Niedziela, 17 kwietnia 2016
Głowa Cukru
Pogoda dzisiaj była… hm.. rozpieszczająca nas.
Co prawda prognozy wskazywały na deszcz po południu, więc miałam trochę obaw wyjeżdżając, bo wyjechałam późno. Forma też taka sobie, bo wczoraj byłam na weselu, więc powrót do domu późny, co skutkowało dość długim spaniem, no i późnym wyjazdem. Ale udało się - deszcz owszem padał, ale wtedy byłam już w domu.
Kwitnąco © Iza
Podjazd na Lubinkę © Iza
Widok na Szczepanowice © Iza
Widok zpodjazdu na Lubinkę © Iza
Widok na Marcinkę i Tarnów © Iza
Widoki © Iza
I jeszcze widoki © Iza
I jeszcze widoki © Iza
Głowa Cukru © Iza
Wejście na cmenatrz © Iza
Co prawda prognozy wskazywały na deszcz po południu, więc miałam trochę obaw wyjeżdżając, bo wyjechałam późno. Forma też taka sobie, bo wczoraj byłam na weselu, więc powrót do domu późny, co skutkowało dość długim spaniem, no i późnym wyjazdem. Ale udało się - deszcz owszem padał, ale wtedy byłam już w domu.
Wiało dość konkretnie dzisiaj, co podjeżdżania nie ułatwiało.
No, ale że tempem jeżdżę mega spokojnym, toteż było naprawdę przyjemnie.
Sił wyraźnie przybywa wraz z każdym wyjazdem. Jeszcze jakiś miesiąc i myślę, będzie przyzwoicie. A dzisiaj najpierw na Lubinkę, podjazdem równoległym do „serpetyn”, którym jeżdżę stosunkowo rzadko, a szkoda bo widoki z niego naprawdę świetne. Na skrzyżowaniu dróg Zakliczyn-Rychwałd krótki postój i rzut oka na zarys Tatr. Potem wspinaczka na Wał i już w kierunku Głowy Cukru. Taki miałam dzisiaj plan. Uwielbiam ten cmentarz, za to niesamowite położenie i widoki.
Sił wyraźnie przybywa wraz z każdym wyjazdem. Jeszcze jakiś miesiąc i myślę, będzie przyzwoicie. A dzisiaj najpierw na Lubinkę, podjazdem równoległym do „serpetyn”, którym jeżdżę stosunkowo rzadko, a szkoda bo widoki z niego naprawdę świetne. Na skrzyżowaniu dróg Zakliczyn-Rychwałd krótki postój i rzut oka na zarys Tatr. Potem wspinaczka na Wał i już w kierunku Głowy Cukru. Taki miałam dzisiaj plan. Uwielbiam ten cmentarz, za to niesamowite położenie i widoki.
Powrót przez Rychwałd czyli przyjemność z 6 km zjazdu.
Widoki, widoki, zieleń, słońce… czysta przyjemność, po prostu.
Kwitnąco © Iza
Podjazd na Lubinkę © Iza
Widok na Szczepanowice © Iza
Widok zpodjazdu na Lubinkę © Iza
Widok na Marcinkę i Tarnów © Iza
Widoki © Iza
I jeszcze widoki © Iza
I jeszcze widoki © Iza
Głowa Cukru © Iza
Wejście na cmenatrz © Iza
- DST 43.00km
- Teren 1.00km
- Czas 02:10
- VAVG 19.85km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 15 kwietnia 2016
Słona
To jest tak.
W okolicy Tarnowa jest kilka górek i jest sporo słusznych podjazdów.
Bikerzy z okolic Tarnowa (oraz biegacze) upodobali sobie Marcinkę. Pewnie dlatego, że ona jest w Tarnowie. Ja niewiele dalej mam na Lubinkę, Słoną, Wał. To są trzy górki, które mocno zadomowiły się w moim sercu.
Dzisiaj Słona. Pojechałam podjazdem, którym nigdy nie jechałam (zawsze tylko zjazd z góry), czyli czerwonym pieszym od Kłokowej. Początkowe metry są naprawdę mocno ostro pod górę. Tym podjazdem dojeżdża się do lasu i szlaku rowerowego (jednego z moich ulubionych). Wjechałam nawet kawałek w las, ale z powodu dużego błota i wody stojącej miejscami, oraz opon kompletnie nieprzystosowanych do tego rodzaju warunków, zawróciłam. Potem jednak kiedy zjeżdżałam w dół, zauważyłam fajną ścieżkę odbijającą w las. Wjechałam i kawałek się przejechałam. Kiedys poeksploruję dalej.
Słona ma wiele możliwości i myślę, ze jest jeszcze wiele nieodkrytych ścieżek.
Teren to teren, bez dwóch zdań. Żadna jazda asfaltowa nie przyniesie tyle satysfakcji.
W okolicy Tarnowa jest kilka górek i jest sporo słusznych podjazdów.
Bikerzy z okolic Tarnowa (oraz biegacze) upodobali sobie Marcinkę. Pewnie dlatego, że ona jest w Tarnowie. Ja niewiele dalej mam na Lubinkę, Słoną, Wał. To są trzy górki, które mocno zadomowiły się w moim sercu.
Dzisiaj Słona. Pojechałam podjazdem, którym nigdy nie jechałam (zawsze tylko zjazd z góry), czyli czerwonym pieszym od Kłokowej. Początkowe metry są naprawdę mocno ostro pod górę. Tym podjazdem dojeżdża się do lasu i szlaku rowerowego (jednego z moich ulubionych). Wjechałam nawet kawałek w las, ale z powodu dużego błota i wody stojącej miejscami, oraz opon kompletnie nieprzystosowanych do tego rodzaju warunków, zawróciłam. Potem jednak kiedy zjeżdżałam w dół, zauważyłam fajną ścieżkę odbijającą w las. Wjechałam i kawałek się przejechałam. Kiedys poeksploruję dalej.
Słona ma wiele możliwości i myślę, ze jest jeszcze wiele nieodkrytych ścieżek.
Teren to teren, bez dwóch zdań. Żadna jazda asfaltowa nie przyniesie tyle satysfakcji.
Podjazd na Słoną © Iza
Widok ze Słonej © Iza
Domek- marzenie © Iza
W lesie na Słonej raz jeszcze © Iza
W lesie na Słonej © Iza
- DST 31.00km
- Teren 2.00km
- Czas 01:45
- VAVG 17.71km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 13 kwietnia 2016
Trzy Kopce
Długa przerwa „od roweru”.
Najpierw weekend w Mielcu (planowałam jechać po raz pierwszy w tym roku rowerem, ale pogoda nie dopisała), potem pogoda pod psem…
Dzisiaj wreszcie pogoda dopisała. Ciepło i słonecznie. Niezbyt dobrze przespana noc i ciężki dzień w pracy, sprawił, że ciężko było mi się „zebrać” na jazdę. Zmobilizowałam się, bo wiedziałam, że będzie bardzo OK. Było.
Wiosna rozbujała się konkretnie. Jest zielono, jest pachnąco. Są bociany:).
Dzisiaj Trzy Kopce, ale odwrotnie. Zaryzykowałam, bo z moim skromnym dorobkiem podjazdowym w tym roku, podjazd na górkę Francę w Piotrkowicach to było wyzwanie. Jakoś się wturlałam i nawet specjalnie nie umierałam. Widoki z góry.. bajka. Pojechałam pod remizę OSP w Piotrkowicach i zjechałam w dół.
Najpierw weekend w Mielcu (planowałam jechać po raz pierwszy w tym roku rowerem, ale pogoda nie dopisała), potem pogoda pod psem…
Dzisiaj wreszcie pogoda dopisała. Ciepło i słonecznie. Niezbyt dobrze przespana noc i ciężki dzień w pracy, sprawił, że ciężko było mi się „zebrać” na jazdę. Zmobilizowałam się, bo wiedziałam, że będzie bardzo OK. Było.
Wiosna rozbujała się konkretnie. Jest zielono, jest pachnąco. Są bociany:).
Dzisiaj Trzy Kopce, ale odwrotnie. Zaryzykowałam, bo z moim skromnym dorobkiem podjazdowym w tym roku, podjazd na górkę Francę w Piotrkowicach to było wyzwanie. Jakoś się wturlałam i nawet specjalnie nie umierałam. Widoki z góry.. bajka. Pojechałam pod remizę OSP w Piotrkowicach i zjechałam w dół.
Piotrkowickie magnolie © Iza
Widok na Łowczówek © Iza
Piotrkowickie magnolie © Iza
Od kilku dni (od wizyty w Mielcu, kiedy wzięłam do ręki zdjęcie pradziadków) obsesyjnie myślę o moim pradziadku Macieju Sowie – zamordowanym przez Sowietów.
Dzisiaj odebrałam książkę „Dzień rozpoczął się szczególnie…” S.M.Jankowskiego, o której usłyszałam wczoraj w Radiu Kraków. Czyta się… czyta się z drżeniem serca. „Przekładam” to na życie pradziadka.
Dzisiaj Dzień Pamięci Ofiar Zbrodni Katyńskiej. Poprosiłam siostrę żeby zapaliła znicz pod Mielecką Ścianą Katyńską. Jest tam tabliczka umpiętniająca pradziadka. Tam, na cmenatarzu komunalnym w Mielcu i w katedrze polowej Wojska Polskiego w Warszawie. W 1939r. zabrali go… do domu nie wrócił. W 1940r. zginął wraz z innymi polskimi obywatelami, żołnierzami, policjantami, urzędnikami… 22 tysiącami.
Był policjantem. Miał 49 lat.
- DST 40.00km
- Czas 01:53
- VAVG 21.24km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 7 kwietnia 2016
Lubinka
Nadeszła szybciej niż myślałam.
Stuprocentowa przyjemność z jazdy.
Jak dobrze! Jak błogo! Jak mi ulżyło…
W ogóle po bardzo ciemnych dniach, dzisiaj lepiej.. dużo lepiej.
Moja ukochana bohaterka literacka lat dziecięcych (to Babcia podarowała mi egzemplarz w zielonej płóciennej oprawie z 1956r. - mam go do dzisiaj) czyli rudowłosa Ania Shirely przeżyła noc, noc która odmieniła jej życie (kto nie czytał, to niech sobie od razu nie wyobraża nie wiadomo czego:)). Otóż Ania dowiedziała się, że jej kolega Gilbert Blythe jest ciężko chory i noc owa miała zadecydować o tym czy Gilbert przeżyje czy nie. Tej nocy Ania zrozumiała, że kocha Gilberta. Nad ranem dowiedziała się, że kryzys minął. Kończył się rozdział z najbardziej romantyczną sceną w literaturze (jak dla mnie) i padły takie słowa... "Po każdej burzy wychodzi słońce". Zapamiętałam je. Na całe życie:).
Stuprocentowa przyjemność z jazdy.
Jak dobrze! Jak błogo! Jak mi ulżyło…
W ogóle po bardzo ciemnych dniach, dzisiaj lepiej.. dużo lepiej.
Moja ukochana bohaterka literacka lat dziecięcych (to Babcia podarowała mi egzemplarz w zielonej płóciennej oprawie z 1956r. - mam go do dzisiaj) czyli rudowłosa Ania Shirely przeżyła noc, noc która odmieniła jej życie (kto nie czytał, to niech sobie od razu nie wyobraża nie wiadomo czego:)). Otóż Ania dowiedziała się, że jej kolega Gilbert Blythe jest ciężko chory i noc owa miała zadecydować o tym czy Gilbert przeżyje czy nie. Tej nocy Ania zrozumiała, że kocha Gilberta. Nad ranem dowiedziała się, że kryzys minął. Kończył się rozdział z najbardziej romantyczną sceną w literaturze (jak dla mnie) i padły takie słowa... "Po każdej burzy wychodzi słońce". Zapamiętałam je. Na całe życie:).
Tęcza po drodze © Iza
Z Panią Krystyną dzisiaj. I jak zwykle... constans czyli LUBINKA.
Ale zanim była Lubinka, to przejechałyśmy przez Buczynę. W mojej klatce mieszka blisko 90 letnia pani. Czasem ją odwiedzam, bo nie jest do końca sprawna i potrzebuje pomocy.
Pani Irena (bo tak ma na imię) pisze wiersze. Wczoraj przeczytała mi jeden z nich. O Buczynie. Słuchałam zdumiona. Zapytałam:
- Czy pani to pamięta? To co stało się w Buczynie?
- Czy pamiętam? Dziecko… ja to widziałam! Ja codziennie chodziłam do pracy do klasztoru w Zbylitowskiej Górze. Byłyśmy tam z mamą, w lesie. Do dzisiaj pamiętam jak mam krzyknęła do mnie żebym się chowała, bo w lesie byli Niemcy jeszcze. Oni zwozili i zwozili tych ludzi. Dzieci, niemowlaki roztrzaskiwali od drzewa. Dziecko… tam cały las był w czerwonym dywanie. Wszędzie krew… Wiesz, ta wojna, ta wojna to było coś tak strasznego… tego nie da się opowiedzieć. Jeśli się to wszystko widziało…
„ Upłynął szmat czas… pół wieku… Ale jej nie zapomniałem… tej kobiety. Miała dwoje dzieci. Malutkich. Schowała w piwnicy rannego partyzanta. Ktoś doniósł… Powieszono całą rodzinę, ale najpierw dzieci… Jak ona krzyczała! Ludzie tak nie krzyczą, tak krzyczą zwierzęta…. Czy człowiek powinien aż tak się poświęcać. Nie wiem (milknie) Teraz piszę o wojnie ci, którzy na niej nie byli. Nie czytam tego.. Proszę się nie obrażać… ale nie czytam”.
S. Aleksijewicz „Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka”.
Z Buczyny niebieskim do Dąbrówki Szczepanowskiej, a potem do Janowic i na Lubinkę. Podjazd przeszedł nam bezboleśnie, bo jechałyśmy sobie w tempie umiarkowanym i rozmawiałyśmy. Zjechałyśmy sobie lasem na Lubince. Hm… dzisiaj moje nogi nie protestowały i dogadały się z głową.
Znalezione po drodze © Iza
- DST 46.00km
- Teren 7.00km
- Czas 02:20
- VAVG 19.71km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 6 kwietnia 2016
KRYSTIAN
Powracam do sprawy tragicznego wypadku, który miał miejsce pod Werynią.
Powracam, bo jest taka potrzeba. Dzisiaj pokazał się w sieci link, który wklejam tutaj wierząc, że znajdą się osoby, które zechcą pomóc. Ogrom tragedii, która się wydarzyła jest trudny do ogarnięcia.
Ogrom tragedii rodziny Pydychów to jest coś co trudno mi sobie wyobrazić.
Ból i cierpienie mamy… Dlatego mam wielką nadzieję, że Krystian, który przeżył wypadek, wyjdzie z tego. Dla siebie i dla Mamy. Pomyślałam, że w Polsce jest tyle osób kochających sport, nie tylko futbol, ale w ogóle sport. Tylu kibiców, zawodników… Że gdyby każdy wpłacił nawet najdrobniejszą kwotę, to Mamie Krystiana byłoby znacznie lżej.
Proszę Was, czytających mojego bloga, nie bądźcie obojętni wobec tej tragedii. Tak niewiele trzeba, żeby pomóc drugiej osobie.
Krystian jest jeden – nas jest tak wiele. To on musi walczyć, ale bez naszej pomocy może być mu bardzo ciężko. Krystiana nie znałam, ale przecież to nie ma znaczenia.
Jest jednym z nas, ma pasję. My kochamy rower, on kocha piłkę nożną. Razem możemy naprawdę dużo.
Jego Mama czeka na niego. Straciła już męża, straciła dwóch synów.
http://wcj24.pl/pomoc-dla-krystiana-pydycha/
http://supernowosci24.pl/o-chlopakach-ktorzy-koch...
Powracam, bo jest taka potrzeba. Dzisiaj pokazał się w sieci link, który wklejam tutaj wierząc, że znajdą się osoby, które zechcą pomóc. Ogrom tragedii, która się wydarzyła jest trudny do ogarnięcia.
Ogrom tragedii rodziny Pydychów to jest coś co trudno mi sobie wyobrazić.
Ból i cierpienie mamy… Dlatego mam wielką nadzieję, że Krystian, który przeżył wypadek, wyjdzie z tego. Dla siebie i dla Mamy. Pomyślałam, że w Polsce jest tyle osób kochających sport, nie tylko futbol, ale w ogóle sport. Tylu kibiców, zawodników… Że gdyby każdy wpłacił nawet najdrobniejszą kwotę, to Mamie Krystiana byłoby znacznie lżej.
Proszę Was, czytających mojego bloga, nie bądźcie obojętni wobec tej tragedii. Tak niewiele trzeba, żeby pomóc drugiej osobie.
Krystian jest jeden – nas jest tak wiele. To on musi walczyć, ale bez naszej pomocy może być mu bardzo ciężko. Krystiana nie znałam, ale przecież to nie ma znaczenia.
Jest jednym z nas, ma pasję. My kochamy rower, on kocha piłkę nożną. Razem możemy naprawdę dużo.
Jego Mama czeka na niego. Straciła już męża, straciła dwóch synów.
http://wcj24.pl/pomoc-dla-krystiana-pydycha/
http://supernowosci24.pl/o-chlopakach-ktorzy-koch...
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 5 kwietnia 2016
Constans
W wielkanocną sobotę świat zatrząsł się w posadach. Dosłownie. Nic już nie było i nie będzie takie samo. Wiele się zmieniło. Długo by snuć opowieść. Opowieści nie będzie. Nie wszystko można opowiedzieć.
Nie jest łatwo kiedy świat trzęsie się w posadach, a człowiek musi utrzymywać się na powierzchni. Musi? Jeśli ma świadomość bycia mocnym oparciem dla innych, to musi. Właśnie dla innych.
No nie jest łatwo. Nie jest mi łatwo też wyjechać na rower. Tak, tak paradoksalnie to co kiedyś było kołem ratunkowym… mniej przestało nim być…już tak nie ratuje i nie chroni. Ale jednak:).
Wyjechałam, chociaż zmagałam się z bezsilnością i brakiem chęci do czegokolwiek. Wyjechałam, bo wiedziałam, że wiosna, że zapachy, że widoki, że endorfiny. Że potrzebuję tej mieszanki.
Bo to jest tak. Wiosna. Przychodzi. Niezależnie od wszystkiego. Bywa, że nieproszona i niechciana. Bezczelnie wciska się do twojego świata, który właśnie drży w posadach. Myślisz wtedy: jak mogła? Tak jakby nic się nie stało. Jakby wszystko było jak dawniej. A przecież nie jest i dla niektórych już nie będzie. Nigdy.
Wdziera się z tymi kolorami, zapachami, drażni i irytuje. Ale wiecie co.. chociaż drażni i irytuje to.. dobrze. Musi być na tym świecie coś stałego, coś co przychodzi niezależnie od okoliczności. Np. wiosna. Stała jest też Lubinka.
Wdrapałam się. Znowu. Od Pit Stopu.
I wiecie co? Dzisiaj było lepiej. Mocno wierzę, że krok po kroku zbliżę się do jakiegoś stanu, który będzie oznaczał 100% zadowolenie z jazdy. I zbliżę się do stanu kiedy moja głowa dogada się z organizmem. Tylko cierpliwości.
Nie jest łatwo kiedy świat trzęsie się w posadach, a człowiek musi utrzymywać się na powierzchni. Musi? Jeśli ma świadomość bycia mocnym oparciem dla innych, to musi. Właśnie dla innych.
No nie jest łatwo. Nie jest mi łatwo też wyjechać na rower. Tak, tak paradoksalnie to co kiedyś było kołem ratunkowym… mniej przestało nim być…już tak nie ratuje i nie chroni. Ale jednak:).
Wyjechałam, chociaż zmagałam się z bezsilnością i brakiem chęci do czegokolwiek. Wyjechałam, bo wiedziałam, że wiosna, że zapachy, że widoki, że endorfiny. Że potrzebuję tej mieszanki.
Bo to jest tak. Wiosna. Przychodzi. Niezależnie od wszystkiego. Bywa, że nieproszona i niechciana. Bezczelnie wciska się do twojego świata, który właśnie drży w posadach. Myślisz wtedy: jak mogła? Tak jakby nic się nie stało. Jakby wszystko było jak dawniej. A przecież nie jest i dla niektórych już nie będzie. Nigdy.
Wdziera się z tymi kolorami, zapachami, drażni i irytuje. Ale wiecie co.. chociaż drażni i irytuje to.. dobrze. Musi być na tym świecie coś stałego, coś co przychodzi niezależnie od okoliczności. Np. wiosna. Stała jest też Lubinka.
Wdrapałam się. Znowu. Od Pit Stopu.
I wiecie co? Dzisiaj było lepiej. Mocno wierzę, że krok po kroku zbliżę się do jakiegoś stanu, który będzie oznaczał 100% zadowolenie z jazdy. I zbliżę się do stanu kiedy moja głowa dogada się z organizmem. Tylko cierpliwości.
Pit stop © Iza
Buczyna cała w zawilcach © Iza
Kaczńce w Buczynie © Iza
- DST 36.00km
- Teren 8.00km
- Czas 01:59
- VAVG 18.15km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 3 kwietnia 2016
Przełamywanie niechęci
Marna kondycja ma to do siebie, że zniechęca do jazdy.
Z kolei nie ma innego sposobu na to żeby poprawić marną kondycję, jak pokonać niechęć i jednak jechać.
Po dzisiejszych pierwszych 10 km niechęć była duża. Duża do tego stopnia, że miałam ochotę zawrócić. Powstrzymała mnie ładna pogoda, słońce, zapachy, objawy wiosny i Dunajec. Wytrwałam.
Pojechałam dalej i nie żałuję, jazda przy takiej pogodzie i z takimi widokami jakie mam w okolicy, to jest jednak TO.
Dość powiedzieć, że po wjeździe na Lubinkę dojrzałam zarys Tatr.
Niechęć jednak do wdrapywania się do góry była duża. Kiedy nie ma siły czuje się bezsilność, jakiś rodzaj wstydu nawet kiedy człowiek wdrapuje się w tempie ślimaka. Widoki jednak to rekompensują.
Po początkowej niechęci do wdrapywania się, postawiłam wszystko na jedną kartę i wjechałam w kierunku Lubinki podjazdem od krzyża, do Uroczyska. Jest mozolny, zwłaszcza w moim wykonaniu dzisiaj.
A potem nagle szaleńczy pomysł, aby zjechać do Doliny Izy od szlabanu czyli całkowitym terenem, który nigdy nie jest dla mnie całkowicie łatwy, a dzisiaj na Magnusie z nabitymi oponami był jeszcze trudniejszy. Ale ile radości! I znowu ta myśl: teren to jest jednak teren. Najczystsza z radości z jazdy. I nawet przez strumyk się jakoś przeprawiłam nie mocząc nóg, a strumyk nie płynął dzisiaj z wolna i był dość rozległy. Dość powiedzieć, że kiedy go przejechałam, to z góry zjechało dwóch chłopaków i stanęło przed nim zastanawiając się co robić. Powiedziałam: dacie radę i pojechałam do góry szutrem.
Pomyślałam: strumyk to nic, ale ile mozolnego, terenowego podjeżdżania ich potem czeka…:). Powinnam ich ostrzec?:).
I tym sposobem zaliczyłam pierwszą dłuższą jazdę po pagórkach, z dwoma dłuższymi podjazdami i dwoma zjazdami, bo zjechałam sobie lasem na Lubince pod kościół w Szczepanowicach, osiągając na tym zjeździe prędkość dotąd nie osiągalną czyli 50 km/h, co jak na szuterek i mnie jest sporo.
Będzie lepiej, powoli, powoli jakoś wydrapię się z tego dna.
Taki fragment wywiadu znalazłam:
"Nie lubię tego podkreślania, wytykania, że himalaiści i wspinacze myślą tylko o sobie, że ich pasja jest na pierwszym miejscu. Nigdy nie czułam, że żyję w cieniu gór. Nie trzeba być himalaistą, by stać się nieobecnym mężem. Znam wielu mężczyzn, którzy są cały czas na miejscu, a bywają bardziej wycofani. Nie uczestniczą w życiu rodzinnym, nie zajmują się dziećmi, nie wspierają. Powiem coś niepopularnego: uważam, że mimo wszystko miałam jak na tamte czasy partnerski związek" - z wywiadu z Ewą Berbeką ("Wysokie Obcasy").
I co? I racja czy nieracja? Kto to wie? Wszystko zależy od punktu widzenia, nici porozumienia i tego jakiego męża się ma, oraz jaką żonę się ma.
Z kolei nie ma innego sposobu na to żeby poprawić marną kondycję, jak pokonać niechęć i jednak jechać.
Po dzisiejszych pierwszych 10 km niechęć była duża. Duża do tego stopnia, że miałam ochotę zawrócić. Powstrzymała mnie ładna pogoda, słońce, zapachy, objawy wiosny i Dunajec. Wytrwałam.
Pojechałam dalej i nie żałuję, jazda przy takiej pogodzie i z takimi widokami jakie mam w okolicy, to jest jednak TO.
Dość powiedzieć, że po wjeździe na Lubinkę dojrzałam zarys Tatr.
Niechęć jednak do wdrapywania się do góry była duża. Kiedy nie ma siły czuje się bezsilność, jakiś rodzaj wstydu nawet kiedy człowiek wdrapuje się w tempie ślimaka. Widoki jednak to rekompensują.
Po początkowej niechęci do wdrapywania się, postawiłam wszystko na jedną kartę i wjechałam w kierunku Lubinki podjazdem od krzyża, do Uroczyska. Jest mozolny, zwłaszcza w moim wykonaniu dzisiaj.
A potem nagle szaleńczy pomysł, aby zjechać do Doliny Izy od szlabanu czyli całkowitym terenem, który nigdy nie jest dla mnie całkowicie łatwy, a dzisiaj na Magnusie z nabitymi oponami był jeszcze trudniejszy. Ale ile radości! I znowu ta myśl: teren to jest jednak teren. Najczystsza z radości z jazdy. I nawet przez strumyk się jakoś przeprawiłam nie mocząc nóg, a strumyk nie płynął dzisiaj z wolna i był dość rozległy. Dość powiedzieć, że kiedy go przejechałam, to z góry zjechało dwóch chłopaków i stanęło przed nim zastanawiając się co robić. Powiedziałam: dacie radę i pojechałam do góry szutrem.
Pomyślałam: strumyk to nic, ale ile mozolnego, terenowego podjeżdżania ich potem czeka…:). Powinnam ich ostrzec?:).
I tym sposobem zaliczyłam pierwszą dłuższą jazdę po pagórkach, z dwoma dłuższymi podjazdami i dwoma zjazdami, bo zjechałam sobie lasem na Lubince pod kościół w Szczepanowicach, osiągając na tym zjeździe prędkość dotąd nie osiągalną czyli 50 km/h, co jak na szuterek i mnie jest sporo.
Będzie lepiej, powoli, powoli jakoś wydrapię się z tego dna.
Taki fragment wywiadu znalazłam:
"Nie lubię tego podkreślania, wytykania, że himalaiści i wspinacze myślą tylko o sobie, że ich pasja jest na pierwszym miejscu. Nigdy nie czułam, że żyję w cieniu gór. Nie trzeba być himalaistą, by stać się nieobecnym mężem. Znam wielu mężczyzn, którzy są cały czas na miejscu, a bywają bardziej wycofani. Nie uczestniczą w życiu rodzinnym, nie zajmują się dziećmi, nie wspierają. Powiem coś niepopularnego: uważam, że mimo wszystko miałam jak na tamte czasy partnerski związek" - z wywiadu z Ewą Berbeką ("Wysokie Obcasy").
I co? I racja czy nieracja? Kto to wie? Wszystko zależy od punktu widzenia, nici porozumienia i tego jakiego męża się ma, oraz jaką żonę się ma.
Ulubione kwiaty Pani Krystyny © Iza
Dunajec © Iza
Widok z podjazdu na Uroczysko © Iza
W Dolinie Izy © Iza
W Dolnie Izy 2 © Iza
W Dolinie Izy 3 © Iza
W Dolnie Izy 4 © Iza
W Dolinie Izy 5 © Iza
Jeziorko © Iza
- DST 44.00km
- Teren 14.00km
- Czas 02:44
- VAVG 16.10km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 2 kwietnia 2016
Nieciecza
Moja koleżanka ma męża.
Mąż zasadniczo nie lubi ruszać się z domu.
Koleżanka po świętach mówi do mnie.
- Wiesz, udało mi się wyciągnąć męża z domu. Mówię: taka ładna pogoda, może byśmy pojechali gdzieś… gdzieś w kierunku Czchowa.
Mąż popatrzył na zegarek i powiedział: - Mamy mało czasu. Pojedziemy do Niecieczy. Obejrzeć stadion:).
Powiedziałam koleżance.
- Jest postęp – już gdzieś wyjechaliście. Jak tak dalej pójdzie, dojedziecie na Narodowy.
Ja już w Niecieczy byłam, ale to było dawno. Nie było jeszcze nowego stadionu. Pojechałam dzisiaj więc obejrzeć. Akurat Nieciecza szykowała się do meczu z Koroną Kielce. Mecz ten obchodził mnie niewiele. Dzisiaj obchodził mnie mecz Stal Mielec- Gryf Wejherowo (Stal lideruje rozgrywkom 2 ligi i jest bardzo blisko upragnionego awansu). Stadion w Niecieczy ładny, kameralny ale jakiś taki.. malutki.
Mąż zasadniczo nie lubi ruszać się z domu.
Koleżanka po świętach mówi do mnie.
- Wiesz, udało mi się wyciągnąć męża z domu. Mówię: taka ładna pogoda, może byśmy pojechali gdzieś… gdzieś w kierunku Czchowa.
Mąż popatrzył na zegarek i powiedział: - Mamy mało czasu. Pojedziemy do Niecieczy. Obejrzeć stadion:).
Powiedziałam koleżance.
- Jest postęp – już gdzieś wyjechaliście. Jak tak dalej pójdzie, dojedziecie na Narodowy.
Ja już w Niecieczy byłam, ale to było dawno. Nie było jeszcze nowego stadionu. Pojechałam dzisiaj więc obejrzeć. Akurat Nieciecza szykowała się do meczu z Koroną Kielce. Mecz ten obchodził mnie niewiele. Dzisiaj obchodził mnie mecz Stal Mielec- Gryf Wejherowo (Stal lideruje rozgrywkom 2 ligi i jest bardzo blisko upragnionego awansu). Stadion w Niecieczy ładny, kameralny ale jakiś taki.. malutki.
W Niecieczy © Iza
Stadion w Niecieczy © Iza
Wiosna. Na drzewach rosną kwiatki.
Kwitnąco © Iza
Rosną też kanapki. Takie cuda to tylko w okolicach Tarnowa.
A na drzewie rosną kanapki © Iza
Ulubione wiosenne kwiatki mojej mamy.
Fiołki © Iza
- DST 49.00km
- Czas 02:14
- VAVG 21.94km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 31 marca 2016
Duży
Mówiłyśmy (z siostrą) o nim Duży, bo był duży.
A w zasadzie nie, w zasadzie duże to miał stopy i dłonie (prawdziwie bramkarskie). Duży był po prostu wysoki. Bardzo wysoki. Koledzy, trenerzy mówili na niego Pająk, albo „pieszczotliwie” – Pajączek. To mnie zawsze bawiło. Kiedy na przykład słyszałam jak trener Łętocha pokrzykuje… Pajączek:).
Duży był bramkarzem i widząc jego zaanagażowanie na boisku myślałam sobie, że piłkarska przyszłość przed nim i że kiedyś będę może mogła się chwalić tym, że znam bramkarza reprezentacji Polski.
Bo Duży miał potencjał, marzenia i cele.
Na imię miał Patryk. Nazywał się Szewczak i przyjechał do Mielca grać w piłkę i spełniać swoje marzenia.
Dużego poznałam jakoś tak chyba w lecie, kiedy przyszli po treningu z moim siostrzeńcem Patrykiem. Zmęczeni. Treningiem i upałem.
Poczęstowałam Dużego zupą pomidorową, ale nie zjadł:). Jak się potem okazało – nie zjadł bo w zupie pływały zioła:). Ta niezjedzona zupa, była potem tematem żartów przez kilka miesięcy.
Zapamiętam nieśmiały uśmiech Dużego. Takim właśnie uśmiechem obdarzał innych.
Dwa tygodnie temu Duży Patryk i mniejszy Patryk szli sobie, a ja siedziałam w oknie. Uśmiechnęłam się do nich, oni do mnie, a ja pomyślałam: jacy młodzi, uśmiechnięci, mega przystojni i z pasją. Całe życie przed nimi! Tak wtedy myślałam.
Zaproponowałam Dużemu zupę pomidorową, od razu uprzedzając, że gotowała moja siostra i nie ma w niej ziół. Śmiał się. Wychodziłam z domu, bo wracałam do Tarnowa, weszłam do pokoju, pożegnałam się z chłopakami. Duży odpowiedział, uśmiechnął się. Skąd mogłam wiedzieć, że nigdy go już nie zobaczę?
W drodze do domu otworzyłam FB, a tam zdjęcie Duży i Mały. Dwóch Patryków. Uśmiechniętych. Tak mi się spodobało, że po powrocie do domu zapisałam sobie je na pulpicie.
W Wielką Sobotę Duży jechał na mecz ze swoimi kolegami. Jechało ich 8. Nie przejechali zakrętu w Weryni.
Trudno było w to uwierzyć, że jeden zakręt okazał się ostatnim w życiu piątki młodych chłopaków.
Trudno było uwierzyć, że jest wśród nich Duży, który w grudniu obchodził 18 urodziny. Przyjaciel mojego siostrzeńca. Jak mówi o nim… brat.
To były jedne z najsmutniejszych świąt, jakie przytrafiły się w moim życiu.
Podobno nic nie dzieje się bez przyczyny, bez jakiegoś celu. Trudno uwierzyć w to po tym wypadku. Wypadku, w którym życie traci tylu młodych chłopaków, synów, ojców, braci. Wypadku w którym życie traci dwóch braci, a trzeci wciąż o nie walczy.
Ale.. takie straszne dni, które niestety przychodzi nam przeżywać w życiu zmuszają do wielu refleksji.
Nie odkładajcie spotkań z przyjaciółmi na potem, nie odkładajcie rozmów telefonicznych czy odpisania na maile na potem, bo nigdy już może nie zdarzyć się .. potem.
W naszym krótkim i często trudnym życiu, najważniejsi są LUDZIE. Ci, których nazywamy swoimi przyjaciółmi nie są nimi tylko po to by wspomagali nas w biedzie, towarzyszyli w radosnych chwilach. Powinniśmy pamiętać, że mamy przyjaciół przede wszystkim wtedy kiedy to oni są w potrzebie.
To jest właśnie miara przyjaźni – bycie dla innych wtedy, kiedy potrzebują naszego wsparcia, naszej obecności. Nie tylko zapewnienia, że są dla nas ważni.
Słowa kosztują niewiele. To co dla nich robimy – to jest miara tej przyjaźni.
Mój siostrzeniec na swoim profilu fejsbukowym napisał:
„Straciłem jedną z najważniejszych osób w życiu, traktowałem go jak brata!!!! Nigdy o nim nie zapomnę!!! Kiedyś spotkamy się tam u góry!!! I już nic nas wtedy nie rozłączy, na zawsze w mojej pamięci, trzymaj się bracie! Nie będę zalewał się smutkiem, bo nigdy byś tego nie chciał!”.
Macie gdzieś takie siostry, takich braci? Nie zapominajcie o nich. Tak zwyczajnie, na co dzień. Pamiętajcie. Obdarzcie od czasu do czasu dobrym słowem, dobrym czynem, zapytajcie jak się czują, pomóżcie nawet kiedy o to nie proszą. Nigdy nie wiecie, który dzień, która rozmowa może być ostatnią, a przyjaźń to jedno z tych dobrych uczuć, którym człowiek może obdarzyć drugiego człowieka.
Ten tekst jest.. dla Dużego, ale jest też po to, bo być może komuś przypomni o tym, co jest ważne w życiu. Bo może weźmie telefon i zadzwoni, albo napisze maila, albo po prostu pójdzie odwiedzić, kogoś kto może kiedyś był bardzo ważny, a go zaniedbaliśmy. To ważne. To bardzo ważne.
Może czasem warto odpuścić super ważny trening, żeby się z kimś spotkać? Albo wziąć na ten trening przyjaciela? Nawet jeśli jest słabszy i będzie jechał o połowę wolniej niż Wy?
A w zasadzie nie, w zasadzie duże to miał stopy i dłonie (prawdziwie bramkarskie). Duży był po prostu wysoki. Bardzo wysoki. Koledzy, trenerzy mówili na niego Pająk, albo „pieszczotliwie” – Pajączek. To mnie zawsze bawiło. Kiedy na przykład słyszałam jak trener Łętocha pokrzykuje… Pajączek:).
Duży był bramkarzem i widząc jego zaanagażowanie na boisku myślałam sobie, że piłkarska przyszłość przed nim i że kiedyś będę może mogła się chwalić tym, że znam bramkarza reprezentacji Polski.
Bo Duży miał potencjał, marzenia i cele.
Na imię miał Patryk. Nazywał się Szewczak i przyjechał do Mielca grać w piłkę i spełniać swoje marzenia.
Dużego poznałam jakoś tak chyba w lecie, kiedy przyszli po treningu z moim siostrzeńcem Patrykiem. Zmęczeni. Treningiem i upałem.
Poczęstowałam Dużego zupą pomidorową, ale nie zjadł:). Jak się potem okazało – nie zjadł bo w zupie pływały zioła:). Ta niezjedzona zupa, była potem tematem żartów przez kilka miesięcy.
Zapamiętam nieśmiały uśmiech Dużego. Takim właśnie uśmiechem obdarzał innych.
Dwa tygodnie temu Duży Patryk i mniejszy Patryk szli sobie, a ja siedziałam w oknie. Uśmiechnęłam się do nich, oni do mnie, a ja pomyślałam: jacy młodzi, uśmiechnięci, mega przystojni i z pasją. Całe życie przed nimi! Tak wtedy myślałam.
Zaproponowałam Dużemu zupę pomidorową, od razu uprzedzając, że gotowała moja siostra i nie ma w niej ziół. Śmiał się. Wychodziłam z domu, bo wracałam do Tarnowa, weszłam do pokoju, pożegnałam się z chłopakami. Duży odpowiedział, uśmiechnął się. Skąd mogłam wiedzieć, że nigdy go już nie zobaczę?
W drodze do domu otworzyłam FB, a tam zdjęcie Duży i Mały. Dwóch Patryków. Uśmiechniętych. Tak mi się spodobało, że po powrocie do domu zapisałam sobie je na pulpicie.
W Wielką Sobotę Duży jechał na mecz ze swoimi kolegami. Jechało ich 8. Nie przejechali zakrętu w Weryni.
Trudno było w to uwierzyć, że jeden zakręt okazał się ostatnim w życiu piątki młodych chłopaków.
Trudno było uwierzyć, że jest wśród nich Duży, który w grudniu obchodził 18 urodziny. Przyjaciel mojego siostrzeńca. Jak mówi o nim… brat.
To były jedne z najsmutniejszych świąt, jakie przytrafiły się w moim życiu.
Podobno nic nie dzieje się bez przyczyny, bez jakiegoś celu. Trudno uwierzyć w to po tym wypadku. Wypadku, w którym życie traci tylu młodych chłopaków, synów, ojców, braci. Wypadku w którym życie traci dwóch braci, a trzeci wciąż o nie walczy.
Ale.. takie straszne dni, które niestety przychodzi nam przeżywać w życiu zmuszają do wielu refleksji.
Nie odkładajcie spotkań z przyjaciółmi na potem, nie odkładajcie rozmów telefonicznych czy odpisania na maile na potem, bo nigdy już może nie zdarzyć się .. potem.
W naszym krótkim i często trudnym życiu, najważniejsi są LUDZIE. Ci, których nazywamy swoimi przyjaciółmi nie są nimi tylko po to by wspomagali nas w biedzie, towarzyszyli w radosnych chwilach. Powinniśmy pamiętać, że mamy przyjaciół przede wszystkim wtedy kiedy to oni są w potrzebie.
To jest właśnie miara przyjaźni – bycie dla innych wtedy, kiedy potrzebują naszego wsparcia, naszej obecności. Nie tylko zapewnienia, że są dla nas ważni.
Słowa kosztują niewiele. To co dla nich robimy – to jest miara tej przyjaźni.
Mój siostrzeniec na swoim profilu fejsbukowym napisał:
„Straciłem jedną z najważniejszych osób w życiu, traktowałem go jak brata!!!! Nigdy o nim nie zapomnę!!! Kiedyś spotkamy się tam u góry!!! I już nic nas wtedy nie rozłączy, na zawsze w mojej pamięci, trzymaj się bracie! Nie będę zalewał się smutkiem, bo nigdy byś tego nie chciał!”.
Macie gdzieś takie siostry, takich braci? Nie zapominajcie o nich. Tak zwyczajnie, na co dzień. Pamiętajcie. Obdarzcie od czasu do czasu dobrym słowem, dobrym czynem, zapytajcie jak się czują, pomóżcie nawet kiedy o to nie proszą. Nigdy nie wiecie, który dzień, która rozmowa może być ostatnią, a przyjaźń to jedno z tych dobrych uczuć, którym człowiek może obdarzyć drugiego człowieka.
Ten tekst jest.. dla Dużego, ale jest też po to, bo być może komuś przypomni o tym, co jest ważne w życiu. Bo może weźmie telefon i zadzwoni, albo napisze maila, albo po prostu pójdzie odwiedzić, kogoś kto może kiedyś był bardzo ważny, a go zaniedbaliśmy. To ważne. To bardzo ważne.
Może czasem warto odpuścić super ważny trening, żeby się z kimś spotkać? Albo wziąć na ten trening przyjaciela? Nawet jeśli jest słabszy i będzie jechał o połowę wolniej niż Wy?
Duży i Mniejszy © Iza
Zakrętu w Weryni nie przejechało jeszcze 4 innych chłopaków. Nie znałam ich, ale mimo tego jakoś bardzo trudno się z tym pogodzić.
Bo byli młodzi, bo kochali piłkę, bo to byli chłopcy ze Stali...Tej Stali, która chociaż może dla kogoś to wydać się śmieszne dla mnie była i zawsze będzie bardzo ważna.
A wiosna jak zwykle bezczelna w tej swojej wiosenności… Przyszła jak zwykle. Jak gdyby nigdy nic. Zrobił się ze mnie aktualnie tzw. niedzielny rowerzysta. Zapomniałam już jak to dobrze przejechać się przy takiej ładnej pogodzie.
Wiosna © Iza
Znalezione w lesie © Iza
- DST 35.00km
- Teren 16.00km
- Czas 01:39
- VAVG 21.21km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 20 marca 2016
Pierwszy dzień wiosny
Wpis będzie dzisiaj niesportowy, bo sportu żadnego nie było, chociaż chęci były duże, ale mój organizm nieco zastrajkował. W sumie to ja mu się nie dziwię, niewiele ma ostatnio czasu na odpoczynek, może więc dał mi dyskretnie do zrozumienia, że czas trochę.. odpocząć. Z lekkim niepokojem zaczynam myśleć o mojej rowerowej nie-formie. Tak, tak, wiem nie powinnam się przejmować za bardzo, bo przecież nie będzie maratonów. No, ale jednak marzec mija, a ja prawie nic jeszcze nie pokręciłam. Będzie ciężko wejść w tę rowerową wiosnę. Nie było więc przez weekend sportowania, ale za to dom już świąteczny.
Kuchnia © Iza
Pokój © Iza
Kuchnia2 © Iza
Pokój 2 © Iza
W pracy też zrobiłam co nieco, bo lubię żeby i nam i klientom było miło. Zdjęcie nie oddaje piękna wianka (jest naprawdę wyjątkowy, masa zieleni i do tego fuksjowy, mocny kolor filcowych jaj).
Praca © Iza
Dawno już chciałam Wam COŚ zarekomendować, ale jakoś tak schodziło, schodziło...
Dzisiaj wreszcie jest sporo wolnego czasu.
Jako, że zaczęło mnie od ponad 1,5 roku temu fascynować zdrowe jedzenie, to jakiś czas temu zainteresowania moje skierowały się też w stronę dobrych kosmetyków. Takich, które byłyby w miarę naturalne. Zaczęło się od serii rossmanowskiej Alttera (bardzo fajne, naturalne kosmetyki, zwłaszcza szampony), a potem przypadkiem trafiłam na polską podrzeszowską firmę Sylveco.
Bez sztuczności, krótki okres przydatności co mówi samo za siebie, bez chemii, na bazie ziół. Ceny umiarkowane, jak na polskie warunki powiedziałabym średnie. Ale warto.
Ja już mam swoje ulubione kosmetyki z tej serii (np. krem rokitnikowy), szampon owsiano-pszeniczny (doskonały), peelingi do twarzy (zwłaszcza ten z żółtą etykietą), żele do mycia twarzy (rumiankowy, tymiankowy). Wszystko to dla osób, którym zależy na tym, żeby nie nakładać na siebie zbyt dużej ilości chemii. I dla alergików rzecz jasna. Zapachy są mocno ziołowe, więc jeśli ktoś nie przepada za ziołami to może być dla niego minus. Ja wszelkie ziołowe zapachy uwielbiam, więc to jest dla mnie atut. Moja siostra kiedy powąchała krem rokitnikowy, powiedziała: pachnie jak u Babci Sekulskiej w szafce z lekarstwami. Tak, dokładnie tak. Babcia widocznie mądrą kobietą była i leczyła się lekami na bazie ziół. To prawda, krem rokitnikowy jest też przy okazji powrotem do zapachów dzieciństwa. Podobnie jak herbata z lipy, którą z miodem popijam od dwóch dni i przypomina mi to czasy, kiedy moja Mama zbierała i suszyła lipę. Chyba się starzeję, bo mam coraz większy sentyment do okresu dzieciństwa i coraz większym rozrzewnieniem wspominam różne epizody z tamtego czasu, smaki i zapachy. No to cóż… polecam Sylveco. Można kupować przez Internet, można w sklepach zielarskich, niektórych kosmetycznych, w Tarnowie w całkiem sporej ilości sklepów można znaleźć (np. w Sezamie, w sklepie kosmetycznym).
Jest jeszcze seria lawendowa i nowa seria Vianek (gdzie uwaga: na opakowaniach mamy piękne zalipiańskie motywy, malarki z Zalipia malowały), ale ona za bardzo mi do gustu nie przypadła.
Wolę tę mocno ziołową (jak na zdjęciu).
Dzisiaj wreszcie jest sporo wolnego czasu.
Jako, że zaczęło mnie od ponad 1,5 roku temu fascynować zdrowe jedzenie, to jakiś czas temu zainteresowania moje skierowały się też w stronę dobrych kosmetyków. Takich, które byłyby w miarę naturalne. Zaczęło się od serii rossmanowskiej Alttera (bardzo fajne, naturalne kosmetyki, zwłaszcza szampony), a potem przypadkiem trafiłam na polską podrzeszowską firmę Sylveco.
Bez sztuczności, krótki okres przydatności co mówi samo za siebie, bez chemii, na bazie ziół. Ceny umiarkowane, jak na polskie warunki powiedziałabym średnie. Ale warto.
Ja już mam swoje ulubione kosmetyki z tej serii (np. krem rokitnikowy), szampon owsiano-pszeniczny (doskonały), peelingi do twarzy (zwłaszcza ten z żółtą etykietą), żele do mycia twarzy (rumiankowy, tymiankowy). Wszystko to dla osób, którym zależy na tym, żeby nie nakładać na siebie zbyt dużej ilości chemii. I dla alergików rzecz jasna. Zapachy są mocno ziołowe, więc jeśli ktoś nie przepada za ziołami to może być dla niego minus. Ja wszelkie ziołowe zapachy uwielbiam, więc to jest dla mnie atut. Moja siostra kiedy powąchała krem rokitnikowy, powiedziała: pachnie jak u Babci Sekulskiej w szafce z lekarstwami. Tak, dokładnie tak. Babcia widocznie mądrą kobietą była i leczyła się lekami na bazie ziół. To prawda, krem rokitnikowy jest też przy okazji powrotem do zapachów dzieciństwa. Podobnie jak herbata z lipy, którą z miodem popijam od dwóch dni i przypomina mi to czasy, kiedy moja Mama zbierała i suszyła lipę. Chyba się starzeję, bo mam coraz większy sentyment do okresu dzieciństwa i coraz większym rozrzewnieniem wspominam różne epizody z tamtego czasu, smaki i zapachy. No to cóż… polecam Sylveco. Można kupować przez Internet, można w sklepach zielarskich, niektórych kosmetycznych, w Tarnowie w całkiem sporej ilości sklepów można znaleźć (np. w Sezamie, w sklepie kosmetycznym).
Jest jeszcze seria lawendowa i nowa seria Vianek (gdzie uwaga: na opakowaniach mamy piękne zalipiańskie motywy, malarki z Zalipia malowały), ale ona za bardzo mi do gustu nie przypadła.
Wolę tę mocno ziołową (jak na zdjęciu).
Kosmetyki Sylveco © Iza
- Aktywność Jazda na rowerze