Czwartek, 12 marca 2015
Czapka
Taka sytuacja.
Jadę autobusem do pracy. Jak zwykle czytam książkę (taki rytuał). Przysiada się jakaś starsza pani.
Mówi do mnie:
- Przepraszam Panią, mogę Pani przeszkodzić? Pani jest mądra…(stwierdzenie)
(prężę się z dumy i myślę, no tak, pani pewnie zaraz powie : pani jest mądra bo pani czyta książki)
- Pani jest mądra bo.. ma pani czapkę. Moja mamusia zawsze mówiła, że marcowe powietrze jest zdradliwe. Ludzie chodzą bez czapek, a potem się zastanawiają dlaczego ich głowy i uszy bolą…
Dziewczyny noście czapki, bo...
Kobiety w czapkach:) są mądrzejsze © Iza
Jadę autobusem do pracy. Jak zwykle czytam książkę (taki rytuał). Przysiada się jakaś starsza pani.
Mówi do mnie:
- Przepraszam Panią, mogę Pani przeszkodzić? Pani jest mądra…(stwierdzenie)
(prężę się z dumy i myślę, no tak, pani pewnie zaraz powie : pani jest mądra bo pani czyta książki)
- Pani jest mądra bo.. ma pani czapkę. Moja mamusia zawsze mówiła, że marcowe powietrze jest zdradliwe. Ludzie chodzą bez czapek, a potem się zastanawiają dlaczego ich głowy i uszy bolą…
Dziewczyny noście czapki, bo...
Kobiety w czapkach:) są mądrzejsze © Iza
Siłownia dzisiaj.
Jak zwykle, stacjonarny, maszyny, ketla.
Po siłowni koktajl (konsekwentnie unikam „chemicznych” odżywek).
Mleko, aronia, truskawka, malina, trochę rodzynek, karob (za karaob dziękuję Mai W., to w jej książce o nim przeczytałam. Kakao mnie uczula, a karob jest świetny, polecam!).
A na koniec z serii obejrzane, przeczytane.
„Lewiatan” film rosyjski. Ten sam, który konkurował z polską „Idą” o Oscara. Bardzo chciałam zobaczyć tego konkurenta „Idy”
( „Idy”, która kontrowersje wzbudzała i przez wielu nazywana był antypolskim filmem. Wielu z tych nazywających, filmu w ogóle nie widziało. Podobno w ZSRR funkcjonowało takie powiedzenie: „Sołżenicyna nie czytałem, ale potępiam”. To u nas jest tak właśnie z „Pokłosiem”, „Idą”).
„Lewiatan” też został okrzyknięty przez niektórych filmem antyrosyjskim. Faktycznie Rosja pokazana w tym filmie zaufania nie wzbudza. Co więcej - wzbudza strach, niepokój, . Skorumpowana władza, bezprawie. I Rosjanin z nieodłącznym kieliszkiem w ręku (bardzo dużo w tym filmie piją). Podobno nawet rosyjski minister kultury protestował, że to jest zafałszowany obraz, że to nie jest Rosja. Tyle, że w 2009r. w tym samym mieście, w którym kręcono film doszło do dramatycznych wydarzeń nieco przypominających fabułę filmu. Tak się składa, ze czytam teraz „Białą gorączkę” Hugo-Badera (reportaże z Rosji). To jest Rosja jak z „Lewiatana”.
Film jest świetny. Świetne zdjęcia, piękne krajobrazy (zdjęcia kręcono na północy Rosji, góry, morze). Warto go obejrzeć, chociaż to trudny obraz.
I przeczytane. Magda Szabo, o której już wielokrotnie wspominałam. Moje ubiegłoroczne odkrycie. Gdyby nie przypadkiem obejrzany film pt „Zamknięte drzwi”, nawet nie wiedziałabym o istnieniu tej pisarki. W Polsce wznowiono tylko dwie książki Szabo („Zamknięte drzwi” i młodzieżową „Tajemnicę Abigel”). O resztę trzeba się postarać w bibliotekach, antykwariatach albo allegro (jestem na etapie kupowania na allegro). Przeczytałam właśnie „Piłata”, czekam na następną przesyłkę. „Piłat”…
Nie pamiętam żeby jakaś książką wstrząsnęła mną ostatnio do tego stopnia. Nawet „Mała zagłada” Anny Janko, która był dużym przeżyciem, nie zrobiła na mnie aż takiego wrażenia.
„Piłat” to przejmująca opowieść o skomplikowanych relacjach matki i córki. Świetnie napisana , fabuła bardzo wciągająca.
Tak do spodu człowieka dotyka… Zamknęłam ostatnią stronę i tak trwałam w jakimś odrętwieniu. Dużo refleksji. Jeśli książki mogą nas odmieniać, powodować duże zmiany w naszym myśleniu o sobie, innych, to to jest jedna z nich. Jeśli czytanie ma dla Was duże znaczenie, jeśli książka ma być nie tylko rozrywką, ale czymś więcej, to Magdy Szabo zdecydowanie nie powinniście przegapić. http://mysliczytelnika.blogspot.com/2012/11/piat-...
A na koniec z serii obejrzane, przeczytane.
„Lewiatan” film rosyjski. Ten sam, który konkurował z polską „Idą” o Oscara. Bardzo chciałam zobaczyć tego konkurenta „Idy”
( „Idy”, która kontrowersje wzbudzała i przez wielu nazywana był antypolskim filmem. Wielu z tych nazywających, filmu w ogóle nie widziało. Podobno w ZSRR funkcjonowało takie powiedzenie: „Sołżenicyna nie czytałem, ale potępiam”. To u nas jest tak właśnie z „Pokłosiem”, „Idą”).
„Lewiatan” też został okrzyknięty przez niektórych filmem antyrosyjskim. Faktycznie Rosja pokazana w tym filmie zaufania nie wzbudza. Co więcej - wzbudza strach, niepokój, . Skorumpowana władza, bezprawie. I Rosjanin z nieodłącznym kieliszkiem w ręku (bardzo dużo w tym filmie piją). Podobno nawet rosyjski minister kultury protestował, że to jest zafałszowany obraz, że to nie jest Rosja. Tyle, że w 2009r. w tym samym mieście, w którym kręcono film doszło do dramatycznych wydarzeń nieco przypominających fabułę filmu. Tak się składa, ze czytam teraz „Białą gorączkę” Hugo-Badera (reportaże z Rosji). To jest Rosja jak z „Lewiatana”.
Film jest świetny. Świetne zdjęcia, piękne krajobrazy (zdjęcia kręcono na północy Rosji, góry, morze). Warto go obejrzeć, chociaż to trudny obraz.
I przeczytane. Magda Szabo, o której już wielokrotnie wspominałam. Moje ubiegłoroczne odkrycie. Gdyby nie przypadkiem obejrzany film pt „Zamknięte drzwi”, nawet nie wiedziałabym o istnieniu tej pisarki. W Polsce wznowiono tylko dwie książki Szabo („Zamknięte drzwi” i młodzieżową „Tajemnicę Abigel”). O resztę trzeba się postarać w bibliotekach, antykwariatach albo allegro (jestem na etapie kupowania na allegro). Przeczytałam właśnie „Piłata”, czekam na następną przesyłkę. „Piłat”…
Nie pamiętam żeby jakaś książką wstrząsnęła mną ostatnio do tego stopnia. Nawet „Mała zagłada” Anny Janko, która był dużym przeżyciem, nie zrobiła na mnie aż takiego wrażenia.
„Piłat” to przejmująca opowieść o skomplikowanych relacjach matki i córki. Świetnie napisana , fabuła bardzo wciągająca.
Tak do spodu człowieka dotyka… Zamknęłam ostatnią stronę i tak trwałam w jakimś odrętwieniu. Dużo refleksji. Jeśli książki mogą nas odmieniać, powodować duże zmiany w naszym myśleniu o sobie, innych, to to jest jedna z nich. Jeśli czytanie ma dla Was duże znaczenie, jeśli książka ma być nie tylko rozrywką, ale czymś więcej, to Magdy Szabo zdecydowanie nie powinniście przegapić. http://mysliczytelnika.blogspot.com/2012/11/piat-...
- Aktywność Ciężary
Wtorek, 10 marca 2015
Rower
Jedna z moich ulubionych piosenek, którą chciałam zadedykować mojemu dzisiejszemu targetowi, nieznajomemu spotkanemu na moście w Ostrowie.
Chłopak miał ambicję. Trzeba mu to przyznać.
W planie była dzisiaj siłownia pierwotnie, ale wczoraj pomyślałam, że jeżeli dalej będzie taka fajna temperatura, to rower koniecznie.
I pojechałam.
Planowo miała być jazda w tzw tlenie:). Plan niestety został poważnie zachwiany przez wspomnianego już chłopaka. Tlen szybko przeszedł w beztlen.
Chłopak minął mnie na moście w Ostrowie i od razu widać było, że ma ambicję. No, ale ja też mam ambicję toteż pognałam za nim. Trochę miał pecha, bo jechaliśmy w jednym kierunku. Dobry był, utrzymywał cały czas 20 metrową przewagę, chociaż bardzo się starałam. Pomyślałam jednak: wiadukt nad autostradą będzie moją szansą (jest pod górę). I tak było, na wiadukcie chłopak popełnił błąd – nie zmienił przełożeń, na stojaka wjeżdżał, ja zrzuciłam na średnią i zbliżyłam się znacznie. No, ale potem był zjazd w dół i niestety chłopak pojechał w innym kierunku. A może „stety” bo byśmy się nawzajem wykończyli:).
Ja pojechałam do Lasu Radłowskiego, on pewnie do domu, w kierunku Niwki.
Chciałam pojeździć dłużej, ale słońce zaczęło zachodzić i spadła temperatura.
Od dłuższego czasu, jak wiecie, staram się jeść inaczej. Odnosi się to również do tzw suplementacji sportowca. Tzn przestałam pijać różne chemiczne mieszanki pt odżywki. Zamiast nich przyrządzam sobie (po treningu) koktajle (na bazie mleka, kefiru). Dzisiaj np. z malinami, truskawkami, żurawiną, odrobiną rodzynek i karobem. Polecam.
Nie wiem czy to się sprawdzi w sezonie „wyścigowym”, ale mam nadzieję, że tak. To będzie sezon- eksperyment pod wieloma względami.
Potwierdzenie (że może się nie mylę w tych moich próbach) znalazłam na blogu Iwony. Polecam ten wpis dla wszystkich trenujących. Jest ciekawy i inspirujący. Kiedyś sama o tym napiszę. O tym czym zastąpiłam odżywki w chemii. O swoich doświadczeniach.
A na razie poczytajcie u Iwony. http://www.ajwendieta.pl/blog/podcast/zasilanie-o...
A dzisiaj tylko o kaszy jaglanej, o której już pisałam. Staram się ją jeść przynajmniej dwa razy w tygodniu. Najczęściej rano. Kilka lat temu w ogóle nie jadałam śniadań rano. Piłam kawę na czczo, ok 11 jadłam jakieś kanapki. Jakieś 2 lata temu postanowiłam z tym skończyć i przed wypiciem kawy starałam się zjeść coś (np. płatki z jogurtem naturalnym – niespecjalnie przepadam za tym). No i dlatego, że nie przepadam, często jogurt zamieniałam na pszennego precelka… Tak, tak… Dzisiaj.. nie pamiętam kiedy ostatni raz jadłam rzeczonego precelka.
Aktualnie wstaje 15 minut wcześniej i robię sobie śniadanie przed wyjściem z pracy i fajne to nawet jest. Mam czas się jakoś dobudzić, siedzę sobie przy stole, patrzę przez okno jak świat się budzi do życia, a jak zrobię coś naprawdę dobrego na to śniadanie – to już w ogóle wchodzę dobrze w dzień. Kasza jaglana jest takim paliwem, które pomaga mi dobrze zacząć dzień. Dlaczego jest taka dobra? (Maja Włoszczowska mówi o niej Absolutny TOP).
Proszę bardzo: Kasza jaglana - posiada wartości odżywcze i składniki mineralne. Otrzymuje się ją z nasion prosa, uprawianego już w epoce neolitu. Pod względem wartości odżywczej dorównuje kaszy gryczanej. Ma mało skrobi, za to dużo łatwo przyswajalnego białka. Wyróżnia się najwyższą zawartością witamin z grupy B: B1, (tiaminy), B2 (ryboflawiny) i B6 (pirydoksyny) oraz żelaza i miedzi. Kasza jaglana - właściwości lecznicze Kasza jaglana jest lekkostrawna i nie uczula, bo nie zawiera glutenu. Dlatego warto ją polecić osobom chorującym na celiakię stosującym dietę bezglutenową, a także cierpiącym na niedokrwistość. Ma właściwości antywirusowe, zmniejsza stan zapalny błon śluzowych (wysusza nadmiar wydzieliny), jest zatem dobrym domowym lekarstwem na katar.
Niektórzy podobno mają z nią problem. Nie potrafią ugotować tak, żeby nie była gorzka. Ja ją po prostu zawsze wcześniej namaczam, przynajmniej przez pół godziny, a potem wodę wylewam i zalewam nową. Robię często na słodko. Dodaje nieco oleju kokosowego, karobu, trochę rodzynek i żurawiny. I jest energia na poranek naprawdę. A może nawet na cały dzień? Spróbujcie. Że nie lubicie kaszy? Też tak mówiłam. Jeszcze do niedawna nie byłam w stanie przełknąć śniadania o 6 rano. Dzisiaj jem je regularnie. Wiele rzeczy można w życiu zmienić, jeśli tylko się chce. Wiele, ale to nie znaczy, że wszystkie. Ale to już temat na zupełnie inną historię.
Planowo miała być jazda w tzw tlenie:). Plan niestety został poważnie zachwiany przez wspomnianego już chłopaka. Tlen szybko przeszedł w beztlen.
Chłopak minął mnie na moście w Ostrowie i od razu widać było, że ma ambicję. No, ale ja też mam ambicję toteż pognałam za nim. Trochę miał pecha, bo jechaliśmy w jednym kierunku. Dobry był, utrzymywał cały czas 20 metrową przewagę, chociaż bardzo się starałam. Pomyślałam jednak: wiadukt nad autostradą będzie moją szansą (jest pod górę). I tak było, na wiadukcie chłopak popełnił błąd – nie zmienił przełożeń, na stojaka wjeżdżał, ja zrzuciłam na średnią i zbliżyłam się znacznie. No, ale potem był zjazd w dół i niestety chłopak pojechał w innym kierunku. A może „stety” bo byśmy się nawzajem wykończyli:).
Ja pojechałam do Lasu Radłowskiego, on pewnie do domu, w kierunku Niwki.
Chciałam pojeździć dłużej, ale słońce zaczęło zachodzić i spadła temperatura.
Od dłuższego czasu, jak wiecie, staram się jeść inaczej. Odnosi się to również do tzw suplementacji sportowca. Tzn przestałam pijać różne chemiczne mieszanki pt odżywki. Zamiast nich przyrządzam sobie (po treningu) koktajle (na bazie mleka, kefiru). Dzisiaj np. z malinami, truskawkami, żurawiną, odrobiną rodzynek i karobem. Polecam.
Nie wiem czy to się sprawdzi w sezonie „wyścigowym”, ale mam nadzieję, że tak. To będzie sezon- eksperyment pod wieloma względami.
Potwierdzenie (że może się nie mylę w tych moich próbach) znalazłam na blogu Iwony. Polecam ten wpis dla wszystkich trenujących. Jest ciekawy i inspirujący. Kiedyś sama o tym napiszę. O tym czym zastąpiłam odżywki w chemii. O swoich doświadczeniach.
A na razie poczytajcie u Iwony. http://www.ajwendieta.pl/blog/podcast/zasilanie-o...
A dzisiaj tylko o kaszy jaglanej, o której już pisałam. Staram się ją jeść przynajmniej dwa razy w tygodniu. Najczęściej rano. Kilka lat temu w ogóle nie jadałam śniadań rano. Piłam kawę na czczo, ok 11 jadłam jakieś kanapki. Jakieś 2 lata temu postanowiłam z tym skończyć i przed wypiciem kawy starałam się zjeść coś (np. płatki z jogurtem naturalnym – niespecjalnie przepadam za tym). No i dlatego, że nie przepadam, często jogurt zamieniałam na pszennego precelka… Tak, tak… Dzisiaj.. nie pamiętam kiedy ostatni raz jadłam rzeczonego precelka.
Aktualnie wstaje 15 minut wcześniej i robię sobie śniadanie przed wyjściem z pracy i fajne to nawet jest. Mam czas się jakoś dobudzić, siedzę sobie przy stole, patrzę przez okno jak świat się budzi do życia, a jak zrobię coś naprawdę dobrego na to śniadanie – to już w ogóle wchodzę dobrze w dzień. Kasza jaglana jest takim paliwem, które pomaga mi dobrze zacząć dzień. Dlaczego jest taka dobra? (Maja Włoszczowska mówi o niej Absolutny TOP).
Proszę bardzo: Kasza jaglana - posiada wartości odżywcze i składniki mineralne. Otrzymuje się ją z nasion prosa, uprawianego już w epoce neolitu. Pod względem wartości odżywczej dorównuje kaszy gryczanej. Ma mało skrobi, za to dużo łatwo przyswajalnego białka. Wyróżnia się najwyższą zawartością witamin z grupy B: B1, (tiaminy), B2 (ryboflawiny) i B6 (pirydoksyny) oraz żelaza i miedzi. Kasza jaglana - właściwości lecznicze Kasza jaglana jest lekkostrawna i nie uczula, bo nie zawiera glutenu. Dlatego warto ją polecić osobom chorującym na celiakię stosującym dietę bezglutenową, a także cierpiącym na niedokrwistość. Ma właściwości antywirusowe, zmniejsza stan zapalny błon śluzowych (wysusza nadmiar wydzieliny), jest zatem dobrym domowym lekarstwem na katar.
Niektórzy podobno mają z nią problem. Nie potrafią ugotować tak, żeby nie była gorzka. Ja ją po prostu zawsze wcześniej namaczam, przynajmniej przez pół godziny, a potem wodę wylewam i zalewam nową. Robię często na słodko. Dodaje nieco oleju kokosowego, karobu, trochę rodzynek i żurawiny. I jest energia na poranek naprawdę. A może nawet na cały dzień? Spróbujcie. Że nie lubicie kaszy? Też tak mówiłam. Jeszcze do niedawna nie byłam w stanie przełknąć śniadania o 6 rano. Dzisiaj jem je regularnie. Wiele rzeczy można w życiu zmienić, jeśli tylko się chce. Wiele, ale to nie znaczy, że wszystkie. Ale to już temat na zupełnie inną historię.
- DST 31.00km
- Teren 5.00km
- Czas 01:20
- VAVG 23.25km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 8 marca 2015
Jakoś jeszcze nie umarłam....
Lubię gościa:), a najbardziej lubię najnowszą płytę.
Jeszcze kilka dni i … na żywo, na żywo będziemy oglądać (tzn pójdziemy z Panią Krystyną na miasto).
Nie mogę się doczekać. A tak… na Dzień Kobiet
Orła cień:) © Iza
Górki © Iza
Na Jurasówce © Iza
Sufa ma po prostu siłę rażenia © Iza
Selfie na Dzień kobiet © Iza
Nie mogę się doczekać. A tak… na Dzień Kobiet
Ot dałam się namówić (Pani Krystynie ksywa idziemy na miasto). Dałam się namówić, ale nie na wyjście na miasto. Dałam się namówić na jazdę na rowerze (wspólną z Panem Adamem). Decyzja moja była i ryzykowna i lekkomyślna (o czym dość szybko się przekonałam).
Kilometrów mam w nogach tyle co kot napłakał. W marcu nigdy nie jeżdżę TYLE po górkach. Mam zasadę stopniowego wchodzenia w to jeżdżenie. No ale coś mnie podkusiło, chociaż wiedziałam, że to może się źle skończyć. Bo Pan Adam jak to Pan Adam nie spoczął na jednym, dwóch podjazdach (taka moja norma marcowa), ale znacznie więcej ich było, co mocno mnie nadwyrężyło.
I o ile początek jechało się dobrze (siła była), to wiedziałam, że moje niewyjeżdżenie dość szybko da znać o sobie i siły szybko się skończą. I tak było. Zaczęliśmy od Lubinki i jednym stromym podjazdem (który kiedyś zjeżdżałam, ale nigdy nie podjeżdżałam) wjechaliśmy wysoko. Umierałam tam, zadawałam sobie znamienne pytania pt po co ci to kobieto? Dla równowagi i dopingu samej siebie powtarzałam zdanie, które niedawno usłyszałam w wywiadzie z Charolotte Kallą („wygrywa ten, kto potrafi sobie zadać największy ból).
Potem był Tuchów, a od Tuchowa kolejny długi podjazd przez Meszną Opacką w kierunku Lichwina. Tam miałam już serdecznie dość i na propozycję Adama jazdy do Chojnika, Gromnika i Siemiechowa, powiedziałam „nie”. Chciałam wrócić do domu, bo to i tak było dużo jak na 3 wyjazd w pagórkowate okolice. Powiedziałam, że nie mam już siły, że nie dam rady, a Adam na to powiedział: jakoś jeszcze nigdy nie umarłaś (czy jakoś tak to było). Myślę, że chodziło o to, że już nie raz tak protestowałam podczas wspólnych jazd, potem jechałam dalej i jakoś to udawało się przetrwać.
No ja to może nie umarłam, ale moje nogi teraz .. nie żyją. No bo znowu dałam się namówić… i pojechałam.
Było kilka mniejszych podjazdów i ten jeden… długiiiiiii w kierunku Jurasówki (4 km). Nigdy nim jeszcze nie jechałam. Tam osiągnęłam tzw zgon (i jechałam jak zombi). No, ale jakoś się doturlałam. To była walka ze sobą. Dojechałam do domu z bolącymi nogami, pupą i kręgosłupem. Teraz cierpi też kolano. Za dużo (podjazdów), za długie jeżdżenie ( ponad 4 godziny) jak na marzec. Ale… zastanawiałam się niedawno czy dałabym radę teraz dojechać do Mielca na rowerze (trasą okrężną czyli przez Dąbrowę i Radgoszcz). Po dzisiejszych 81 km już wiem, że tak. Wczoraj na Lubince drogę przebiegł mi lis, dzisiaj przefrunął (dosłownie) przede mną kogut. A po Łodzi podobno biegał wilk (taki film widziałam). No wilka to nie chciałabym spotkać.
Skład: Krysia, Adam, Staszek, Piotrek.
Na podjeździe na Jurasówkę spotkaliśmy: Braci Labudu, Olka i Marcina.
Narada pt gdzie jechać © Iza
Kilometrów mam w nogach tyle co kot napłakał. W marcu nigdy nie jeżdżę TYLE po górkach. Mam zasadę stopniowego wchodzenia w to jeżdżenie. No ale coś mnie podkusiło, chociaż wiedziałam, że to może się źle skończyć. Bo Pan Adam jak to Pan Adam nie spoczął na jednym, dwóch podjazdach (taka moja norma marcowa), ale znacznie więcej ich było, co mocno mnie nadwyrężyło.
I o ile początek jechało się dobrze (siła była), to wiedziałam, że moje niewyjeżdżenie dość szybko da znać o sobie i siły szybko się skończą. I tak było. Zaczęliśmy od Lubinki i jednym stromym podjazdem (który kiedyś zjeżdżałam, ale nigdy nie podjeżdżałam) wjechaliśmy wysoko. Umierałam tam, zadawałam sobie znamienne pytania pt po co ci to kobieto? Dla równowagi i dopingu samej siebie powtarzałam zdanie, które niedawno usłyszałam w wywiadzie z Charolotte Kallą („wygrywa ten, kto potrafi sobie zadać największy ból).
Potem był Tuchów, a od Tuchowa kolejny długi podjazd przez Meszną Opacką w kierunku Lichwina. Tam miałam już serdecznie dość i na propozycję Adama jazdy do Chojnika, Gromnika i Siemiechowa, powiedziałam „nie”. Chciałam wrócić do domu, bo to i tak było dużo jak na 3 wyjazd w pagórkowate okolice. Powiedziałam, że nie mam już siły, że nie dam rady, a Adam na to powiedział: jakoś jeszcze nigdy nie umarłaś (czy jakoś tak to było). Myślę, że chodziło o to, że już nie raz tak protestowałam podczas wspólnych jazd, potem jechałam dalej i jakoś to udawało się przetrwać.
No ja to może nie umarłam, ale moje nogi teraz .. nie żyją. No bo znowu dałam się namówić… i pojechałam.
Było kilka mniejszych podjazdów i ten jeden… długiiiiiii w kierunku Jurasówki (4 km). Nigdy nim jeszcze nie jechałam. Tam osiągnęłam tzw zgon (i jechałam jak zombi). No, ale jakoś się doturlałam. To była walka ze sobą. Dojechałam do domu z bolącymi nogami, pupą i kręgosłupem. Teraz cierpi też kolano. Za dużo (podjazdów), za długie jeżdżenie ( ponad 4 godziny) jak na marzec. Ale… zastanawiałam się niedawno czy dałabym radę teraz dojechać do Mielca na rowerze (trasą okrężną czyli przez Dąbrowę i Radgoszcz). Po dzisiejszych 81 km już wiem, że tak. Wczoraj na Lubince drogę przebiegł mi lis, dzisiaj przefrunął (dosłownie) przede mną kogut. A po Łodzi podobno biegał wilk (taki film widziałam). No wilka to nie chciałabym spotkać.
Skład: Krysia, Adam, Staszek, Piotrek.
Na podjeździe na Jurasówkę spotkaliśmy: Braci Labudu, Olka i Marcina.
Orła cień:) © Iza
Górki © Iza
Na Jurasówce © Iza
Sufa ma po prostu siłę rażenia © Iza
Selfie na Dzień kobiet © Iza
- DST 81.00km
- Czas 04:15
- VAVG 19.06km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 marca 2015
Na niedzielę (słowo)
Pewnie zdarzy się tak, że niektórzy przeczytają, uśmiechną się z przekąsem, nazwą mnie nawiedzoną lub określą jakimś innym mniej lub bardziej „ładnym” epitetem.
Ale jeśli chociaż jedna osoba przeczyta i będzie mieć jakąś refleksję względem siebie – to warto było. Najpierw była ta historia opisana przez Mambę, historia pozytywna, ciepła, a jednak wzbudzająca żal, że u nas nie tak często spotyka się takie postawy (chociaż mam nadzieję, że czasem się spotyka)
http://www.mambaonbike.pl/wino-kobiety-i-pomaranc...
Potem weszłam na stronę pt www.fronda.pl. Weszłam bo ktoś mi powiedział, że czyta, więc chciałam „sprawdzić” co czyta. I znalazłam taki tekst.
http://www.fronda.pl/blogi/dialog-z-poganinem-to-n...
Tekst ten zainspirował mnie do napisania mojego tekstu (życie to ciągłe inspiracje:)).
Jestem Polką, lubię Polskę, lubię tu mieszkać (chociaż nie mieszkałam nigdzie indziej, nie mam porównania) i w związku z tym życzę Polsce i Polakom jak najlepiej. Ale patrzę na moją Polskę i Polaków bez różowych okularów i ślepej miłości. Za to z troską. Stąd ten tekst.
Zastanawiam się dlaczego tak bardzo oburzamy się na innych, że obraz Polaków niefajny przedstawiają , że niby jakiś zafałszowany, skoro sami jesteśmy autorami takiego obrazu?
Nie będę bawić się w oceny wypowiedzi Pana Pawlikowskiego. Nie w tym rzecz. Palnął być może trochę bezmyślnie. Żart to miał być. Pewnie nie sądził, że aż tak to w Polsce zostanie przyjęte.
Rzecz w wydźwięku tego artykułu z frondy. Świętym oburzeniu, że znowu przedstawia się Polaka jako pijaka (a przecież jak twierdzi redaktor artykułu to nieprawda, bo bardziej pije brytyjska młodzież, a w Warszawie na ulicy po 23 nie widać pijanych. No widocznie Warszawa to jakaś enklawa trzeźwości).
A my, Polacy pijemy dużo. I takie są fakty (no chyba, że w Warszawie i innych dużych miastach pije się mniej i to ja mam zaburzony obraz rzeczywistości).
Potrzebujecie tych faktów, bo też się Wam wydaje , że to nieprawda? Proszę bardzo. W moim mieście kwitnie sieć sklepów monopolowych czynnych 24 godziny na dobę. Kiedyś był jeden, teraz jest ich wiele. W moim mieście działa pogotowie alkoholowe. Tak, tak.. sama widziałam auto z napisem „pogotowie alkoholowe”. Widocznie jest zapotrzebowanie. W koszykach ludzi w sklepie .. piwo, piwo, piwo. Ogródki w Rynku w sezonie wiosenno-letnim w weekendy zapełnione. Wszyscy piją.. piwo, drinki. W wielkich ilościach.
Wsiadam do autobusu po wizycie w siłowni.. cały tył autobusu w rzygowinach. Wsiadam do autobusu rano w drodze do pracy, dwóch panów (7 rano) bardzo mocno pijanych, konwersuje sobie popijając. Jeden zaprasza drugiego na kolację (nie szkodzi, że to pora śniadania). Robię zakupy rano przed pracą, godzina 6.45 niektórzy kupują alkohol.. O 6.45???
Ubieram się w szatni na siłowni, dziewczyna rozmawia przez telefon z kimś znajomym: „Wbijecie do mnie w sobotę, coś chlapniemy”.
Czekam na przystanku na autobus, ledwie trzymający się na nogach człowiek, w zasikanych spodniach, siedzi na ławce. Jeżdżę rowerem po okolicznych miejscowościach. Niedziela. Miejscowe sklepy okupowane. Sceny żywcem jak z „Rancza” (słynna ławeczka).
Tak się składa, że w pracy zajmuje się m.in. tematem cofania uprawnień do kierowania pojazdami za jazdę w stanie nietrzeźwości. Statystyki dot. wyroków orzekających zakazy prowadzenia pojazdów mechanicznych z powodu alkoholu są przerażające i nie jest to niestety tendencja spadkowa. Mam okazję czytać wyroki, opinie biegłych w prowadzonych postępowaniach – jak alkohol niszczy całe rodziny… i co się w nich dzieje, wolelibyście nie wiedzieć.
Zdarza się, że piją lekarze w pracy, pijany jechał ostatnio autem, burmistrz Chrzanowa. Elita społeczeństwa. Lekarz i wysoki urzędnik.
Weekendowe upijanie się stało się ulubioną rozrywką znaczącej części naszego społeczeństwa. Naprawdę nie ma lepszych rozrywek? To są fakty.
Że to nie ja, że to nie Ty? Że Polak dużo pije to stereotyp? Tylko skąd się wziął? Ktoś to wymyślił?
Dlaczego więc tak bardzo oburzamy się na innych, że tak nas widzą, skoro właśnie tacy, niestety jesteśmy? No chyba, że uważamy, że piwo to nie alkohol (znam takie osoby), a różnica między wypiciem jednego a wypiciem 5 jest żadna.
To o czym napisałam, to nie są „historie”, które wydarzyły się w przeciągu kilku lat, to są sytuacje z którymi stykam się bardzo często. Na co dzień.
I druga rzecz, która spokoju mi nie daje. Język Polaków. Jest wulgarny, schamiały. Jadę autobusem. Wsiada młodzież jadąca do szkoły. Wydaje się, że słyszę jedną wielką „k…” a pomiędzy nią inne wyrazy. Ubogie to są dialogi, chociaż bogate w słowa niecenzuralne.
Słyszę rodziców zdenerwowanych na swoje kilkuletnie pociechy i próbujących ich zdyscyplinować za pomocą „K..” ( i nie są to rodzice z marginesu, kulturalni na pozór, grzeczni ludzie).
Otwieram FB, a tam ktoś kto kupił sobie nowy rower pisze tak: "Jak się jutro nic nie zdupcy to w niedzielę pierwszy test drive" (tak po prostu… no jak się nic nie zd… to on sobie pojedzie, znajomi lajkują. Naprawdę się Wam to podoba???).
Jadę na siłownię autobusem, pod stadionem wsiada grupa młodych chłopaków (piłkarzy jak sądzę). I znowu jedna wielka „k…”. Krzywię się co chwilę. Jeden z nich to zauważa, mówi do drugiego: ale mięsem rzucasz… i śmieją się. Słyszę jak jeden opowiada drugiemu o swojej ukochanej: jak ją spotkałem w parku to tak od niej jeb… wódą…. Chłopak przez telefon rozmawia (pewnie z ukochaną): Jak ja cię k.. kocham. Jesteś zajeb….
Odbieram telefon w pracy i słyszę: co wy tam k… robicie?
„K..” stała się słowem tak powszechnym, że niektórzy zaczęli ją traktować jako nieodłączny element języka. A kiedy komuś zwracam uwagę, to patrzy na mnie dziwnie. Czy to takie dziwne, że nie chcę tego słuchać?
Czy taka jestem nienowoczesna i „wyałtowana”, sztywna?
Święta nie jestem, zdarza mi się też użyć czasem brzydkiego słowa. Wstydzę się potem, bo to nic fajnego i ja przez to fajniejsza nie jestem. Wręcz przeciwnie. I nie usprawiedliwia mnie fakt, że ktoś mnie bardzo zdenerwował, albo stało się coś przykrego.
Problem większości nas, Polaków jest chyba jednak taki, że niczego niewłaściwego w „k..”, „ch…” i tym podobnych słowach nie widzimy, że spowszedniały tak, że niektórzy być może myślą, że stały się częścią słownika języka polskiego.
Że tak mówiliśmy od zawsze. Otóż nie drodzy Panowie i Panie, to były i wciąż są wulgaryzmy, które uroku Wam nie dodają, które powodują, że kiedy posłucha się języka polskiego.. języka nie tylko z ulicy, ale języka z autobusów, ze sklepów, języka zza sąsiedzkich ścian itd. wnioski nasuwają się smutne.
Brakuje nam kultury, brakuje nam subtelności języka. I tak mówić uczymy nasze dzieci.
I tak nas widzą ci z zewnątrz. Więc zanim następnym razem tak bardzo oburzymy się, że być może ktoś z zagranicy niezbyt pochlebienie mówi o tym co zobaczył w Polsce, zastanówmy się może „dlaczego?”. I zastanówmy się czy jakoś możemy to zmienić.
Słońce skusiło mnie dzisiaj i wyszłam na zewnątrz, ale ciepło wcale nie było, o nie. Jakiś taki zimny wiatr wiał. Zmarzłam. Jeden długi podjazd (od Janowic na Lubinkę), specjalnym optymizmem po pokonaniu go nie mogę się pochwalić, zwłaszcza, że minął mnie na nim jadący jak błyskawica jakiś szosowiec, a ja jechałam znacznie poniżej prędkości, z którymi tam zwykle jadę.
A na koniec żeby nie było tak gorzko, przepis na ciastka orkiszowe z płatkami migdałowymi. Zrobi bezwzględnie każdy (tak proste są do zrobienia): 150 g płatków migdałowych 100 g masła 70 ml wody 250 g cukru (u mnie brązowy nierafinowany) 300 g mąki orkiszowej ½ łyżeczki sody oczyszczonej.
Płatki migdałowe na suchej patelni podprażyć na złoty kolor, masło pogrzać w garnku z wodą i cukrem, aż do rozpuszczenia się cukru. Dodać mąkę i migdały i sodę. Przełożyć do blachy wyłożonej papierem do pieczenia, piec w temp. 180 stopni przez 25 min. Po wystygnięciu włożyć na pół godziny do lodówki. No, a potem pokroić i smacznego!
Ale jeśli chociaż jedna osoba przeczyta i będzie mieć jakąś refleksję względem siebie – to warto było. Najpierw była ta historia opisana przez Mambę, historia pozytywna, ciepła, a jednak wzbudzająca żal, że u nas nie tak często spotyka się takie postawy (chociaż mam nadzieję, że czasem się spotyka)
http://www.mambaonbike.pl/wino-kobiety-i-pomaranc...
Potem weszłam na stronę pt www.fronda.pl. Weszłam bo ktoś mi powiedział, że czyta, więc chciałam „sprawdzić” co czyta. I znalazłam taki tekst.
http://www.fronda.pl/blogi/dialog-z-poganinem-to-n...
Tekst ten zainspirował mnie do napisania mojego tekstu (życie to ciągłe inspiracje:)).
Jestem Polką, lubię Polskę, lubię tu mieszkać (chociaż nie mieszkałam nigdzie indziej, nie mam porównania) i w związku z tym życzę Polsce i Polakom jak najlepiej. Ale patrzę na moją Polskę i Polaków bez różowych okularów i ślepej miłości. Za to z troską. Stąd ten tekst.
Zastanawiam się dlaczego tak bardzo oburzamy się na innych, że obraz Polaków niefajny przedstawiają , że niby jakiś zafałszowany, skoro sami jesteśmy autorami takiego obrazu?
Nie będę bawić się w oceny wypowiedzi Pana Pawlikowskiego. Nie w tym rzecz. Palnął być może trochę bezmyślnie. Żart to miał być. Pewnie nie sądził, że aż tak to w Polsce zostanie przyjęte.
Rzecz w wydźwięku tego artykułu z frondy. Świętym oburzeniu, że znowu przedstawia się Polaka jako pijaka (a przecież jak twierdzi redaktor artykułu to nieprawda, bo bardziej pije brytyjska młodzież, a w Warszawie na ulicy po 23 nie widać pijanych. No widocznie Warszawa to jakaś enklawa trzeźwości).
A my, Polacy pijemy dużo. I takie są fakty (no chyba, że w Warszawie i innych dużych miastach pije się mniej i to ja mam zaburzony obraz rzeczywistości).
Potrzebujecie tych faktów, bo też się Wam wydaje , że to nieprawda? Proszę bardzo. W moim mieście kwitnie sieć sklepów monopolowych czynnych 24 godziny na dobę. Kiedyś był jeden, teraz jest ich wiele. W moim mieście działa pogotowie alkoholowe. Tak, tak.. sama widziałam auto z napisem „pogotowie alkoholowe”. Widocznie jest zapotrzebowanie. W koszykach ludzi w sklepie .. piwo, piwo, piwo. Ogródki w Rynku w sezonie wiosenno-letnim w weekendy zapełnione. Wszyscy piją.. piwo, drinki. W wielkich ilościach.
Wsiadam do autobusu po wizycie w siłowni.. cały tył autobusu w rzygowinach. Wsiadam do autobusu rano w drodze do pracy, dwóch panów (7 rano) bardzo mocno pijanych, konwersuje sobie popijając. Jeden zaprasza drugiego na kolację (nie szkodzi, że to pora śniadania). Robię zakupy rano przed pracą, godzina 6.45 niektórzy kupują alkohol.. O 6.45???
Ubieram się w szatni na siłowni, dziewczyna rozmawia przez telefon z kimś znajomym: „Wbijecie do mnie w sobotę, coś chlapniemy”.
Czekam na przystanku na autobus, ledwie trzymający się na nogach człowiek, w zasikanych spodniach, siedzi na ławce. Jeżdżę rowerem po okolicznych miejscowościach. Niedziela. Miejscowe sklepy okupowane. Sceny żywcem jak z „Rancza” (słynna ławeczka).
Tak się składa, że w pracy zajmuje się m.in. tematem cofania uprawnień do kierowania pojazdami za jazdę w stanie nietrzeźwości. Statystyki dot. wyroków orzekających zakazy prowadzenia pojazdów mechanicznych z powodu alkoholu są przerażające i nie jest to niestety tendencja spadkowa. Mam okazję czytać wyroki, opinie biegłych w prowadzonych postępowaniach – jak alkohol niszczy całe rodziny… i co się w nich dzieje, wolelibyście nie wiedzieć.
Zdarza się, że piją lekarze w pracy, pijany jechał ostatnio autem, burmistrz Chrzanowa. Elita społeczeństwa. Lekarz i wysoki urzędnik.
Weekendowe upijanie się stało się ulubioną rozrywką znaczącej części naszego społeczeństwa. Naprawdę nie ma lepszych rozrywek? To są fakty.
Że to nie ja, że to nie Ty? Że Polak dużo pije to stereotyp? Tylko skąd się wziął? Ktoś to wymyślił?
Dlaczego więc tak bardzo oburzamy się na innych, że tak nas widzą, skoro właśnie tacy, niestety jesteśmy? No chyba, że uważamy, że piwo to nie alkohol (znam takie osoby), a różnica między wypiciem jednego a wypiciem 5 jest żadna.
To o czym napisałam, to nie są „historie”, które wydarzyły się w przeciągu kilku lat, to są sytuacje z którymi stykam się bardzo często. Na co dzień.
I druga rzecz, która spokoju mi nie daje. Język Polaków. Jest wulgarny, schamiały. Jadę autobusem. Wsiada młodzież jadąca do szkoły. Wydaje się, że słyszę jedną wielką „k…” a pomiędzy nią inne wyrazy. Ubogie to są dialogi, chociaż bogate w słowa niecenzuralne.
Słyszę rodziców zdenerwowanych na swoje kilkuletnie pociechy i próbujących ich zdyscyplinować za pomocą „K..” ( i nie są to rodzice z marginesu, kulturalni na pozór, grzeczni ludzie).
Otwieram FB, a tam ktoś kto kupił sobie nowy rower pisze tak: "Jak się jutro nic nie zdupcy to w niedzielę pierwszy test drive" (tak po prostu… no jak się nic nie zd… to on sobie pojedzie, znajomi lajkują. Naprawdę się Wam to podoba???).
Jadę na siłownię autobusem, pod stadionem wsiada grupa młodych chłopaków (piłkarzy jak sądzę). I znowu jedna wielka „k…”. Krzywię się co chwilę. Jeden z nich to zauważa, mówi do drugiego: ale mięsem rzucasz… i śmieją się. Słyszę jak jeden opowiada drugiemu o swojej ukochanej: jak ją spotkałem w parku to tak od niej jeb… wódą…. Chłopak przez telefon rozmawia (pewnie z ukochaną): Jak ja cię k.. kocham. Jesteś zajeb….
Odbieram telefon w pracy i słyszę: co wy tam k… robicie?
„K..” stała się słowem tak powszechnym, że niektórzy zaczęli ją traktować jako nieodłączny element języka. A kiedy komuś zwracam uwagę, to patrzy na mnie dziwnie. Czy to takie dziwne, że nie chcę tego słuchać?
Czy taka jestem nienowoczesna i „wyałtowana”, sztywna?
Święta nie jestem, zdarza mi się też użyć czasem brzydkiego słowa. Wstydzę się potem, bo to nic fajnego i ja przez to fajniejsza nie jestem. Wręcz przeciwnie. I nie usprawiedliwia mnie fakt, że ktoś mnie bardzo zdenerwował, albo stało się coś przykrego.
Problem większości nas, Polaków jest chyba jednak taki, że niczego niewłaściwego w „k..”, „ch…” i tym podobnych słowach nie widzimy, że spowszedniały tak, że niektórzy być może myślą, że stały się częścią słownika języka polskiego.
Że tak mówiliśmy od zawsze. Otóż nie drodzy Panowie i Panie, to były i wciąż są wulgaryzmy, które uroku Wam nie dodają, które powodują, że kiedy posłucha się języka polskiego.. języka nie tylko z ulicy, ale języka z autobusów, ze sklepów, języka zza sąsiedzkich ścian itd. wnioski nasuwają się smutne.
Brakuje nam kultury, brakuje nam subtelności języka. I tak mówić uczymy nasze dzieci.
I tak nas widzą ci z zewnątrz. Więc zanim następnym razem tak bardzo oburzymy się, że być może ktoś z zagranicy niezbyt pochlebienie mówi o tym co zobaczył w Polsce, zastanówmy się może „dlaczego?”. I zastanówmy się czy jakoś możemy to zmienić.
Słońce skusiło mnie dzisiaj i wyszłam na zewnątrz, ale ciepło wcale nie było, o nie. Jakiś taki zimny wiatr wiał. Zmarzłam. Jeden długi podjazd (od Janowic na Lubinkę), specjalnym optymizmem po pokonaniu go nie mogę się pochwalić, zwłaszcza, że minął mnie na nim jadący jak błyskawica jakiś szosowiec, a ja jechałam znacznie poniżej prędkości, z którymi tam zwykle jadę.
A na koniec żeby nie było tak gorzko, przepis na ciastka orkiszowe z płatkami migdałowymi. Zrobi bezwzględnie każdy (tak proste są do zrobienia): 150 g płatków migdałowych 100 g masła 70 ml wody 250 g cukru (u mnie brązowy nierafinowany) 300 g mąki orkiszowej ½ łyżeczki sody oczyszczonej.
Płatki migdałowe na suchej patelni podprażyć na złoty kolor, masło pogrzać w garnku z wodą i cukrem, aż do rozpuszczenia się cukru. Dodać mąkę i migdały i sodę. Przełożyć do blachy wyłożonej papierem do pieczenia, piec w temp. 180 stopni przez 25 min. Po wystygnięciu włożyć na pół godziny do lodówki. No, a potem pokroić i smacznego!
Ciastka orkiszowe © Iza
I Dunajec.. znowu © Iza
Żubry muszą czekać na polanie, a koty mają swoje ławki.
Jest marzec, są koty © Iza
- DST 42.00km
- Czas 01:54
- VAVG 22.11km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 3 marca 2015
Suplementy
Na początek filmik Miki, która odpowiedziała na nominację Krysi i oto mamy kolejną gomolową produkcję. Szczerze powiedziawszy liczyłam na to, ze Krysia nominuje właśnie ją, ponieważ Mika dała się już poznać w GTA jako ta która robi świetne filmy i zdjęcia.
Liczyłam na to, że to będzie COŚ i tak się stało.
https://vimeo.com/120966858
A dzisiaj powrócę do tematu suplementów, ponieważ usłyszałam właśnie, że ktoś zmarł prawdopodobnie z przedawkowania paracetamolu. Podobno jesteśmy społeczeństwem lekomanów. Tonami kupujemy leki bez recepty. Coś chyba na rzeczy jest. Pisałam już o suplementach, o tym jak bezmyślnie je łykałam, będąc przekonana, że skoro poddaje organizm dużemu wysiłkowi – na pewno cierpię na niedobry. To jednak były tylko i wyłącznie moje przypuszczenia – nie poparte badaniami. Był więc potas, był magnez, żelazo, witaminy. Byłam na tyle bezmyślna, że nawet nie zastanawiałam się jakie skutki może przynieść ewentualny nadmiar tego wszystkiego w organizmie. Jeden jedyny raz przemknęło mi przez głowę, że może ten potas, ten magnez.. może tego jest za dużo i stąd takie złe samopoczucie podczas treningu. Potem były badania krwi i zbyt wysoki poziom magnezu. To zaniepokoiło i zastanowiło. Potem przyszedł październik i zaczęłam inaczej (lepiej) jeść, poza tym był koniec sezonu, więc przestałam je łykać. Jakiś czas temu natknęłam się na wpis na blogu Farmaceutka radzi (pisałam o tym na blogu). Od tamtego momentu zaczęłam bacznie badać temat suplementów i leków (bo różnica między nimi jest zasadnicza). Dlaczego o tym wszystkim piszę? Po to żebyście uważali. Bezmyślnie nie zażywali czegoś, bo się Wam wydaje, że czegoś na pewno Wam brakuje (np. magnezu ponieważ pijecie kawę i go wypłukujecie). Najpierw badania, potem ewentualnie lekarz, potem dopiero leki (podkreślam LEKI a nie suplementy) jeśli zajdzie taka potrzeba. Prosiłam o wypowiedzenie się w temacie na moją znajomą, która jest farmaceutką. Oto fragment maila :
"Miałam Ci jeszcze napisać o tych suplementach. To z rejestracją wszystko się zgadza, z dietą też - nie ma co szaleć z suplementami przy zdrowej diecie. Natomiast zdrowa dieta to temat rzeka sam w sobie, jak zresztą doskonale wiesz. Suplementy są wymyślane tylko po to, żeby robić na tym kasę, (tutaj pada nazwa firmy) jest w tym najgorszy. Reklamy są nieetyczne, a przedstawiciele zostawiają w aptekach gratisy, żeby tylko farmaceuci, technicy polecali. . Tu z kolei (w Anglii) poza dużymi sieciowymi aptekami nie ma takiego wachlarza suplementów, bo każdy wie, że to nie działa (choć u nas jest półka z suplementami, ale są one naprawdę słabej jakości, nikt ich specjalnie nie poleca dopóki ktoś z własnej woli nie chce tego kupić - półka jest odpowiedzią na zapotrzebowanie pacjentów). Mało tego, że suplement nie jest lekiem, to jego składu nikt nie sprawdza (poza niektórymi studentami robiącymi badania do pracy mgr), więc absolutnie nie wiadomo, czy tabletka zawiera to, co w opisie i czy w takim składzie i czy nie zawiera substancji dodatkowych, które mogą być szkodliwe... A już matki kupujące żelki owocowe z witaminami, gdzie jest głównie nieorganiczna (nieprzyswajalna) witamina C i masa cukru, drażnią mnie niesamowicie. Generalnie kupując jakiś suplement, patrz na markę i renomę tej marki na rynku. Jeśli chodzi o żeńszeń, to bodymax mogę spokojnie polecić. Tylko też pamiętaj, że leki bez recepty w aptekach są DUŻO droższe niż w aptekach internetowych, bo muszą na tym jakoś zarabiać. Więc jeśli możesz czekać, to warto zamawiać przez internet, . Poza tym ja czasem jak zamawiam kremy albo zamawiałam tran znajomym, to tylko z apteki internetowej, bo mam gwarancję przechowywania w ciemnym magazynie, a nie na oświetlonej półce, która niby jest bezpieczna, ale światło i ciepło może powodować rozkładanie się substancji czynnych albo bazy kremu"
No to chyba wszystko jasne. W aptece mamy szukać np. magnezu, który jest lekiem nie suplementem diety (jest takie, sprawdzałam).
A poza tym życie płynie… Weekend był piękny, a ja od piątku w Mielcu, więc z zazdrością myślałam chwilami o tych, którzy rowerują sobie. No ale życie to życie i nie zawsze możemy robić to na co mielibyśmy w danej chwili ochotę, a poza tym… są rzeczy ważniejsze od roweru.
A zresztą niedługo będzie pewnie taka pogoda, że do Mielca będę znowu jeździć na rowerze.
Miałam zamiar rozpocząć nocne jazdy (bo najwyższy czas żeby zacząć jeździć na zewnątrz), ale wczoraj był deszcz, było zimno, więc wybrałam siłownię. Czuję delikatny progres (no w końcu ćwiczę od października, najpierw w domu, teraz na siłowni), sił chyba przybyło.
Jak to się przełoży na jazdę? Nie wiem, ale bardzo jestem ciekawa czy jakoś się przełoży. Nie marzę o wielkich wynikach. Muszę w tym sezonie swoje marzenia nieco minimalizować. Marzę tylko o tym, żeby udało się kilka razy wystartować i o tym, żeby jeździło mi się lepiej niż w ubiegłym roku. I robię ze swojej strony wszystko żeby tak było. A co będzie? Czas pokaże.
A na koniec… taki fajny cytat znalazłam: „ Pamiętaj, że jak idziesz na szczyt, to mijasz ludzi, których miniesz też jak będziesz spadał” (powiedział Andrzej Grabowski).
https://vimeo.com/120966858
A dzisiaj powrócę do tematu suplementów, ponieważ usłyszałam właśnie, że ktoś zmarł prawdopodobnie z przedawkowania paracetamolu. Podobno jesteśmy społeczeństwem lekomanów. Tonami kupujemy leki bez recepty. Coś chyba na rzeczy jest. Pisałam już o suplementach, o tym jak bezmyślnie je łykałam, będąc przekonana, że skoro poddaje organizm dużemu wysiłkowi – na pewno cierpię na niedobry. To jednak były tylko i wyłącznie moje przypuszczenia – nie poparte badaniami. Był więc potas, był magnez, żelazo, witaminy. Byłam na tyle bezmyślna, że nawet nie zastanawiałam się jakie skutki może przynieść ewentualny nadmiar tego wszystkiego w organizmie. Jeden jedyny raz przemknęło mi przez głowę, że może ten potas, ten magnez.. może tego jest za dużo i stąd takie złe samopoczucie podczas treningu. Potem były badania krwi i zbyt wysoki poziom magnezu. To zaniepokoiło i zastanowiło. Potem przyszedł październik i zaczęłam inaczej (lepiej) jeść, poza tym był koniec sezonu, więc przestałam je łykać. Jakiś czas temu natknęłam się na wpis na blogu Farmaceutka radzi (pisałam o tym na blogu). Od tamtego momentu zaczęłam bacznie badać temat suplementów i leków (bo różnica między nimi jest zasadnicza). Dlaczego o tym wszystkim piszę? Po to żebyście uważali. Bezmyślnie nie zażywali czegoś, bo się Wam wydaje, że czegoś na pewno Wam brakuje (np. magnezu ponieważ pijecie kawę i go wypłukujecie). Najpierw badania, potem ewentualnie lekarz, potem dopiero leki (podkreślam LEKI a nie suplementy) jeśli zajdzie taka potrzeba. Prosiłam o wypowiedzenie się w temacie na moją znajomą, która jest farmaceutką. Oto fragment maila :
"Miałam Ci jeszcze napisać o tych suplementach. To z rejestracją wszystko się zgadza, z dietą też - nie ma co szaleć z suplementami przy zdrowej diecie. Natomiast zdrowa dieta to temat rzeka sam w sobie, jak zresztą doskonale wiesz. Suplementy są wymyślane tylko po to, żeby robić na tym kasę, (tutaj pada nazwa firmy) jest w tym najgorszy. Reklamy są nieetyczne, a przedstawiciele zostawiają w aptekach gratisy, żeby tylko farmaceuci, technicy polecali. . Tu z kolei (w Anglii) poza dużymi sieciowymi aptekami nie ma takiego wachlarza suplementów, bo każdy wie, że to nie działa (choć u nas jest półka z suplementami, ale są one naprawdę słabej jakości, nikt ich specjalnie nie poleca dopóki ktoś z własnej woli nie chce tego kupić - półka jest odpowiedzią na zapotrzebowanie pacjentów). Mało tego, że suplement nie jest lekiem, to jego składu nikt nie sprawdza (poza niektórymi studentami robiącymi badania do pracy mgr), więc absolutnie nie wiadomo, czy tabletka zawiera to, co w opisie i czy w takim składzie i czy nie zawiera substancji dodatkowych, które mogą być szkodliwe... A już matki kupujące żelki owocowe z witaminami, gdzie jest głównie nieorganiczna (nieprzyswajalna) witamina C i masa cukru, drażnią mnie niesamowicie. Generalnie kupując jakiś suplement, patrz na markę i renomę tej marki na rynku. Jeśli chodzi o żeńszeń, to bodymax mogę spokojnie polecić. Tylko też pamiętaj, że leki bez recepty w aptekach są DUŻO droższe niż w aptekach internetowych, bo muszą na tym jakoś zarabiać. Więc jeśli możesz czekać, to warto zamawiać przez internet, . Poza tym ja czasem jak zamawiam kremy albo zamawiałam tran znajomym, to tylko z apteki internetowej, bo mam gwarancję przechowywania w ciemnym magazynie, a nie na oświetlonej półce, która niby jest bezpieczna, ale światło i ciepło może powodować rozkładanie się substancji czynnych albo bazy kremu"
No to chyba wszystko jasne. W aptece mamy szukać np. magnezu, który jest lekiem nie suplementem diety (jest takie, sprawdzałam).
A poza tym życie płynie… Weekend był piękny, a ja od piątku w Mielcu, więc z zazdrością myślałam chwilami o tych, którzy rowerują sobie. No ale życie to życie i nie zawsze możemy robić to na co mielibyśmy w danej chwili ochotę, a poza tym… są rzeczy ważniejsze od roweru.
A zresztą niedługo będzie pewnie taka pogoda, że do Mielca będę znowu jeździć na rowerze.
Miałam zamiar rozpocząć nocne jazdy (bo najwyższy czas żeby zacząć jeździć na zewnątrz), ale wczoraj był deszcz, było zimno, więc wybrałam siłownię. Czuję delikatny progres (no w końcu ćwiczę od października, najpierw w domu, teraz na siłowni), sił chyba przybyło.
Jak to się przełoży na jazdę? Nie wiem, ale bardzo jestem ciekawa czy jakoś się przełoży. Nie marzę o wielkich wynikach. Muszę w tym sezonie swoje marzenia nieco minimalizować. Marzę tylko o tym, żeby udało się kilka razy wystartować i o tym, żeby jeździło mi się lepiej niż w ubiegłym roku. I robię ze swojej strony wszystko żeby tak było. A co będzie? Czas pokaże.
A na koniec… taki fajny cytat znalazłam: „ Pamiętaj, że jak idziesz na szczyt, to mijasz ludzi, których miniesz też jak będziesz spadał” (powiedział Andrzej Grabowski).
- Aktywność Ciężary
Wtorek, 24 lutego 2015
Motywacje
Podczytuję sobie to tu, to tam jak inni trenują, co jedzą, na czym jeżdżą, co planują.
Mam lekki zamęt w głowie, bo jedni piszą, że trenują w 80% na asfalcie, drudzy w ogóle nie wjeżdżają na asfalt, jedni jedzą węglowodany, drudzy (jak np. Karolina Kozela) węglowodanów unikają, jedni jeżdżą na dużych kołach, drudzy piszą, że to nic nie daje itd., itp.
No i w co tu wierzyć? Co tu robić? Kogo naśladować i czy warto w ogóle naśladować?
No może i warto jeśli ma się przekonanie, że to dobra droga, bo chyba najgorsze jest bezmyślne małpowanie, wszak nie od dzisiaj wiadomo, że to co dobre dla jednego, niekoniecznie musi być dobre dla drugiego.
Dzisiaj przeczytałam wywiad z Mają Koman (to jest taka dziewczyna, która śpiewa taką piosenkę, która to była pewną formą żartu, ale niektórzy, ci którzy nie potrafią złapać dystansu i czytać między wierszami, a tacy są na świecie – oskarżali Maję o różne rzeczy). Piosenka to ta (jeśli macie ochotę posłuchać):
Mam lekki zamęt w głowie, bo jedni piszą, że trenują w 80% na asfalcie, drudzy w ogóle nie wjeżdżają na asfalt, jedni jedzą węglowodany, drudzy (jak np. Karolina Kozela) węglowodanów unikają, jedni jeżdżą na dużych kołach, drudzy piszą, że to nic nie daje itd., itp.
No i w co tu wierzyć? Co tu robić? Kogo naśladować i czy warto w ogóle naśladować?
No może i warto jeśli ma się przekonanie, że to dobra droga, bo chyba najgorsze jest bezmyślne małpowanie, wszak nie od dzisiaj wiadomo, że to co dobre dla jednego, niekoniecznie musi być dobre dla drugiego.
Dzisiaj przeczytałam wywiad z Mają Koman (to jest taka dziewczyna, która śpiewa taką piosenkę, która to była pewną formą żartu, ale niektórzy, ci którzy nie potrafią złapać dystansu i czytać między wierszami, a tacy są na świecie – oskarżali Maję o różne rzeczy). Piosenka to ta (jeśli macie ochotę posłuchać):
I w tymże wywiadzie Maja powiedziała:
„Nie leży mi w 100% żadna religia, żadna ideologia, żadna subkultura. Wszędzie jest trochę prawdy i trochę bełkotu”.
I tak chyba należy podejść do tych różnych rad, w 100% najlepszych metod treningowych, 100% najlepszej diety i sprzętu na którym jeździmy.
Będzie truizm ale (zwłaszcza w przypadku takich amatorów jak ja) po prostu trzeba iść swoją, własną drogą.
Więc ja tak sobie „trenuję” ( trenuje to ciągle słowo ujęte w cudzysłów), trenuję jak czuję, jak uważam za słuszne,ile mogę i ile daje radę mój organizm, jem co mi organizm podpowiada żeby jeść itd.
Zapewne błędy popełniam. Może nawet duże.
Jeśli te błędy w konsekwencji nie przyniosą dobrych wyników w zawodach, myślę, że wybaczy mi to moja drużyna, a ja mojej drużynie zrekompensuje to w inny sposób, wszak w naszej amatorsko - kolarskiej wspólnocie nie wynik jest najważniejszy. Wspólnota jest najważniejsza.
Tak sobie wracając wczoraj z siłowni, myślałam o tym, co jest dla mnie główną motywacją do „trenowania” na dzień dzisiejszy, przygotowywania się do sezonu i jak w ciągu kilku lat ta motywacja się zmieniała. Najpierw motywacją do trenowania było ukończenie maratonu. Potem motywacją było przejeżdżanie trudnych tras (w tle gdzieś tam była rywalizacja). Potem przejeżdżanie trudnych tras współistniało prawie na jednej płaszczyźnie z rywalizacją („prawie”, bo jednak zawsze ważniejsze było to pierwsze).
A co jest teraz? Teraz najważniejsi są ludzie. Ludzie i ta wspólnota, którą tworzymy w GTA. To głównie dlatego jeszcze mi się chce.
I to głównie dla tej wspólnoty chcę jeździć lepiej . Żeby mieli ze mnie pociechę:). Drużyna żeby miała pociechę.
To chyba fajna sprawa, dojść po kilku latach udziału w zawodach do takiej motywacji?
Nie każdemu jest dane, nie każdy ma taką FAJNĄ drużynę.
Wiem , że moja drużyna potrafi docenić nie tylko dobry wynik, ale i całokształt. To dla mnie ważne.
Motywację mam obecnie dużą, chęci do „treningów” ogromne (tym są większe im większe przeciwności losu i swiadomość, że różnie może być z tym sezonem, ale może to właśnie w ten sposób działa, że im trudniej, tym człowiek bardziej się stara i bardziej mu zależy).
W ostatnich dniach ogromną motywację dała mi Justyna Kowalczyk – ten jej niezłomny charakter. To jest człowiek, który pięknie pokazuje jak podnosić się nie tylko ze sportowego upadku. Takich ludzi warto naśladować. Nie w kwestii trenowania, diety itp. bo przecież w którym miejscu jest ona, w którym ja, ale w kwestii podnoszenia się z upadku, ze sportowego niebytu. W kwestii wiary, że się da.
Że rzetelną pracą po słabym początku sezonu, można dojść do sukcesu.
To jest największa sztuka - podnieść się po upadku. Nie każdy potrafi jej sprostać.
Kiedyś pod którymś wpisem na blogu Mamby, nawiązała się taka dyskusja. Ktoś napisał, że jeśli wynik nie jest najważniejszy to jest się tylko i wyłącznie turystą a nie kolarzem. Zaczęłam się zastanawiam kim wobec tego jestem. Ani kolarzem ani turystą. Na kolarza za mało, na turystę za dużo. Mini-kolarz czy maksi-turysta?
Czy to jednak ważne jak nazwą nas inni, jak sami siebie określimy w związku z uprawianym sportem?
Najważniejsze jest to, że „trening” przynosi satysfakcję, że wychodząc z siłowni uśmiecham się od ucha do ucha, bo wykonałam kawał dobrej roboty, bo czuję to fajne zmęczenie, bo są endorfiny, najważniejsze jest to, że znowu razem z moim rowerem byliśmy w górkach, najważniejsze jest to, że niebawem zobaczę tych wszystkich ludzi, którzy czują podobnie jak ja (mam nadzieję, że uda się, że chociaż kilka maratonów stanie się moim udziałem).
Bo to jest bardzo znacząca część mojego życia. I tak jak Justyna zostaje z nartami… tak ja zostaję z rowerem, zostaję z zawodami, dopóki mi wystarczy sił, zdrowia, pieniędzy i dopóki okoliczności będą pozwalały. Bo gdzie ja znajdę lepszych Przyjaciół, niż tych których znalazłam dzięki rowerowi?
Kilka dni temu zamieściłam wpis dla Panów, trochę nierozumiejących nas kobiet jeżdżących w maratonie MTB. Wiem, że są też ci, którzy rozumieją. I mam nadzieję, że jest to większość.
I niespodziewanie dla mnie, jeden z moich teamowych kolegów namówił mnie, żeby ten wpis przerobić na artykuł na Lovebikes. Przerobiłam. Ufam w mądrość panów, refleksję, zrozumienie, dystans do siebie i artykułu. Przecież i bez Was i bez nas kobiet, nie byłoby maratonów MTB. Jesteśmy sobie nawzajem potrzebni. Zapraszam do przeczytania: http://goo.gl/5reAVJ
„Nie leży mi w 100% żadna religia, żadna ideologia, żadna subkultura. Wszędzie jest trochę prawdy i trochę bełkotu”.
I tak chyba należy podejść do tych różnych rad, w 100% najlepszych metod treningowych, 100% najlepszej diety i sprzętu na którym jeździmy.
Będzie truizm ale (zwłaszcza w przypadku takich amatorów jak ja) po prostu trzeba iść swoją, własną drogą.
Więc ja tak sobie „trenuję” ( trenuje to ciągle słowo ujęte w cudzysłów), trenuję jak czuję, jak uważam za słuszne,ile mogę i ile daje radę mój organizm, jem co mi organizm podpowiada żeby jeść itd.
Zapewne błędy popełniam. Może nawet duże.
Jeśli te błędy w konsekwencji nie przyniosą dobrych wyników w zawodach, myślę, że wybaczy mi to moja drużyna, a ja mojej drużynie zrekompensuje to w inny sposób, wszak w naszej amatorsko - kolarskiej wspólnocie nie wynik jest najważniejszy. Wspólnota jest najważniejsza.
Tak sobie wracając wczoraj z siłowni, myślałam o tym, co jest dla mnie główną motywacją do „trenowania” na dzień dzisiejszy, przygotowywania się do sezonu i jak w ciągu kilku lat ta motywacja się zmieniała. Najpierw motywacją do trenowania było ukończenie maratonu. Potem motywacją było przejeżdżanie trudnych tras (w tle gdzieś tam była rywalizacja). Potem przejeżdżanie trudnych tras współistniało prawie na jednej płaszczyźnie z rywalizacją („prawie”, bo jednak zawsze ważniejsze było to pierwsze).
A co jest teraz? Teraz najważniejsi są ludzie. Ludzie i ta wspólnota, którą tworzymy w GTA. To głównie dlatego jeszcze mi się chce.
I to głównie dla tej wspólnoty chcę jeździć lepiej . Żeby mieli ze mnie pociechę:). Drużyna żeby miała pociechę.
To chyba fajna sprawa, dojść po kilku latach udziału w zawodach do takiej motywacji?
Nie każdemu jest dane, nie każdy ma taką FAJNĄ drużynę.
Wiem , że moja drużyna potrafi docenić nie tylko dobry wynik, ale i całokształt. To dla mnie ważne.
Motywację mam obecnie dużą, chęci do „treningów” ogromne (tym są większe im większe przeciwności losu i swiadomość, że różnie może być z tym sezonem, ale może to właśnie w ten sposób działa, że im trudniej, tym człowiek bardziej się stara i bardziej mu zależy).
W ostatnich dniach ogromną motywację dała mi Justyna Kowalczyk – ten jej niezłomny charakter. To jest człowiek, który pięknie pokazuje jak podnosić się nie tylko ze sportowego upadku. Takich ludzi warto naśladować. Nie w kwestii trenowania, diety itp. bo przecież w którym miejscu jest ona, w którym ja, ale w kwestii podnoszenia się z upadku, ze sportowego niebytu. W kwestii wiary, że się da.
Że rzetelną pracą po słabym początku sezonu, można dojść do sukcesu.
To jest największa sztuka - podnieść się po upadku. Nie każdy potrafi jej sprostać.
Kiedyś pod którymś wpisem na blogu Mamby, nawiązała się taka dyskusja. Ktoś napisał, że jeśli wynik nie jest najważniejszy to jest się tylko i wyłącznie turystą a nie kolarzem. Zaczęłam się zastanawiam kim wobec tego jestem. Ani kolarzem ani turystą. Na kolarza za mało, na turystę za dużo. Mini-kolarz czy maksi-turysta?
Czy to jednak ważne jak nazwą nas inni, jak sami siebie określimy w związku z uprawianym sportem?
Najważniejsze jest to, że „trening” przynosi satysfakcję, że wychodząc z siłowni uśmiecham się od ucha do ucha, bo wykonałam kawał dobrej roboty, bo czuję to fajne zmęczenie, bo są endorfiny, najważniejsze jest to, że znowu razem z moim rowerem byliśmy w górkach, najważniejsze jest to, że niebawem zobaczę tych wszystkich ludzi, którzy czują podobnie jak ja (mam nadzieję, że uda się, że chociaż kilka maratonów stanie się moim udziałem).
Bo to jest bardzo znacząca część mojego życia. I tak jak Justyna zostaje z nartami… tak ja zostaję z rowerem, zostaję z zawodami, dopóki mi wystarczy sił, zdrowia, pieniędzy i dopóki okoliczności będą pozwalały. Bo gdzie ja znajdę lepszych Przyjaciół, niż tych których znalazłam dzięki rowerowi?
Kilka dni temu zamieściłam wpis dla Panów, trochę nierozumiejących nas kobiet jeżdżących w maratonie MTB. Wiem, że są też ci, którzy rozumieją. I mam nadzieję, że jest to większość.
I niespodziewanie dla mnie, jeden z moich teamowych kolegów namówił mnie, żeby ten wpis przerobić na artykuł na Lovebikes. Przerobiłam. Ufam w mądrość panów, refleksję, zrozumienie, dystans do siebie i artykułu. Przecież i bez Was i bez nas kobiet, nie byłoby maratonów MTB. Jesteśmy sobie nawzajem potrzebni. Zapraszam do przeczytania: http://goo.gl/5reAVJ
- Aktywność Ciężary
Niedziela, 22 lutego 2015
MTB niedziela
Niektórzy trenowali na Gran Canarii, inni wkrótce udadzą się do Chorwacji, no to ja też postanowiłam zaliczyć jakiś „ zagraniczny” trening i udałam się w takie miejsce…
Kierunek treningu:) © Iza
Mój ulubiony Gutek śpiewa:
„Żeby móc się życiem cieszyć, trzeba grzeszyć i nie grzeszyć
mieć zasady i nie kłamać, czasem te zasady łamać”
No to ja dzisiaj złamałam swoją zasadę niejeżdżenia na początku sezonu po górkach (zwykle zanim ruszę pierwszy raz w górki, dwa tygodnie jeżdżę po płaskim).
Tak pięknie świeciło słońce. Czy można pozostać obojętnym na takie uroki świata?:) No nie.
Najpierw pomyślałam o Zakliczynie i drodze wzdłuż Dunajca, potem spontanicznie przyszła myśl o Lubince (z lekkim takim niepokojem czy nogi to wytrzymają). Ponieważ pierwsze krótkie podjazdy przebiegły bez większego bólu – Lubinka stała się celem.
Kiedy kończyłam podjazd usłyszałam (szło sobie pod górę dwóch starszych panów):
„ ale idzie to pod górę”. Usłyszeć coś takiego u progu sezonu – bezcenne:).
„TO” jakoś pod górę specjalnie „nie szło”. Raczej szło tak sobie, zwykle TO w sezonie potrafi ten podjazd pokonać szybciej. No, ale ok, nie będę pana wyprowadzać z błędu.
No to ja dzisiaj złamałam swoją zasadę niejeżdżenia na początku sezonu po górkach (zwykle zanim ruszę pierwszy raz w górki, dwa tygodnie jeżdżę po płaskim).
Tak pięknie świeciło słońce. Czy można pozostać obojętnym na takie uroki świata?:) No nie.
Najpierw pomyślałam o Zakliczynie i drodze wzdłuż Dunajca, potem spontanicznie przyszła myśl o Lubince (z lekkim takim niepokojem czy nogi to wytrzymają). Ponieważ pierwsze krótkie podjazdy przebiegły bez większego bólu – Lubinka stała się celem.
Kiedy kończyłam podjazd usłyszałam (szło sobie pod górę dwóch starszych panów):
„ ale idzie to pod górę”. Usłyszeć coś takiego u progu sezonu – bezcenne:).
„TO” jakoś pod górę specjalnie „nie szło”. Raczej szło tak sobie, zwykle TO w sezonie potrafi ten podjazd pokonać szybciej. No, ale ok, nie będę pana wyprowadzać z błędu.
Wyciąg na Lubince z oddali © Iza
Kiedy już wjechałam na szczyt – zastanawiałam się co dalej… Postanowiłam zjechać na dół i udać się w kierunku Zakliczyna, ale kiedy już tak jechałam wzdłuż Dunajca wpadł mi do głowy szaleńczy pomysł by udać się na.. Jurasówkę. No to pojechałam.
Takie tam.. zwierzaki © Iza
Prawie 4 km podjazdu, mozolnie i spokojnie, ale wytrwale. Na szczycie jeszcze sporo śniegu i sporo amatorów narciarstwa.
Jurasówka © Iza
Spożycie banana, sms z pozdrowieniami do Pani Krystyny (a ona na Słotwinach ech) i w drogę.
Suchy do tej pory asfalt zmienił się w bardzo niebezpieczny. Dużo wody, dużo lodu i dużo zmarzlin. Nie było to bezpieczne zjeżdżanie.
I jeszcze jedno mozolne wspinanie się na Wał i już w kierunku domu.
I cóż mam napisać? Że szczęście, że zalew endrofin, że czuję, że żyję. No.
Banały.
To napiszę, że:
- cieszę się, że mam rower (bez niego niewiele byłoby możliwe w tej kwestii),
- cieszę się, że mam siłę, żeby na te górki wjechać,
- cieszę się, że mam chęci, żeby z domu się ruszyć,
- cieszę się, że lubię się zmęczyć,
- cieszę się, że mam czas i mogę tak po prostu wyjść z domu i jechać (a wierzcie lub nie – nie każdy może)
- i najważniejsze – cieszę się, że jestem zdrowa!
No i znalazłam dzisiaj coś dla naszego kolegi teamowego Mirka Wójcika. Mirek, gdyby już kiedyś znudziło Ci się ściganie (zakładam, że to będzie w dalekiej przyszłości), zawsze możesz zostać członkiem:
Spożycie banana, sms z pozdrowieniami do Pani Krystyny (a ona na Słotwinach ech) i w drogę.
Suchy do tej pory asfalt zmienił się w bardzo niebezpieczny. Dużo wody, dużo lodu i dużo zmarzlin. Nie było to bezpieczne zjeżdżanie.
I jeszcze jedno mozolne wspinanie się na Wał i już w kierunku domu.
I cóż mam napisać? Że szczęście, że zalew endrofin, że czuję, że żyję. No.
Banały.
To napiszę, że:
- cieszę się, że mam rower (bez niego niewiele byłoby możliwe w tej kwestii),
- cieszę się, że mam siłę, żeby na te górki wjechać,
- cieszę się, że mam chęci, żeby z domu się ruszyć,
- cieszę się, że lubię się zmęczyć,
- cieszę się, że mam czas i mogę tak po prostu wyjść z domu i jechać (a wierzcie lub nie – nie każdy może)
- i najważniejsze – cieszę się, że jestem zdrowa!
No i znalazłam dzisiaj coś dla naszego kolegi teamowego Mirka Wójcika. Mirek, gdyby już kiedyś znudziło Ci się ściganie (zakładam, że to będzie w dalekiej przyszłości), zawsze możesz zostać członkiem:
Propozycja dla Mirka © Iza
Jest szansa dokonania zemsty na tej „krowie”, która nie dała Ci spać w Piwnicznej (a raczej na jej potomkach). Gdyby się udało, znalazłam Ci miejsce zbytu:
Miejsce zbytu:) © Iza
Zjeżdżając z Lubinki spotkałam braci Labudu i Olka (dawno nie widziałam braci Labudu ubranych w ciuchy z długim rękawem:)). Miło było Was spotkać:).
Po drodze do domu mycie roweru i sprint do domu, aby zdążyć na występ naszych narciarskich biegaczek. Wierzyłam, że będzie dobrze i było. Brawo Dziewczyny, jak przyjemnie było patrzeć na taką walkę!
PS Było słonce, były górki i był też stały element treningu kolarskiego czyli uciekanie przed psem. Kundlu z Lubinki zmusiłeś mnie do największego dzisiaj wysiłku:). Dzięki.
PS2
Dwa lata temu przeczytałam książkę pt Chustka. Ot pomyślałby ktoś... kolejna książka o odchodzeniu, pamiętnik choroby i odchodzenia. Nie. Książka jest niezwykła, bo niezwykła była autorka bloga. Świat widziała ... hm jak widziała? Sami musicie zobaczyć. Najlepiej przeczytać książkę. Ale już dzisiaj możecie obejrzeć film. Film, który bardzo chciałam obejrzeć, od kiedy przeczytałam książkę. Gdyby nie nominacja do Oscara, pewnie i dzisiaj nie miałabym okazji obejrzeć. Ale będę miała:) i już nie mogę się doczekać. Autorka filmu mówi, że podobno ten film robi cuda z ludźmi. No to się przekonajcie czy to prawda i poznajcie .... Joannę - Chustkę. Warto.. "Joanna" już dzisiaj nahttp://ninateka.pl/film/joanna-pokaz-specjalny
(Tomek dziękuję Ci, że dałeś mi znać o emisji filmu. Jak dobrze mieć fajnych i czujnych kolegów).
Po drodze do domu mycie roweru i sprint do domu, aby zdążyć na występ naszych narciarskich biegaczek. Wierzyłam, że będzie dobrze i było. Brawo Dziewczyny, jak przyjemnie było patrzeć na taką walkę!
PS Było słonce, były górki i był też stały element treningu kolarskiego czyli uciekanie przed psem. Kundlu z Lubinki zmusiłeś mnie do największego dzisiaj wysiłku:). Dzięki.
PS2
Dwa lata temu przeczytałam książkę pt Chustka. Ot pomyślałby ktoś... kolejna książka o odchodzeniu, pamiętnik choroby i odchodzenia. Nie. Książka jest niezwykła, bo niezwykła była autorka bloga. Świat widziała ... hm jak widziała? Sami musicie zobaczyć. Najlepiej przeczytać książkę. Ale już dzisiaj możecie obejrzeć film. Film, który bardzo chciałam obejrzeć, od kiedy przeczytałam książkę. Gdyby nie nominacja do Oscara, pewnie i dzisiaj nie miałabym okazji obejrzeć. Ale będę miała:) i już nie mogę się doczekać. Autorka filmu mówi, że podobno ten film robi cuda z ludźmi. No to się przekonajcie czy to prawda i poznajcie .... Joannę - Chustkę. Warto.. "Joanna" już dzisiaj nahttp://ninateka.pl/film/joanna-pokaz-specjalny
- DST 51.00km
- Teren 1.00km
- Czas 02:44
- VAVG 18.66km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 21 lutego 2015
Kobieta i MTB
Poćwiczone (na siłowni), pojeżdżone (na stacjonarnym).
Myślałam rano o rowerze, ale wiało dość mocno i to mnie zniechęciło. Może niepotrzebnie, bo kiedy wychodziłam z siłowni, pokazało się piękne słońce (i trochę było mi żal).
Będzie dzisiaj o kobiecie i MTB.
Do podjęcia tematu zainspirowała mnie czwartkowa rozmowa z Panią Krystyną, którą odbyłyśmy na siłowni. .
Krysia opowiadała jak przed jakimś długim, mozolnym podjazdem podczas maratonu w Szczawnicy, nawiązał się taki oto dialog z jadącym maraton panem (na bufecie rozmawiali).
Pan: o… kobieta, pani to ma łatwiej!
Krysia: w jakim sensie łatwiej?
Pan: no … mało kobiet jeździ, to wam łatwiej o lepsze miejsce.
Krysia: ale ja podobnie jak pan muszę zaraz wjechać na tę górę, taką samą trasę pokonać. No i… jechał pan kiedyś maraton mając okres?
(śmiech innych panów).
Krysia: no to jedziemy.. zapraszam do walki o to podium.
Pan przyjechał na metę pół godziny po Krysi. Gdyby był kobietą, na podium by się nie zmieścił.
Trochę irtytuję się kiedy słyszę takie wypowiedzi panów (a słyszę często). „Wam jest łatwiej, bo was jest mało”.
No tak, miejsce eksponowane na podium.. czy szerokim podium stoi przed nami otworem:).
Ale zanim się na to podium wdrapiemy (jak się niektórym wydaje, tylko dlatego, że jest nas mało), to jeszcze kilka rzeczy musimy zrobić.
Drodzy panowie, owszem jest nas mało w maratonach mtb.
Nie zastanawia Was dlaczego?
Nie czuję się jakoś szczególnie wyróżniona z powodu tego, że zajęłam się tym akurat sportem. Nie oczekuję hymnów pochwalnych, ale większego zrozumienia zwłaszcza kolegów, którzy tę samą pracę maratonową wykonują - to już tak.
Pisałam kiedyś – każdy sport wymaga wyrzeczeń, poświęceń i ciężkiej pracy. Niemniej jednak MTB (w moim przypadku maratony) to jest dla kobiety trudny sport.
Potrzebna jest spora siła, a tą natura na starcie obdarzyła nas w znacznie mniejszym zakresie niż was panowie.
Nie wiem czy to czujecie… ale pewnie to jest tak, że Wasze 20 kg do udźwignięcia na siłowni to dla mnie jest 40. W związku z tym żeby pokonać ten sam podjazd co Wy, potrzebuję dwa razy więcej energii (tak sobie "strzelam" przykładowo, że dwa razy więcej – nie wiem czy tak jest rzeczywiście, ale na pewno WIĘCEJ).
Potrzebna jest wytrzymałość, której pewnie też mam od natury trochę mniej.
Potrzebna jest odwaga (pomijam już karkołomne zjazdy:), ale przecież czasem jedziemy same, bez żadnego towarzystwa przez środek lasu, jako słabszej płci trudniej byłoby się nam obronić przed jakimś napastnikiem, który miałby zakusy na nasz rower). Musimy walczyć z tym o czym napisała Krysia, a uwierzcie jazda na zawodach w takich dniach może być podwójnie trudna. Nogi czasem w takich dniach są jak z waty, mięśnie bolą w specyficzny sposób. Odczuwa się spory ból.
Tak bywa.
Trzeba przyjąć do wiadomości, że ciało może znacznie ucierpieć (siniaki, obdarcia). To co mężczyźnie może dodać interesującego nieco łobuzerskiego image’u (co lubią w nich niektóre panie), kobiecie już uroku niekoniecznie dodaje (i przez wielu panów akceptowane nie jest).
Ile się czasem nasłuchałam tego jak koszmarnie wyglądam taka poobijana (od kolegów, od koleżanek). Ile razy musiałam, tym którzy mniej mnie znają - tłumaczyć, ze nikt mnie nie pobił, że nie miałam wypadku, tylko po prostu jeżdżę na rowerze.
Ile czasem musiałam się nakombinować w co się ubrać w letnie dni do pracy… żeby jakoś zakryć te siniaki na nogach.
Takie tam drobne trudności kobiety bawiącej się w MTB:).
Kiedyś podczas maratonu krakowskiego wyprzedzałam na podjeździe jednego z tarnowskich kolegów-kolarzy.
Powiedział mi wtedy: gdybym ważył tyle co ty, też bym tak podjeżdżał (moja waga była wtedy o jakieś 3 kg mniejsza niż teraz). Uśmiechnęłam się i powiedziałam, że siła sama nie przychodzi (mała waga zresztą tez, trzeba trochę nad nią popracować).
Panowie… przecież sami wiecie jak istotny przy podjeżdżaniu jest stosunek mocy do wagi. Sama mała waga nic nie da. Przecież ja z tą swoją kobiecą mniejszą siłą oprócz tej swojej wagi, mam do wtachania na górę rower o podobnej wadze jak wasz (a cześciej dużo cięższy, bo mój do najlżejszych nie należy). Czasem muszę go pchać na niepodjeżdżalnym podjeździe, czasem wziąć na plecy.
Maratony MTB przejeżdżamy na tych samych trasach. Nie tak jak xc gdzie kobiety jadą krócej , nie tak jak np. w biegach narciarskich gdzie kobiety biegną na 30 km, a mężczyźni na 50. Maraton to taka sama ilość kilometrów do przejechania i dla mężczyzn i dla kobiet.
Mam do podjechania dokładnie te same podjazdy, do zjechania te same zjazdy. Żeby się do zawodów przygotować, podejrzewam, że muszę włożyć w to tak przynajmniej 1/3 pracy więcej (zwłaszcza jeśli chodzi o trening siłowy).
Mam wielu kolegów-kolarzy i tylko jeden z nich, powiedział kiedyś: „ Jeśli kobieta jeździ podobnie do mnie, kończy zawody mniej więcej w tym samym czasie, to oznacza, że jest dużo lepsza ode mnie”
Sławku N – bardzo dziękuję Ci za to docenienie trudu kobiet i wieloletni szacunek okazywany mnie i moim koleżankom, które sportem się zajmują.
Myślę i mam nadzieję, że panów rozumiejących kwestie o których piszę jest znacznie więcej.
To nie dla Was ten tekst:).
Ten tekst jest dla tych, którzy wciąż jak mantrę powtarzają: wam jest łatwiej...
Nie piszę tego tekstu po to żebyście Panowie nasz wysiłek doceniali i bili przed nami pokłony. To nam do niczego w sumie nie jest potrzebne (chociaż wiadomo, ze pochwała i komplement to coś miłego), piszę to po to żebyście przestali wciąż powtarzać jak to nam na maratonach jest łatwiej…
Żebyście na siłowniach nie patrzyli podejrzliwie na dźwigane przez nas ciężary (z lekceważeniem), żebyście nie proponowali nam większych…z charakterystyczną pogardą w głosie (jak można być taką słabą, co to za ciężarek ona dźwiga!).
Nie zapominajcie, że kobieta tej siły ma znacznie, znacznie mniej.
A teraz ta, która nieodmiennie budzi mój podziw i szacunek ( i dlatego jest na mojej lodówce wciąż:)).
Jej tytaniczna praca, jej walka z przeciwnościami i… fanami Perfectu:), którym powiedziała zdecydowanie NIE.
Medalu jeszcze nie zdobyła, ale pokazała, że jest w grze. I myślę, że długo jeszcze będzie.
"Zostaję, bo uwielbiam swój zawód. A pierwszy słabszy sezon w życiu tylko mnie w tym przekonaniu utwierdził. Wszystkim, którzy wtrącają się do mojej pracy - czy to z troski, czy to z zazdrości - chcę wyraźnie powiedzieć, że potrafię sama podejmować decyzje. Ze sceny schodzić nie mam zamiaru, bo nawet na nią jeszcze nie wchodziłam. Harówka na biegówkach nie ma nic wspólnego z życiem w blasku reflektorów. Na szczęście. Nikomu miejsca nie blokuję. Niczyjego rozwoju nie zatrzymuję. Wręcz przeciwnie. Jestem kołem napędowym biegów w Polsce. Na domiar złego uprzedzam, że będę rozmieniać się na drobne. Mam zamiar pisać znacznie więcej - z Rosji napłynął właśnie świetny pomysł. Mam zamiar pomagać dalej Mukoludkom. Mam zamiar zadbać jeszcze o kilka innych ważnych dla mnie spraw. Uwielbiam wolność, na którą sobie ciężko zapracowałam. A wy, krytykanci wszelkiej maści, powinniście się cieszyć. Będziecie mieli przez kolejne trzy lata swoje mięso armatnie. Wilk syty, owca cała. Pełna symbioza."
Justyna Kowalczyk
A na koniec… film. Pani Krystyna otrzymała nominację od Pani Mamby (jak ja lubię być w Gomola Trans Airco!).
Krysia… jesteśmy w jednej drużynie, jesteśmy zaprzyjaźnione, ale nie dlatego to teraz piszę. Piszę, bo podobnie jak do Justyny mam do Pani Krystyny wielki szacunek.
To jest kobieta z której Tarnów powinien być dumny (niestety w żaden sposób nie została doceniona, chociaż myślę, ze jej specjalnie na tym nie zależy, ale kiedy widzę jak w innych miastach i miasteczkach docenia się amatorów startujących w MTB to trochę mi przykro, że nikt nigdy o Krysi nie pomyślał). 10 lat startów w maratonach (wszystko na dystansie giga). Trzy razy ukończone Trophy. Wątpię żeby w Tarnowie pojawia się jeszcze kiedyś taka zawodniczka.
Myślałam rano o rowerze, ale wiało dość mocno i to mnie zniechęciło. Może niepotrzebnie, bo kiedy wychodziłam z siłowni, pokazało się piękne słońce (i trochę było mi żal).
Będzie dzisiaj o kobiecie i MTB.
Do podjęcia tematu zainspirowała mnie czwartkowa rozmowa z Panią Krystyną, którą odbyłyśmy na siłowni. .
Krysia opowiadała jak przed jakimś długim, mozolnym podjazdem podczas maratonu w Szczawnicy, nawiązał się taki oto dialog z jadącym maraton panem (na bufecie rozmawiali).
Pan: o… kobieta, pani to ma łatwiej!
Krysia: w jakim sensie łatwiej?
Pan: no … mało kobiet jeździ, to wam łatwiej o lepsze miejsce.
Krysia: ale ja podobnie jak pan muszę zaraz wjechać na tę górę, taką samą trasę pokonać. No i… jechał pan kiedyś maraton mając okres?
(śmiech innych panów).
Krysia: no to jedziemy.. zapraszam do walki o to podium.
Pan przyjechał na metę pół godziny po Krysi. Gdyby był kobietą, na podium by się nie zmieścił.
Trochę irtytuję się kiedy słyszę takie wypowiedzi panów (a słyszę często). „Wam jest łatwiej, bo was jest mało”.
No tak, miejsce eksponowane na podium.. czy szerokim podium stoi przed nami otworem:).
Ale zanim się na to podium wdrapiemy (jak się niektórym wydaje, tylko dlatego, że jest nas mało), to jeszcze kilka rzeczy musimy zrobić.
Drodzy panowie, owszem jest nas mało w maratonach mtb.
Nie zastanawia Was dlaczego?
Nie czuję się jakoś szczególnie wyróżniona z powodu tego, że zajęłam się tym akurat sportem. Nie oczekuję hymnów pochwalnych, ale większego zrozumienia zwłaszcza kolegów, którzy tę samą pracę maratonową wykonują - to już tak.
Pisałam kiedyś – każdy sport wymaga wyrzeczeń, poświęceń i ciężkiej pracy. Niemniej jednak MTB (w moim przypadku maratony) to jest dla kobiety trudny sport.
Potrzebna jest spora siła, a tą natura na starcie obdarzyła nas w znacznie mniejszym zakresie niż was panowie.
Nie wiem czy to czujecie… ale pewnie to jest tak, że Wasze 20 kg do udźwignięcia na siłowni to dla mnie jest 40. W związku z tym żeby pokonać ten sam podjazd co Wy, potrzebuję dwa razy więcej energii (tak sobie "strzelam" przykładowo, że dwa razy więcej – nie wiem czy tak jest rzeczywiście, ale na pewno WIĘCEJ).
Potrzebna jest wytrzymałość, której pewnie też mam od natury trochę mniej.
Potrzebna jest odwaga (pomijam już karkołomne zjazdy:), ale przecież czasem jedziemy same, bez żadnego towarzystwa przez środek lasu, jako słabszej płci trudniej byłoby się nam obronić przed jakimś napastnikiem, który miałby zakusy na nasz rower). Musimy walczyć z tym o czym napisała Krysia, a uwierzcie jazda na zawodach w takich dniach może być podwójnie trudna. Nogi czasem w takich dniach są jak z waty, mięśnie bolą w specyficzny sposób. Odczuwa się spory ból.
Tak bywa.
Trzeba przyjąć do wiadomości, że ciało może znacznie ucierpieć (siniaki, obdarcia). To co mężczyźnie może dodać interesującego nieco łobuzerskiego image’u (co lubią w nich niektóre panie), kobiecie już uroku niekoniecznie dodaje (i przez wielu panów akceptowane nie jest).
Ile się czasem nasłuchałam tego jak koszmarnie wyglądam taka poobijana (od kolegów, od koleżanek). Ile razy musiałam, tym którzy mniej mnie znają - tłumaczyć, ze nikt mnie nie pobił, że nie miałam wypadku, tylko po prostu jeżdżę na rowerze.
Ile czasem musiałam się nakombinować w co się ubrać w letnie dni do pracy… żeby jakoś zakryć te siniaki na nogach.
Takie tam drobne trudności kobiety bawiącej się w MTB:).
Kiedyś podczas maratonu krakowskiego wyprzedzałam na podjeździe jednego z tarnowskich kolegów-kolarzy.
Powiedział mi wtedy: gdybym ważył tyle co ty, też bym tak podjeżdżał (moja waga była wtedy o jakieś 3 kg mniejsza niż teraz). Uśmiechnęłam się i powiedziałam, że siła sama nie przychodzi (mała waga zresztą tez, trzeba trochę nad nią popracować).
Panowie… przecież sami wiecie jak istotny przy podjeżdżaniu jest stosunek mocy do wagi. Sama mała waga nic nie da. Przecież ja z tą swoją kobiecą mniejszą siłą oprócz tej swojej wagi, mam do wtachania na górę rower o podobnej wadze jak wasz (a cześciej dużo cięższy, bo mój do najlżejszych nie należy). Czasem muszę go pchać na niepodjeżdżalnym podjeździe, czasem wziąć na plecy.
Maratony MTB przejeżdżamy na tych samych trasach. Nie tak jak xc gdzie kobiety jadą krócej , nie tak jak np. w biegach narciarskich gdzie kobiety biegną na 30 km, a mężczyźni na 50. Maraton to taka sama ilość kilometrów do przejechania i dla mężczyzn i dla kobiet.
Mam do podjechania dokładnie te same podjazdy, do zjechania te same zjazdy. Żeby się do zawodów przygotować, podejrzewam, że muszę włożyć w to tak przynajmniej 1/3 pracy więcej (zwłaszcza jeśli chodzi o trening siłowy).
Mam wielu kolegów-kolarzy i tylko jeden z nich, powiedział kiedyś: „ Jeśli kobieta jeździ podobnie do mnie, kończy zawody mniej więcej w tym samym czasie, to oznacza, że jest dużo lepsza ode mnie”
Sławku N – bardzo dziękuję Ci za to docenienie trudu kobiet i wieloletni szacunek okazywany mnie i moim koleżankom, które sportem się zajmują.
Myślę i mam nadzieję, że panów rozumiejących kwestie o których piszę jest znacznie więcej.
To nie dla Was ten tekst:).
Ten tekst jest dla tych, którzy wciąż jak mantrę powtarzają: wam jest łatwiej...
Nie piszę tego tekstu po to żebyście Panowie nasz wysiłek doceniali i bili przed nami pokłony. To nam do niczego w sumie nie jest potrzebne (chociaż wiadomo, ze pochwała i komplement to coś miłego), piszę to po to żebyście przestali wciąż powtarzać jak to nam na maratonach jest łatwiej…
Żebyście na siłowniach nie patrzyli podejrzliwie na dźwigane przez nas ciężary (z lekceważeniem), żebyście nie proponowali nam większych…z charakterystyczną pogardą w głosie (jak można być taką słabą, co to za ciężarek ona dźwiga!).
Nie zapominajcie, że kobieta tej siły ma znacznie, znacznie mniej.
A teraz ta, która nieodmiennie budzi mój podziw i szacunek ( i dlatego jest na mojej lodówce wciąż:)).
Jej tytaniczna praca, jej walka z przeciwnościami i… fanami Perfectu:), którym powiedziała zdecydowanie NIE.
Medalu jeszcze nie zdobyła, ale pokazała, że jest w grze. I myślę, że długo jeszcze będzie.
"Zostaję, bo uwielbiam swój zawód. A pierwszy słabszy sezon w życiu tylko mnie w tym przekonaniu utwierdził. Wszystkim, którzy wtrącają się do mojej pracy - czy to z troski, czy to z zazdrości - chcę wyraźnie powiedzieć, że potrafię sama podejmować decyzje. Ze sceny schodzić nie mam zamiaru, bo nawet na nią jeszcze nie wchodziłam. Harówka na biegówkach nie ma nic wspólnego z życiem w blasku reflektorów. Na szczęście. Nikomu miejsca nie blokuję. Niczyjego rozwoju nie zatrzymuję. Wręcz przeciwnie. Jestem kołem napędowym biegów w Polsce. Na domiar złego uprzedzam, że będę rozmieniać się na drobne. Mam zamiar pisać znacznie więcej - z Rosji napłynął właśnie świetny pomysł. Mam zamiar pomagać dalej Mukoludkom. Mam zamiar zadbać jeszcze o kilka innych ważnych dla mnie spraw. Uwielbiam wolność, na którą sobie ciężko zapracowałam. A wy, krytykanci wszelkiej maści, powinniście się cieszyć. Będziecie mieli przez kolejne trzy lata swoje mięso armatnie. Wilk syty, owca cała. Pełna symbioza."
Justyna Kowalczyk
A na koniec… film. Pani Krystyna otrzymała nominację od Pani Mamby (jak ja lubię być w Gomola Trans Airco!).
Krysia… jesteśmy w jednej drużynie, jesteśmy zaprzyjaźnione, ale nie dlatego to teraz piszę. Piszę, bo podobnie jak do Justyny mam do Pani Krystyny wielki szacunek.
To jest kobieta z której Tarnów powinien być dumny (niestety w żaden sposób nie została doceniona, chociaż myślę, ze jej specjalnie na tym nie zależy, ale kiedy widzę jak w innych miastach i miasteczkach docenia się amatorów startujących w MTB to trochę mi przykro, że nikt nigdy o Krysi nie pomyślał). 10 lat startów w maratonach (wszystko na dystansie giga). Trzy razy ukończone Trophy. Wątpię żeby w Tarnowie pojawia się jeszcze kiedyś taka zawodniczka.
- Aktywność Ciężary
Niedziela, 15 lutego 2015
Próba
Dzisiaj postanowiłam zrobić pewną próbę. Ponieważ nie raz i nie dwa widziałam filmy-selfie z pozycji roweru, byłam ciekawa czy tak się da. Miał to też być filmik z cyklu motywacyjnych.
Co z tego wyszło… hm… wyszło jak wyszło. Celowo nic nie poprawiam (bo przecież dałoby się). Jak próba to próba. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać tylko tyle, że ten telefon mam od niedawna i jeszcze go nie „czuję”.:)
Ulga w Lesie (tak się zwie ten potok) © Iza
Przyjemnie bardzo się kręciło. Żadnego chłodu. Momentami było dość błotniście. Zapomniałam już jak ciężko kręci się w błocie. Nogi jeszcze nie przyzwyczajone, trzeba będzie je powoli przyzwyczajać do rowerowego wysiłku. Zresztą nie tylko nogi. Pupa też trochę bolała, odzwyczajona od rowerowego siodełka.
Zimowo-wiosennie © Iza
A po powrocie w nagrodę koktajl bananowo –malinowy (kefir, banan i mrożone maliny). Bardzo to smaczne:). Nie ma porównania do tych odżywek w proszku, które popijałam bezmyślnie kiedyś.
A nawiązując jeszcze do tematu suplementacji (o czym pisałam wczoraj), zapytałam o to znajomą farmaceutkę. Oto co mi napisała (dzielę się, może komuś się przyda taka informacja):
Generalnie suplementom mówimy stanowcze NIE!!! Minerały, mikro i makroelementy najlepiej pozyskiwać ze zbilansowanej diety (bo masz naturalne substancje, które się wchłaniają!!! w suplementach masz substancje syntetycznie wytwarzane, trudniej im się wchłonąć, a jednocześnie łykasz MNOSTWO substancji pomocniczych, stad często mogą wystąpić biegunki, wypryski na twarzy). Jesz zdrowo, wszystko powinnaś mieć w normie. ACZKOLWIEK magnez na skurcze czasem się przydaje. Nie pamiętam nazwy, chyba faktycznie magneB6, ale na pewno z Sandozu jest bardzo dobry (sama łykałam pisząc prace mgr, bo pomaga na stres i zmęczenie, a i kawa mi magnez wypłukiwała), zawiera sól organiczną magnezu (chyba cytrynian), wiec wchłania się:) wiec MUSI działać. Nigdy nie kupuj niczego z tlenkiem magnezu!!!!!! Koktajl z bananem i naturalnym kakao tez powinien zadziałać .
Wczoraj słyszałam w Radiu Kraków rozmowę z człowiekiem (nazwiska nie pamiętam), który poddał się eksperymentowi spożywania jedzenia … w proszku. Jakiś preparat, który się rozpuszcza i pije podobno zastępuje całodzienne pożywienie. Że podobno to duża oszczędność czasu.. nie trzeba gotować, robić zakupów itd. Tylko gdzie przyjemność.. z własnoręcznego gotowania, z jedzenia, które przecież jest przyjemnością…? Gdzie przyjemność ze spotkań z przyjaciółmi przy jakimś pysznym daniu? Mam nadzieję, że wizje pisarzy, którzy opisywali, że w przyszłości naszą dietą będą pigułki, nie sprawdzą się. Co to byłby za świat, bez dobrego jedzenia?
Co z tego wyszło… hm… wyszło jak wyszło. Celowo nic nie poprawiam (bo przecież dałoby się). Jak próba to próba. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać tylko tyle, że ten telefon mam od niedawna i jeszcze go nie „czuję”.:)
Ponieważ jak widać:) nic nie słychać, wyjaśniam, że wybrałam dzisiaj zamiast siłowni rower.
Grzechem byłoby siedzieć w pomieszczeniu (a zwłaszcza pedałować w pomieszczeniu, bo długim pedałowaniem zwykle kończę pobyt na siłowni), podczas gdy na zewnątrz takie piękne słońce i wysoka jak na tę porę roku temperatura.
Wiosna prawie. Prawie.. ponieważ gdzieniegdzie było tak:
Ślady zimy © Iza
Grzechem byłoby siedzieć w pomieszczeniu (a zwłaszcza pedałować w pomieszczeniu, bo długim pedałowaniem zwykle kończę pobyt na siłowni), podczas gdy na zewnątrz takie piękne słońce i wysoka jak na tę porę roku temperatura.
Wiosna prawie. Prawie.. ponieważ gdzieniegdzie było tak:
Ulga w Lesie (tak się zwie ten potok) © Iza
Przyjemnie bardzo się kręciło. Żadnego chłodu. Momentami było dość błotniście. Zapomniałam już jak ciężko kręci się w błocie. Nogi jeszcze nie przyzwyczajone, trzeba będzie je powoli przyzwyczajać do rowerowego wysiłku. Zresztą nie tylko nogi. Pupa też trochę bolała, odzwyczajona od rowerowego siodełka.
Zimowo-wiosennie © Iza
A po powrocie w nagrodę koktajl bananowo –malinowy (kefir, banan i mrożone maliny). Bardzo to smaczne:). Nie ma porównania do tych odżywek w proszku, które popijałam bezmyślnie kiedyś.
A nawiązując jeszcze do tematu suplementacji (o czym pisałam wczoraj), zapytałam o to znajomą farmaceutkę. Oto co mi napisała (dzielę się, może komuś się przyda taka informacja):
Generalnie suplementom mówimy stanowcze NIE!!! Minerały, mikro i makroelementy najlepiej pozyskiwać ze zbilansowanej diety (bo masz naturalne substancje, które się wchłaniają!!! w suplementach masz substancje syntetycznie wytwarzane, trudniej im się wchłonąć, a jednocześnie łykasz MNOSTWO substancji pomocniczych, stad często mogą wystąpić biegunki, wypryski na twarzy). Jesz zdrowo, wszystko powinnaś mieć w normie. ACZKOLWIEK magnez na skurcze czasem się przydaje. Nie pamiętam nazwy, chyba faktycznie magneB6, ale na pewno z Sandozu jest bardzo dobry (sama łykałam pisząc prace mgr, bo pomaga na stres i zmęczenie, a i kawa mi magnez wypłukiwała), zawiera sól organiczną magnezu (chyba cytrynian), wiec wchłania się:) wiec MUSI działać. Nigdy nie kupuj niczego z tlenkiem magnezu!!!!!! Koktajl z bananem i naturalnym kakao tez powinien zadziałać .
Wczoraj słyszałam w Radiu Kraków rozmowę z człowiekiem (nazwiska nie pamiętam), który poddał się eksperymentowi spożywania jedzenia … w proszku. Jakiś preparat, który się rozpuszcza i pije podobno zastępuje całodzienne pożywienie. Że podobno to duża oszczędność czasu.. nie trzeba gotować, robić zakupów itd. Tylko gdzie przyjemność.. z własnoręcznego gotowania, z jedzenia, które przecież jest przyjemnością…? Gdzie przyjemność ze spotkań z przyjaciółmi przy jakimś pysznym daniu? Mam nadzieję, że wizje pisarzy, którzy opisywali, że w przyszłości naszą dietą będą pigułki, nie sprawdzą się. Co to byłby za świat, bez dobrego jedzenia?
- DST 42.00km
- Teren 7.00km
- Czas 01:57
- VAVG 21.54km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 14 lutego 2015
Bieganie
Taki oto wiosny znak :
Zakwitł kilka dni temu © Iza
Jeden hiacynt jednak wiosny nie czyni, o czym przekonałam się w Lesie Radłowskim dzisiaj (zima jeszcze przyczajona).
Skute lodem © Iza
Trochę śniegu © Iza
Znalazłam piękną, śnieżnobiałą drogę.
Idealne warunki do biegania © Iza
O rozciąganiu przed bieganiem i po bieganiu staram się pamiętać.
Rozciąganie © Iza
Zakwitł kilka dni temu © Iza
Jeden hiacynt jednak wiosny nie czyni, o czym przekonałam się w Lesie Radłowskim dzisiaj (zima jeszcze przyczajona).
Skute lodem © Iza
Trochę śniegu © Iza
Znalazłam piękną, śnieżnobiałą drogę.
Idealne warunki do biegania © Iza
O rozciąganiu przed bieganiem i po bieganiu staram się pamiętać.
Rozciąganie © Iza
Pobiegałam dzisiaj chwilę, ale żałowałam, że taka okazałam się niezorganizowana i nie pojechałam na rower (słońce pięknie przygrzewało).
Ale jakoś tak nie mogłam się dzisiaj zebrać, późne zakupy, późne sprzątanie, obiad niegotowy, więc tylko było bieganie.
Może jutro jakiś rower? Zobaczymy. W planie jest siłownia, ale ma być 6 stopni, słońce, więc może warto byłoby jednak pomyśleć o rowerze.
A teraz będzie o pewnej rzeczy, która mnie dość zaskoczyła. Być może większość z Was o tym wie, a część może będzie zaskoczona (tak jak ja w ubiegłym roku byłam zaskoczona, kiedy Sufa poinformował mnie, że w sklepach wcale nie ma cukru waniliowego a jakiś wanilinowy, czy jakoś tak on się nazywa i z wanilią niewiele ma wspólnego).
Jeśli są więc tacy, jak ja dotąd nieuświadomieni, to dzielę się wiedzą.
Jako osoba poddająca swój organizm dość dużemu wysiłkowi, muszę dbać o właściwy poziom potasu, magnezu itd.
Trochę nierozważnie podchodziłam dotąd jednak do tematu suplementacji. Jak był sezon to chyba w nadmiarze łykałam magnez, potas, żelazo. I nawet dorobiłam się w pewnym momencie nadmiaru w organizmie, co dobre nie jest jak wiadomo.
Od października nie łykam nic, staram się dostarczać organizmowi wszystkich niezbędnych witamin itd w pożywieniu.
Jak to będzie kiedy zacznie się sezon i wysiłek fizyczny będzie większy, to nie wiem (tym bardziej, że nie wiem czy uda mi się w ogóle ten sezon „zaliczyć”, bo sytuacja nie sprzyja).
Fragment artykułu z portalu Rynek Zdrowia (Przepis na utratę zdrowia):
„Kto to widział, żeby normalny człowiek dostarczał organizmowi dziennie 6 kg marchwi i 30 filiżanek zielonej herbaty? Ludzie są częścią przyrody i powinni funkcjonować jako jej element. Tymczasem inwazja środków, które sami sobie aplikujemy, staje się zjawiskiem niepokojącym. Od setek tysięcy lat ludzie spożywali naturalne produkty i funkcjonowali. Jeszcze 30 lat temu ludzie jedli sałatę, marchew, jabłka. Nie było suplementów. Poprzez ich wprowadzenie przechodzimy ewolucję - do naszych organizmów wprowadzamy substancje w postaci skoncentrowanej o niebywałym działaniu - ocenia prof. Ewa Widy-Tyszkiewicz z katedry farmakologii doświadczalnej i klinicznej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego*. Jedna tabletka betakarotenu to ekwiwalent wymienionej ilości marchwi. Jedna kapsuła ekstraktu camellia sinensis oznacza "równowartość" ok. 5 filiżanek herbaty. Entuzjaści szybkiego zrzucenia kilogramów łykają kilka takich pigułek dziennie, często dorzucając do tego garść multiwitamin. To doskonały sposób na utratę zdrowia lub życia”.
Poszukując wczoraj dobrego preparatu z magnezem (nie dla siebie, a dla kogoś kto cierpi na jego niedobór), trafiłam na wpis na blogu " Farmaceutka radzi". Farmeceutka poradziła MagneB6 firmy Sanofi. Poczytałam ulotkę preparatu i zwróciłam uwagę na to, że w ulotce jest napisane „lek”. Przeglądnęłam wszystkie najbardziej znane i reklamowane preparaty magnezowe (w tym łykany przeze mnie w ub roku Magnez firmy Olimp) i co? I żaden z nich nie był lekiem, a jedynie suplementem (nie przyglądałam się zawartości preparatów a to też osobny temat).
Suplement to środek spożywczy, którego celem jest uzupełnianie diety, z wyłączeniem produktów posiadających właściwości produktu leczniczego. Nie są rejestrowane przez Urząd Rejestracji Produktów Leczniczych. W przypadku suplementów brak jest ustawowego wymogu ciągłego monitorowania bezpieczeństwa stosowania. Jakość jest nadzorowana jedynie przez Sanepid. Prawo nie wymaga rejestracji, ani szczegółowej dokumentacji gwarantującej jakość, skuteczność i bezpieczeństwo stosowania. A lek?
Wprowadzenie nowego leku do obrotu na rynku farmaceutycznym podlega ścisłym regulacjom prawnym i jest związane z długim i kosztownym procesem prowadzenia badań klinicznych. Zakończeniem procesu rejestracji jest pozwolenie na dopuszczenie do obrotu przygotowywane przez Urząd Rejestracji Produktów Leczniczych, Wyrobów Medycznych i Produktów Biobójczych, a podpisywany przez Ministra Zdrowia. Organem dopuszczającym lek na rynek jest, zatem Minister Zdrowia.
Więc następnym razem zanim kupicie reklamowany w tv środek, popatrzcie dobrze, co kupujecie, bo jeśli mamy do wyboru coś co musiało przejść badania kliniczne i coś co podlega jedynie kontroli Sanepidu, to chyba odpowiedź co kupić jest prosta.
No niestety do tej pory, nie miałam o tym zielonego pojęcia. A generalnie to uważajcie z tą suplementacją, łykaniem tych wszystkich cudownych środków, które są reklamowane w mediach. Chyba większość z nas zbyt beztrosko do tego podchodzi.
Może jutro jakiś rower? Zobaczymy. W planie jest siłownia, ale ma być 6 stopni, słońce, więc może warto byłoby jednak pomyśleć o rowerze.
A teraz będzie o pewnej rzeczy, która mnie dość zaskoczyła. Być może większość z Was o tym wie, a część może będzie zaskoczona (tak jak ja w ubiegłym roku byłam zaskoczona, kiedy Sufa poinformował mnie, że w sklepach wcale nie ma cukru waniliowego a jakiś wanilinowy, czy jakoś tak on się nazywa i z wanilią niewiele ma wspólnego).
Jeśli są więc tacy, jak ja dotąd nieuświadomieni, to dzielę się wiedzą.
Jako osoba poddająca swój organizm dość dużemu wysiłkowi, muszę dbać o właściwy poziom potasu, magnezu itd.
Trochę nierozważnie podchodziłam dotąd jednak do tematu suplementacji. Jak był sezon to chyba w nadmiarze łykałam magnez, potas, żelazo. I nawet dorobiłam się w pewnym momencie nadmiaru w organizmie, co dobre nie jest jak wiadomo.
Od października nie łykam nic, staram się dostarczać organizmowi wszystkich niezbędnych witamin itd w pożywieniu.
Jak to będzie kiedy zacznie się sezon i wysiłek fizyczny będzie większy, to nie wiem (tym bardziej, że nie wiem czy uda mi się w ogóle ten sezon „zaliczyć”, bo sytuacja nie sprzyja).
Fragment artykułu z portalu Rynek Zdrowia (Przepis na utratę zdrowia):
„Kto to widział, żeby normalny człowiek dostarczał organizmowi dziennie 6 kg marchwi i 30 filiżanek zielonej herbaty? Ludzie są częścią przyrody i powinni funkcjonować jako jej element. Tymczasem inwazja środków, które sami sobie aplikujemy, staje się zjawiskiem niepokojącym. Od setek tysięcy lat ludzie spożywali naturalne produkty i funkcjonowali. Jeszcze 30 lat temu ludzie jedli sałatę, marchew, jabłka. Nie było suplementów. Poprzez ich wprowadzenie przechodzimy ewolucję - do naszych organizmów wprowadzamy substancje w postaci skoncentrowanej o niebywałym działaniu - ocenia prof. Ewa Widy-Tyszkiewicz z katedry farmakologii doświadczalnej i klinicznej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego*. Jedna tabletka betakarotenu to ekwiwalent wymienionej ilości marchwi. Jedna kapsuła ekstraktu camellia sinensis oznacza "równowartość" ok. 5 filiżanek herbaty. Entuzjaści szybkiego zrzucenia kilogramów łykają kilka takich pigułek dziennie, często dorzucając do tego garść multiwitamin. To doskonały sposób na utratę zdrowia lub życia”.
Poszukując wczoraj dobrego preparatu z magnezem (nie dla siebie, a dla kogoś kto cierpi na jego niedobór), trafiłam na wpis na blogu " Farmaceutka radzi". Farmeceutka poradziła MagneB6 firmy Sanofi. Poczytałam ulotkę preparatu i zwróciłam uwagę na to, że w ulotce jest napisane „lek”. Przeglądnęłam wszystkie najbardziej znane i reklamowane preparaty magnezowe (w tym łykany przeze mnie w ub roku Magnez firmy Olimp) i co? I żaden z nich nie był lekiem, a jedynie suplementem (nie przyglądałam się zawartości preparatów a to też osobny temat).
Suplement to środek spożywczy, którego celem jest uzupełnianie diety, z wyłączeniem produktów posiadających właściwości produktu leczniczego. Nie są rejestrowane przez Urząd Rejestracji Produktów Leczniczych. W przypadku suplementów brak jest ustawowego wymogu ciągłego monitorowania bezpieczeństwa stosowania. Jakość jest nadzorowana jedynie przez Sanepid. Prawo nie wymaga rejestracji, ani szczegółowej dokumentacji gwarantującej jakość, skuteczność i bezpieczeństwo stosowania. A lek?
Wprowadzenie nowego leku do obrotu na rynku farmaceutycznym podlega ścisłym regulacjom prawnym i jest związane z długim i kosztownym procesem prowadzenia badań klinicznych. Zakończeniem procesu rejestracji jest pozwolenie na dopuszczenie do obrotu przygotowywane przez Urząd Rejestracji Produktów Leczniczych, Wyrobów Medycznych i Produktów Biobójczych, a podpisywany przez Ministra Zdrowia. Organem dopuszczającym lek na rynek jest, zatem Minister Zdrowia.
Więc następnym razem zanim kupicie reklamowany w tv środek, popatrzcie dobrze, co kupujecie, bo jeśli mamy do wyboru coś co musiało przejść badania kliniczne i coś co podlega jedynie kontroli Sanepidu, to chyba odpowiedź co kupić jest prosta.
No niestety do tej pory, nie miałam o tym zielonego pojęcia. A generalnie to uważajcie z tą suplementacją, łykaniem tych wszystkich cudownych środków, które są reklamowane w mediach. Chyba większość z nas zbyt beztrosko do tego podchodzi.
- Aktywność Bieganie