Czwartek, 12 lutego 2015
Ballada o pączkach
Będzie dzisiaj.. łyżka dziegciu w całym tym słodkim dniu:).
Tradycja… rzecz święta.
Staram się ją szanować i podchodzić do niej poważnie. Tej „tłustoczwartkowej” mówię jednak zdecydowane „NIE” (nie tylko jako neofitka w zakresie zdrowego odżywiania… jakoś nigdy ta tradycja do mnie nie przemawiała, o tym już wiecie, pisałam o tym w ubiegłym roku).
Straszono mnie rok temu, że jeśli nie zjem ani jednego pączka, nie będzie się mi w życiu wiodło. Kiedy patrzę wstecz, nie odnotowuję jakichś znaczących klęsk życiowych, żaden kataklizm nie nastąpił.
Śmiało więc i bez obaw zamierzam kontynuować swoją nową święcką tradycję niejedzenia pączków i innych słodkości w Tłusty Czwartek. I kto mi zabroni?:).
Bardzo więc proszę nie przekonujcie mnie, że to niemądre, że to tradycja i można sobie pofolgować, że jeden pączek przecież nie zaszkodzi. Rzecz nie w jednym pączku – rzecz w tym, że od kilku miesięcy staram się jeść.. zdrowo, a tenże "niewinny" pączek wyjątkowo w mojej świadomości jawi się jako symbol niezdrowego jedzenia:).
A kto wie o co chodzi w tej tradycji Tłustego Czwartku i dlaczego taka a nie inna? Podobno sięga XVII wieku. Podobno wtedy jadano pączki nie na słodko, ale na słono ze skwarkami. Podobno najadano się w ten dzień, aby „najeść się” na zapas przed 40 dniowym postem.
Teraz raczej nie pościmy, ale ochoczo hołdujemy tradycji i ¾ nas w ten dzień pożera pączki. „Pożera” jest właściwym słowem w tym przypadku, ponieważ to nie jeden pączek, a zwykle dwa albo nawet trzy, a do tego dochodzi tzw chrust czy też inaczej mówiąc faworki.
Każdy jest panem swego losu – chcecie, lubicie możecie jeść do woli. Nie będę przekonywać, że nie warto, że słodycze i cukier to niezbyt fajna sprawa, w zamian jednak obiecajcie mi, że Wy nie będziecie mnie przekonywać, że źle robię nie szanując tej tradycji:).
Nie chcę pączków bo:
- nie są zdrowe (a ja staram się jeść zdrowo) i staram się być w tym konsekwentna,
- nie chcę pączków bo oprócz tego, że zawierają masę cukru (a on to nie tylko tycie, ale też inne przypadłości), to te nie pieczone w domu zawierają też masę innych rzeczy. Jakich? Proszę bardzo:
• Składniki pączka o smaku waniliowym: mąka pszenna, woda, mieszanka do ciasta drożdżowego (mąka pszenna, tłuszcz palmowy, cukier, serwatka w proszku (mleko), laktoza (mleko), sól jodowana, jaja w proszku, emulgator (E472a, lecytyny), substancje spulchniające (fosforany wapnia, węglany sodu), enzymy, przyprawy, aromat, wanilina, regulator kwasowości (kwas askorbinowy), barwnik (karoteny), nadzienie waniliowe (5%): (cukier, skrobia modyfikowana: acetylowany fosforan diskrobiowy), tłuszcz roślinny, serwatka w proszku (mleko), substancja zagęszczająca (alginian sodu), aromat, barwniki (karoteny), regulator kwasowości (trifosforany), sól jodowana, drożdże •
Składniki pączka z marmoladą: mąka pszenna, woda, mieszanka ciasta drożdżowego (mąka pszenna, tłuszcz palmowy, cukier, serwatka w proszku (z mleka), laktoza (mleko), sól jodowana, jaja w proszku, emulgatory (E472a, lecytyny), substancje spulchniające: (E341c, E500), przyprawy, aromat, wanilina, regulator kwasowości (kwas askorbinowy), barwnik (karoteny), sól, drożdże, nadzienie wieloowocowe (5%) (owoce mieszane, cukier, substancje konserwujące: (E211), kwas cytrynowy), drożdże • Składniki pączka z nadzieniem toffi: mąka pszenna, woda, mieszanka do ciasta drożdżowego: (mąka pszenna, tłuszcz palmowy, cukier, serwatka w proszku (mleko), laktoza (mleko), sól jodowana, białko i żółtko jaja kurzego w proszku, emulgator (mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych, mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych estryfikowane kwasem mono- i diacetylowinowym, lecytyny), substancja spulchniająca (fosforany wapnia, węglany sodu), enzymy, przyprawy, aromat wanilina, regulator kwasowości (kwas askorbinowy), barwnik (karoteny)), pomada (cukier), nadzienie o smaku toffi (5%) (cukier, woda, syrop glukozowo-fruktozowy z pszenicy, skrobia modyfikowana kukurydziana, tłuszcze: mieszanina nieutwardzonych tłuszczów roślinnych (tłuszcz palmowy, tłuszcz z rośliny shea), emulgator (lecytyny), utwardzony olej rzepakowy, barwniki (karmel amoniakalny, dwutlenek tytanu, ekstrakt z papryki), stabilizatory (sól sodowa karboksymetylocelulozy, guma gellan), regulator kwasowości (cytryniany wapnia), substancja konserwująca (sorbinian potasu), aromaty, sól), posypka karmelowa, drożdże.
Bardzo proszę, nie dziwcie się za bardzo, jeśli kiedyś poczęstujecie mnie czymś słodkim z cukierni czy sklepu, a ja być może powiem „nie, dziękuję”.
Nie namawiajcie i nie nalegajcie (bo to odmawianie i tłumaczenie się „dlaczego nie” jest nieco męczące i wydaje mi się takie zupełnie zbyteczne, żeby trzeba było się tłumaczyć z tego, że nie chce się jeść czegoś co nie jest zdrowe).
Postarajcie się podejść do sprawy ze zrozumieniem i odrobiną tolerancji – ja po prostu „tylko” albo „aż” STARAM SIĘ DOBRZE ODŻYWIAĆ. Unikam „chemii” w jedzeniu. I stało się to jednym ze znaczących elementów mojego życia.
W dzisiejszej audycji na temat uzależnienia od cukru (Radio Kraków), ktoś powiedział, że „jemy słodycze ponieważ lubimy sobie sprawiać przyjemność, bo wówczas pojawia się dopamina. I że być może warto byłoby wobec tego poszukać przyjemności innego rodzaju. Że może warto się zastanowić co jeszcze sprawia nam przyjemność”.
Nie muszę się specjalnie zastanawiać. Ja to wiem. I dlatego najpierw zjadłam dobry, własnoręcznie przygotowany obiad (przepis poniżej), teraz pójdę na siłownię i poćwiczę, a kiedy wrócę, to będę się wylegiwać w wannie pełnej gorącej wody, czytając. Taki mój „Przyjemny Czwartek” zamiast Tłustego.
Całe morze dopaminy dzisiaj, czego i Wam życzę (a jak jej sobie dostarczycie, to już Wasz wybór).
I przepis: Jeden podwójny filet z kurczaka (kroimy na małe kawałki, przyprawiamy czym chcemy, ale powinno być curry, u mnie jeszcze tymianek, estragon, pieprz), 2 szklanki dobrych płatków kukurydzianych zawijamy w czystą ścierkę i rozwałkujemy, kawałki kurczaka obtaczamy w mące (u mnie żytnia), potem w jajku i następnie w płatkach. A potem jeszcze do piekarnika (wykładamy na papierze do pieczenia) na 20 minut w 230 stopniach. Ja do tego zrobiłam sobie jeszcze warzywa (kalafior, brokuły, marchewka) z sosem czosnkowym (jogurt, czosnek) i komosą. Smacznego zdrowego jedzenia!
Tradycja… rzecz święta.
Staram się ją szanować i podchodzić do niej poważnie. Tej „tłustoczwartkowej” mówię jednak zdecydowane „NIE” (nie tylko jako neofitka w zakresie zdrowego odżywiania… jakoś nigdy ta tradycja do mnie nie przemawiała, o tym już wiecie, pisałam o tym w ubiegłym roku).
Straszono mnie rok temu, że jeśli nie zjem ani jednego pączka, nie będzie się mi w życiu wiodło. Kiedy patrzę wstecz, nie odnotowuję jakichś znaczących klęsk życiowych, żaden kataklizm nie nastąpił.
Śmiało więc i bez obaw zamierzam kontynuować swoją nową święcką tradycję niejedzenia pączków i innych słodkości w Tłusty Czwartek. I kto mi zabroni?:).
Bardzo więc proszę nie przekonujcie mnie, że to niemądre, że to tradycja i można sobie pofolgować, że jeden pączek przecież nie zaszkodzi. Rzecz nie w jednym pączku – rzecz w tym, że od kilku miesięcy staram się jeść.. zdrowo, a tenże "niewinny" pączek wyjątkowo w mojej świadomości jawi się jako symbol niezdrowego jedzenia:).
A kto wie o co chodzi w tej tradycji Tłustego Czwartku i dlaczego taka a nie inna? Podobno sięga XVII wieku. Podobno wtedy jadano pączki nie na słodko, ale na słono ze skwarkami. Podobno najadano się w ten dzień, aby „najeść się” na zapas przed 40 dniowym postem.
Teraz raczej nie pościmy, ale ochoczo hołdujemy tradycji i ¾ nas w ten dzień pożera pączki. „Pożera” jest właściwym słowem w tym przypadku, ponieważ to nie jeden pączek, a zwykle dwa albo nawet trzy, a do tego dochodzi tzw chrust czy też inaczej mówiąc faworki.
Każdy jest panem swego losu – chcecie, lubicie możecie jeść do woli. Nie będę przekonywać, że nie warto, że słodycze i cukier to niezbyt fajna sprawa, w zamian jednak obiecajcie mi, że Wy nie będziecie mnie przekonywać, że źle robię nie szanując tej tradycji:).
Nie chcę pączków bo:
- nie są zdrowe (a ja staram się jeść zdrowo) i staram się być w tym konsekwentna,
- nie chcę pączków bo oprócz tego, że zawierają masę cukru (a on to nie tylko tycie, ale też inne przypadłości), to te nie pieczone w domu zawierają też masę innych rzeczy. Jakich? Proszę bardzo:
• Składniki pączka o smaku waniliowym: mąka pszenna, woda, mieszanka do ciasta drożdżowego (mąka pszenna, tłuszcz palmowy, cukier, serwatka w proszku (mleko), laktoza (mleko), sól jodowana, jaja w proszku, emulgator (E472a, lecytyny), substancje spulchniające (fosforany wapnia, węglany sodu), enzymy, przyprawy, aromat, wanilina, regulator kwasowości (kwas askorbinowy), barwnik (karoteny), nadzienie waniliowe (5%): (cukier, skrobia modyfikowana: acetylowany fosforan diskrobiowy), tłuszcz roślinny, serwatka w proszku (mleko), substancja zagęszczająca (alginian sodu), aromat, barwniki (karoteny), regulator kwasowości (trifosforany), sól jodowana, drożdże •
Składniki pączka z marmoladą: mąka pszenna, woda, mieszanka ciasta drożdżowego (mąka pszenna, tłuszcz palmowy, cukier, serwatka w proszku (z mleka), laktoza (mleko), sól jodowana, jaja w proszku, emulgatory (E472a, lecytyny), substancje spulchniające: (E341c, E500), przyprawy, aromat, wanilina, regulator kwasowości (kwas askorbinowy), barwnik (karoteny), sól, drożdże, nadzienie wieloowocowe (5%) (owoce mieszane, cukier, substancje konserwujące: (E211), kwas cytrynowy), drożdże • Składniki pączka z nadzieniem toffi: mąka pszenna, woda, mieszanka do ciasta drożdżowego: (mąka pszenna, tłuszcz palmowy, cukier, serwatka w proszku (mleko), laktoza (mleko), sól jodowana, białko i żółtko jaja kurzego w proszku, emulgator (mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych, mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych estryfikowane kwasem mono- i diacetylowinowym, lecytyny), substancja spulchniająca (fosforany wapnia, węglany sodu), enzymy, przyprawy, aromat wanilina, regulator kwasowości (kwas askorbinowy), barwnik (karoteny)), pomada (cukier), nadzienie o smaku toffi (5%) (cukier, woda, syrop glukozowo-fruktozowy z pszenicy, skrobia modyfikowana kukurydziana, tłuszcze: mieszanina nieutwardzonych tłuszczów roślinnych (tłuszcz palmowy, tłuszcz z rośliny shea), emulgator (lecytyny), utwardzony olej rzepakowy, barwniki (karmel amoniakalny, dwutlenek tytanu, ekstrakt z papryki), stabilizatory (sól sodowa karboksymetylocelulozy, guma gellan), regulator kwasowości (cytryniany wapnia), substancja konserwująca (sorbinian potasu), aromaty, sól), posypka karmelowa, drożdże.
Bardzo proszę, nie dziwcie się za bardzo, jeśli kiedyś poczęstujecie mnie czymś słodkim z cukierni czy sklepu, a ja być może powiem „nie, dziękuję”.
Nie namawiajcie i nie nalegajcie (bo to odmawianie i tłumaczenie się „dlaczego nie” jest nieco męczące i wydaje mi się takie zupełnie zbyteczne, żeby trzeba było się tłumaczyć z tego, że nie chce się jeść czegoś co nie jest zdrowe).
Postarajcie się podejść do sprawy ze zrozumieniem i odrobiną tolerancji – ja po prostu „tylko” albo „aż” STARAM SIĘ DOBRZE ODŻYWIAĆ. Unikam „chemii” w jedzeniu. I stało się to jednym ze znaczących elementów mojego życia.
W dzisiejszej audycji na temat uzależnienia od cukru (Radio Kraków), ktoś powiedział, że „jemy słodycze ponieważ lubimy sobie sprawiać przyjemność, bo wówczas pojawia się dopamina. I że być może warto byłoby wobec tego poszukać przyjemności innego rodzaju. Że może warto się zastanowić co jeszcze sprawia nam przyjemność”.
Nie muszę się specjalnie zastanawiać. Ja to wiem. I dlatego najpierw zjadłam dobry, własnoręcznie przygotowany obiad (przepis poniżej), teraz pójdę na siłownię i poćwiczę, a kiedy wrócę, to będę się wylegiwać w wannie pełnej gorącej wody, czytając. Taki mój „Przyjemny Czwartek” zamiast Tłustego.
Całe morze dopaminy dzisiaj, czego i Wam życzę (a jak jej sobie dostarczycie, to już Wasz wybór).
I przepis: Jeden podwójny filet z kurczaka (kroimy na małe kawałki, przyprawiamy czym chcemy, ale powinno być curry, u mnie jeszcze tymianek, estragon, pieprz), 2 szklanki dobrych płatków kukurydzianych zawijamy w czystą ścierkę i rozwałkujemy, kawałki kurczaka obtaczamy w mące (u mnie żytnia), potem w jajku i następnie w płatkach. A potem jeszcze do piekarnika (wykładamy na papierze do pieczenia) na 20 minut w 230 stopniach. Ja do tego zrobiłam sobie jeszcze warzywa (kalafior, brokuły, marchewka) z sosem czosnkowym (jogurt, czosnek) i komosą. Smacznego zdrowego jedzenia!
Zamiast pączka © Iza
- Aktywność Ciężary
Niedziela, 8 lutego 2015
Zasypane
„ Śnieg zasypał dzisiaj wszystkie drogi….”
Te słowa z piosenki Kayah zawsze mi chodzą po głowie, kiedy jest tak jak dzisiaj.
Niektórzy już trenują na Gran Canarii (jak np. nasza Mamba, a z nią jak przypuszczam Artur), a u nas… u nas śnieg przysypał wszystkie drogi, dróżki i … ścieżki rowerowe.
Zasypane © Iza
No, ale jest ładnie. Bardzo ładnie.
Że niby co? Że tęsknicie do wiosny? To przeczytajcie:
„ Przybyła wreszcie wiosna, pani naszych pól i lasów. Pod niebem płyną obłoki stężonej siarki. Pierwsze nieśmiałe kwiaty, przesycone azotoksem, wychylają swe główki z jałowej ziemi. Nasze swojskie ptactwo świergocze przez cały dzień ochrypłymi od dwutlenku węgla głosikami. Roześmiane dziewczęta i weseli chłopcy, pachnący świeżością i fenolem, wyroili się na ulice zbłękitniałe od delikatnych oparów spalinowych.
Już i bory nasze ożywają pierwszymi pożarami. A brzydki, brudny śnieg odsłonił budzącą się do życia rolę, która błyszczy w wiosennym słonku milionami puszek po konserwach czy olejach, co przypominają drogocenne kamienie.
Już i rolnik siada na motocykl, żeby udać się do budki z piwem. Piękna jest wiosna roku 1974”.
T. Konwicki, Kalendarz i Klepsydra.
I co dalej chcecie wiosny?:).
Siłownia dzisiaj. Trochę żelastwa podźwigałam, co odczuwam obecnie:). Tym bardziej, że wzięłam się dzisiaj za ketlę dwa razy cięższą niż ta, którą mam w domu i … niektóre ćwiczenia, które wykonuję z moją, to było spore wyzwanie, a niektóre nie do wykonania póki co.
Tak więc dwie godziny siłowni i godzina spaceru, w mocno niesprzyjających okolicznościach przyrody. Zimno, wiatr, mało przyjemnie dzisiaj było.
Nic to jednak.. (ta siłownia) w porównaniu do dźwigania "gondolek" z 10 kilogramowymi bliźniakami. Na trzecie piętro i z trzeciego piętra. To jest wyzwanie prawdziwie. Ciężka jest dola matki bliźniaków mieszkającej tak wysoko.
A na koniec trochę off topic. Lubicie ziemniaki? Jeśli tak, to spróbujcie do ugotowanych ziemniaków dodać trochę masła i szczyptę kurkumy. I ubić je. Nie dość, że piękny kolor mają, to smak….. Od jakiegoś czas zawsze do ziemniaków dodaję kurkumę. Świetnie smakuje.
Zupełnie przypadkiem trafiłam wczoraj na film, który mogę polecić w celu.. poprawienia humoru, uporządkowania myśli, spędzanie przyjemnego czasu i pooglądania mieszkań z duszą i klimatem.
- Aktywność Ciężary
Sobota, 7 lutego 2015
Przez dziurkę od klucza...
„Szczęście w nieszczęściu to jest czasami największe szczęście w życiu” .
Takie zdanie znalazłam w książce Anny Janko „Mała zagłada”.
I pomyślałam, że w tym całym nieszczęściu, w tej klątwie wiszącej od wielu pokoleń nad rodziną mojej Mamy, mam wiele szczęścia.
Tyle fantastycznych ludzi poznałam dzięki TEMU. Czasem i tak trzeba popatrzeć na wielkie nieszczęście. Pomyślcie o tym.
Zrobiłam sobie podsumowanie stycznia (pod względem sportowego planu). Nie wyszło okazale. No, ale styczeń to był dla mnie bardzo trudny miesiąc i nie dało się inaczej. Mam nadzieję, że luty okaże się łaskawszy. Do końca lutego będę chciała regularnie „zaliczać” siłownię.
Potem mam nadzieję już ROWER.
A dzisiaj po 1,5 tygodniowej przerwie znowu sport na powietrzu czyli bieganie. Tak sobie pobiegłam w stronę Dunajca. Miałam plan dłuższego biegania po wertepach naddunajcowym, ale nogi dzisiaj wyjątkowo nie niosły. Zmęczone widocznie czwartkową siłownią (bo solidnie dałam im w kość).
Ślady życia © Iza
Takie zdanie znalazłam w książce Anny Janko „Mała zagłada”.
I pomyślałam, że w tym całym nieszczęściu, w tej klątwie wiszącej od wielu pokoleń nad rodziną mojej Mamy, mam wiele szczęścia.
Tyle fantastycznych ludzi poznałam dzięki TEMU. Czasem i tak trzeba popatrzeć na wielkie nieszczęście. Pomyślcie o tym.
Zrobiłam sobie podsumowanie stycznia (pod względem sportowego planu). Nie wyszło okazale. No, ale styczeń to był dla mnie bardzo trudny miesiąc i nie dało się inaczej. Mam nadzieję, że luty okaże się łaskawszy. Do końca lutego będę chciała regularnie „zaliczać” siłownię.
Potem mam nadzieję już ROWER.
A dzisiaj po 1,5 tygodniowej przerwie znowu sport na powietrzu czyli bieganie. Tak sobie pobiegłam w stronę Dunajca. Miałam plan dłuższego biegania po wertepach naddunajcowym, ale nogi dzisiaj wyjątkowo nie niosły. Zmęczone widocznie czwartkową siłownią (bo solidnie dałam im w kość).
Ha… muszę się Wam do czegoś przyznać.
Mam taką jedną niezbyt ładną przypadłość.
Lubię ludziom zaglądać w okna:).
No nie dlatego, że tak bardzo mnie ciekawi co robią, ale dlatego, że lubię patrzeć jak mieszkają. Co tam też wyrażają poprzez te swoje domostwa. I jakie wnioski? No niestety.. najczęściej niewiele wyrażają. Dominujące trendy w tej chwili to wysokiej klasy (a może dużych gabarytów sprzęt RTV). Koniecznie tak ustawiony żeby wszyscy widzieli, że go mamy. Zupełnie się w tych trendach nie odnajduję, z moim marnej klasy i małych gabarytów odbiornikiem:).
Strzeżcie się ci co mieszkacie w pobliżu, przechodząc mogę zajrzeć w okno i zobaczyć co też tam u was w trawie piszczy.
A tak na poważnie…:).
Przeczytałam dzisiaj artykuł: Przez dziurkę od klucza (WO Ekstra). Rzecz mnie interesująca, bo o wnętrzach (nie ludzkich, ale tych domowych).
„ Po latach idealnie wystylizowanych mieszkań przyszedł czas na autentyczność – z kablami na wierzchu i kartonami po mleku w kuchni. W branży wnętrzarskiej nigdy nie było ciekawiej!” . No może te kable i kartony to lekka przesada, ale... o autentyczność chodzi, a nie wnętrza "hotelarskie". W domach mieszkamy, więc to namiętne chowanie wszystkiego np w szafkach kuchennych, żeby nic na wierzchu nie stało, to chyba lekka przesada. Ja tam lubię.. słoje, słoiczki z przyprawami, ziołami, puszki z kawą, herbatą, kolorowe kubki, filiżanki. Na wierzchu. Taka kuchnia widać, że żyje, a nie tylko wygląda.
Nie lubię tych dzisiejszych, wystylizowanych mieszkań wg jednego wzoru. Tych brązów, beżów, bieli, kremów. Mebli na jedno kopyto (zazwyczaj w kolorach brązu). Nie lubię mieszkań bez duszy i bez kolorów. I bez książek!!!
Nie cierpię mieszkań bez książek. Takie nie mają u mnie żadnych szans.
„Nie trzeba dużo pieniędzy by żyć w pięknym miejscu. Wystarczą dobre pomysły i osobowość” (cytat z artykułu).
Muszę Wam powiedzieć, że niewiele widziałam w swoim życiu mieszkań (domów) z duszą. Mieszkań, które pokazywały jak „kolorowy” jest właściciel mieszkania.
Mieszkanie Agnieszki i Andrzeja (moich przyjaciół). Zwłaszcza teraz po remoncie. Klimat, dusza, ciepło, przytulność, kolory, książki, płyty, kuchnia ze słojami pełnymi przypraw. Nie ma tam bogactwa, ani drogich sprzętów. Jest to co najważniejsze – klimat.
To jest to czego szukam w mieszkaniach.
Krakowskie mieszkanie mojej znajomej. Widziane tylko na zdjęciach. Wystarczyło bym je zapamiętała.
Krakowskie mieszkanie na Salwatorze kuzynki mojej Mamy. Bez bogactwa (jeden pokój i kuchnia), bez drogich sprzętów. Delikatne światło lampy, pyszna herbata podana w pięknych dużych filiżankach.
Krakowskie mieszkanie mojego Trenera siatkówki, pełne antyków po jego teściach. W życiu nie widziałam czegoś tak niesamowitego w mieszkaniu!
Coś jeszcze? Może coś jeszcze było, ale generalnie nie było tego zbyt wiele.
Panuje jednak moda na albo bylejakość (kompletnie nieprzywiązywanie wagi do tego, żeby mieszkanie miało klimat), albo moda na mieszkania podobne do siebie jak krople wody.
Moja Mama... ona miała kiedyś bardzo artystyczną duszę (tak to określę). W latach 70, kiedy niewiele na rynku było ładnych rzeczy, wyczarowała mieszkanie jak z bajki. Czerwone zasłony w kuchennym oknie, niebieskie ściany i drewniane półki pomalowane przez nią .. na czerwono. Kafelki w łazience w kolorze błękitu.
Zielono- żółty pokój. Fotele kupione w sklepie (takie na których można było się pokręcić w koło) obite u tapicera na ładny ciepły żółty kolor (bo ten oryginalny był .. brązowy). Ciemno - zielone zasłony. I zawsze kwiaty.. wiosną, latem... cięte kwiaty w wazonie. W zależności od pory roku.. tulipany, narcyzy itd. Polska była bura wtedy. Szara, bura zimna, a u nas było.. kolorowo.
Byłam dumna z tego bajkowego mieszkania naszego. Nie było bogactwa, ale był klimat.
A ciekawe mieszkania (nie zawsze chciałabym w takich akurat mieszkać, ale nie można im odmówić tego, że są ciekawe) można obejrzeć wpisując w wyszukiwarkę The Selby. To o tym projekcie był artykuł, który czytałam.
PS Pozwoliłam sobie na deser dzisiaj. Banan grillowany z gorzką czekoladą. Jeśli jeszcze nie jedliście – próbujcie. Banana w skórce nacinamy, wkładamy kawałeczki gorzkiej czekolady (u mnie opcja gorzka) i na patelnię (u mnie taką do grillowania, ale chyba może być „normalna”).
I jeszcze jedno...jeśli jeszcze nie oglądaliście filmu pt Boyhood czas nadrobić zaległości. Nie będziecie żałować.
Mam taką jedną niezbyt ładną przypadłość.
Lubię ludziom zaglądać w okna:).
No nie dlatego, że tak bardzo mnie ciekawi co robią, ale dlatego, że lubię patrzeć jak mieszkają. Co tam też wyrażają poprzez te swoje domostwa. I jakie wnioski? No niestety.. najczęściej niewiele wyrażają. Dominujące trendy w tej chwili to wysokiej klasy (a może dużych gabarytów sprzęt RTV). Koniecznie tak ustawiony żeby wszyscy widzieli, że go mamy. Zupełnie się w tych trendach nie odnajduję, z moim marnej klasy i małych gabarytów odbiornikiem:).
Strzeżcie się ci co mieszkacie w pobliżu, przechodząc mogę zajrzeć w okno i zobaczyć co też tam u was w trawie piszczy.
A tak na poważnie…:).
Przeczytałam dzisiaj artykuł: Przez dziurkę od klucza (WO Ekstra). Rzecz mnie interesująca, bo o wnętrzach (nie ludzkich, ale tych domowych).
„ Po latach idealnie wystylizowanych mieszkań przyszedł czas na autentyczność – z kablami na wierzchu i kartonami po mleku w kuchni. W branży wnętrzarskiej nigdy nie było ciekawiej!” . No może te kable i kartony to lekka przesada, ale... o autentyczność chodzi, a nie wnętrza "hotelarskie". W domach mieszkamy, więc to namiętne chowanie wszystkiego np w szafkach kuchennych, żeby nic na wierzchu nie stało, to chyba lekka przesada. Ja tam lubię.. słoje, słoiczki z przyprawami, ziołami, puszki z kawą, herbatą, kolorowe kubki, filiżanki. Na wierzchu. Taka kuchnia widać, że żyje, a nie tylko wygląda.
Nie lubię tych dzisiejszych, wystylizowanych mieszkań wg jednego wzoru. Tych brązów, beżów, bieli, kremów. Mebli na jedno kopyto (zazwyczaj w kolorach brązu). Nie lubię mieszkań bez duszy i bez kolorów. I bez książek!!!
Nie cierpię mieszkań bez książek. Takie nie mają u mnie żadnych szans.
„Nie trzeba dużo pieniędzy by żyć w pięknym miejscu. Wystarczą dobre pomysły i osobowość” (cytat z artykułu).
Muszę Wam powiedzieć, że niewiele widziałam w swoim życiu mieszkań (domów) z duszą. Mieszkań, które pokazywały jak „kolorowy” jest właściciel mieszkania.
Mieszkanie Agnieszki i Andrzeja (moich przyjaciół). Zwłaszcza teraz po remoncie. Klimat, dusza, ciepło, przytulność, kolory, książki, płyty, kuchnia ze słojami pełnymi przypraw. Nie ma tam bogactwa, ani drogich sprzętów. Jest to co najważniejsze – klimat.
To jest to czego szukam w mieszkaniach.
Krakowskie mieszkanie mojej znajomej. Widziane tylko na zdjęciach. Wystarczyło bym je zapamiętała.
Krakowskie mieszkanie na Salwatorze kuzynki mojej Mamy. Bez bogactwa (jeden pokój i kuchnia), bez drogich sprzętów. Delikatne światło lampy, pyszna herbata podana w pięknych dużych filiżankach.
Krakowskie mieszkanie mojego Trenera siatkówki, pełne antyków po jego teściach. W życiu nie widziałam czegoś tak niesamowitego w mieszkaniu!
Coś jeszcze? Może coś jeszcze było, ale generalnie nie było tego zbyt wiele.
Panuje jednak moda na albo bylejakość (kompletnie nieprzywiązywanie wagi do tego, żeby mieszkanie miało klimat), albo moda na mieszkania podobne do siebie jak krople wody.
Moja Mama... ona miała kiedyś bardzo artystyczną duszę (tak to określę). W latach 70, kiedy niewiele na rynku było ładnych rzeczy, wyczarowała mieszkanie jak z bajki. Czerwone zasłony w kuchennym oknie, niebieskie ściany i drewniane półki pomalowane przez nią .. na czerwono. Kafelki w łazience w kolorze błękitu.
Zielono- żółty pokój. Fotele kupione w sklepie (takie na których można było się pokręcić w koło) obite u tapicera na ładny ciepły żółty kolor (bo ten oryginalny był .. brązowy). Ciemno - zielone zasłony. I zawsze kwiaty.. wiosną, latem... cięte kwiaty w wazonie. W zależności od pory roku.. tulipany, narcyzy itd. Polska była bura wtedy. Szara, bura zimna, a u nas było.. kolorowo.
Byłam dumna z tego bajkowego mieszkania naszego. Nie było bogactwa, ale był klimat.
A ciekawe mieszkania (nie zawsze chciałabym w takich akurat mieszkać, ale nie można im odmówić tego, że są ciekawe) można obejrzeć wpisując w wyszukiwarkę The Selby. To o tym projekcie był artykuł, który czytałam.
PS Pozwoliłam sobie na deser dzisiaj. Banan grillowany z gorzką czekoladą. Jeśli jeszcze nie jedliście – próbujcie. Banana w skórce nacinamy, wkładamy kawałeczki gorzkiej czekolady (u mnie opcja gorzka) i na patelnię (u mnie taką do grillowania, ale chyba może być „normalna”).
I jeszcze jedno...jeśli jeszcze nie oglądaliście filmu pt Boyhood czas nadrobić zaległości. Nie będziecie żałować.
- Aktywność Bieganie
Środa, 4 lutego 2015
Niechciany WF
To jest blog głównie sportowy, chociaż też czasem bywa okołosportowy, albo całkiem pozasportowy.
Wiecie jednak, że sport to moja pasja i życie bez niego miałoby dla mnie dużo mniejsze znaczenie.
W moim domu sport był obecny zawsze (ojciec piłkarz). Moja Mama niechętnie jednak na moje sportowanie patrzyła (sportowanie, które takie na poważnie zaczęło się przypadkiem, z ambicji się wzięło. Nie chciałam być gorsza w elementach siatkówki, których uczyłyśmy się na wf-ie, od koleżanki i tak bardzo się starałam, że w końcu nauczycielka wytypowała mnie na zawody.Od tych zawodów miłość do siatkówki się zaczęła. Koleżanka przez krótki czas tylko była lepsza. Potem przez wiele lat podstawówki i szkoły średniej przynosiła zwolnienia lekarskie z wf-u. Dopiero w maturalnej klasie zaczęła ćwiczyć. Chciała mieć ocenę na świadectwie, bo to była bardzo dobra uczennica. I tak ona odeszła od sportu bardzo szybko, a ja w sumie dzięki niej zostałam ze sportem na zawsze).
Zanim jednak była siatkówka na poważnie, to były jakieś wrotki (tak, tak nie było wtedy rolek, były wrotki), rower, bieganie po podwórku, granie w piłkę nożną z chłopakami, granie w siatkówkę na trzepaku.
Na to poważne zajęcie się siatkówką Mama patrzyła bardzo krzywo. Uważała, że sport to starta czasu, a ja powinnam się uczyć, bo tylko nauka jest ważna.
Początkowo jakoś jedno z drugim czasami nie szło w parze, ale w końcu pogodziłam i jedno i drugie. Dlaczego piszę o Mamie krzywo na to spoglądającej? Bo ten tekst jest do Mam i do Tatusiów, Dziadków i nauczycieli (tych od niewuefu). Nie patrzcie krzywo jeśli Wasze dzieci chcą zająć się sportem.
Bądźcie szczęśliwi, jeśli zechcą to robić. Wspierajcie ich w tym.
Przeczytałam wczoraj wywiad z Łukaszem Kadziewiczem, który wziął udział w akcji STOP Zwolnieniom Z WF-U. Jest dostępny na Onecie. Poczytajcie jakie przerażające są statystyki jeśli chodzi o udział w lekcjach wychowania fizycznego dzieci i młodzieży. Jak dzieci są bardzo otyłe, a czym grozi otyłość… o tym chyba nie muszę pisać. Ten tekst dał mi dużo do myślenia.
Nie do końca rozumiem.. dlaczego dzieci unikają wf-u. Nie mogę zrozumieć. W "moich" czasach na wf czekało się z niecierpliwością.
Dzisiaj tylko sygnalizuję problem , ale zamierzam się nim zająć trochę bardziej poważnie. Wkrótce.
Czytam teraz fantastyczną książkę Tadeusza Konwickiego „Kalendarz i klepsydra” (polecam gorąco, pięknie napisana, piękna polszczyzna, dużo anegdot, ciekawe spostrzeżenia).
Cytat dzisiaj będzie z tejże książki:
„ Uwielbiam sport. Ale słowo „uwielbiam” jest zbyt blade i anemiczne, żeby wyrazić mój stosunek do sportu. Bo sport w moim życiu spełnia rolę narkotyku. Potrafię godzinami patrzeć na gimnastykę artystyczną. Nawet na ping-pong. Nawet na zapasy. Rzeczywiście sport jest dla mnie narkotykiem. Podobnie jak wódka, tylko bardziej wyczerpuje mi organizm. Sport mnie znieczula, zagłusza, przenosi w jakiś kojący i pełen cudownych emocji wymiar. Sport mnie wyrywa z ćmiącej nieustannym bólem tkanki codziennego życia i jak kolorowy abstrakcyjny balon wznosi pod niebo dziwnych, bezinteresownych, kojących wzruszeń. Jeśli nie kibicuję z szowinistycznych pobudek, co mi się zresztą zdarza, to kibicuję w wolnym świecie prawdziwych znaczeń prawdziwych wydarzeń. Im wyżej mnie uniesie widowisko sportowe w nieskończoność abstrakcji, tym bardziej staje się szczęśliwy i tym dotkliwiej rozbijam się o pospolitość, spadając na ziemię. Ale żeby się narkotyzować się sportem, trzeba go jednak dobrze znać. Trzeba wiedzieć, co oznacza każdy szyfr ruchu, każdy hieroglif bezruchu, każda maska fizjonomii sportowca”.
A co moim sportem? Ćwiczę, biegam, zaprzyjaźniam się z siłownią. W miarę czasu i „wolnej” głowy. A w ramach motywacji mam od niedawna jeszcze jeden obrazek na lodówce.
Motywacja © Iza
Wiecie jednak, że sport to moja pasja i życie bez niego miałoby dla mnie dużo mniejsze znaczenie.
W moim domu sport był obecny zawsze (ojciec piłkarz). Moja Mama niechętnie jednak na moje sportowanie patrzyła (sportowanie, które takie na poważnie zaczęło się przypadkiem, z ambicji się wzięło. Nie chciałam być gorsza w elementach siatkówki, których uczyłyśmy się na wf-ie, od koleżanki i tak bardzo się starałam, że w końcu nauczycielka wytypowała mnie na zawody.Od tych zawodów miłość do siatkówki się zaczęła. Koleżanka przez krótki czas tylko była lepsza. Potem przez wiele lat podstawówki i szkoły średniej przynosiła zwolnienia lekarskie z wf-u. Dopiero w maturalnej klasie zaczęła ćwiczyć. Chciała mieć ocenę na świadectwie, bo to była bardzo dobra uczennica. I tak ona odeszła od sportu bardzo szybko, a ja w sumie dzięki niej zostałam ze sportem na zawsze).
Zanim jednak była siatkówka na poważnie, to były jakieś wrotki (tak, tak nie było wtedy rolek, były wrotki), rower, bieganie po podwórku, granie w piłkę nożną z chłopakami, granie w siatkówkę na trzepaku.
Na to poważne zajęcie się siatkówką Mama patrzyła bardzo krzywo. Uważała, że sport to starta czasu, a ja powinnam się uczyć, bo tylko nauka jest ważna.
Początkowo jakoś jedno z drugim czasami nie szło w parze, ale w końcu pogodziłam i jedno i drugie. Dlaczego piszę o Mamie krzywo na to spoglądającej? Bo ten tekst jest do Mam i do Tatusiów, Dziadków i nauczycieli (tych od niewuefu). Nie patrzcie krzywo jeśli Wasze dzieci chcą zająć się sportem.
Bądźcie szczęśliwi, jeśli zechcą to robić. Wspierajcie ich w tym.
Przeczytałam wczoraj wywiad z Łukaszem Kadziewiczem, który wziął udział w akcji STOP Zwolnieniom Z WF-U. Jest dostępny na Onecie. Poczytajcie jakie przerażające są statystyki jeśli chodzi o udział w lekcjach wychowania fizycznego dzieci i młodzieży. Jak dzieci są bardzo otyłe, a czym grozi otyłość… o tym chyba nie muszę pisać. Ten tekst dał mi dużo do myślenia.
Nie do końca rozumiem.. dlaczego dzieci unikają wf-u. Nie mogę zrozumieć. W "moich" czasach na wf czekało się z niecierpliwością.
Dzisiaj tylko sygnalizuję problem , ale zamierzam się nim zająć trochę bardziej poważnie. Wkrótce.
Czytam teraz fantastyczną książkę Tadeusza Konwickiego „Kalendarz i klepsydra” (polecam gorąco, pięknie napisana, piękna polszczyzna, dużo anegdot, ciekawe spostrzeżenia).
Cytat dzisiaj będzie z tejże książki:
„ Uwielbiam sport. Ale słowo „uwielbiam” jest zbyt blade i anemiczne, żeby wyrazić mój stosunek do sportu. Bo sport w moim życiu spełnia rolę narkotyku. Potrafię godzinami patrzeć na gimnastykę artystyczną. Nawet na ping-pong. Nawet na zapasy. Rzeczywiście sport jest dla mnie narkotykiem. Podobnie jak wódka, tylko bardziej wyczerpuje mi organizm. Sport mnie znieczula, zagłusza, przenosi w jakiś kojący i pełen cudownych emocji wymiar. Sport mnie wyrywa z ćmiącej nieustannym bólem tkanki codziennego życia i jak kolorowy abstrakcyjny balon wznosi pod niebo dziwnych, bezinteresownych, kojących wzruszeń. Jeśli nie kibicuję z szowinistycznych pobudek, co mi się zresztą zdarza, to kibicuję w wolnym świecie prawdziwych znaczeń prawdziwych wydarzeń. Im wyżej mnie uniesie widowisko sportowe w nieskończoność abstrakcji, tym bardziej staje się szczęśliwy i tym dotkliwiej rozbijam się o pospolitość, spadając na ziemię. Ale żeby się narkotyzować się sportem, trzeba go jednak dobrze znać. Trzeba wiedzieć, co oznacza każdy szyfr ruchu, każdy hieroglif bezruchu, każda maska fizjonomii sportowca”.
A co moim sportem? Ćwiczę, biegam, zaprzyjaźniam się z siłownią. W miarę czasu i „wolnej” głowy. A w ramach motywacji mam od niedawna jeszcze jeden obrazek na lodówce.
- Aktywność Ciężary
Niedziela, 25 stycznia 2015
WYZWANIE
Pewnego razu przeczytałam taki tekst na blogu Baba na rowerze:
http://babanarowerze.com/2015/01/13/this-girl-can...
I tenże tekst zainspirował mnie do dzisiejszego działania. Zanim jednak zaprezentuję jego efekty, muszę się usprawiedliwić. Film jest kiepskiej jakości, źle skadrowany (po raz pierwszy używałam dzisiaj do kręcenia nowego telefonu), poza tym źle się kręci jak dłoń zmarznięta.
Nie to jest jednak najważniejsze. Nie musicie patrzeć, zależy mi na tym żebyście DZIEWCZYNY posłuchały o tym o czym mówię. Bo to film dla dziewczyn głównie.
Zależy mi na tym, żeby te, których przekonywać nie muszę, podjęły wyzwanie i nakręciły swoje filmy. I tym sposobem przekonywały nieprzekonane.
Rzadko używam FB, ale do takich akcji świetnie się nadaje. Dlatego też zamieściłam film na FB i opatrzyłam takim komentarzem:
Sport to dla mnie nieustające źródło energii. Sport stanowi o jakości mojego życia. Podobno wciąż niewiele jest kobiet uprawiających sport (tego dowiedziałam się z bloga Pauliny – Baby na rowerze). I tak zupełnie spontanicznie postanowiłam się włączyć do akcji przekonywania dziewczyn, kobiet, że.. warto. Mój film jest mało udany, bo powstał zupełnie spontanicznie, bez jakiegoś planu i założenia. Nie miałam też operatora:). Stąd takie beznadziejne kadrowanie. Oscara za niego na pewno nie dostanę:). To jednak nie jest istotne. Chciałabym żeby film był impulsem dla tych dziewczyn, które ze sportem są na co dzień, do opowiadania o tym, do dzielenia się swoimi doświadczeniami, do przekonania nieprzekonanych, że naprawdę to jest COŚ. I że naprawdę jest bez znaczenia, że nie jesteśmy idealne, że czasem może za stare, za grube, że mamy zbyt mało gracji. Trzeba porzucić te kompleksy i wyjść z domu. I zaprzyjaźnić się ze sportem. Stąd ten film i stąd ten challenge. Mam nadzieję, że przyłączycie się do zabawy, że będziecie pomysłowe, że filmy będą lepsze od mojego i że dzięki temu nas KOBIET w sporcie będzie zdecydowanie więcej. No to do dzieła! Kiedyś w czasach starożytnych:) była taka akcja: Kobiety na traktory! No to zróbmy akcję: Kobiety do sportu! Czekam na film pierwszej nominowanej.
Iza – Grupa Kolarska GOMOLA TRANS AIRCO, lat 43
PS W naszym teamie liczba pań jest znacząca. Zarząd twierdzi, że kobiety łagodzą obyczaje:). Myślę, że ta spora liczba pań, bardzo wpływa na jakość atmosfery w naszym teamie. Bez nas Panowie byłoby Wam trochę smutniej prawda? No i sekcja taneczna raczej nie miałaby racji bytu.
http://babanarowerze.com/2015/01/13/this-girl-can...
I tenże tekst zainspirował mnie do dzisiejszego działania. Zanim jednak zaprezentuję jego efekty, muszę się usprawiedliwić. Film jest kiepskiej jakości, źle skadrowany (po raz pierwszy używałam dzisiaj do kręcenia nowego telefonu), poza tym źle się kręci jak dłoń zmarznięta.
Nie to jest jednak najważniejsze. Nie musicie patrzeć, zależy mi na tym żebyście DZIEWCZYNY posłuchały o tym o czym mówię. Bo to film dla dziewczyn głównie.
Zależy mi na tym, żeby te, których przekonywać nie muszę, podjęły wyzwanie i nakręciły swoje filmy. I tym sposobem przekonywały nieprzekonane.
Rzadko używam FB, ale do takich akcji świetnie się nadaje. Dlatego też zamieściłam film na FB i opatrzyłam takim komentarzem:
Sport to dla mnie nieustające źródło energii. Sport stanowi o jakości mojego życia. Podobno wciąż niewiele jest kobiet uprawiających sport (tego dowiedziałam się z bloga Pauliny – Baby na rowerze). I tak zupełnie spontanicznie postanowiłam się włączyć do akcji przekonywania dziewczyn, kobiet, że.. warto. Mój film jest mało udany, bo powstał zupełnie spontanicznie, bez jakiegoś planu i założenia. Nie miałam też operatora:). Stąd takie beznadziejne kadrowanie. Oscara za niego na pewno nie dostanę:). To jednak nie jest istotne. Chciałabym żeby film był impulsem dla tych dziewczyn, które ze sportem są na co dzień, do opowiadania o tym, do dzielenia się swoimi doświadczeniami, do przekonania nieprzekonanych, że naprawdę to jest COŚ. I że naprawdę jest bez znaczenia, że nie jesteśmy idealne, że czasem może za stare, za grube, że mamy zbyt mało gracji. Trzeba porzucić te kompleksy i wyjść z domu. I zaprzyjaźnić się ze sportem. Stąd ten film i stąd ten challenge. Mam nadzieję, że przyłączycie się do zabawy, że będziecie pomysłowe, że filmy będą lepsze od mojego i że dzięki temu nas KOBIET w sporcie będzie zdecydowanie więcej. No to do dzieła! Kiedyś w czasach starożytnych:) była taka akcja: Kobiety na traktory! No to zróbmy akcję: Kobiety do sportu! Czekam na film pierwszej nominowanej.
Iza – Grupa Kolarska GOMOLA TRANS AIRCO, lat 43
PS W naszym teamie liczba pań jest znacząca. Zarząd twierdzi, że kobiety łagodzą obyczaje:). Myślę, że ta spora liczba pań, bardzo wpływa na jakość atmosfery w naszym teamie. Bez nas Panowie byłoby Wam trochę smutniej prawda? No i sekcja taneczna raczej nie miałaby racji bytu.
To było na FB, a tutaj muszę się Wam przyznać, że jest jeszcze jedna wersja filmu.
Nie „puściłam” jej na FB, bo nie byłabym wiarygodna.
Bo jeśli dobrze przyjrzycie się filmowi i posłuchacie co mówię, to w pewnym momencie (w tym kiedy mówię o tym, że dzięki sportowi można spotkać miłość swojego życia) na drugim planie pojawia się mężczyzna.
Tak było.. serio… to nie było wyreżyserowane. Coś do mnie wołał, machał… a ja .. uciekłam:).
Oto ta wersja.
Oto ta wersja.
A generalnie dzisiaj było… cudownie. Nareszcie śnieg… Godzina biegania po Mościcach (boisko, lasek, wały nad Białą, okolice działek). Czuję, że żyję!
Nareszcie zima:) © Iza
- Aktywność Bieganie
Sobota, 24 stycznia 2015
Mała zagłada
Wyścig zbrojeń trwa.
Siłownie, bieganie, ćwiczenia, badania wydolnościowe, dieta, nowy sprzęt.
Kolarska zima (bez zimy jednak, a szkoda bo biegówki to przecież fajny sport dla kolarza w zimie) trwa, a wiosna coraz bliżej.
A ja jestem gdzieś obok tego. Niestety.
Rozpisałam sobie „śliczny” plan treningowy na styczeń. Zrobiłam tabelkę. Skrupulatnie wypełniałam przez pierwszy tydzień i kawałek drugiego. I na tym się skończyło. Nie dlatego, że mi się nie chce. Dlatego, że tak wyszło. Niezależnie ode mnie.
( „Chcesz rozśmieszyć pana Boga, opowiedz mu o swoich planach”).
Oczywiście … wobec innych ważnych rzeczy, coś takiego jak moje górnolotnie zwane treningowymi, plany, schodzą nomen omen na plan dalszy.
Ale gdzieś tam z tyłu głowy coś szepcze: no i jak to będzie Iza, jeśli uda się jednak coś tam wystartować? No jak to będzie? Znowu się będziesz męczyć, znowu jęczeć ogromnie pod górę, znowu osiągać długie czasy przejazdu…
No pewnie tak. I co zrobić?
Próbować ile się da, mimo wszystko, bo pewnych rzeczy nie przeskoczy się po prostu.
No to próbuję. Coś tam próbowałam w tym tygodniu, a dzisiaj całkiem solidnie.
Poćwiczyłam. Muszę wykorzystywać każdy dzień kiedy można, kiedy się da, kiedy są siły. Bo mi na tym zależy, bo rower to pasja, bo zawody wciąż mnie „kręcą” (chociaż już nie tak jak kiedyś).
I będzie dzisiaj jeszcze o czymś.
Pewnie znowu ktoś zmarszczy czoło i pomyśli: o czym ona pisze? Przecież to blog sportowy! Niby tak. No, ale mój, więc sama decyduję o tym o czym piszę. A dzisiaj napisać muszę. Tak czuję, że muszę.
O książce. Zwłaszcza, że koniec jej czytania zbiegł się z tym co dzisiaj stało się na Ukrainie. Takie okropne dopełnienie poksiążkowych refleksji.
Tak.. już tak mam, że często wybieram książki trudne. Książki, filmy. Szukam właśnie takich. Że nie poprawiam sobie nimi nastroju? No nie.
Ale mam wrażenie, że nie marnuję czasu. I takie poczucie jest mi potrzebne.
Anna Janko. Poetka, pisarka, eseistka. Laureatka wielu nagród. Nominowana do Nagrody Nike. Czytałam dwie jej książki („Dziewczyna z zapałkami” i „Pasja wg św. Hanki”). Podobały mi się bardzo.
Chętnie więc sięgnęłam po „Małą zagładę”.
Nie bez obaw jednak. „Mała zagłada” to dialog córki (Janko) z matką. Pełen historii, emocji, refleksji na temat zła. Matka Anny Janko miała 9 lat, kiedy pewnego czerwcowego poranka, Niemcy wkroczyli do wsi na Zamojszczyźnie i wystrzelali jej mieszkańców. Ocalało trochę dzieci. W tym matka pisarki, jej 5 letni brat i 3 letnia siostra. Rodzice zostali rozstrzelani na jej oczach.
Potem… rok niemówienia i płaczu (nieustannego płaczu), tułanie się po krewnych, domach dziecka i dorosłe życie..z traumą w tle, ze strachem, który w genach przekazuje się swoim dzieciom.
Czyta się tę książkę ze łzami pod powiekami i ściśniętym żołądkiem, ale przeczytać ją bezwzględnie TRZEBA. Wiele jest książek, wiele jest filmów opowiadających o wojnie (wojnach). Wiele czytałam. Nigdy jednak TAKIEJ. Ta jest inna, ta jest zupełnie wyjątkowa.
Anna Janko napisała ją dla matki, napisała ją dla siebie, dla nas.
Napisała żeby rozliczyć się z tym co w matce przez wiele, wiele lat było, a co i jej przypadło w związku z tym w udziale.
Żeby rozliczyć się z tą traumą, z tym złem, które wisiało przez lata nad jej rodziną. Lektura obowiązkowa.
Ostrzegam jednak: nie będzie łatwo.
To jest trochę jak szkolna wycieczka do obozu w Oświęcimiu. Chcemy jechać, wiemy, że tak trzeba, odczuwamy ciekawość, wiemy, że to potrzebna życiowa edukacja, ale potem już nic nie jest takie samo.
Nie da się na świat patrzeć tak samo.
Skończyłam czytać ze łzami na policzkach i dziwnym poczuciem: żalem, że to już koniec książki (bo świetnie napisana i świetnie się ją czyta), ale jednocześnie i ulgą, że już więcej nie muszę przechodzić przez tę historię. Przerażającą historię.
Ludobójstwo nie ma narodowości. To nie tak, że determinuje go kolor skóry czy wyznanie. Nie ma swojego konkretnego miejsca na ziemi. Może pojawić się wszędzie. I to jest przerażające.
Ludobójstwo to "sprawka" człowieka.
Że to przeszłość? Że minęło? Że nas nie dotyczy? Że jest gdzieś daleko?. Nieprawda. Ukraina, tak blisko nas.
W szpitalach walczy się na co dzień o życie ludzi.. bo umierają na raka, na serce, na inne choroby itd. Wydziera się każdy dzień śmierci. Chorzy kurczowo trzymają się życia.
A gdzieś poza tymi szpitalami... ludzie strzelają do siebie.
Gdyby tylko strzelali... Oni potrafią zabijać w bardziej okrutny sposób. Wciąż.
Poczytajcie „Małą zagładę”. Powinniście.
Siłownie, bieganie, ćwiczenia, badania wydolnościowe, dieta, nowy sprzęt.
Kolarska zima (bez zimy jednak, a szkoda bo biegówki to przecież fajny sport dla kolarza w zimie) trwa, a wiosna coraz bliżej.
A ja jestem gdzieś obok tego. Niestety.
Rozpisałam sobie „śliczny” plan treningowy na styczeń. Zrobiłam tabelkę. Skrupulatnie wypełniałam przez pierwszy tydzień i kawałek drugiego. I na tym się skończyło. Nie dlatego, że mi się nie chce. Dlatego, że tak wyszło. Niezależnie ode mnie.
( „Chcesz rozśmieszyć pana Boga, opowiedz mu o swoich planach”).
Oczywiście … wobec innych ważnych rzeczy, coś takiego jak moje górnolotnie zwane treningowymi, plany, schodzą nomen omen na plan dalszy.
Ale gdzieś tam z tyłu głowy coś szepcze: no i jak to będzie Iza, jeśli uda się jednak coś tam wystartować? No jak to będzie? Znowu się będziesz męczyć, znowu jęczeć ogromnie pod górę, znowu osiągać długie czasy przejazdu…
No pewnie tak. I co zrobić?
Próbować ile się da, mimo wszystko, bo pewnych rzeczy nie przeskoczy się po prostu.
No to próbuję. Coś tam próbowałam w tym tygodniu, a dzisiaj całkiem solidnie.
Poćwiczyłam. Muszę wykorzystywać każdy dzień kiedy można, kiedy się da, kiedy są siły. Bo mi na tym zależy, bo rower to pasja, bo zawody wciąż mnie „kręcą” (chociaż już nie tak jak kiedyś).
I będzie dzisiaj jeszcze o czymś.
Pewnie znowu ktoś zmarszczy czoło i pomyśli: o czym ona pisze? Przecież to blog sportowy! Niby tak. No, ale mój, więc sama decyduję o tym o czym piszę. A dzisiaj napisać muszę. Tak czuję, że muszę.
O książce. Zwłaszcza, że koniec jej czytania zbiegł się z tym co dzisiaj stało się na Ukrainie. Takie okropne dopełnienie poksiążkowych refleksji.
Tak.. już tak mam, że często wybieram książki trudne. Książki, filmy. Szukam właśnie takich. Że nie poprawiam sobie nimi nastroju? No nie.
Ale mam wrażenie, że nie marnuję czasu. I takie poczucie jest mi potrzebne.
Anna Janko. Poetka, pisarka, eseistka. Laureatka wielu nagród. Nominowana do Nagrody Nike. Czytałam dwie jej książki („Dziewczyna z zapałkami” i „Pasja wg św. Hanki”). Podobały mi się bardzo.
Chętnie więc sięgnęłam po „Małą zagładę”.
Nie bez obaw jednak. „Mała zagłada” to dialog córki (Janko) z matką. Pełen historii, emocji, refleksji na temat zła. Matka Anny Janko miała 9 lat, kiedy pewnego czerwcowego poranka, Niemcy wkroczyli do wsi na Zamojszczyźnie i wystrzelali jej mieszkańców. Ocalało trochę dzieci. W tym matka pisarki, jej 5 letni brat i 3 letnia siostra. Rodzice zostali rozstrzelani na jej oczach.
Potem… rok niemówienia i płaczu (nieustannego płaczu), tułanie się po krewnych, domach dziecka i dorosłe życie..z traumą w tle, ze strachem, który w genach przekazuje się swoim dzieciom.
Czyta się tę książkę ze łzami pod powiekami i ściśniętym żołądkiem, ale przeczytać ją bezwzględnie TRZEBA. Wiele jest książek, wiele jest filmów opowiadających o wojnie (wojnach). Wiele czytałam. Nigdy jednak TAKIEJ. Ta jest inna, ta jest zupełnie wyjątkowa.
Anna Janko napisała ją dla matki, napisała ją dla siebie, dla nas.
Napisała żeby rozliczyć się z tym co w matce przez wiele, wiele lat było, a co i jej przypadło w związku z tym w udziale.
Żeby rozliczyć się z tą traumą, z tym złem, które wisiało przez lata nad jej rodziną. Lektura obowiązkowa.
Ostrzegam jednak: nie będzie łatwo.
To jest trochę jak szkolna wycieczka do obozu w Oświęcimiu. Chcemy jechać, wiemy, że tak trzeba, odczuwamy ciekawość, wiemy, że to potrzebna życiowa edukacja, ale potem już nic nie jest takie samo.
Nie da się na świat patrzeć tak samo.
Skończyłam czytać ze łzami na policzkach i dziwnym poczuciem: żalem, że to już koniec książki (bo świetnie napisana i świetnie się ją czyta), ale jednocześnie i ulgą, że już więcej nie muszę przechodzić przez tę historię. Przerażającą historię.
Ludobójstwo nie ma narodowości. To nie tak, że determinuje go kolor skóry czy wyznanie. Nie ma swojego konkretnego miejsca na ziemi. Może pojawić się wszędzie. I to jest przerażające.
Ludobójstwo to "sprawka" człowieka.
Że to przeszłość? Że minęło? Że nas nie dotyczy? Że jest gdzieś daleko?. Nieprawda. Ukraina, tak blisko nas.
W szpitalach walczy się na co dzień o życie ludzi.. bo umierają na raka, na serce, na inne choroby itd. Wydziera się każdy dzień śmierci. Chorzy kurczowo trzymają się życia.
A gdzieś poza tymi szpitalami... ludzie strzelają do siebie.
Gdyby tylko strzelali... Oni potrafią zabijać w bardziej okrutny sposób. Wciąż.
Poczytajcie „Małą zagładę”. Powinniście.
- Aktywność Ciężary
Sobota, 17 stycznia 2015
Pierwsze kilometry w tym roku
Było dzisiaj tak:
Dzisiejsza temperatura © Iza
Co więc można było zrobić? Ubrać się odpowiednio, wprowadzić w ruch pompkę (przecież rower stał nieużywany jakieś 3 miesiące), nasmarować łańcuch i ruszyć.. po odrobinę szczęścia.
„ W najtajniejszych zakamarkach mojego ciała poruszyło się coś, wypłynęło na powierzchnię i poleciało ku słońcu. Płuca nabrzmiały cudowną treścią tego krajobrazu – powietrza, gór, drzew, ludzi. To jest właśnie pełnia szczęścia, pomyślałam” Sylwia Plath „Szklany klosz” ( to odczucia Sylvii podczas jazdy na nartach).
Nie planowałam dzisiaj tego. Kompletnie nie. Kiedy jednak szłam do sklepu i poczułam to CIEPŁO, zakupy zamieniły się w zakupy ekspresowe, ekspresowo chwyciłam też w domu kromkę chleba z dżemem (bo śniadanie liche było), ekspresowo ubrałam się i wyjechałam.
To dziwne uczucie być znowu na rowerze, po takiej przerwie. Nie bez żalu, ale bez zbędnego dramatyzowania muszę napisać, że mój styczniowy górnolotnie nazwany „treningowym”, plan zupełnie nie wypalił.
Ostatnie tygodnie były dla mnie bardzo ciężkie. Wiele niesprzyjających okoliczności, które uniemożliwiły mi realizację planu i pokazały jak może wyglądać ten sezon. Trochę żal, kiedy pomyślę, że być może ten sezon ominie mnie gdzieś bokiem. Ale tak właśnie wygląda życie – jest mało przewidywalne.
Trzeba iść do przodu, trzeba robić co w naszej mocy, ale to i tak czasem może być zbyt mało.
Nie dramatyzuję – przyjmuję do wiadomości, chociaż wiem, że jeśli sezon ominie mnie bokiem – to łatwe dla mnie nie będzie. Są jednak rzeczy ważne i są rzeczy ważniejsze. Tak już być musi.
Dzisiaj więc krótka jazda i.. cóż.. nie było najgorzej. Biorąc pod uwagę to, że nie jeździłam tak długo, biorąc pod uwagę również mój nie najlepszy stan psychofizyczny, to było całkiem dobrze.
A na koniec o filmach. Pamiętacie jak pisałam o Joannie Sałydze i książce „Chustka”? Może pamiętacie, może nie. Joanna przegrała walkę z chorobą. Pisała jednak pięknie o życiu, o miłości do syna, do Niemęża. Była niezwykłą osobą. Rzadko takie osoby się spotyka, więc trzeba doceniać takie spotkania – nawet jeśli to tylko takie „książkowe” spotkanie.
„Joanna” ten polski dokument nominowany do Oscara, to właśnie film o niej. Tak bardzo się cieszę, że dzięki temu więcej osób pozna Joannę. Reżyserka filmu powiedziała: ten film robi cuda z ludźmi… Nie przegapcie szansy na cud więc.
Wczoraj obejrzałam film „Still Alice”. Nie unikam trudnych tematów jeśli chodzi o książki, filmy. Wręcz przeciwnie – właśnie takich szukam. Dlaczego? Wydaje mi się, że wtedy jestem nieco bliżej ludzi. Że wiem więcej o ich emocjach, odczuciach.
„Still Alice” to historia stosunkowo młodej kobiety, pani profesor, która zapada na chorobę Alzheimera ( na specyficzną jej odmianę).. Ważny film. Dla mnie ważny podwójnie. Choroby nas otaczają. Od nich nie uciekniemy. Łatwiej zrozumieć pewne rzeczy po takich filmach. Polecam.
Dzisiejsza temperatura © Iza
Co więc można było zrobić? Ubrać się odpowiednio, wprowadzić w ruch pompkę (przecież rower stał nieużywany jakieś 3 miesiące), nasmarować łańcuch i ruszyć.. po odrobinę szczęścia.
„ W najtajniejszych zakamarkach mojego ciała poruszyło się coś, wypłynęło na powierzchnię i poleciało ku słońcu. Płuca nabrzmiały cudowną treścią tego krajobrazu – powietrza, gór, drzew, ludzi. To jest właśnie pełnia szczęścia, pomyślałam” Sylwia Plath „Szklany klosz” ( to odczucia Sylvii podczas jazdy na nartach).
Nie planowałam dzisiaj tego. Kompletnie nie. Kiedy jednak szłam do sklepu i poczułam to CIEPŁO, zakupy zamieniły się w zakupy ekspresowe, ekspresowo chwyciłam też w domu kromkę chleba z dżemem (bo śniadanie liche było), ekspresowo ubrałam się i wyjechałam.
To dziwne uczucie być znowu na rowerze, po takiej przerwie. Nie bez żalu, ale bez zbędnego dramatyzowania muszę napisać, że mój styczniowy górnolotnie nazwany „treningowym”, plan zupełnie nie wypalił.
Ostatnie tygodnie były dla mnie bardzo ciężkie. Wiele niesprzyjających okoliczności, które uniemożliwiły mi realizację planu i pokazały jak może wyglądać ten sezon. Trochę żal, kiedy pomyślę, że być może ten sezon ominie mnie gdzieś bokiem. Ale tak właśnie wygląda życie – jest mało przewidywalne.
Trzeba iść do przodu, trzeba robić co w naszej mocy, ale to i tak czasem może być zbyt mało.
Nie dramatyzuję – przyjmuję do wiadomości, chociaż wiem, że jeśli sezon ominie mnie bokiem – to łatwe dla mnie nie będzie. Są jednak rzeczy ważne i są rzeczy ważniejsze. Tak już być musi.
Dzisiaj więc krótka jazda i.. cóż.. nie było najgorzej. Biorąc pod uwagę to, że nie jeździłam tak długo, biorąc pod uwagę również mój nie najlepszy stan psychofizyczny, to było całkiem dobrze.
A na koniec o filmach. Pamiętacie jak pisałam o Joannie Sałydze i książce „Chustka”? Może pamiętacie, może nie. Joanna przegrała walkę z chorobą. Pisała jednak pięknie o życiu, o miłości do syna, do Niemęża. Była niezwykłą osobą. Rzadko takie osoby się spotyka, więc trzeba doceniać takie spotkania – nawet jeśli to tylko takie „książkowe” spotkanie.
„Joanna” ten polski dokument nominowany do Oscara, to właśnie film o niej. Tak bardzo się cieszę, że dzięki temu więcej osób pozna Joannę. Reżyserka filmu powiedziała: ten film robi cuda z ludźmi… Nie przegapcie szansy na cud więc.
Wczoraj obejrzałam film „Still Alice”. Nie unikam trudnych tematów jeśli chodzi o książki, filmy. Wręcz przeciwnie – właśnie takich szukam. Dlaczego? Wydaje mi się, że wtedy jestem nieco bliżej ludzi. Że wiem więcej o ich emocjach, odczuciach.
„Still Alice” to historia stosunkowo młodej kobiety, pani profesor, która zapada na chorobę Alzheimera ( na specyficzną jej odmianę).. Ważny film. Dla mnie ważny podwójnie. Choroby nas otaczają. Od nich nie uciekniemy. Łatwiej zrozumieć pewne rzeczy po takich filmach. Polecam.
- DST 32.00km
- Teren 7.00km
- Czas 01:26
- VAVG 22.33km/h
- VMAX 35.00km/h
- Temperatura 12.0°C
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 9 stycznia 2015
Rozdwojenie jaźni
Po raz drugi w życiu, sięgnęłam po „Szklany klosz” Sylwii Plath.
Czytałam kiedyś, będąc młodym dziewczęciem. Z przerażeniem stwierdziłam wówczas, że „szaleństwo” (bo tak wtedy myślałam - nie w kategoriach choroby psychicznej, a szaleństwa właśnie, wstydliwego szaleństwa, które kojarzyło mi się z osiedlową „wariatką”) może przyjść nagle i nieoczekiwanie. Jak u Sylwii. Że czasem nic tego nie zapowiada, a potem nagle bach… przychodzi taki dzień i łapie cię za głowę. Szaleństwo.
I że to może spotkać bezwzględnie każdego. Chociażby był nie wiem jak dobrze wykształcony, inteligentny (a wcześniej wydawało mi się, że dotyka to tylko i wyłącznie tych mniej mądrych).
Jeśli ktoś nie jest w temacie, to wyjaśniam, że „Szklany klosz” jest uznawany za powieść autobiograficzną i w dużej mierze opowiada o pobycie pisarki w szpitalu psychiatrycznym. Sylwia zresztą zginęła śmiercią samobójczą (dwa miesiące po ukazaniu się powieści). Podobno cierpiała na chorobę afektywną-dwubiegunową. Jeśli chcecie dowiedzieć się trochę więcej o niej, to polecam film „Sylwia” i książkę K. Moses „Przezimowanie” (to z rzeczy fabularnych, bo biografii jest kilka).
W „Szklanym kloszu” jest taki fragment. Sylwia opowiada jak jej chłopak, student medycyny, zapytał ją czy wolałaby mieszkać w mieście czy na wsi. Odpowiedziała, że tu i tu. Chłopak poinformował ją, że to jest pytanie z jakiegoś tam psychotestu, a jej odpowiedź sugeruje, że jest wielkie prawdpodobieństwo, że zapadnie na nerwicę. Przypomniało mi się to dzisiaj po przeczytaniu wpisu na blogu Szymonbike’a. Tego wpisu http://szymon.bike/podsumowanie-sezonu/
Pomyślałam, że mam rozdwojenie jaźni. Że gdyby ktoś zapytał co wolę – zawody i całą ich otoczkę, czy po prostu taką jazdę z wolnością w tle o jakiej wspomina Szymon, odpowiedziałabym, że to i to. Czyli coś chyba ze mną jest nie tak. Robiąc jedno tęsknię do drugiego i odwrotnie. Jakiś balans trzeba znaleźć w tym sezonie. Postaram się. Chociaż i tak zawsze w tym aspekcie rowerowego myślenia będę cierpieć na rozdwojenie jaźni. I czy tak mi znowu z tym źle? Chyba nie. A jak jest u Was?
Czytałam kiedyś, będąc młodym dziewczęciem. Z przerażeniem stwierdziłam wówczas, że „szaleństwo” (bo tak wtedy myślałam - nie w kategoriach choroby psychicznej, a szaleństwa właśnie, wstydliwego szaleństwa, które kojarzyło mi się z osiedlową „wariatką”) może przyjść nagle i nieoczekiwanie. Jak u Sylwii. Że czasem nic tego nie zapowiada, a potem nagle bach… przychodzi taki dzień i łapie cię za głowę. Szaleństwo.
I że to może spotkać bezwzględnie każdego. Chociażby był nie wiem jak dobrze wykształcony, inteligentny (a wcześniej wydawało mi się, że dotyka to tylko i wyłącznie tych mniej mądrych).
Jeśli ktoś nie jest w temacie, to wyjaśniam, że „Szklany klosz” jest uznawany za powieść autobiograficzną i w dużej mierze opowiada o pobycie pisarki w szpitalu psychiatrycznym. Sylwia zresztą zginęła śmiercią samobójczą (dwa miesiące po ukazaniu się powieści). Podobno cierpiała na chorobę afektywną-dwubiegunową. Jeśli chcecie dowiedzieć się trochę więcej o niej, to polecam film „Sylwia” i książkę K. Moses „Przezimowanie” (to z rzeczy fabularnych, bo biografii jest kilka).
W „Szklanym kloszu” jest taki fragment. Sylwia opowiada jak jej chłopak, student medycyny, zapytał ją czy wolałaby mieszkać w mieście czy na wsi. Odpowiedziała, że tu i tu. Chłopak poinformował ją, że to jest pytanie z jakiegoś tam psychotestu, a jej odpowiedź sugeruje, że jest wielkie prawdpodobieństwo, że zapadnie na nerwicę. Przypomniało mi się to dzisiaj po przeczytaniu wpisu na blogu Szymonbike’a. Tego wpisu http://szymon.bike/podsumowanie-sezonu/
Pomyślałam, że mam rozdwojenie jaźni. Że gdyby ktoś zapytał co wolę – zawody i całą ich otoczkę, czy po prostu taką jazdę z wolnością w tle o jakiej wspomina Szymon, odpowiedziałabym, że to i to. Czyli coś chyba ze mną jest nie tak. Robiąc jedno tęsknię do drugiego i odwrotnie. Jakiś balans trzeba znaleźć w tym sezonie. Postaram się. Chociaż i tak zawsze w tym aspekcie rowerowego myślenia będę cierpieć na rozdwojenie jaźni. I czy tak mi znowu z tym źle? Chyba nie. A jak jest u Was?
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 6 stycznia 2015
Justyna
Od pewnego czasu obserwuję jak pod każdą wypowiedzią Justyny Kowalczyk (lub artykułem o niej) różni znawcy sportu i życia doradzają jej żeby już skończyła ze sportem. Z uporem maniaka ci fani Perfectu powtarzają: trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść…
A niby dlaczego miałaby schodzić? Bo forma nie ta? Bo przegrywa? Bo tego chcą inni?
I co z tego, że przegrywa? Sport to niestety też sztuka przegrywania. Przecież ona nie chce na razie kończyć z zawodowym sportem. Powiedziała kiedyś jasno i wyraźnie, że będzie to robiła dotąd dokąd będzie jej to sprawiało przyjemność. Jeśli więc dalej jej sprawia, dlaczego niektórzy uzurpują sobie prawo do decydowania o jej życiu? Skąd takie przekonanie, że wiemy o tym co dla innych jest dobre? Skąd przekonanie, że nasze rady są tymi właściwymi? Taki np. Kasai, ma 42 lata i skacze sobie dalej i jakoś nikt nie krzyczy żeby skończył, wręcz przeciwnie: wszyscy mu kibicują.
U mnie na lodówce jest taki obrazek ( że na lodówce? No to dobre miejsce bo nie ma dnia żeby się na to miejsce nie spojrzało).
A niby dlaczego miałaby schodzić? Bo forma nie ta? Bo przegrywa? Bo tego chcą inni?
I co z tego, że przegrywa? Sport to niestety też sztuka przegrywania. Przecież ona nie chce na razie kończyć z zawodowym sportem. Powiedziała kiedyś jasno i wyraźnie, że będzie to robiła dotąd dokąd będzie jej to sprawiało przyjemność. Jeśli więc dalej jej sprawia, dlaczego niektórzy uzurpują sobie prawo do decydowania o jej życiu? Skąd takie przekonanie, że wiemy o tym co dla innych jest dobre? Skąd przekonanie, że nasze rady są tymi właściwymi? Taki np. Kasai, ma 42 lata i skacze sobie dalej i jakoś nikt nie krzyczy żeby skończył, wręcz przeciwnie: wszyscy mu kibicują.
U mnie na lodówce jest taki obrazek ( że na lodówce? No to dobre miejsce bo nie ma dnia żeby się na to miejsce nie spojrzało).
Justyna:) © Iza
Ten obrazek wisi jako wyraz szacunku, ale też czynnik motywujący. I będzie sobie wisiał – bez względu na to czy ona znowu zacznie wygrywać (a ja wierzę, że tak będzie), czy będzie przegrywać.
Bo ona już WIELE wygrała. I tego nie zabierze jej już nic ani nikt.
Realizacji planu ciąg dalszy. Na dzisiaj przewidziane było m.in. 60 minut ćwiczenia pt ketllebells workout. Cóż.. muszę powiedzieć, że trudne zadanie dla ciała i ducha. Uczy cierpliwości.
Podrzucam coś do obejrzenia. Przeczytałam recenzję filmu u Lutka ( www.zwij.pl) i postanowiłam obejrzeć. Przyjemny, sympatyczny film nie tylko dla fanów kolarstwa. Momentami nieco naiwny, ale naprawdę przyjemnie się ogląda. No i motywuje, a przecież o to chodzi!
http://www.filmweb.pl/film/Tour+de+France-2013-686335
- Aktywność Ciężary
Niedziela, 4 stycznia 2015
Bieganie (12)
Konsekwencja…
Bez niej nie ma co marzyć o sukcesach i w życiu i sporcie.
Konsekwentnie realizuję swój miesięczny plan treningowy. Na razie to tylko 4 dni. Zobaczymy jak będzie dalej – wierzę jednak, że jeśli żadne niesprzyjające okoliczności mi nie przeszkodzą – zrealizuję go w 100%.
To taka pozytywna konsekwencja:). Można też być konsekwentnym mało pozytywnie.
Opowiadał mi dzisiaj Mirek o swoim koledze-biegaczu, który wbił sobie do głowy, ze ok 2/3 trasy ma kryzys. I czy czuł się dobrze czy źle kryzys przychodził. Konsekwentny był chłopak... w tym wmawianiu sobie kryzysów.
Bieganie dzisiaj ponownie i parę innych sportowych rzeczy, ale nie będę o nich pisać, bo to nic ciekawego.
Udało mi się znaleźć trochę śniegu w Lesie Radłowskim (chyba padało w nocy). Potem padało też po południu. W górkach naszych pewnie jest śnieg.
Dzisiaj zmarł profesor Edmund Wnuk-Lipiński. Poczułam smutek, bo przez wiele lat za sprawą wywiadu, który przeprowadziła z nim Teresa Torańską był takim moim dobrym duchem.
Ten wywiad czytam w trudnych chwilach żeby sobie uporządkować głowę – wyrzucić śmieci. Z głowy. Wywiad może znaleźć w książce Teresy Torańskiej „SĄ”. Dużo mądrości.
Fragment z artykułu do którego link podam zaraz:
Edmund Wnuk-Lipiński (profesor nauk humanistycznych, socjolog) najpierw stracił w wypadku 15-letniego syna, a potem żonę, którą pokonał rak. Rozpaczał, buntował się i pytał, dlaczego umierają dobrzy ludzie, a źli zostają, i dlaczego te nieszczęścia dotknęły akurat jego. Co mu pomogło? Czy uwierzył w równowagę dobra i zła? Torańskiej mówi tak: "Tereso, nie ma równowagi. Gdyby istniała, gdyby zło można było od siebie oddalić przez czynienie dobra, pozbawieni zostalibyśmy wolnej woli. (…) Gdyby każde dobro było nagradzane, a każde zło karane, bylibyśmy jak psy Pawłowa reagujące na bodźce. (…) A ponieważ nagrody i kary są rozłożone losowo, spadają na człowieka w sposób nieuregulowany żadnymi kodeksami, na oślep, jesteśmy wolni. Także w czynieniu zła". Jak wyjść z rozpaczy do nowego życia? W tej rozmowie jest odpowiedź.
Czytaj więcej: http://www.dziennikzachodni.pl/artykul/744269,pow...
Podobny smutek towarzyszył mi kiedy dowiedziałam się o śmierci Krzysztofa Krauze. Nie nakręci już żadnego filmu..
Dług, Mój Nikifor, Plac Zbawiciela, Papusza.. Wychodziłam z kina pełna emocji, refleksji, obrazów. Ostatnio po "Papuszy". Wyjątkowy film.
Szkoda, że już więcej nie nakręci żadnego filmu. Wielka szkoda. Mam taką nadzieję, że żona Joanna będzie kontynuować to co razem robili. A na koniec bardzo fajne wspomnienie minionego roku.
Bez niej nie ma co marzyć o sukcesach i w życiu i sporcie.
Konsekwentnie realizuję swój miesięczny plan treningowy. Na razie to tylko 4 dni. Zobaczymy jak będzie dalej – wierzę jednak, że jeśli żadne niesprzyjające okoliczności mi nie przeszkodzą – zrealizuję go w 100%.
To taka pozytywna konsekwencja:). Można też być konsekwentnym mało pozytywnie.
Opowiadał mi dzisiaj Mirek o swoim koledze-biegaczu, który wbił sobie do głowy, ze ok 2/3 trasy ma kryzys. I czy czuł się dobrze czy źle kryzys przychodził. Konsekwentny był chłopak... w tym wmawianiu sobie kryzysów.
Bieganie dzisiaj ponownie i parę innych sportowych rzeczy, ale nie będę o nich pisać, bo to nic ciekawego.
Udało mi się znaleźć trochę śniegu w Lesie Radłowskim (chyba padało w nocy). Potem padało też po południu. W górkach naszych pewnie jest śnieg.
Dzisiaj zmarł profesor Edmund Wnuk-Lipiński. Poczułam smutek, bo przez wiele lat za sprawą wywiadu, który przeprowadziła z nim Teresa Torańską był takim moim dobrym duchem.
Ten wywiad czytam w trudnych chwilach żeby sobie uporządkować głowę – wyrzucić śmieci. Z głowy. Wywiad może znaleźć w książce Teresy Torańskiej „SĄ”. Dużo mądrości.
Fragment z artykułu do którego link podam zaraz:
Edmund Wnuk-Lipiński (profesor nauk humanistycznych, socjolog) najpierw stracił w wypadku 15-letniego syna, a potem żonę, którą pokonał rak. Rozpaczał, buntował się i pytał, dlaczego umierają dobrzy ludzie, a źli zostają, i dlaczego te nieszczęścia dotknęły akurat jego. Co mu pomogło? Czy uwierzył w równowagę dobra i zła? Torańskiej mówi tak: "Tereso, nie ma równowagi. Gdyby istniała, gdyby zło można było od siebie oddalić przez czynienie dobra, pozbawieni zostalibyśmy wolnej woli. (…) Gdyby każde dobro było nagradzane, a każde zło karane, bylibyśmy jak psy Pawłowa reagujące na bodźce. (…) A ponieważ nagrody i kary są rozłożone losowo, spadają na człowieka w sposób nieuregulowany żadnymi kodeksami, na oślep, jesteśmy wolni. Także w czynieniu zła". Jak wyjść z rozpaczy do nowego życia? W tej rozmowie jest odpowiedź.
Czytaj więcej: http://www.dziennikzachodni.pl/artykul/744269,pow...
Podobny smutek towarzyszył mi kiedy dowiedziałam się o śmierci Krzysztofa Krauze. Nie nakręci już żadnego filmu..
Dług, Mój Nikifor, Plac Zbawiciela, Papusza.. Wychodziłam z kina pełna emocji, refleksji, obrazów. Ostatnio po "Papuszy". Wyjątkowy film.
Szkoda, że już więcej nie nakręci żadnego filmu. Wielka szkoda. Mam taką nadzieję, że żona Joanna będzie kontynuować to co razem robili. A na koniec bardzo fajne wspomnienie minionego roku.
- Aktywność Bieganie