Środa, 22 kwietnia 2015
Terenowo
Nogi się dzisiaj zbuntowały.
Widocznie zbyt je zmęczyłam wczoraj i dzisiaj potrzebowały odpoczynku. Bardzo jednak chciałam wyjechać, bo jutro nie będę mieć czasu, a pogoda była sympatyczna. No to wyjechałam.
Już pierwszy podjazd dał mi sygnał, że łatwo nie będzie. W Buczynie natknęłam się na jakieś chłopaczka na rowerze. Jechał długo za mną, aż na niebieskim naddunajcowym minął mnie jak błyskawica. Sporo go to chyba kosztowało, bo po chwili opadł z sił. Minęłam go, jechałam przed nim, a potem skręciłam na pitstopowy podjazd, on pojechał prosto.
Początek podjazdu to był wielki ból nóg. Zastanawiałam się jak to jest możliwe, że tydzień temu, po dzień wcześniej zrobionym podjazdowym treningu, wjeżdżało mi się dobrze,a dzisiaj… No, ale tak to bywa ...sport.
Dzisiaj… miałam takie myśli na początku podjazdu żeby zawrócić do domu. No ale się jednak duch walki zwyciężył:), wjechałam i zrealizowałam do końca mój plan czyli zjazdem Adama do Doliny Izy, pod górę do szlabanu, a na koniec zjazd z Lubinki szutrowy od szlabanu. Powrót naddunajcowym i przez Buczynę. A ponieważ treningu dzisiaj nie dało się zrobić z powodu mojej słabości, była tylko takie powolne toczenie się pod górę, to porobiłam sobie trochę zdjęć. I to by było na tyle. Zmęczona jestem. Czas spać.
Widocznie zbyt je zmęczyłam wczoraj i dzisiaj potrzebowały odpoczynku. Bardzo jednak chciałam wyjechać, bo jutro nie będę mieć czasu, a pogoda była sympatyczna. No to wyjechałam.
Już pierwszy podjazd dał mi sygnał, że łatwo nie będzie. W Buczynie natknęłam się na jakieś chłopaczka na rowerze. Jechał długo za mną, aż na niebieskim naddunajcowym minął mnie jak błyskawica. Sporo go to chyba kosztowało, bo po chwili opadł z sił. Minęłam go, jechałam przed nim, a potem skręciłam na pitstopowy podjazd, on pojechał prosto.
Początek podjazdu to był wielki ból nóg. Zastanawiałam się jak to jest możliwe, że tydzień temu, po dzień wcześniej zrobionym podjazdowym treningu, wjeżdżało mi się dobrze,a dzisiaj… No, ale tak to bywa ...sport.
Dzisiaj… miałam takie myśli na początku podjazdu żeby zawrócić do domu. No ale się jednak duch walki zwyciężył:), wjechałam i zrealizowałam do końca mój plan czyli zjazdem Adama do Doliny Izy, pod górę do szlabanu, a na koniec zjazd z Lubinki szutrowy od szlabanu. Powrót naddunajcowym i przez Buczynę. A ponieważ treningu dzisiaj nie dało się zrobić z powodu mojej słabości, była tylko takie powolne toczenie się pod górę, to porobiłam sobie trochę zdjęć. I to by było na tyle. Zmęczona jestem. Czas spać.
Moja rzeka czyli Dunajec © Iza
Zazdrościcie mi tych widoków? Powinniście. Kojące, prawda?
Raz jeszcze © Iza
Coraz bardziej zielona Dolina Izy © Iza
Zawilce w Dolinie © Iza
Cmentarz wojenny © Iza
W Buczynie © Iza
- DST 36.00km
- Teren 20.00km
- Czas 02:09
- VAVG 16.74km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 21 kwietnia 2015
Krótka historia dzisiejszej jazdy
Temperatura nareszcie poszła w górę, ptaszki zaczęły śpiewać, kwitnące drzewa pachnąć, generalnie fajniej się zrobiło.
A pomimo tego nie chciało mi się wyjeżdżać dzisiaj. Jakoś tak..
Po obejrzeniu wczoraj w kinie „Dzikiej drogiej” (nareszcie doczekałam się obejrzenia ekranizacji książki, która jakiś czas temu tak bardzo mi się spodobała) zamarzyło mi się łażenie po górach. Coś innego. Do zrobienia. Do przeżycia.
Miejmy nadzieję, że coś w tym roku uda się pochodzić.
A tymczasem pojechałam na płaski, interwałowy „trening” bez wielkiej historii. Przez godzinę i 4 minuty gnanie ( no to co w moim przypadku nazywam „gnaniem” dla kogoś innego to pewnie spokojna jazda, no ale cóż.. taka rzeczywistość).
Przez tę godzinę jeździłam wzdłuż autostrady i robiłam 2 minutowe sprinty (bolało). A po godzinie wjechałam do lasu i tam zatrzymałam się na kilkadziesiąt sekund. Pomyślałam: w nosie mam treningi, życie jest zbyt krótkie żeby patrzeć na przednie koło tylko.
Więc popatrzyłam na kaczeńce.
Kaczeńce w Lesie Radłowskim © Iza
A pomimo tego nie chciało mi się wyjeżdżać dzisiaj. Jakoś tak..
Po obejrzeniu wczoraj w kinie „Dzikiej drogiej” (nareszcie doczekałam się obejrzenia ekranizacji książki, która jakiś czas temu tak bardzo mi się spodobała) zamarzyło mi się łażenie po górach. Coś innego. Do zrobienia. Do przeżycia.
Miejmy nadzieję, że coś w tym roku uda się pochodzić.
A tymczasem pojechałam na płaski, interwałowy „trening” bez wielkiej historii. Przez godzinę i 4 minuty gnanie ( no to co w moim przypadku nazywam „gnaniem” dla kogoś innego to pewnie spokojna jazda, no ale cóż.. taka rzeczywistość).
Przez tę godzinę jeździłam wzdłuż autostrady i robiłam 2 minutowe sprinty (bolało). A po godzinie wjechałam do lasu i tam zatrzymałam się na kilkadziesiąt sekund. Pomyślałam: w nosie mam treningi, życie jest zbyt krótkie żeby patrzeć na przednie koło tylko.
Więc popatrzyłam na kaczeńce.
A potem zatrzymałam się przy grobie obok którego przejeżdżałam wielokrotnie, ale jakoś nigdy nie miałam czasu żeby się zatrzymać ( a zawsze byłam ciekawa czyj to grób).
Grób w Lesie Radłowskim © Iza
Tabliczka na grobie © Iza
" O wolnej Polsce śnił i nie doczekał się.
1944 rok.
Cześć - jego pamięci"
Chcecie zobaczyć jak wygląda Hołda Race?
Proszę bardzo!
https://polarlow.wordpress.com/2015/04/21/holda-ra...
- DST 43.00km
- Teren 12.00km
- Czas 01:45
- VAVG 24.57km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 19 kwietnia 2015
Wiosenna przejażdżka :).
Pisząc tytuł tego wpisu, uśmiecham się sama do siebie:).
Rano słońce bardzo przyjaźnie zaglądało w okna. Termometr - oszust myślę, że pokazał o wiele więcej niż powinien (było niewiele ponad 6 stopni podczas naszej jazdy, do tego zimny wiatr).
Dałam się nabrać. Inna sprawa, że kiedy wyjeżdżałam z domu o 9.40 chyba było nieco cieplej niż jakieś 3 godziny później. Dzisiaj okrojony skład: Krysia, Adam, Staszek i ja.
Chyba nie było chętnych na marznięcie (wcale się nie dziwię, gdybym wiedziała co mnie czeka, pewnie bym też nie wyjechała). Standardowo już w kierunku Błoń. Na Lubinkę podjechaliśmy od Szczepanowic (od kościoła), a potem szutrem w lesie do szlabanu. Potem na Lubince naszym nowym łącznikiem w kierunku zjazdu Staszka. Dzisiaj było wilgotno, ale ja chyba tak wolę niż zjazd po „wysuszonych” koleinach.
Na zjazdach już nieco lepiej (ale wciąż jeszcze wolno). Miałam dzisiaj jednak komfort, bo nie denerwowały mnie jęczące klocki. Jednak ewidentnie te poprzednie było mocno nieudane.
„Wyprażyłam” je w piekarniku i założyłam do Magnusa, zobaczymy co będzie. Trochę szkoda byłoby je wyrzucać, bo prawie nowe i do tego mam jeszcze jeden komplet. Tak więc na zjeździe już z trochę większym luzem, aczkolwiek jeszcze trochę pracy przede mną, żeby dojść do luzu z ubiegłego sezonu.
Za to Staszek płynie na zjeździe jak nie on (ktoś przez zimę podmienił Staszka).
I nie hulajnoguje absolutnie. Ja na chwilę obecną nie jestem w stanie zjeżdżać tak szybko jak on. No to Kolos ma problem.
Po zjeździe Staszka – podjazd (nie wiem czyj, trzeba mu jakąś nazwę nadać, wart jest tego). Wysysa siły i wymaga koncentracji. Dzisiaj niestety nie udało mi się wjechać w całości. Trochę za słabo zaatakowałam korzenie (za niska kadencja) i spadłam z roweru. Cóż. Ale i tak jestem zadowolona z tego podjazdu, bo to podjazd mocno terenowy, a fajnie mi się go jechało. Dzisiaj wymagał większych starań, bo był wilgotny. Podjazd ten dochodzi do żółtego pieszego szlaku. Tym razem nie zjechaliśmy do Pleśnej tylko pojechaliśmy do góry. A potem grzbietem Lubinki i asfaltem kilka kilometrów do góry, aż do szlabanu przy lesie, tak żeby terenem zjechać do Doliny Izy.
I tam poczułam, jak bardzo jest mi zimno… Zmarzły stopy… dłonie itd. Czułam się trochę jak na pamiętym maratonie w Piwnicznej. Nawet spytałam czy ktoś nie ma worka, bo chętnie bym założyła:). Nikt nie miał.
W Dolinie zjechaliśmy tym fajnym, terenowym zjazdem (ja oczywiście na szarym końcu) i podjeżdżanie do góry 3 km (i też na szarym końcu). W tym momencie siły zaczęły mnie opuszczać, było mi zimno, chciało mi się jeść i generalnie chciałam już do domu.
Pod szlabanem przysiedliśmy na chwilę i podeszła do nas jakaś pani. Okazało się, że pisze jakiś artykuł o szlaku frontu wschodniego (czyli o cmentarzach wojennych moich ulubionych). Zapytała czy może nam zrobić zdjęcie, jak tak sobie siedzimy (bo siedzieliśmy próbując rozgrzać zamarznięte kończyny i jedząc). Kiedy poszła po aparat, powiedziałam, że trzeba się zapytać do jakiej gazety robi te zdjęcia, bo ja np. nie w każdej gazecie chciałabym być. Np. Glamour lub Wróżka niekoniecznie mi odpowiada:).
Pani chyba usłyszała, bo powiedziała, że nie do gazety, a na jakiś portal, bo jest z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Miałam ochotę porozmawiać sobie z nią o tych cmentarzach, ale .. odjechała. No to my też pojechaliśmy, Adam chciał jechać jeszcze na terenowe ścieżki na Wał . Zaprotestowałam, było zbyt zimno i zaczynał padać deszcz.
Pojechaliśmy więc zielonym pieszym, który ma fajny zjazd i wysysający siły podjazd. No i to było na tyle dzisiejszego dnia. Dojeżdżałam do domu przemarznieta, w padającym deszczu. I pomyśleć, że niedługo maj. W domu wanna z gorącą wodą, grzane piwo z sokiem z pędów sosny (jak dawno piwa nie piłam!) i końska rogrzewająca maść na nogi. A potem kołdra. Pomogło.
Jest dobrze.
Zimno skutecznie zniechęciło mnie do robienia dzisiaj zdjęć.
Widok z żółtego szlaku pieszego © Iza
Rano słońce bardzo przyjaźnie zaglądało w okna. Termometr - oszust myślę, że pokazał o wiele więcej niż powinien (było niewiele ponad 6 stopni podczas naszej jazdy, do tego zimny wiatr).
Dałam się nabrać. Inna sprawa, że kiedy wyjeżdżałam z domu o 9.40 chyba było nieco cieplej niż jakieś 3 godziny później. Dzisiaj okrojony skład: Krysia, Adam, Staszek i ja.
Chyba nie było chętnych na marznięcie (wcale się nie dziwię, gdybym wiedziała co mnie czeka, pewnie bym też nie wyjechała). Standardowo już w kierunku Błoń. Na Lubinkę podjechaliśmy od Szczepanowic (od kościoła), a potem szutrem w lesie do szlabanu. Potem na Lubince naszym nowym łącznikiem w kierunku zjazdu Staszka. Dzisiaj było wilgotno, ale ja chyba tak wolę niż zjazd po „wysuszonych” koleinach.
Na zjazdach już nieco lepiej (ale wciąż jeszcze wolno). Miałam dzisiaj jednak komfort, bo nie denerwowały mnie jęczące klocki. Jednak ewidentnie te poprzednie było mocno nieudane.
„Wyprażyłam” je w piekarniku i założyłam do Magnusa, zobaczymy co będzie. Trochę szkoda byłoby je wyrzucać, bo prawie nowe i do tego mam jeszcze jeden komplet. Tak więc na zjeździe już z trochę większym luzem, aczkolwiek jeszcze trochę pracy przede mną, żeby dojść do luzu z ubiegłego sezonu.
Za to Staszek płynie na zjeździe jak nie on (ktoś przez zimę podmienił Staszka).
I nie hulajnoguje absolutnie. Ja na chwilę obecną nie jestem w stanie zjeżdżać tak szybko jak on. No to Kolos ma problem.
Po zjeździe Staszka – podjazd (nie wiem czyj, trzeba mu jakąś nazwę nadać, wart jest tego). Wysysa siły i wymaga koncentracji. Dzisiaj niestety nie udało mi się wjechać w całości. Trochę za słabo zaatakowałam korzenie (za niska kadencja) i spadłam z roweru. Cóż. Ale i tak jestem zadowolona z tego podjazdu, bo to podjazd mocno terenowy, a fajnie mi się go jechało. Dzisiaj wymagał większych starań, bo był wilgotny. Podjazd ten dochodzi do żółtego pieszego szlaku. Tym razem nie zjechaliśmy do Pleśnej tylko pojechaliśmy do góry. A potem grzbietem Lubinki i asfaltem kilka kilometrów do góry, aż do szlabanu przy lesie, tak żeby terenem zjechać do Doliny Izy.
I tam poczułam, jak bardzo jest mi zimno… Zmarzły stopy… dłonie itd. Czułam się trochę jak na pamiętym maratonie w Piwnicznej. Nawet spytałam czy ktoś nie ma worka, bo chętnie bym założyła:). Nikt nie miał.
W Dolinie zjechaliśmy tym fajnym, terenowym zjazdem (ja oczywiście na szarym końcu) i podjeżdżanie do góry 3 km (i też na szarym końcu). W tym momencie siły zaczęły mnie opuszczać, było mi zimno, chciało mi się jeść i generalnie chciałam już do domu.
Pod szlabanem przysiedliśmy na chwilę i podeszła do nas jakaś pani. Okazało się, że pisze jakiś artykuł o szlaku frontu wschodniego (czyli o cmentarzach wojennych moich ulubionych). Zapytała czy może nam zrobić zdjęcie, jak tak sobie siedzimy (bo siedzieliśmy próbując rozgrzać zamarznięte kończyny i jedząc). Kiedy poszła po aparat, powiedziałam, że trzeba się zapytać do jakiej gazety robi te zdjęcia, bo ja np. nie w każdej gazecie chciałabym być. Np. Glamour lub Wróżka niekoniecznie mi odpowiada:).
Pani chyba usłyszała, bo powiedziała, że nie do gazety, a na jakiś portal, bo jest z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Miałam ochotę porozmawiać sobie z nią o tych cmentarzach, ale .. odjechała. No to my też pojechaliśmy, Adam chciał jechać jeszcze na terenowe ścieżki na Wał . Zaprotestowałam, było zbyt zimno i zaczynał padać deszcz.
Pojechaliśmy więc zielonym pieszym, który ma fajny zjazd i wysysający siły podjazd. No i to było na tyle dzisiejszego dnia. Dojeżdżałam do domu przemarznieta, w padającym deszczu. I pomyśleć, że niedługo maj. W domu wanna z gorącą wodą, grzane piwo z sokiem z pędów sosny (jak dawno piwa nie piłam!) i końska rogrzewająca maść na nogi. A potem kołdra. Pomogło.
Jest dobrze.
Zimno skutecznie zniechęciło mnie do robienia dzisiaj zdjęć.
W Dolinie Izy © Iza
W Dolinie Izy 2 © Iza
- DST 48.00km
- Teren 20.00km
- Czas 03:14
- VAVG 14.85km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 18 kwietnia 2015
Bardzo leniwa sobota
Leń.
Sportowy.
Zawitał wraz z tym co na zewnątrz. To ma być wiosna??? Przeciwko takiej wiośnie protestuję. Na szczęście wiosnę mam na oknie, to sobie czasem na nią patrzę.
Śniadaniowy miks © Iza
Sportowy.
Zawitał wraz z tym co na zewnątrz. To ma być wiosna??? Przeciwko takiej wiośnie protestuję. Na szczęście wiosnę mam na oknie, to sobie czasem na nią patrzę.
Wiosna na parapecie © Iza
W desperacji myślałam, że jednak się ubiorę ciepło i na rowerze pojadę po rowerowe zakupy. No, ale Pani Krystyna jechała samochodem, to skorzystałam z okazji. I nawet poćwiczyć nic mi się nie chce (a potem będzie jęczenie, że na wyścigu idzie nie tak).
W dalszej części dnia „bawiłam się” w rowerowego mechanika. Wymieniłam mocno jęczące klocki z KTM-a i dałam mu nowe, a te stare przełożyłam do Magnusa. I jeszcze trochę prac przy KTM-ie. Hm.. cieszę się, że coś tam potrafię sobie zrobić, ale wolałabym jednak ten czas poświęcić na ugotowanie czegoś fajnego.
Dzisiaj postanowiłam zmodyfikować racuchy i dodałam do ciasta zmiksowanego banana. Takie kolarskie racuchy miały być. Wyszło tak średnio. Tzn smakowo rewelacja (tym bardziej, ze dostałam od pani Krystyny prawdziwy cukier waniliowy- żaden tam wanilinowy, a waniliowy. Różnica kolosalna), ale ciężko się je smażyło. Ciasto było zbyt lejące.
Lubicie płatki na śniadanie? Ja nie jestem ich wielbicielką. Jem od czasu do czasu, ale wolę np. owsiane czy gryczane w czymś przemycić (np. w omlecie Mamby) albo w batonach. Nie żebym ich nie lubiła, ale jedzenie ich nie sprawia mi wielkiej przyjemności, a jednak jedzenie przyjemnością być powinno.
Ale zrobiłam sobie taki miks i może łatwiej i smaczniej będzie. Wymieszałam płatki owsiane, gryczane, żytnie otręby, słonecznika, dynię, jagody Goji. Myślę, że z jogurtem naturalnym i odrobiną żurawiny i rodzynek będzie niezłe.
Odradzam kupowanie gotowych Muesli. One mają w sobie zazwyczaj bardzo dużo cukru albo syropu glukozowo-fruktozowego i masę niepotrzebnych substancji.
W desperacji myślałam, że jednak się ubiorę ciepło i na rowerze pojadę po rowerowe zakupy. No, ale Pani Krystyna jechała samochodem, to skorzystałam z okazji. I nawet poćwiczyć nic mi się nie chce (a potem będzie jęczenie, że na wyścigu idzie nie tak).
W dalszej części dnia „bawiłam się” w rowerowego mechanika. Wymieniłam mocno jęczące klocki z KTM-a i dałam mu nowe, a te stare przełożyłam do Magnusa. I jeszcze trochę prac przy KTM-ie. Hm.. cieszę się, że coś tam potrafię sobie zrobić, ale wolałabym jednak ten czas poświęcić na ugotowanie czegoś fajnego.
Dzisiaj postanowiłam zmodyfikować racuchy i dodałam do ciasta zmiksowanego banana. Takie kolarskie racuchy miały być. Wyszło tak średnio. Tzn smakowo rewelacja (tym bardziej, ze dostałam od pani Krystyny prawdziwy cukier waniliowy- żaden tam wanilinowy, a waniliowy. Różnica kolosalna), ale ciężko się je smażyło. Ciasto było zbyt lejące.
Lubicie płatki na śniadanie? Ja nie jestem ich wielbicielką. Jem od czasu do czasu, ale wolę np. owsiane czy gryczane w czymś przemycić (np. w omlecie Mamby) albo w batonach. Nie żebym ich nie lubiła, ale jedzenie ich nie sprawia mi wielkiej przyjemności, a jednak jedzenie przyjemnością być powinno.
Ale zrobiłam sobie taki miks i może łatwiej i smaczniej będzie. Wymieszałam płatki owsiane, gryczane, żytnie otręby, słonecznika, dynię, jagody Goji. Myślę, że z jogurtem naturalnym i odrobiną żurawiny i rodzynek będzie niezłe.
Odradzam kupowanie gotowych Muesli. One mają w sobie zazwyczaj bardzo dużo cukru albo syropu glukozowo-fruktozowego i masę niepotrzebnych substancji.
Śniadaniowy miks © Iza
A na koniec bardzo mocno polecam film.
Obejrzałam wczoraj, dzięki koleżance, która mi go poleciła.
Nie jest to nowy film. Kilka lat temu był nominowany do Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny. Przedziwna, intrygująca historia. Zakończenie wbija w fotel. Zaskakuje i powoduje, że nie da się potem o tym filmie nie myśleć z wyraźną dominującą myślą w głowie: jak po otrzymaniu takiej wiedzy, którą otrzymało rodzeństwo z „Pogorzeliska”, można dalej żyć? http://www.filmweb.pl/film/Pogorzelisko-2010-5122...
Nie jest to nowy film. Kilka lat temu był nominowany do Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny. Przedziwna, intrygująca historia. Zakończenie wbija w fotel. Zaskakuje i powoduje, że nie da się potem o tym filmie nie myśleć z wyraźną dominującą myślą w głowie: jak po otrzymaniu takiej wiedzy, którą otrzymało rodzeństwo z „Pogorzeliska”, można dalej żyć? http://www.filmweb.pl/film/Pogorzelisko-2010-5122...
Czwartek, 16 kwietnia 2015
Lubinkowo terenowo
Pierwsze zawody zbliżają się wielkimi krokami, więc na dzisiaj zaplanowałam jazdę w terenie.
Prawie jej w ogóle nie było w tym roku, więc trzeba było przypomnieć sobie jak się zjeżdża i podjeżdża w terenie. Dzisiaj z Panią Krystyną.
Trochę się wahałysmy ponieważ ciemne chmury kłębiły się wokół Tarnowa, ale napisałam do Pani Krystyny, że trzeba jechać, najwyżej zawrócimy. No i umówiłyśmy się pod jedną kapliczką, po czym Pani Krystyna zmieniła miejsce spotkania pod stadniną w Zbylitowskiej Górze. Cwaniak z niej – zafundowała mi na początek podjazd. No, ale ok, pomyślałam – rozgrzeje się i jej pokażę:). ( żart taki).
Podjazd poszedł w miarę bezboleśnie, co mnie mile zaskoczyło, bo po wczorajszym treningu podjazdowym spodziewałam się kłopotów. Zjechałyśmy do Buczyny i trochę się nam „łyso” zrobiło, bo w Buczynie na cmentarzu było sporo ludzi, zapewne Żydów, bo dzisiaj ich sporo do Polski przyjechało. Odwiedzają ważne dla nich miejsca pamięci. Już kiedyś pomyślałam, że tam w okolicy cmentarza, chociaż są świetne tereny do ćwiczenia techniki, to chyba trzeba przestać w bliskiej okolicy cmentarza jeździć. Tam są zbiorowe mogiły 10 tys ludzi, więc trochę tak… nie bardzo.
W Buczynie naprawdę pięknie, Pani Krystyna powiedziała, że przez te dywany zawilców nie może się na jeździe skoncentrować (wspominałam już, ze ona ma słabość do tych kwiatów? I to wielką). Potem niebieskim wzdłuż Dunajca. Kiedy dojeżdżałyśmy do Szepanowic, Krysia powiedziała: tylko wybierz jakiś łagodny, w miarę płaski podjazd na Lubinkę (może nie były to dokładnie takie słowa, ale sens taki).
Popatrzyłam zdumiona i zaśmiałam się. Mission impossible mi zgotowała Pani Krystyna.
Kto zna Lubinkę no to wie, że nie ma alternatywy łagodnego podjazdu, zwłaszcza do strony Dunajca. Wybrałyśmy podjazd, którego podobno bardzo nie lubi Lutek, czyli szuter obok Pit Stopu.
Także miałam okazję przypomnieć sobie końcówkę mojego wczorajszego podjeżdżania.
Zjazd do Doliny Izy, zjazdem Adama. Sucho. Nawet bardzo sucho. Czy bezpiecznie? Nie do końca bo liście, patyki.
A ja.. muszę się znowu oswajać ze zjazdami. Tragedii nie ma, ale szału też nie ma. Jeszcze asekuracyjnie i wolno to idzie, ale na szczęście bez przygód.
Z podjeżdżaniem jest lepiej. Dzisiaj zrobiłyśmy jeden techniczny, długi podjazd i.. po raz pierwszy w życiu wjechałam go w całości. Być może dlatego, ze było sucho, więc łatwiej się kręciło, więcej sił miałam. Jest dość długi, męczący.
W Dolinie podjechałyśmy szutrem do szlabanu. Tam znalazłyśmy psa, który udawał dzika, a właściwie to pies nas znalazł, by następnie nas porzucić.
Na Lubince zdecydowałyśmy się pojechać w nieznane i wjechałyśmy w las, odkrywając świetny i niełatwy zjazdo-podjazd (najpierw w dół, potem w górę). My sieroty po Golonce (taki profil na FB ktoś stworzył, ale nie byłam to ja:)) szukamy w okolicy fragmentów mocno terenowego jeżdżenia.
No i udało się. Zjazdo-podjazd okazał był się być łącznikiem ze zjazdem Staszka. Zjazd Staszka suchy, ale mocno rozjeżdżony, więc był dla mnie dzisiaj wyzwaniem. Chyba pierwszy trudniejszy zjazd w tym roku. Ale bez wypadków, chociaż wolno.
Potem był wspomniany już podjazd, którym dojeżdża się do żółtego pieszego. Żółtym pieszym w dół do Pleśnej. Kiedy już zjechałam, zauważyłam, że mam amortyzator zablokowany. No brawo – pierwsze zjazdy tego roku i takie sobie sama atrakcje funduję. Jak już odblokuję amora, to dopiero będę fruwać:), (taki żart).
Potem Pleśna, powrót wzdłuż Białej, Woźniczna , Kłokowa i do domu. Pożyteczne jeżdżenie. Dużo terenu. A to jest to o co chodzi w roweraniu. Przynajmniej mnie o to chodzi. Średnia mało imponująca, ale było kilka kilometrów mozolnego podjeżdżania, no i jednak obydwie byłyśmy po wczorajszym podjazdowym treningu (Krysia też taki sobie wczoraj robiła).
Widok z szutrowego podjazdu © Iza
Prawie jej w ogóle nie było w tym roku, więc trzeba było przypomnieć sobie jak się zjeżdża i podjeżdża w terenie. Dzisiaj z Panią Krystyną.
Trochę się wahałysmy ponieważ ciemne chmury kłębiły się wokół Tarnowa, ale napisałam do Pani Krystyny, że trzeba jechać, najwyżej zawrócimy. No i umówiłyśmy się pod jedną kapliczką, po czym Pani Krystyna zmieniła miejsce spotkania pod stadniną w Zbylitowskiej Górze. Cwaniak z niej – zafundowała mi na początek podjazd. No, ale ok, pomyślałam – rozgrzeje się i jej pokażę:). ( żart taki).
Podjazd poszedł w miarę bezboleśnie, co mnie mile zaskoczyło, bo po wczorajszym treningu podjazdowym spodziewałam się kłopotów. Zjechałyśmy do Buczyny i trochę się nam „łyso” zrobiło, bo w Buczynie na cmentarzu było sporo ludzi, zapewne Żydów, bo dzisiaj ich sporo do Polski przyjechało. Odwiedzają ważne dla nich miejsca pamięci. Już kiedyś pomyślałam, że tam w okolicy cmentarza, chociaż są świetne tereny do ćwiczenia techniki, to chyba trzeba przestać w bliskiej okolicy cmentarza jeździć. Tam są zbiorowe mogiły 10 tys ludzi, więc trochę tak… nie bardzo.
W Buczynie naprawdę pięknie, Pani Krystyna powiedziała, że przez te dywany zawilców nie może się na jeździe skoncentrować (wspominałam już, ze ona ma słabość do tych kwiatów? I to wielką). Potem niebieskim wzdłuż Dunajca. Kiedy dojeżdżałyśmy do Szepanowic, Krysia powiedziała: tylko wybierz jakiś łagodny, w miarę płaski podjazd na Lubinkę (może nie były to dokładnie takie słowa, ale sens taki).
Popatrzyłam zdumiona i zaśmiałam się. Mission impossible mi zgotowała Pani Krystyna.
Kto zna Lubinkę no to wie, że nie ma alternatywy łagodnego podjazdu, zwłaszcza do strony Dunajca. Wybrałyśmy podjazd, którego podobno bardzo nie lubi Lutek, czyli szuter obok Pit Stopu.
Także miałam okazję przypomnieć sobie końcówkę mojego wczorajszego podjeżdżania.
Zjazd do Doliny Izy, zjazdem Adama. Sucho. Nawet bardzo sucho. Czy bezpiecznie? Nie do końca bo liście, patyki.
A ja.. muszę się znowu oswajać ze zjazdami. Tragedii nie ma, ale szału też nie ma. Jeszcze asekuracyjnie i wolno to idzie, ale na szczęście bez przygód.
Z podjeżdżaniem jest lepiej. Dzisiaj zrobiłyśmy jeden techniczny, długi podjazd i.. po raz pierwszy w życiu wjechałam go w całości. Być może dlatego, ze było sucho, więc łatwiej się kręciło, więcej sił miałam. Jest dość długi, męczący.
W Dolinie podjechałyśmy szutrem do szlabanu. Tam znalazłyśmy psa, który udawał dzika, a właściwie to pies nas znalazł, by następnie nas porzucić.
Na Lubince zdecydowałyśmy się pojechać w nieznane i wjechałyśmy w las, odkrywając świetny i niełatwy zjazdo-podjazd (najpierw w dół, potem w górę). My sieroty po Golonce (taki profil na FB ktoś stworzył, ale nie byłam to ja:)) szukamy w okolicy fragmentów mocno terenowego jeżdżenia.
No i udało się. Zjazdo-podjazd okazał był się być łącznikiem ze zjazdem Staszka. Zjazd Staszka suchy, ale mocno rozjeżdżony, więc był dla mnie dzisiaj wyzwaniem. Chyba pierwszy trudniejszy zjazd w tym roku. Ale bez wypadków, chociaż wolno.
Potem był wspomniany już podjazd, którym dojeżdża się do żółtego pieszego. Żółtym pieszym w dół do Pleśnej. Kiedy już zjechałam, zauważyłam, że mam amortyzator zablokowany. No brawo – pierwsze zjazdy tego roku i takie sobie sama atrakcje funduję. Jak już odblokuję amora, to dopiero będę fruwać:), (taki żart).
Potem Pleśna, powrót wzdłuż Białej, Woźniczna , Kłokowa i do domu. Pożyteczne jeżdżenie. Dużo terenu. A to jest to o co chodzi w roweraniu. Przynajmniej mnie o to chodzi. Średnia mało imponująca, ale było kilka kilometrów mozolnego podjeżdżania, no i jednak obydwie byłyśmy po wczorajszym podjazdowym treningu (Krysia też taki sobie wczoraj robiła).
Moje ulubione jeziorko w mojej ulubionej Dolinie © Iza
A na koniec moc wrażeń w filmie mojego teamowego kolegi Filipa (znanego miłośnika bardzo trudnych zagranicznych etapówek i innych ekstremalnych wyzwań np imprezy w Danielce:)).
https://vimeo.com/120901836
- DST 40.00km
- Teren 20.00km
- Czas 02:29
- VAVG 16.11km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 15 kwietnia 2015
Lubinkowo - podjazdowo
Oj ciężko się było dzisiaj zebrać na „trening” (a taki miałam zaplanowany).
Jakiś taki dzień… do tego znowu ten wiatr. No, ale pomyślałam, że nie można bez końca się „obijać”. Weekend to było delikatne jeżdżenie, więc czas było żeby coś konkretnego zrobić.
Jakiś taki dzień… do tego znowu ten wiatr. No, ale pomyślałam, że nie można bez końca się „obijać”. Weekend to było delikatne jeżdżenie, więc czas było żeby coś konkretnego zrobić.
Ubiegłotygodniowe podjeżdżanie na Wał, spowodowało małą traumę (straszna ta niemoc była). Dzisiaj już wiem, że to z pewnością był efekt przeciążenia nóg nowymi ćwiczeniami z ketlą, bo dzisiaj było zupełnie inaczej.
Podjeżdżanie nie odbywa się co prawda z jakąś niesamowitą siłą, ani w niesamowitym tempie, ale jest zasadnicza różnica między tym co było w ub czwartek a tym co dzisiaj.
Najpierw przez Buczynę (bo chciałam trochę terenu zaliczyć) i do Szczepanowic niebieskim. W Szczepanowicach na podjazd za sklepem. To jest dziwny podjazd. Niby niedługi (jakieś nieco ponad 1 km), ale zaczyna się bardzo ostro, potem łagodnieje, by w końcowych jakichś 500 m przejść do straszliwej „ostrości”. Takiej z powodu, której zaczynają piec nogi, pali w przełyku i w ogóle ma się wrażenie, że się umrze (przynajmniej ja tak mam, bo taki np. Labudu pewnie go nawet nie zauważa:)).
Wygląda na zdjęciu jakby było płasko (jak zwykle zdjęcie mocno "wypłaszcza"), ale nie jest. Zresztą znak mówi wszystko.
Najpierw przez Buczynę (bo chciałam trochę terenu zaliczyć) i do Szczepanowic niebieskim. W Szczepanowicach na podjazd za sklepem. To jest dziwny podjazd. Niby niedługi (jakieś nieco ponad 1 km), ale zaczyna się bardzo ostro, potem łagodnieje, by w końcowych jakichś 500 m przejść do straszliwej „ostrości”. Takiej z powodu, której zaczynają piec nogi, pali w przełyku i w ogóle ma się wrażenie, że się umrze (przynajmniej ja tak mam, bo taki np. Labudu pewnie go nawet nie zauważa:)).
Wygląda na zdjęciu jakby było płasko (jak zwykle zdjęcie mocno "wypłaszcza"), ale nie jest. Zresztą znak mówi wszystko.
Początek podjazdu © Iza
Myślałam: podjadę dwa, może trzy razy. Podjechałam 4 razy. Tak to już jest z takim podjazdowym treningiem, że pierwszy podjazd idzie ciężko (psychicznie), a następne to już jakoś tak z rozpędu się robi.
Taki trening jest nudnawy, ale świetnie ćwiczy psychikę.
Kiedy zjechałam ostatni raz w dół, trochę się wahałam co dalej, aż w końcu zdecydowałam się na podjazd zielonym szlakiem w kierunku cmentarza. Dwa razy podjechałam. Jest umiarkowanie ostry i dość krótki. Myślę, że jakieś 500 m, chyba nie więcej. A na koniec pojechałam jeszcze na lubinkowe serpentyny.
Już w Tarnowie spotkałam Tomka, który jak się okazało również był na Lubince, tyle, ze wyjechał dużo wcześniej niż ja oraz moich kolegów ze starej drużyny czyli Stalbomatu, Kamila i Jaśka. Miło było się spotkać i chwilę pogadać.
Dobry dzień.
Myślałam: podjadę dwa, może trzy razy. Podjechałam 4 razy. Tak to już jest z takim podjazdowym treningiem, że pierwszy podjazd idzie ciężko (psychicznie), a następne to już jakoś tak z rozpędu się robi.
Taki trening jest nudnawy, ale świetnie ćwiczy psychikę.
Kiedy zjechałam ostatni raz w dół, trochę się wahałam co dalej, aż w końcu zdecydowałam się na podjazd zielonym szlakiem w kierunku cmentarza. Dwa razy podjechałam. Jest umiarkowanie ostry i dość krótki. Myślę, że jakieś 500 m, chyba nie więcej. A na koniec pojechałam jeszcze na lubinkowe serpentyny.
Już w Tarnowie spotkałam Tomka, który jak się okazało również był na Lubince, tyle, ze wyjechał dużo wcześniej niż ja oraz moich kolegów ze starej drużyny czyli Stalbomatu, Kamila i Jaśka. Miło było się spotkać i chwilę pogadać.
Dobry dzień.
- DST 41.00km
- Teren 6.00km
- Czas 02:16
- VAVG 18.09km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 12 kwietnia 2015
Szlakiem cmentarzy wojennych
Wyjątkowo wycieczkowy weekend sobie zrobiłam.
Po późnym powrocie z Krakowa i późnym położeniu się do łóżka, nie bardzo chciało mi się wstawać, żeby jechać z grupą pod przewodnictwem Pana Adama. Trochę było mi żal, ale może wyszło mi to na dobre? Dzisiaj warunki do jazdy łatwe nie były. Wiał porywisty wiatr, który dawał się szczególnie we znaki, kiedy wracaliśmy z Tomkiem w kierunku Mościc. Naprawdę odechciewało się jazdy na rowerze.
Planu na jazdę wielkiego nie mieliśmy. Tworzył się w trakcie, ale wyszedł nam tak niechcący ładny szlak śladem cmentarzy wojennych. Na naszej 50 km trasie uzbierało się ich całkiem sporo, a gdybyśmy dobrze poszukali, pewnie byłoby więcej. Zaczęliśmy przez Buczynę, która zazielenia się z dnia na dzień. Jest piękna, zielona, pełna zawilców, gdzieniegdzie są i kaczeńce.
Tomek w Buczynie © Iza
Po późnym powrocie z Krakowa i późnym położeniu się do łóżka, nie bardzo chciało mi się wstawać, żeby jechać z grupą pod przewodnictwem Pana Adama. Trochę było mi żal, ale może wyszło mi to na dobre? Dzisiaj warunki do jazdy łatwe nie były. Wiał porywisty wiatr, który dawał się szczególnie we znaki, kiedy wracaliśmy z Tomkiem w kierunku Mościc. Naprawdę odechciewało się jazdy na rowerze.
Planu na jazdę wielkiego nie mieliśmy. Tworzył się w trakcie, ale wyszedł nam tak niechcący ładny szlak śladem cmentarzy wojennych. Na naszej 50 km trasie uzbierało się ich całkiem sporo, a gdybyśmy dobrze poszukali, pewnie byłoby więcej. Zaczęliśmy przez Buczynę, która zazielenia się z dnia na dzień. Jest piękna, zielona, pełna zawilców, gdzieniegdzie są i kaczeńce.
O cmentarzach wojennych na terenie powiatu tarnowskiego, wielokrotnie pisałam. To jest „sprawa” unikatowa, coś co zdecydowanie jest wielkim dziedzictwem tego rejonu Polski (to dotyczy głównie okolic Tarnowa, Gorlic, Nowego Sącza). Cmentarze te były efektem działań Krakowskiego Oddziału Grobów Wojennych. Tworzone z wielką starannością, pięknie zaprojektowane, zaskakują dzisiaj monumentalnością obelisków, architekturą i tym, że Austriacy nie dbali wyłącznie o swoich żołnierzy. Dbali o pochowanie ciał wszystkich ofiar wojny.
Najpierw udało nam się trafić na stary cmentarz kalwiński w Szczepanowicach. W tym też celu musieliśmy ostro w górę podjechać w kierunku Błoń. Cmentarz jest oddalony od drogi. Już kiedyś go szukałam, ale się nie udało, więc dzisiejsze odnalezienie sprawiło mi wiele radości.
Na tymże cmentarzu jest kwatera wojenna również. I trochę historii dot. tych, którzy na kalwińskim cmentarzu spoczywają. Szczepanowice były kiedyś prężnycm ośrodkiem kalwinizmu.
(W 1568 r. część rodziny Chrząstowskich przyjęła kalwinizm. W 1573 r. kościół w Jodłówce zamieniono na zbór kalwiński. Stan taki trwał 20 lat, a tymczasem budynek uległ zniszczeniu. Wówczas katolicy i kalwiniści zbudowali sobie oddzielne świątynie. Wkrótce też zaczęła działać szkoła zborowa. W 1651 r. zamknięto zbór i szkołę w Jodłówce i przeniesiono je do sąsiednich Szczepanowic, gdzie ich właściciel Stanisław Chrząstowski (†1658), działacz polityczny i przywódca protestantów małopolskich, ufundował nowy zbór, "który wkrótce stał się głównym ośrodkiem życia zborów krakowskich i sandomierskich"[2]). W tym też czasie założono istniejący do dzisiaj cmentarz kalwiński. Synem Stanisława był Piotr Chrząstowski (†1684), działacz protestancki. "Siedziba jego – odziedziczone po ojcu Szczepanowice – rozrosła się w małe miasteczko jako zborowa stolica Małopolski zachodniej i ostatni ośrodek polskiego szkolnictwa kalwińskiego o międzynarodowym znaczeniu, ściągający młodzież protestancką z Węgier" [3]). W latach sześćdziesiątych XVII w. szkoła ta była szkołą dystryktu krakowskiego i osiągnęła poziom gimnazjum. Oprócz synów szlachty polskiej kształcili się w niej synowie kupców szkockich z Tarnowa, a w latach siedemdziesiątych – także pewna liczba młodzieży z Węgier. W 1713 r. zbór został spalony. Nowy zbór wybudowano w 1786 r.; przetrwał on do 1852 r., kiedy to Chrząstowscy sprzedali swe dobra Serwatowskim i opuścili Szczepanowice”
Cmentarz nr 197 w Szczepanowicach
Na tymże cmentarzu jest kwatera wojenna również. I trochę historii dot. tych, którzy na kalwińskim cmentarzu spoczywają. Szczepanowice były kiedyś prężnycm ośrodkiem kalwinizmu.
(W 1568 r. część rodziny Chrząstowskich przyjęła kalwinizm. W 1573 r. kościół w Jodłówce zamieniono na zbór kalwiński. Stan taki trwał 20 lat, a tymczasem budynek uległ zniszczeniu. Wówczas katolicy i kalwiniści zbudowali sobie oddzielne świątynie. Wkrótce też zaczęła działać szkoła zborowa. W 1651 r. zamknięto zbór i szkołę w Jodłówce i przeniesiono je do sąsiednich Szczepanowic, gdzie ich właściciel Stanisław Chrząstowski (†1658), działacz polityczny i przywódca protestantów małopolskich, ufundował nowy zbór, "który wkrótce stał się głównym ośrodkiem życia zborów krakowskich i sandomierskich"[2]). W tym też czasie założono istniejący do dzisiaj cmentarz kalwiński. Synem Stanisława był Piotr Chrząstowski (†1684), działacz protestancki. "Siedziba jego – odziedziczone po ojcu Szczepanowice – rozrosła się w małe miasteczko jako zborowa stolica Małopolski zachodniej i ostatni ośrodek polskiego szkolnictwa kalwińskiego o międzynarodowym znaczeniu, ściągający młodzież protestancką z Węgier" [3]). W latach sześćdziesiątych XVII w. szkoła ta była szkołą dystryktu krakowskiego i osiągnęła poziom gimnazjum. Oprócz synów szlachty polskiej kształcili się w niej synowie kupców szkockich z Tarnowa, a w latach siedemdziesiątych – także pewna liczba młodzieży z Węgier. W 1713 r. zbór został spalony. Nowy zbór wybudowano w 1786 r.; przetrwał on do 1852 r., kiedy to Chrząstowscy sprzedali swe dobra Serwatowskim i opuścili Szczepanowice”
Nareszcie odnaleziony cmenatrz w Szczepanowicach © Iza
Pozostałości cmentarza kalwińskiego w Szczepanowicach © Iza
Raz jeszcze cmentarz kalwiński © Iza
Kolejny etap to był wspinanie się na Lubinkę, ostrym asfaltowym podjazdem za sklepem w Szczepanowicach. A na Lubince kolejne cmentarze.
Cmentarz nr 193
Cmentarz w Dąbrówce Szczpenowskiej (przysiółek Lubcza) © Iza
Wygrzewała się na obelisku © Iza
Kwatera rosyjska © Iza
U "wejścia do Doliny Izy" © Iza
Wdrapałam się bo widoki z góry przepiękne © Iza
Cmentarz nr 192 w Dąbrówce Szczepanowskiej.
U "wejścia do Doliny Izy" © Iza
Kolejny cmentarz w Dąbrówce Szczepanowskiej © Iza
Cmentarz nr 191 w Dąbrówce Szczepanowskiej
I na Lubince © Iza
Potem na Wał, „ulubionym” podjazdem. Cmentarz nr 188 w Rychwałdzie
Cmentarz w Rychwałdzie © Iza
Widok na Tarnów © Iza
I znowu pod górę w kierunku cmentarza Głowa Cukru.
Cmentarz nr 185 w Lichiwnie Głowa Cukru. Jeden z największych powierzchniowo cmentarzy w rejonie tarnowskim.
Cmentarz Głowa Cukru (Lichwin) © Iza
Jeszcze jedno ujęcie z Głowy Cukru © Iza
I jeszcze jedno © Iza
I ujęcie nr 4 © Iza
A potem z powrotem na Wał. Podjazdem, który w pewnym momencie przeszedł w mega stromy i przeklinałam swój pomysł jazdy akurat tamtędy.
Wyrobisko na Wale © Iza
( za Internetem: w miejscowości Lichwin na Pogórzu Rożnowskim, znajduje się wyrobisko nieczynnego kamieniołomu łupka mioceńskiego. Podczas eksploatacji surowca skalnego, wydobyto tam skamieniałe pnie drzew. Ich wiek oceniono na 66 milionów lat a wiec na przełom kredy i paleogenu. Ustalono, iż są to pnie drzew iglastych).
Skamieniałe drzewo © Iza
A potem udaliśmy się na pięknie położony cmentarz w Lichwinie. Ukryty w lesie. Nie jest łatwo tam trafić, jeśli się nie wie kiedy jest. Cmentarz nr 186 w Lichwinie
Cmentarz na Wale © Iza
Ujęcie drugie © Iza
Ujęcie 3 © Iza
No a potem już w kierunku domu, pod wiatr, który dał się nam potężnie we znaki. Cmentarz nr 194 w Szczepanowicach. „Dążyliśmy do starcia – a znaleźliśmy pokój” – inskrypcja z pomnika.
Cmentarz przy głownej drodze na Lubinkę © Iza
Dobry dzień. Na jednym z cmentarzy, kiedy Tomek szukał skrytek, ja siedziałam i sobie kontemplowałam ...
ciszę, spokój...
Życie.
Że co, ze na cmentarzu?
Bardzo dobre miejsce.
Słuchałam skrzypienia drzewa (fajne to są dźwięki).
Że jestem sentymentalna, nostalgiczna itd? Że niektórych śmieszy, że zachwycam się kwiatuszkami, drzewkami, Dunajcem i górkami?
No.. zachwycam się.
I całkiem dobrze mi z tym.
Nie chciałabym żeby było inaczej.
A u Was? Co dzisiaj wydarzyło się dobrego?
A dla zainteresowanych taki link. Polecam: http://www.powiat.okay.pl/images/starostwo/foto/p...
- DST 50.00km
- Teren 10.00km
- Czas 02:55
- VAVG 17.14km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 11 kwietnia 2015
28 Urodziny Hanki
Dzisiaj na terenach wroga (tak mówimy w Tarnowie na wojnickie okolice, a genezę tego musieliby wyjaśnić koledzy z Forum Rowerum).
Z Tomkiem.
Ja miałam ograniczony czas, Tomek zakwasy po chodzeniu po górach, więc wybrałam wariant umiarkowany – bez wielkiego podjeżdżania, ale za to z odrobią terenu (jaka to przyjemność po tak długiej przerwie, trochę popodjeżdżać i trochę pozjeżdżać w terenie). No to się pokręciliśmy w okolicach Lasu Milowskiego.
Słońce….słońce… słońce…. ( „ w słońcu widoki nabierają uroku…
W słońcu twarze pogodniejsze, a w duszy nadziei więcej…
W słońcu twarze pogodniejsze, a w duszy nadziei więcej… śpiewa Gutek z Farben Lehre).
No i tak to jest…. Zawilce, kaczeńce, motyle, zielona trawa, coraz więcej liści na drzewach. Życie jest mocno dobre w takich dniach. A moje nogi nieco odżyły, więc „bidy z nędzą” dzisiaj nie było. Wycieczka, spokojne tempo, przyjemnie….
Taki tam zakątek © Iza
Ja miałam ograniczony czas, Tomek zakwasy po chodzeniu po górach, więc wybrałam wariant umiarkowany – bez wielkiego podjeżdżania, ale za to z odrobią terenu (jaka to przyjemność po tak długiej przerwie, trochę popodjeżdżać i trochę pozjeżdżać w terenie). No to się pokręciliśmy w okolicach Lasu Milowskiego.
Słońce….słońce… słońce…. ( „ w słońcu widoki nabierają uroku…
W słońcu twarze pogodniejsze, a w duszy nadziei więcej…
W słońcu twarze pogodniejsze, a w duszy nadziei więcej… śpiewa Gutek z Farben Lehre).
No i tak to jest…. Zawilce, kaczeńce, motyle, zielona trawa, coraz więcej liści na drzewach. Życie jest mocno dobre w takich dniach. A moje nogi nieco odżyły, więc „bidy z nędzą” dzisiaj nie było. Wycieczka, spokojne tempo, przyjemnie….
KTM wreszcie w terenie © Iza
Tomek na tropie:) © Iza
Cmentarz w Wojniczu © Iza
Ulubione kwiaty Pani Krystyny © Iza
Tomek podjeżdża © Iza
A wieczorem….
"Zaprosiła" nas Hanka do Krakowa na swoje urodziny (taki urodzinowy koncert odbywał się w Księgarni Kurant w Krakowie, więc z zaproszenia skorzystałyśmy:) i do Krakowa pojechałyśmy.
To był dobry dzień. Zupełnie przypadkiem Krysia zaparkowała przed kamienicą na Jabłonowskich 5. Jak było mi miło i przyjemnie!!!
Jabłonowskich 5, Kraków © Iza
A potem poszłyśmy słuchać Hanki i jej Kapeli.
Hanka śpiewa © Iza
Hanka jest ważna w moim życiu, bo muzyka jest bardzo ważną częścią mojego życia. Hanka i jej Kapela są prawie tak samo ważni jak Indios Bravos i Gutek. Daje energię, daje radość, daje motywację do życia, do działania. Kto jej nie poznał – koniecznie trzeba byłoby nadrobić zaległości. Warto. Prawdziwy potencjał Hanki (głos, energia, uśmiech) to jest coś co można zobaczyć tylko na koncercie. Do tego jej chłopcy i instrumenty (czego tam nie ma... i skrzypce i "mandola" itd). Świetnie grają. Nie da się być obojętnym na tę muzykę. Większość tekstów Hanka pisze sama i czuć w nich ogromną kobiecą wrażliwość i umiejętność uważnego przyglądania się światu. Jest i nostalgicznie, czasem nawet bardzo smutno, ale jest i bardzo radośnie. Tak radośnie, ze po prostu siedzi się słuchając, z uśmiechem nie schodzącym z ust. Jest masa wspólnego śpiewania, klaskania itd.
No i jeszcze jedno: Hanka ma "słabość" do sukienek, bluzek do których i ja mam wielką słabość – kolorowych, w etnicznym stylu… Bajeczne są jej suknie:). Przyznam się, że po każdym koncercie, szukam zdjęć, bo bardzo chce obejrzeć w czym wystąpiła Hanka.
Piekny to był koncert, kameralny i budzący masę emocji. Piękna też była część nieoficjalna. Trochę się czułyśmy jak na imprezie urodzinowej gdzieś tam u Hanki w domu. FAJNIEEEEE było….Były kwiaty, sto lat, ciasta i tort.
Mój trzeci koncert Kapeli na którym byłam (pierwszy w Radiu Kraków, drugi w Jaworkach, w Muzycznej Owczarni). Na pewno nie ostatni.
Ostania, nieoficjlana część koncertu © Iza
Gomolątko sprawia, że wszyscy od razu się szeroko uśmiechają © Iza
Czekam na autograf © Iza
Z Hanką © Iza
Raz jeszcze z Hanką © Iza
Taki tekst autorstwa Kondrada Kyrcza znalazłam na profilu FB Kapeli (jeśli ja Was jeszcze nie przekonałam, że warto posłuchać Hanki i Kapeli, może to Was przekona, Hanka grała jako suport przed koncertem T.Love):
Muszę Ci się przyznać do czegoś. Zawsze strasznie mi szkoda supportów. I zespołów, które grają na festiwalach jako pierwsze. Jeszcze jest jasno, alkohol ledwo napoczęty, znajomi dojeżdżają. Przychodzisz się zaprezentować, zareklamować, przedstawić szerszej publiczności, porwać ludzi do tańca. Chcesz, żeby darli ryja do twoich utworów. A tu nic, stoją, patrzą się i popijają piwo z sokiem malinowym. Na razie jesteś jakimś zespołem, przez który wszyscy muszą czekać na gwiazdy wieczoru. Jedna osoba nieśmiało podryguje, ale trochę się wstydzi, a jedyny twój fan w tłumie tylko niemo porusza ustami do twoich tekstów. Ale na niedzielnym koncercie T.Love w klubie Forty Kleparz (bardzo klimatyczne miejsce, ale to tak swoją drogą) to właśnie support skradł moje serce. Muzyka T.Love jest jak okulary na nosie Zygmunta Staszczyka – mogą zmieniać kształt i charakter, może nawet trochę kolor, ale zawsze będą to okulary przeciwsłoneczne, i zawsze będą na jego nosie. Fakt obiektywny. Natomiast support zaskoczył mnie, zwalił z nóg, w ogóle sam wstaw tu jakikolwiek wyświechtany związek frazeologiczny obrazujący pozytywne zaskoczenie. Na scenę (która znajdowała się zaraz przy słuchaczach, żadnej bariery) zespół wyszedł wprost z tłumu, chwycił za instrumenty i po prostu zaczął grać, wypełniając salę dzikim rytmem. W międzyczasie dołączyła do nich liderka i wokalistka – Hanka Wójciak, która do rytmu dorzuciła nieokiełznaną energię – i już wiedziałem, że będę chciał Ci ich polecić. Nazywają się – suspens – Kapela Hanki Wójciak. Choć manager Fortów przedstawił ich muzykę jako góralską, od razu słychać, że to tylko jedna z licznych inspiracji. I w rytmach, i wokalu odbijają się echa muzyki orientalnej oraz celtyckiej. Dużo też w tym teatralności, zahaczającej wręcz o poezję śpiewaną. Dzięki temu ich repertuar jest niezwykle eklektyczny, zaskakujący i nieobliczalny; nie tylko świetnie się ich słucha, ale i wspaniale ogląda. Zagrali utwory skoczne, żywiołowe, takie jak, chyba najbardziej góralska i jednocześnie bardzo teatralna, tytułowa Znachorka, czy Śmierć. Zresztą w Śmierci to sama Śmierć nawołuje: „Tańcem, śpiewem się nacieszcie do syta”. Niestety, piwa były ledwo napoczęte – syndrom supportu działał przeciwko nim. Ale zespół i na to znalazł sposób – utwór Moja mantra do ciebie. Znacznie bardziej balladowy od poprzednich, bardziej zachodni i mainstreamowy, ale zupełnie magiczny. Jest spokojny i refleksyjny, targnę się na słowo „smutny”. Rośnie powoli i zdecydowanie, jak najlepsze power ballady, niosąc mantrę „będę się śmiała” i wreszcie nagle się kończy, urwany w połowie dźwięku. Syndrom supportu został pokonany, może nie przez gibanie się i śpiewanie, ale szczere, gromkie oklaski. Osobiste wyznanie, brzmi tanio, ale po prostu się wzruszyłem. Obecnie zespół promuje swój debiutancki album Znachorka. Polecam, bo, kolejny wyświechtany frazeologizm, skradli moje serce. Ich utwory można znaleźć na youtube –zachęcam zwłaszcza do sprawdzenia nagrań z koncertów – dopiero na nich po prostu widać całą energię, z którą gra zespół. Patrząc po reakcjach po koncercie fani T.Love byli bardziej niż usatysfakcjonowani, a ja – wyszedłem z misją. No, kończ już czytać ten tekst i idź odkryć Kapelę Hanki Wójciak!
Posłuchajcie.
Jedna z moich ulubionych piosenek.
Muszę Ci się przyznać do czegoś. Zawsze strasznie mi szkoda supportów. I zespołów, które grają na festiwalach jako pierwsze. Jeszcze jest jasno, alkohol ledwo napoczęty, znajomi dojeżdżają. Przychodzisz się zaprezentować, zareklamować, przedstawić szerszej publiczności, porwać ludzi do tańca. Chcesz, żeby darli ryja do twoich utworów. A tu nic, stoją, patrzą się i popijają piwo z sokiem malinowym. Na razie jesteś jakimś zespołem, przez który wszyscy muszą czekać na gwiazdy wieczoru. Jedna osoba nieśmiało podryguje, ale trochę się wstydzi, a jedyny twój fan w tłumie tylko niemo porusza ustami do twoich tekstów. Ale na niedzielnym koncercie T.Love w klubie Forty Kleparz (bardzo klimatyczne miejsce, ale to tak swoją drogą) to właśnie support skradł moje serce. Muzyka T.Love jest jak okulary na nosie Zygmunta Staszczyka – mogą zmieniać kształt i charakter, może nawet trochę kolor, ale zawsze będą to okulary przeciwsłoneczne, i zawsze będą na jego nosie. Fakt obiektywny. Natomiast support zaskoczył mnie, zwalił z nóg, w ogóle sam wstaw tu jakikolwiek wyświechtany związek frazeologiczny obrazujący pozytywne zaskoczenie. Na scenę (która znajdowała się zaraz przy słuchaczach, żadnej bariery) zespół wyszedł wprost z tłumu, chwycił za instrumenty i po prostu zaczął grać, wypełniając salę dzikim rytmem. W międzyczasie dołączyła do nich liderka i wokalistka – Hanka Wójciak, która do rytmu dorzuciła nieokiełznaną energię – i już wiedziałem, że będę chciał Ci ich polecić. Nazywają się – suspens – Kapela Hanki Wójciak. Choć manager Fortów przedstawił ich muzykę jako góralską, od razu słychać, że to tylko jedna z licznych inspiracji. I w rytmach, i wokalu odbijają się echa muzyki orientalnej oraz celtyckiej. Dużo też w tym teatralności, zahaczającej wręcz o poezję śpiewaną. Dzięki temu ich repertuar jest niezwykle eklektyczny, zaskakujący i nieobliczalny; nie tylko świetnie się ich słucha, ale i wspaniale ogląda. Zagrali utwory skoczne, żywiołowe, takie jak, chyba najbardziej góralska i jednocześnie bardzo teatralna, tytułowa Znachorka, czy Śmierć. Zresztą w Śmierci to sama Śmierć nawołuje: „Tańcem, śpiewem się nacieszcie do syta”. Niestety, piwa były ledwo napoczęte – syndrom supportu działał przeciwko nim. Ale zespół i na to znalazł sposób – utwór Moja mantra do ciebie. Znacznie bardziej balladowy od poprzednich, bardziej zachodni i mainstreamowy, ale zupełnie magiczny. Jest spokojny i refleksyjny, targnę się na słowo „smutny”. Rośnie powoli i zdecydowanie, jak najlepsze power ballady, niosąc mantrę „będę się śmiała” i wreszcie nagle się kończy, urwany w połowie dźwięku. Syndrom supportu został pokonany, może nie przez gibanie się i śpiewanie, ale szczere, gromkie oklaski. Osobiste wyznanie, brzmi tanio, ale po prostu się wzruszyłem. Obecnie zespół promuje swój debiutancki album Znachorka. Polecam, bo, kolejny wyświechtany frazeologizm, skradli moje serce. Ich utwory można znaleźć na youtube –zachęcam zwłaszcza do sprawdzenia nagrań z koncertów – dopiero na nich po prostu widać całą energię, z którą gra zespół. Patrząc po reakcjach po koncercie fani T.Love byli bardziej niż usatysfakcjonowani, a ja – wyszedłem z misją. No, kończ już czytać ten tekst i idź odkryć Kapelę Hanki Wójciak!
Posłuchajcie.
Jedna z moich ulubionych piosenek.
- DST 49.00km
- Teren 10.00km
- Czas 02:45
- VAVG 17.82km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 9 kwietnia 2015
Bida z nędzą
Piosenka raczej taka antysystemowa, ale mnie jakoś doskonale pasuje do mojego dzisiejszego „treningu”. Z tymże zdecydowanie pozbyłabym się słowa „ pędzą”… bo pędzić to ja dzisiaj na pewno nie pędziłam…
Takie dwa zdjęcia. Dzieła, które można oglądać w Tarnowie- Mościcach. Jak myślicie co autorzy mieli na myśli? Wewnątrz jednego z nich znajduje się data: „28.03.1983” – według autora ma ona nawiązywać do atmosfery stanu wojennego. Wyraża ona niepokój i uczucie zagrożenia.
Dzieło nr 1 © Iza
Dzieło nr 2 © Iza
Ci, którzy nie mieszkają w Tarnowie pewnie się trochę zdziwią, ale pierwszy obrazek przedstawia dzieło Wilhelma Sasnala. Kto chociaż trochę interesuje się sztuką, wie, że to jeden z najbardziej rozpoznawalnych na świecie polskich artystów (również reżyser). Urodził się i mieszkał w Tarnowie –Mościcach.
A ta druga „instalacja”? Znalazłam ją dzisiaj również w Mościcach. Nie wiem co chciał autor powiedzieć, ale myślę, ze po prostu chciał dorównać Sasnalowi. Udało mu się?:).
Zakwitły na skwerze przed moim blokiem © Iza
A na koniec coś do poczytania. Wybrałyśmy się kiedyś do Mirka Bieniasza i jego żony Ady porozmawiać o odżywianiu. Krysia zrobiła z tego bardzo fajny wywiad, więc zapraszam do przeczytania. http://tnij.org/l2dc9ax
No tak to już czasem bywa…. Tak jak dziś.
Bezsilność i niemoc. Mięśnie bolą, nogi nie pracują, męczarnia.
Na plus mogę jedynie zaliczyć to, że plan wykonałam w 100%, chociaż kosztowało mnie to wiele.
Walka z psychiką, z bolącymi nogami, z przenikliwym zimnem na zjazdach.
Zaplanowałam dwa razy wjechać na Wał (Rychwałd) podjazdem od Pleśnej czyli 5 km i wjechałam. Słowo „wjechałam” chyba jednak nie jest na miejscu. Wturlałam się. Na zjazdach… przewiało mnie STRASZNIE. Niby już dzisiaj fajna temperatura, ale jednak zdołałam wyjechać dopiero o 17, zanim dotarłam do Pleśnej było już przed 18, a podjazd jest mocno zacieniony.
Zaplanowałam dwa razy wjechać na Wał (Rychwałd) podjazdem od Pleśnej czyli 5 km i wjechałam. Słowo „wjechałam” chyba jednak nie jest na miejscu. Wturlałam się. Na zjazdach… przewiało mnie STRASZNIE. Niby już dzisiaj fajna temperatura, ale jednak zdołałam wyjechać dopiero o 17, zanim dotarłam do Pleśnej było już przed 18, a podjazd jest mocno zacieniony.
Takie dwa zdjęcia. Dzieła, które można oglądać w Tarnowie- Mościcach. Jak myślicie co autorzy mieli na myśli? Wewnątrz jednego z nich znajduje się data: „28.03.1983” – według autora ma ona nawiązywać do atmosfery stanu wojennego. Wyraża ona niepokój i uczucie zagrożenia.
Dzieło nr 1 © Iza
Dzieło nr 2 © Iza
Ci, którzy nie mieszkają w Tarnowie pewnie się trochę zdziwią, ale pierwszy obrazek przedstawia dzieło Wilhelma Sasnala. Kto chociaż trochę interesuje się sztuką, wie, że to jeden z najbardziej rozpoznawalnych na świecie polskich artystów (również reżyser). Urodził się i mieszkał w Tarnowie –Mościcach.
A ta druga „instalacja”? Znalazłam ją dzisiaj również w Mościcach. Nie wiem co chciał autor powiedzieć, ale myślę, ze po prostu chciał dorównać Sasnalowi. Udało mu się?:).
Zakwitły na skwerze przed moim blokiem © Iza
A na koniec coś do poczytania. Wybrałyśmy się kiedyś do Mirka Bieniasza i jego żony Ady porozmawiać o odżywianiu. Krysia zrobiła z tego bardzo fajny wywiad, więc zapraszam do przeczytania. http://tnij.org/l2dc9ax
- DST 48.00km
- Czas 02:22
- VAVG 20.28km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 8 kwietnia 2015
Pasteloza
Taka piosenka na dzisiaj.
Pasteloza nr 1 © Iza
Pasteloza nr 2 © Iza
1,5 tygodnia przerwy od roweru. Pomimo takiej sobie aury, wyruszyłam z ochotą, ale szybko ochota ta zamieniła się w lekką niechęć.
Pojechałam „po płaskim”, bo po takiej przerwie, górki byłby pewnie zabójstwem dla nóg. Ale okazało się, że i to płaskie było dzisiaj zabójstwem dla nóg, które podmęczyłam w poniedziałek nowymi ćwiczeniami z ketlą (zakwasy). Do tego wiatr i było mało przyjemnie. A poza tym co tutaj dużo mówić – jazda po płaskim może i jakieś efekty przynosi, ale kompletnie pozbawiona jest emocji, a emocje to dla mnie TO o co chodzi w jeździe na rowerze.
Przednie koło i to wszystko… dzisiaj. No może od czasu do czasu zapach świeżo ściętego drzewa, śpiew ptaków (kiedy wjeżdżałam do lasu).
No, ale w sumie to jak się dobrze zastanowić to już jest COŚ. Niektórzy nie mają szans z różnych względów nawet na to. Mościce-Ostrów-Gosławice-Wierchosławice-LAS-Waryś-Bielcza-Las-Wierzchosławice-Mościce.
Wiecie co to jest pasteloza? Pewnie nie. Też nie wiedziałam. Ale powoli. Czytam obecnie książkę Filipa Springera „Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni”. To jest (jak pisze autor we wstępie do niej) o tym, że w Polsce jest brzydko i będzie jeszcze brzydziej. I niestety ma wiele racji. Nie mówimy tutaj o przyrodzie, górach, jeziorach, zabytkach – bo one są niewątpliwie piękne.
Mówimy o architekturze, o banerach rozwieszanych wszędzie, o blaszanych budach wciskanych pomiędzy budynki…. O pastelozie. O ładzie przestrzennym, o którym każdy słyszał, a nikt go od dawna nie widział. Kiedyś (przed wojną) Polska miała jeden z najlepszych systemów planowania przestrzennego w Europie. Ale to było kiedyś… teraz jest jak jest. A jak?
Wystarczy wyjść „na miasto” z szeroko otwartymi oczami i popatrzeć.
Polecam tę książkę. Świetnie się ją czyta i sprawia, że inaczej patrzymy na przestrzeń wokół nas.
A pasteloza? To pojęcie wymyślił Autor (trzeba przyznać … „udało” mu się).
„ Próbowano wynaleźć lekarstwo na szarość. Pomyślano, że jak się ją zamaluje, to będzie lepiej. Pomyślano źle. Najgrosze trucizny powstają podobno w trakcie opracowywania leków”.
Pastelowo-tęczowe bloki, często pomalowane w dziwne geometryczne figury. To mamy w całej Polsce. Najbardziej „kłują” w oczy wieżowce, bo one jak pisze Springer cytując jakiegoś architekta, same w sobie są już tak brzydkie, przytłaczające krajobraz, a pomalowane w te pastele jeszcze bardziej go przytłaczają. Lubię kolory, ale to co robi się z całymi osiedlami, malując każdy blok kilkoma kolorami (i każdy blok jest w innych kolorach) to rzeczywiście jest jakaś "zaraza".
Mielec. Moje rodzinne, ukochane miasto. Świetny przykład pastelozy. Łapałam się za głowę rozgądając się w sobotę po osiedlach. Pewnie… lepsze to niż odrapane, zaniedbane bloki (a Mielec jest miastem bardzo zadbanym, to nie ulega wątpliwości), ale czy naprawdę trzeba aż tak?
Sami zresztą popatrzcie na tę pastelozę. Ciekawe co myślał Springer kiedy w ubiegłym roku prowadził w Mielcu warsztaty fotograficzne… co myślał kiedy zalała go pasteloza… Bo to wygląda trochę tak… jakby jakiś pijany plastyk dorwał się do farb w różnych kolorach i biegał po mieście. Ale tak jest nie tylko w Mielcu. Tak jest i w Tarnowie i w każdym mieście w Polsce. Tak myślę.
Moda taka. Podobno wzięła się od jednego budynku zbudowanego w 1993r. we Wrocławiu. Dom Handlowy Solpol, to podobno był. A potem poszło… jak zaraza rozpleniło się po całym kraju i jest tak:
Pojechałam „po płaskim”, bo po takiej przerwie, górki byłby pewnie zabójstwem dla nóg. Ale okazało się, że i to płaskie było dzisiaj zabójstwem dla nóg, które podmęczyłam w poniedziałek nowymi ćwiczeniami z ketlą (zakwasy). Do tego wiatr i było mało przyjemnie. A poza tym co tutaj dużo mówić – jazda po płaskim może i jakieś efekty przynosi, ale kompletnie pozbawiona jest emocji, a emocje to dla mnie TO o co chodzi w jeździe na rowerze.
Przednie koło i to wszystko… dzisiaj. No może od czasu do czasu zapach świeżo ściętego drzewa, śpiew ptaków (kiedy wjeżdżałam do lasu).
No, ale w sumie to jak się dobrze zastanowić to już jest COŚ. Niektórzy nie mają szans z różnych względów nawet na to. Mościce-Ostrów-Gosławice-Wierchosławice-LAS-Waryś-Bielcza-Las-Wierzchosławice-Mościce.
Wiecie co to jest pasteloza? Pewnie nie. Też nie wiedziałam. Ale powoli. Czytam obecnie książkę Filipa Springera „Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni”. To jest (jak pisze autor we wstępie do niej) o tym, że w Polsce jest brzydko i będzie jeszcze brzydziej. I niestety ma wiele racji. Nie mówimy tutaj o przyrodzie, górach, jeziorach, zabytkach – bo one są niewątpliwie piękne.
Mówimy o architekturze, o banerach rozwieszanych wszędzie, o blaszanych budach wciskanych pomiędzy budynki…. O pastelozie. O ładzie przestrzennym, o którym każdy słyszał, a nikt go od dawna nie widział. Kiedyś (przed wojną) Polska miała jeden z najlepszych systemów planowania przestrzennego w Europie. Ale to było kiedyś… teraz jest jak jest. A jak?
Wystarczy wyjść „na miasto” z szeroko otwartymi oczami i popatrzeć.
Polecam tę książkę. Świetnie się ją czyta i sprawia, że inaczej patrzymy na przestrzeń wokół nas.
A pasteloza? To pojęcie wymyślił Autor (trzeba przyznać … „udało” mu się).
„ Próbowano wynaleźć lekarstwo na szarość. Pomyślano, że jak się ją zamaluje, to będzie lepiej. Pomyślano źle. Najgrosze trucizny powstają podobno w trakcie opracowywania leków”.
Pastelowo-tęczowe bloki, często pomalowane w dziwne geometryczne figury. To mamy w całej Polsce. Najbardziej „kłują” w oczy wieżowce, bo one jak pisze Springer cytując jakiegoś architekta, same w sobie są już tak brzydkie, przytłaczające krajobraz, a pomalowane w te pastele jeszcze bardziej go przytłaczają. Lubię kolory, ale to co robi się z całymi osiedlami, malując każdy blok kilkoma kolorami (i każdy blok jest w innych kolorach) to rzeczywiście jest jakaś "zaraza".
Mielec. Moje rodzinne, ukochane miasto. Świetny przykład pastelozy. Łapałam się za głowę rozgądając się w sobotę po osiedlach. Pewnie… lepsze to niż odrapane, zaniedbane bloki (a Mielec jest miastem bardzo zadbanym, to nie ulega wątpliwości), ale czy naprawdę trzeba aż tak?
Sami zresztą popatrzcie na tę pastelozę. Ciekawe co myślał Springer kiedy w ubiegłym roku prowadził w Mielcu warsztaty fotograficzne… co myślał kiedy zalała go pasteloza… Bo to wygląda trochę tak… jakby jakiś pijany plastyk dorwał się do farb w różnych kolorach i biegał po mieście. Ale tak jest nie tylko w Mielcu. Tak jest i w Tarnowie i w każdym mieście w Polsce. Tak myślę.
Moda taka. Podobno wzięła się od jednego budynku zbudowanego w 1993r. we Wrocławiu. Dom Handlowy Solpol, to podobno był. A potem poszło… jak zaraza rozpleniło się po całym kraju i jest tak:
Pasteloza nr 1 © Iza
Pasteloza nr 2 © Iza
- DST 43.00km
- Teren 12.00km
- Czas 01:50
- VAVG 23.45km/h
- Aktywność Jazda na rowerze