe dopadłą mnie migrena , no i momentalnie aura i niewiele widzę i ogólnie osłabienie. Kto ma takie dolegliwości, wie jakie to ciężkie.
Zakładałam , że przejadę ten maraton w ciągu 4 godzin. Byłoby to możliwe w normalnych warunkach.
Rozważałam opcję zejścia z trasy. Nie zeszłam…
I z tego jestem dumna, że podołałam trudom tej trasy. Z wyniku - nie.
Niby byłam 1 w kategorii K4 ( nigdy bym nie pomyślała, że kiedykolwiek będę pierwsza u Golonki). To oczywiście jest przyjemne, ale… to wynik tego, że rywalek było mało, no i raczej pewnie takie mniej jeżdżące.
Generalnie w open przyjechałam na szarym końcu.
Ale to nie ma znaczenia – bo dojechałam, a raczej doszłam, bo po raz pierwszy na metę wchodziłam ( meta była pod górę, a mnie nie działający napęd nie pozwolił na jechanie).
Każdy kto jechał dzisiaj, wie, że dotarcie na metę łatwe nie było.
Gratulacje dla wszystkich, którym się udało.
I jeszcze jedno.
W ubiegłym roku, mój blog zmienił nieco charakter, było mniej radośnie ( takie okoliczności życiowe) i nie było maratonowo, bo przez te okoliczności życiowe przestałam jeździć.
Wiem, że w związku z tym wielu czytelników zapewne ode mnie odeszło.
Tym, którzy zostali i przetrwali ten ciężki dla mnie czas – bardzo dziękuję.
Dzisiejsze moje dotarcie do mety zawdzięczam również Wam. Bo jeśli wiesz, że ktoś Cię wspiera, to jest to dużą motywacją.
DZIĘKUJĘ!
Po przejechaniu maratonu w Wojniczu, zaczęłam o niej myśleć. Chciałam raz jeszcze w życiu popróbować się górskim maratonem, a że Piwniczna przydomowa… to wiadomo…
I właściwie o Piwnicznej myślałam podczas każdej mojej jazdy od 12 maja. Analizowałam jazdy pod kątem przydatności do zmierzenia się z tą trasą.
Niestety nie wszystko wyszło tak jakbym chciała, pomimo tego postanowiłam spróbować.
Dlaczego?
To było dla mnie ważne.
Chciałam sobie udowodnić po ubiegłorocznym kryzysie życiowym, a w związku z tym kryzysie sportowym również , że jeszcze dam radę, pomimo moich 41 lat.
Dlatego ten maraton był dla mnie tak ważny. Pod względem mentalnym. Bo tu nie chodzi o to, żeby pokazać innym – patrzcie jaka jestem dzielna. Nie.
Chodziło o to, żeby pokazać samej sobie – widzisz .. potrafisz, jeszcze w wielu życiowych sytuacjach dasz sobie radę.
Bo sport na wzmacnia. I tu nie chodzi tylko o rywalizację z innymi.
Kto cokolwiek robi w temacie sportu, kto stawia sobie cele, wyzwania, temu tłumaczyć nie muszę o co chodzi.
Dwa lata nie było mnie u GG ( prawie, bo ostatni maraton jechałam we wrześniu w Istebnej w 2011r.)
Dzisiaj Piotrek Klonowicz w rozmowie telefonicznej po maratonie,powiedział mi: toś sobie wybrała maraton…
No tak. Może nie tyle maraton a czas , bo w innych warunkach nie byłyby aż takich ciężki. Śmiem twierdzić, że jeden z łatwiejszych jeśli chodzi o te golonkowe, ale dzisiaj…
Dzisiaj okoliczności sprawiły, że to była prawdziwa rzeźnia dla :
Sprzętu, psychiki i organizmu.
Deszcz , który zaczął intensywnie padać na 15 minut przed startem i odpuścił chyba tylko na 10 min w czasie całej mojej jazdy, bardzo niska temperatura, ( podobno 8 stopni), wiatr….
Było tak zimno, ze trudno mi to opisać, tak mokro i tak błotniście, że nie pamiętam kiedy jechałam w takich warunkach.
Nawet pamiętne deszczowo- błotne Gorlice na nieukończonym dystansie giga, pod względem temperatury wspominam dużo lepiej.
Naprawdę ciężko na to wszystko znaleźć właściwie słowa.
Napęd nie działał, tylny hamulec straciłam na 25 km, przedni na 40 km.
Ostatnie 10 km było z buta, stąd czas na mecie 6 godzin 12 min, po prostu tragiczny. Do tego na tym 5 km podjeździe dopadłą mnie migrena , no i momentalnie aura i niewiele widzę i ogólnie osłabienie. Kto ma takie dolegliwości, wie jakie to ciężkie.
Zakładałam , że przejadę ten maraton w ciągu 4 godzin. Byłoby to możliwe w normalnych warunkach.
Rozważałam opcję zejścia z trasy. Nie zeszłam…
I z tego jestem dumna, że podołałam trudom tej trasy. Z wyniku - nie.
Niby byłam 1 w kategorii K4 ( nigdy bym nie pomyślała, że kiedykolwiek będę pierwsza u Golonki). To oczywiście jest przyjemne, ale… to wynik tego, że rywalek było mało, no i raczej pewnie takie mniej jeżdżące.
Generalnie w open przyjechałam na szarym końcu.
Ale to nie ma znaczenia – bo dojechałam, a raczej doszłam, bo po raz pierwszy na metę wchodziłam ( meta była pod górę, a mnie nie działający napęd nie pozwolił na jechanie).
Każdy kto jechał dzisiaj, wie, że dotarcie na metę łatwe nie było.
Gratulacje dla wszystkich, którym się udało.
I jeszcze jedno.
W ubiegłym roku, mój blog zmienił nieco charakter, było mniej radośnie ( takie okoliczności życiowe) i nie było maratonowo, bo przez te okoliczności życiowe przestałam jeździć.
Wiem, że w związku z tym wielu czytelników zapewne ode mnie odeszło.
Tym, którzy zostali i przetrwali ten ciężki dla mnie czas – bardzo dziękuję.
Dzisiejsze moje dotarcie do mety zawdzięczam również Wam. Bo jeśli wiesz, że ktoś Cię wspiera, to jest to dużą motywacją.
DZIĘKUJĘ!
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 11 lipca 2013
Spokojnie
Tak jak przypuszczałam w tym tygodniu trudno było o wygospodarowanie czasu na trening.
Dzisiaj właściwie wyjechałam tylko do jednego sklepu ( po zamówione rękawki rowerowe, śmieszna sprawa, zamówiłam w internecie i kiedy już zrobiłam przelew , okazało się, że sklep jest tarnowski) , ale jako że już wyjechałam to się chwilę pokręciłam.
W Bobrownikach minęłam się z Wojtkiem Klichem, tarnowskim, bardzo znanym muzykiem, b. członkiem zespołu Ziyo, a także autorem jednej słynnej piosenki, którą wykonywała Ania Wyszkoni:). Czy ten pan i pani .....
Ów muzyk dużo jeździ na rowerze, a także biega.
Kręcenie moje było leniwe i nie treningowe.
Taka tam pętla przez Białą, Bobrowniki, potem na myjkę na Zbylitowskiej. KTM-a umyłam, jutro będę go przygotowywać, by był gotowy do drogi:). Długiej drogi.
No cóż… po maratonie w Wojniczu myślałam, że mam bardzo dużo czasu i zdążę solidnie przygotować się na lipiec, na Piwniczną.
Nie zdążyłam. Ot kilka jazd z Krysią i Adamem , bardzo pożytecznych, a poza tym zbyt mało jazdy czysto treningowej, a po prostu takie sobie przejażdżki.
Nie pozwoliły na nic więcej okoliczności, pogoda niezbyt fajna w pewnych okresach, obowiązki, a czasem zwyczajnie ” popracowe „ zmęczenie.
Zrobiłam co mogłam, ale wiem, że jeszcze nie jestem przygotowana dostatecznie na taki maraton.
Ale pojadę. Nie jadę w końcu na mistrzostwa świata. Jakoś się przetoczę przez te góry przydomowe.
Dzisiaj spotkałam męża mojej przyjaciółki Andrzeja, który też na maratonach bywał, a nawet zdarzyło mu się przejechać Krynicę i bardzo deszczową Istebną. Więc trochę w temacie jest. Powiedział: Iza, przecież przejedziesz.. przecież jeździsz na rowerze. Cały czas.
Uśmiechnęłam się. Powiedziałam: Jeżdżę to fakt, ale to nie jest już to co kiedyś Andrzej. Po prostu to czuję. Zupełnie inne jeżdżenie. Zupełnie inaczej mi się podjeżdża.
Na maratonie w górach nie byłam prawie dwa lata. Sporo. Bardzo. Zjazdy mogą mi sprawiać kłopoty, zdaję sobie sprawę, chociaż w górach z rowerem byłam w ub roku kilka razy, więc to nie jest też tak, ze zupełnie straciłam kontakt.
Ale wycieczka to wycieczka, a maraton to maraton. Poza tym nie przygotowywałam się do sezonu.
Spodziewam się więc bardzo długiej jazdy.
Mam jednak nadzieję, że sobie poradzę.
Trzymajcie kciuki.
Ten maraton z wielu względów jest dla mnie ważny.
Jadę, bo jak tu nie jechać jak maraton tak blisko.
Jadę bo ... maraton JEST:).
A do wszystkich, którzy też jadą, a dawno ich nie widziałam..... mówię : Do zobaczenia w sobotę!
Dzisiaj właściwie wyjechałam tylko do jednego sklepu ( po zamówione rękawki rowerowe, śmieszna sprawa, zamówiłam w internecie i kiedy już zrobiłam przelew , okazało się, że sklep jest tarnowski) , ale jako że już wyjechałam to się chwilę pokręciłam.
W Bobrownikach minęłam się z Wojtkiem Klichem, tarnowskim, bardzo znanym muzykiem, b. członkiem zespołu Ziyo, a także autorem jednej słynnej piosenki, którą wykonywała Ania Wyszkoni:). Czy ten pan i pani .....
Ów muzyk dużo jeździ na rowerze, a także biega.
Kręcenie moje było leniwe i nie treningowe.
Taka tam pętla przez Białą, Bobrowniki, potem na myjkę na Zbylitowskiej. KTM-a umyłam, jutro będę go przygotowywać, by był gotowy do drogi:). Długiej drogi.
No cóż… po maratonie w Wojniczu myślałam, że mam bardzo dużo czasu i zdążę solidnie przygotować się na lipiec, na Piwniczną.
Nie zdążyłam. Ot kilka jazd z Krysią i Adamem , bardzo pożytecznych, a poza tym zbyt mało jazdy czysto treningowej, a po prostu takie sobie przejażdżki.
Nie pozwoliły na nic więcej okoliczności, pogoda niezbyt fajna w pewnych okresach, obowiązki, a czasem zwyczajnie ” popracowe „ zmęczenie.
Zrobiłam co mogłam, ale wiem, że jeszcze nie jestem przygotowana dostatecznie na taki maraton.
Ale pojadę. Nie jadę w końcu na mistrzostwa świata. Jakoś się przetoczę przez te góry przydomowe.
Dzisiaj spotkałam męża mojej przyjaciółki Andrzeja, który też na maratonach bywał, a nawet zdarzyło mu się przejechać Krynicę i bardzo deszczową Istebną. Więc trochę w temacie jest. Powiedział: Iza, przecież przejedziesz.. przecież jeździsz na rowerze. Cały czas.
Uśmiechnęłam się. Powiedziałam: Jeżdżę to fakt, ale to nie jest już to co kiedyś Andrzej. Po prostu to czuję. Zupełnie inne jeżdżenie. Zupełnie inaczej mi się podjeżdża.
Na maratonie w górach nie byłam prawie dwa lata. Sporo. Bardzo. Zjazdy mogą mi sprawiać kłopoty, zdaję sobie sprawę, chociaż w górach z rowerem byłam w ub roku kilka razy, więc to nie jest też tak, ze zupełnie straciłam kontakt.
Ale wycieczka to wycieczka, a maraton to maraton. Poza tym nie przygotowywałam się do sezonu.
Spodziewam się więc bardzo długiej jazdy.
Mam jednak nadzieję, że sobie poradzę.
Trzymajcie kciuki.
Ten maraton z wielu względów jest dla mnie ważny.
Jadę, bo jak tu nie jechać jak maraton tak blisko.
Jadę bo ... maraton JEST:).
A do wszystkich, którzy też jadą, a dawno ich nie widziałam..... mówię : Do zobaczenia w sobotę!
- DST 29.00km
- Czas 01:19
- VAVG 22.03km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 9 lipca 2013
Podwieczorek MTB:)
Nie jest łatwo po całym dniu pracy w gorącej atmosferze w przenośni i dosłownie „ zmusić się” do treningu.
Pewnie już o tym pisałam…
Ktoś zapyta zapewne: to po co?
Po to , że chcąc przejechać jeszcze jakiś maraton trzeba jednak trochę kilometrów w nogach mieć.
A chcę przejechać!
Ale ważniejsze jest coś innego. Ważniejszy jest ten stan zadowolenia, te endorfiny już po. Że to działa trochę jak narkotyk? Może i tak, ale gdzieś ostatnio wyczytałam, że sport to najlepsze uzależnienie na świecie. I zgadzam się!
Dzisiaj widziałam masę ludzi na rowerach, biegających. Ruszyli się ludzie ze swych kanap. Dobrze!
Wyruszyłam dzisiaj bardzo późno ( 18). Miałam w planie 3 godziny treningu ze sporą ilością podjazdów i zaliczeniem przynajmniej dwóch terenowych zjazdów.
Nie wszystko do końca się udało, ze względu na późną porę wyjazdu. Nie dotarłam na żółty pieszy szlak i zjazd do Pleśnej. Zabrakło czasu.
Zaczęłam od Marcinki, jeszcze w upale. Ciężkoooooo……. Jakie straszne myśli podczas tego wjeżdżania! Myślałam: jaka Piwniczna, jakie maratony, czyś ty kobieto oszalała! W ogóle siły nie masz…
Bo fakt, chyba jest jakiś kryzys lekki. Wjeżdża mi się dużo ciężej niż jeszcze 2 tygodnie temu. Waga ta sama, więc zmęczenie? No cóż… Nie ma czasu na porządne wyspanie się, regenerację, spokój w głowie.
Miałam nawet ochotę zawrócić, albo znacznie skrócić trasę, ale … no przecież.. tak nie wolno…:).
Tak więc chwila rozmowy z samą sobą i jedziemy dalej. Czerwony pieszy przez Marcinkę w kierunku Radlnej. Tam spotykam jakieś dzieci, które na mój widok krzyczą: Policja…..
No tak.. kask, seledynowa koszulka….
Któreś mnie pyta: proszę panią, a gdzie pani jedzie ? do Częstochowy?
Hm… nie wiem dlaczego do Częstochowy? Jeśli już tu bliżej Tuchowa byłam.. tam również ludzie pielgrzymują:).
No, ale musiałam rzeczywiście jakoś groźnie wyglądać, bo w Szczepanowicach dwóch panów na przystanku spożywało wino owocowe, które na mój widok natychmiast schowali.
W Radlnej dalej czerwonym do góry na Słoną. Długi, kilkukilometrowy podjazd w 90% terenowy. Ze Słonej zjechałam zjazdem Kolosa. Nie wiem czy w jakiejś części trochę nie pobłądziłam, ale summa summarum wyjechałam tam gdzie trzeba i zahaczyłam o cmentarz, który ostatnio mnie zauroczył, ale niestety zdjęcie mi wtedy nie wyszło. To jest niesamowity plus naszych okolic.. te cmentarze, takie piękne… czasem w najdalszych zakątkach lasu, „pojawiające się” niespodziewanie.
Wyjechałam w Świebodzinie i pojechałam do Rzuchowej, a tam drogą, którą ostatnio pokazała mi Krysia. Więc znowu trochę terenu i znowu trochę pod górę. Wyjechałam w Błoniu i stamtąd na Lubinkę. Z Lubinki przez Dąbrówkę Szczepanowską, zjazd do Szczepanowic i tam jeszcze trochę pod górkę do Błonia. I do domu.
Dzisiaj była walka nie tylko z własnymi słabościami, ale też z komarami, muchami i innym „dziadostwem”, które na podjeździe na Słonej kąsało mnie bezlitośnie.
Dzisiaj kolejna tragedia w górach. Nie mogę o tym nie napisać, bo himalaiści z racji interesowania się tematem gór, są mi bardzo bliscy, a o polskich himalaistach i ich wyprawach wiele czytałam. Więc nie są to takie całkiem "obce" mi osoby.
Artur Hajzer.. znana postać.
Taka jest cena tej pasji. Nie zastanawiam się czy warto czy nie, po co idą…
Nie.
Może ktoś nazwać mnie idiotką, ja nazywa się masowo himalaistów , w internetowych komentarzach.
Proszę bardzo.
Więc nie zastanawiam się, nie pytam. Rozumiem. Bo gdybym miała dostatecznie dużo zdrowia, siły ,a przede wszystkim odwagi, sama bym poszła. W góry tak bardzo wysokie. Tak bardzo piękne.
Przeraża mnie ta internetowa nagonka. Nie tylko w tej sprawie. Przeraża mnie jak ludzie anonimomo ( oj jacy są wtedy odważni) potrafią opluwać, wyzywać, wyśmiewać, obrażać. Po co ? Dlaczego? Czasem się nad tym zastanawiam. Czy to jakaś próba wyładowania własnych frustracji? Czy wtedy czują się lepiej?
Gdzieś przeczytałam… że bodajże Lem powiedział coś takiego: nie wiedziano ilu idiotów na świecie żyje, dopóki nie wynaleziono internetu.
Pewnie już o tym pisałam…
Ktoś zapyta zapewne: to po co?
Po to , że chcąc przejechać jeszcze jakiś maraton trzeba jednak trochę kilometrów w nogach mieć.
A chcę przejechać!
Ale ważniejsze jest coś innego. Ważniejszy jest ten stan zadowolenia, te endorfiny już po. Że to działa trochę jak narkotyk? Może i tak, ale gdzieś ostatnio wyczytałam, że sport to najlepsze uzależnienie na świecie. I zgadzam się!
Dzisiaj widziałam masę ludzi na rowerach, biegających. Ruszyli się ludzie ze swych kanap. Dobrze!
Wyruszyłam dzisiaj bardzo późno ( 18). Miałam w planie 3 godziny treningu ze sporą ilością podjazdów i zaliczeniem przynajmniej dwóch terenowych zjazdów.
Nie wszystko do końca się udało, ze względu na późną porę wyjazdu. Nie dotarłam na żółty pieszy szlak i zjazd do Pleśnej. Zabrakło czasu.
Zaczęłam od Marcinki, jeszcze w upale. Ciężkoooooo……. Jakie straszne myśli podczas tego wjeżdżania! Myślałam: jaka Piwniczna, jakie maratony, czyś ty kobieto oszalała! W ogóle siły nie masz…
Bo fakt, chyba jest jakiś kryzys lekki. Wjeżdża mi się dużo ciężej niż jeszcze 2 tygodnie temu. Waga ta sama, więc zmęczenie? No cóż… Nie ma czasu na porządne wyspanie się, regenerację, spokój w głowie.
Miałam nawet ochotę zawrócić, albo znacznie skrócić trasę, ale … no przecież.. tak nie wolno…:).
Tak więc chwila rozmowy z samą sobą i jedziemy dalej. Czerwony pieszy przez Marcinkę w kierunku Radlnej. Tam spotykam jakieś dzieci, które na mój widok krzyczą: Policja…..
No tak.. kask, seledynowa koszulka….
Któreś mnie pyta: proszę panią, a gdzie pani jedzie ? do Częstochowy?
Hm… nie wiem dlaczego do Częstochowy? Jeśli już tu bliżej Tuchowa byłam.. tam również ludzie pielgrzymują:).
No, ale musiałam rzeczywiście jakoś groźnie wyglądać, bo w Szczepanowicach dwóch panów na przystanku spożywało wino owocowe, które na mój widok natychmiast schowali.
W Radlnej dalej czerwonym do góry na Słoną. Długi, kilkukilometrowy podjazd w 90% terenowy. Ze Słonej zjechałam zjazdem Kolosa. Nie wiem czy w jakiejś części trochę nie pobłądziłam, ale summa summarum wyjechałam tam gdzie trzeba i zahaczyłam o cmentarz, który ostatnio mnie zauroczył, ale niestety zdjęcie mi wtedy nie wyszło. To jest niesamowity plus naszych okolic.. te cmentarze, takie piękne… czasem w najdalszych zakątkach lasu, „pojawiające się” niespodziewanie.
Wyjechałam w Świebodzinie i pojechałam do Rzuchowej, a tam drogą, którą ostatnio pokazała mi Krysia. Więc znowu trochę terenu i znowu trochę pod górę. Wyjechałam w Błoniu i stamtąd na Lubinkę. Z Lubinki przez Dąbrówkę Szczepanowską, zjazd do Szczepanowic i tam jeszcze trochę pod górkę do Błonia. I do domu.
Dzisiaj była walka nie tylko z własnymi słabościami, ale też z komarami, muchami i innym „dziadostwem”, które na podjeździe na Słonej kąsało mnie bezlitośnie.
Dzisiaj kolejna tragedia w górach. Nie mogę o tym nie napisać, bo himalaiści z racji interesowania się tematem gór, są mi bardzo bliscy, a o polskich himalaistach i ich wyprawach wiele czytałam. Więc nie są to takie całkiem "obce" mi osoby.
Artur Hajzer.. znana postać.
Taka jest cena tej pasji. Nie zastanawiam się czy warto czy nie, po co idą…
Nie.
Może ktoś nazwać mnie idiotką, ja nazywa się masowo himalaistów , w internetowych komentarzach.
Proszę bardzo.
Więc nie zastanawiam się, nie pytam. Rozumiem. Bo gdybym miała dostatecznie dużo zdrowia, siły ,a przede wszystkim odwagi, sama bym poszła. W góry tak bardzo wysokie. Tak bardzo piękne.
Przeraża mnie ta internetowa nagonka. Nie tylko w tej sprawie. Przeraża mnie jak ludzie anonimomo ( oj jacy są wtedy odważni) potrafią opluwać, wyzywać, wyśmiewać, obrażać. Po co ? Dlaczego? Czasem się nad tym zastanawiam. Czy to jakaś próba wyładowania własnych frustracji? Czy wtedy czują się lepiej?
Gdzieś przeczytałam… że bodajże Lem powiedział coś takiego: nie wiedziano ilu idiotów na świecie żyje, dopóki nie wynaleziono internetu.
Końcówka zjazdu Kolosa© lemuriza1972
Cmentarz na Słonej Górze z innej perspektywy© lemuriza1972
Cmentarz na Słonej Górze© lemuriza1972
Słońce zachodzi© lemuriza1972
- DST 53.00km
- Teren 15.00km
- Czas 02:45
- VAVG 19.27km/h
- VMAX 59.00km/h
- Temperatura 28.0°C
- HRmax 170 ( 90%)
- HRavg 137 ( 72%)
- Kalorie 1099kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze