Sobota, 18 sierpnia 2012
Kosarzyska-Obidza- Wlk. Rogacz- Przehyba-Jaworki- Biała Woda- Obidza
Wczoraj pojawiała się propozycja wyjazdu w góry na rower.
Ponieważ samochodu nie posiadam, więc taka okazja zbyt często mi się nie zdarza, albo w zasadzie w ogóle mi się nie zdarza, bo ostatni raz w górach na rowerze byłam na maratonie w Istebnej a to było we wrześniu 2011r.
Zaczęłam się zastanawiac, bo…
Byłam zmęczona całym tygodniem w pracy i marzyła mi się chociaż chwila odpoczynku, chociaż spanie o godzinę dłuższe niż zwykle, a tu jechać na górską wyrpę?
Po drugie jeżdzę w tym roku jak jeżdzę, więc była obawa czy poradzę sobie na zjazdach, na podjazdach, czy koledzy nie będą musieli zbyt długo na mnie czekać jak będziemy podjeżdzać pod górki.
Po trzecie… zaczęłam myśleć czy chce tego naprawdę, bo ostatnio to tak jakoś niewiele rzeczy sprawia mi radość niestety, a już co do roweru, to trudno mi dawną miłość odnaleźć.
I po czwarte : byłam wstępnie umówiona z kolegą na jazdę na rower ( on był taki nie do konca przekonany czy pojedzie), no ale wstepnie się umówilismy, a dla niego miejsca w nie moim zresztą w koncu samochodzie, już nie było.
Wiec miałam dylemat natury moralnej. I cały wieczór biłam sie z myślami.
Kolega jednak przekonał mnie, żeby pojechała, skoro mam okazję i w ogóle się nie zastanawiała.
Pojechałam więc.
Wyjechalismy późno. Tomek, Jacek Ł i ja.
Okazało się, ze jedzie jeszcze Paweł Sz ( o czym sam Paweł dowiedział się o 8.30), więc jechalismy jeszcze po niego do Wierzchosławic i przepakowanie do jego auta.
Kierunek: Beskid Sądecki.
Czyli góry moje.. przydomowe.
Osmielam się je tak nazywać, chociaż to nawet nie nasz powiat.
No ale blisko, bardzo blisko, a ja już sporo razy byłam tam i na rowerze i na nogach, że takie są.. moje przydomowe.
Po prostu.
Najbliższe.
Zaczęlismy w Kosarzyskach.
Trasa mi znana i pod względem rowerowym i tym chodzenia na piechotę.
Dawno, dawno temu podjeżdzałam ten podjazd ( w kierunku Obidzy) na moim City Best, od którego wszystko się zaczęło.
City Best i moja kondycja pozwoliły tylko na dojechanie do Suchej Doliny.
Takie to było czasy.
Dzisiaj wyruszyłam sobie samotnie, bo stwierdziłam , że zanim chłopaki zmontują rowery, to ja spokojnie sobie na Obidzę podjadę, a oni nie będą przynajmniej musieli na mnie czekać, a i ja nie będę się stresować, ze nie nadążam.
Pojechałam.
To długi podjazd ( 8 km), niby asfalt i płyty, ale męczący. Momentami nawet bardzo.
Jechałam ten podjazd chyba 40 min.
Długo.
Dojechałam do Obidzy, chłopaków jeszcze nie było przez dłuższą chwilę, no ale oni wyjechali znacznie później niż ja..
Jak zobaczyłam Tomka w oddali, to zjechałam na dół porobić im zdjęcia.
No i jeszcze raz koncówka podjazdu na Obidzę.
Jakiś chłopczyk powiedział do mamy: ta pani już trzeci raz tu jedzie…
( cos mu się pomyliło, bo trzy razy tam nie jechałam, nie jestem masochistką:)).
Chwila odpoczynku, picie , jedzenie i w drogę.
W górach jak to w górach, gdzie trzeba się mierzyc ze stromiznami, podjazdami, kamieniami, korzeniami itd. każdy kilometr mierzy się inaczej.
Kto jeździ po górach to wie, że to co na nizinach i asfalcie możesz przejechać w 20 min, tutaj czasem jedziesz np. godzinę.
Góry jak to góry.. robią wrażenie.
Zawsze.
Nawet jeśli ciut mniejsze, bo akurat taki czas w zyciu, to jednak robią wrażenie.
Nie będę ukrywać, ze „młynkując” niektóre podjazdy miałam mysli w głowie pt: co ja tu robię? Po co przyjechałam? Po co się tak męczyć?
Ot, zwykłe mtbowskie myślenie podczas wjeżdzania na szczyt, prawda? Kto z nas tego nie przerabiał?:)
Jacek jak mantrę powtarzał:
No i kto k.. wpadł na ten pomysł?
( czy jakos tak to było, a dodam , że to on był pomysłodwacą dzisiejszej wycieczki).
Oczywiscie to wszystko było mówione w momencie krańcowego zmęczenia, a więc trzeba traktować z przymrużeniem oka, tę Jacka mantrę.
Miałam obawy jadąc.. jak sobie poradzę.
Niepotrzebnie.
Dawałam radę, chociaż wiem, że na maraton z obecną formą nie mam się co wybierać.
Jasne .. przejechałbym go, przeczołogałabym się, ale… po co?
Żaden w miarę przyzwoity wynik nie wchodzi w grę, a maratonów już tyle przejechałam, w tym wiele naprawde bardzo ciezkich, ze nic już udowadniać sobie nie musze. I nie czuję takiej potrzeby.
Może kiedyś poczuję potrzebę przejechania jakiejs trudnej trasy, sprawdzenia się.
Może zdarzy sie, z ebede miała czas i mozliwości. To pojadę.
Ale teraz.. nie.
Dobrze mi się zjeżdzało. Naprawdę dobrze.
Postanowiłam sobie, że muszę z głowy usunąć myśl pt: dawno w górach nie zjeżdzałaś. Zapomniałaś jak to się robi.
I usunęłam.
I starałam się przypomnieć sobie to wszystko czego nauczyły mnie maratony u GG.
Te nawyki, ten balans ciałem, tę swobodę pewną, którą trzeba mieć na zjeździe, bo jak się człowiek boi, to spina mięsnie, jak spina mięśnie, to zjeżdzania nie będzie.
I mknęłam przez te kamienie i korzenie naprawdę fajnie, chociaż nie tak fajnie jak chłopaki, bo oni są lepsi no i fulle mają, wiec to zjeżdzanie siłą rzeczy lepiej im wychodzić będzie.
Ale miałam dużo radosci z tego zjeżdzania ( oprócz sekwencji luźnych kamieni, tych nie lubie).
Było też trochę pchania pod górę, czego szczerze nie cierpię, ale to tez jest specyfika jeżdzenia w górach i trzeba to po prostu zaakceptować i nie żzymac się, nie złości,tylko mozolnie pchać te ponad 11 kilo pod górę.
Pogoda idealna, słonce, ale temperatura w sam raz.
Błota nieduzo, chociaz rower ubłocony, a i ja też, bo kilka razy na zjazdach wpadłam w nieco zbyt głębokie kałuże.
Chłopaki mieli tez przygody pt cieknące z opony mleczko, kapeć.
Wiec właściwie spora częśc dnia spędzilismy w tych górach.
Na koniec obiad w Bacówce na Obidzy, a tam niespodzianka.
Kiedy wychodziłam z jedzeniem, ujrzałam Panią znajomą.
Panią znajomą z ekranów kinowych i tv.
Przez chwile taka myśl: skąd ja tę panią znam?
Potem pewien rodzaj onieśmielenia, zdziwienia.
Mam tak, ilekroć spotkam kogoś znanego mi wyłącznie z mediów.
Mieszkam w małym mieście, wiec nieczęsto mi się zdarza.
To była Danuta Szaflarska. Aktorka, którą bardzo, bardzo lubię, za przepiekną, chociaż niemłodą już twarz, za śmiejące się oczy, za ten szczebiotliwie-dobrotliwy głos.
Miałam ochote podjeść i powiedzieć: jest Pani naprawdę cudowna, taka radosna…
Nie podeszłam, pomyslałam: ona ma swój czas, swój odpoczynek, siedzi i patrzy na góry. Nie wolno mi tego zaburzać.
To był dobry dzień.
I cieszę się, bo myslałam, ze moja miłośc do roweru w takim wymiarze jak kiedyś zupełnie mineła.
Ze nigdy już nic takiego nie poczuje jak kiedyś.
Ale widocznie potrzeba mi było takiej trasy, żeby znowu poczuć taką RADOŚĆ z jazdy.
Ona nie jest taka jak te 6 lat temu, kiedy zaczynałam moją przygodę z mtb.
Nie jest taka, bo być nie może. Siłą rzeczy.
Ale jest.
To ważne.
To nie jest najważniejsze w zyciu, ale ważne.
Żeby być, żeby coś czuć, żeby dodawać sobie energii, sił do mierzenia się z codziennością.














Ponieważ samochodu nie posiadam, więc taka okazja zbyt często mi się nie zdarza, albo w zasadzie w ogóle mi się nie zdarza, bo ostatni raz w górach na rowerze byłam na maratonie w Istebnej a to było we wrześniu 2011r.
Zaczęłam się zastanawiac, bo…
Byłam zmęczona całym tygodniem w pracy i marzyła mi się chociaż chwila odpoczynku, chociaż spanie o godzinę dłuższe niż zwykle, a tu jechać na górską wyrpę?
Po drugie jeżdzę w tym roku jak jeżdzę, więc była obawa czy poradzę sobie na zjazdach, na podjazdach, czy koledzy nie będą musieli zbyt długo na mnie czekać jak będziemy podjeżdzać pod górki.
Po trzecie… zaczęłam myśleć czy chce tego naprawdę, bo ostatnio to tak jakoś niewiele rzeczy sprawia mi radość niestety, a już co do roweru, to trudno mi dawną miłość odnaleźć.
I po czwarte : byłam wstępnie umówiona z kolegą na jazdę na rower ( on był taki nie do konca przekonany czy pojedzie), no ale wstepnie się umówilismy, a dla niego miejsca w nie moim zresztą w koncu samochodzie, już nie było.
Wiec miałam dylemat natury moralnej. I cały wieczór biłam sie z myślami.
Kolega jednak przekonał mnie, żeby pojechała, skoro mam okazję i w ogóle się nie zastanawiała.
Pojechałam więc.
Wyjechalismy późno. Tomek, Jacek Ł i ja.
Okazało się, ze jedzie jeszcze Paweł Sz ( o czym sam Paweł dowiedział się o 8.30), więc jechalismy jeszcze po niego do Wierzchosławic i przepakowanie do jego auta.
Kierunek: Beskid Sądecki.
Czyli góry moje.. przydomowe.
Osmielam się je tak nazywać, chociaż to nawet nie nasz powiat.
No ale blisko, bardzo blisko, a ja już sporo razy byłam tam i na rowerze i na nogach, że takie są.. moje przydomowe.
Po prostu.
Najbliższe.
Zaczęlismy w Kosarzyskach.
Trasa mi znana i pod względem rowerowym i tym chodzenia na piechotę.
Dawno, dawno temu podjeżdzałam ten podjazd ( w kierunku Obidzy) na moim City Best, od którego wszystko się zaczęło.
City Best i moja kondycja pozwoliły tylko na dojechanie do Suchej Doliny.
Takie to było czasy.
Dzisiaj wyruszyłam sobie samotnie, bo stwierdziłam , że zanim chłopaki zmontują rowery, to ja spokojnie sobie na Obidzę podjadę, a oni nie będą przynajmniej musieli na mnie czekać, a i ja nie będę się stresować, ze nie nadążam.
Pojechałam.
To długi podjazd ( 8 km), niby asfalt i płyty, ale męczący. Momentami nawet bardzo.
Jechałam ten podjazd chyba 40 min.
Długo.
Dojechałam do Obidzy, chłopaków jeszcze nie było przez dłuższą chwilę, no ale oni wyjechali znacznie później niż ja..
Jak zobaczyłam Tomka w oddali, to zjechałam na dół porobić im zdjęcia.
No i jeszcze raz koncówka podjazdu na Obidzę.
Jakiś chłopczyk powiedział do mamy: ta pani już trzeci raz tu jedzie…
( cos mu się pomyliło, bo trzy razy tam nie jechałam, nie jestem masochistką:)).
Chwila odpoczynku, picie , jedzenie i w drogę.
W górach jak to w górach, gdzie trzeba się mierzyc ze stromiznami, podjazdami, kamieniami, korzeniami itd. każdy kilometr mierzy się inaczej.
Kto jeździ po górach to wie, że to co na nizinach i asfalcie możesz przejechać w 20 min, tutaj czasem jedziesz np. godzinę.
Góry jak to góry.. robią wrażenie.
Zawsze.
Nawet jeśli ciut mniejsze, bo akurat taki czas w zyciu, to jednak robią wrażenie.
Nie będę ukrywać, ze „młynkując” niektóre podjazdy miałam mysli w głowie pt: co ja tu robię? Po co przyjechałam? Po co się tak męczyć?
Ot, zwykłe mtbowskie myślenie podczas wjeżdzania na szczyt, prawda? Kto z nas tego nie przerabiał?:)
Jacek jak mantrę powtarzał:
No i kto k.. wpadł na ten pomysł?
( czy jakos tak to było, a dodam , że to on był pomysłodwacą dzisiejszej wycieczki).
Oczywiscie to wszystko było mówione w momencie krańcowego zmęczenia, a więc trzeba traktować z przymrużeniem oka, tę Jacka mantrę.
Miałam obawy jadąc.. jak sobie poradzę.
Niepotrzebnie.
Dawałam radę, chociaż wiem, że na maraton z obecną formą nie mam się co wybierać.
Jasne .. przejechałbym go, przeczołogałabym się, ale… po co?
Żaden w miarę przyzwoity wynik nie wchodzi w grę, a maratonów już tyle przejechałam, w tym wiele naprawde bardzo ciezkich, ze nic już udowadniać sobie nie musze. I nie czuję takiej potrzeby.
Może kiedyś poczuję potrzebę przejechania jakiejs trudnej trasy, sprawdzenia się.
Może zdarzy sie, z ebede miała czas i mozliwości. To pojadę.
Ale teraz.. nie.
Dobrze mi się zjeżdzało. Naprawdę dobrze.
Postanowiłam sobie, że muszę z głowy usunąć myśl pt: dawno w górach nie zjeżdzałaś. Zapomniałaś jak to się robi.
I usunęłam.
I starałam się przypomnieć sobie to wszystko czego nauczyły mnie maratony u GG.
Te nawyki, ten balans ciałem, tę swobodę pewną, którą trzeba mieć na zjeździe, bo jak się człowiek boi, to spina mięsnie, jak spina mięśnie, to zjeżdzania nie będzie.
I mknęłam przez te kamienie i korzenie naprawdę fajnie, chociaż nie tak fajnie jak chłopaki, bo oni są lepsi no i fulle mają, wiec to zjeżdzanie siłą rzeczy lepiej im wychodzić będzie.
Ale miałam dużo radosci z tego zjeżdzania ( oprócz sekwencji luźnych kamieni, tych nie lubie).
Było też trochę pchania pod górę, czego szczerze nie cierpię, ale to tez jest specyfika jeżdzenia w górach i trzeba to po prostu zaakceptować i nie żzymac się, nie złości,tylko mozolnie pchać te ponad 11 kilo pod górę.
Pogoda idealna, słonce, ale temperatura w sam raz.
Błota nieduzo, chociaz rower ubłocony, a i ja też, bo kilka razy na zjazdach wpadłam w nieco zbyt głębokie kałuże.
Chłopaki mieli tez przygody pt cieknące z opony mleczko, kapeć.
Wiec właściwie spora częśc dnia spędzilismy w tych górach.
Na koniec obiad w Bacówce na Obidzy, a tam niespodzianka.
Kiedy wychodziłam z jedzeniem, ujrzałam Panią znajomą.
Panią znajomą z ekranów kinowych i tv.
Przez chwile taka myśl: skąd ja tę panią znam?
Potem pewien rodzaj onieśmielenia, zdziwienia.
Mam tak, ilekroć spotkam kogoś znanego mi wyłącznie z mediów.
Mieszkam w małym mieście, wiec nieczęsto mi się zdarza.
To była Danuta Szaflarska. Aktorka, którą bardzo, bardzo lubię, za przepiekną, chociaż niemłodą już twarz, za śmiejące się oczy, za ten szczebiotliwie-dobrotliwy głos.
Miałam ochote podjeść i powiedzieć: jest Pani naprawdę cudowna, taka radosna…
Nie podeszłam, pomyslałam: ona ma swój czas, swój odpoczynek, siedzi i patrzy na góry. Nie wolno mi tego zaburzać.
To był dobry dzień.
I cieszę się, bo myslałam, ze moja miłośc do roweru w takim wymiarze jak kiedyś zupełnie mineła.
Ze nigdy już nic takiego nie poczuje jak kiedyś.
Ale widocznie potrzeba mi było takiej trasy, żeby znowu poczuć taką RADOŚĆ z jazdy.
Ona nie jest taka jak te 6 lat temu, kiedy zaczynałam moją przygodę z mtb.
Nie jest taka, bo być nie może. Siłą rzeczy.
Ale jest.
To ważne.
To nie jest najważniejsze w zyciu, ale ważne.
Żeby być, żeby coś czuć, żeby dodawać sobie energii, sił do mierzenia się z codziennością.

Przygotowania do drogi© lemuriza1972

W dole fragment podjazdu w kierunku Obidzy© lemuriza1972

Widoczek© lemuriza1972

Paweł podjeżdża© lemuriza1972

Tomek podjeżdża© lemuriza1972

Jacek podjeżdża© lemuriza1972

Paweł i jego maszyna czyli Gary© lemuriza1972

Droga....© lemuriza1972

Pozują chłopaki do zdjecia:)© lemuriza1972

I jeszczo jedno pozowanie:)© lemuriza1972

Jedziemy dalej...© lemuriza1972

Przygoda Jacka© lemuriza1972

Z górami w tle© lemuriza1972

Zjazd łąką© lemuriza1972

a było i tak...© lemuriza1972
- DST 49.00km
- Teren 32.00km
- Czas 03:53
- VAVG 12.62km/h
- VMAX 57.00km/h
- HRmax 177 ( 94%)
- HRavg 146 ( 77%)
- Kalorie 1913kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 16 sierpnia 2012
Lepsza pogoda i o Pucharze Tarnowa
Z Mirkiem dzisiaj.
Mirek powiedział, mi, że Pan Bogdan B. namawia mnie na start w Pucharze Tarnowa w niedzielę.
ale.. no way.
z wielu względów.
Nie wiem nawet czy będę w Tarnowie w niedzielę.
teraz to takie wszystko niepewne i rozchwiane.
Tak.. rozchwiana rzeczywitość, rozchwiana codzienność.
Po drugie... w głowie niespokojnie , to i na zawody nie ma sie co wybierać. To ja już wiem.
Ale też ochoty żadnej na rywalizacje póki co nie mam.
Ale zapraszam innych.
Sokół zaprasza, Pan Bogdan zaprasza.
W niedzielę kolejna edycja Pucharu.
Podobno na Marcince jest sucho, wiec przybywajcie:).
Tak sobie dzisiaj pojeździlismy z Mirkiem. Po płaskim. tragicznie mało jeździmy w tym roku po górkach.
zmienia się krajobraz wokół Tarnowa, dzięki budowie autostrady. Mirek śmiał się, że na nowo musi sobie wytyczać ścieżki do biegania, bo miał "pomierzone", wytyczone.
a tu nagle rondo, most, wiadukt... nie wiadomo gdzie, dokąd, po co, dlaczego?:)
Mirek powiedział: zmienia się rzeczywitość.
Zmienia się. nie tylko ta autostradowa.
Dzisiaj pojeździlismy po zakamarkach LR, zakamarkach pewnie niewielu znanych.
No ale ja mam to szczęscie, ze czasem jeżdże z mistrzem biegania:), a on ma przemierzone wiele km , wieloma ścieżkami.
No i fajnie było.
Jak na LR czasem naprawdę bardzo, bardzo fajnie.
Zakamarki, zakręty, trwaska, błotska, patyki, korzenie itp.
To są takie chwile, chwilki małe, krótkie, ulotne, ale jednak są, ze czuję że ŻYJĘ.
Po wyjeździe z lasu, ujrzelismy przed sobą kogoś w ubranku Sokoła, więc docisnelismy.
Pan Bogdan.
Jechalismy już razem i zakonczylismy razem na bezdrożach sportu czyli boisku piłkarskim z najlepszym z mozliwych izotoników.
Mirek powiedział, mi, że Pan Bogdan B. namawia mnie na start w Pucharze Tarnowa w niedzielę.
ale.. no way.
z wielu względów.
Nie wiem nawet czy będę w Tarnowie w niedzielę.
teraz to takie wszystko niepewne i rozchwiane.
Tak.. rozchwiana rzeczywitość, rozchwiana codzienność.
Po drugie... w głowie niespokojnie , to i na zawody nie ma sie co wybierać. To ja już wiem.
Ale też ochoty żadnej na rywalizacje póki co nie mam.
Ale zapraszam innych.
Sokół zaprasza, Pan Bogdan zaprasza.
W niedzielę kolejna edycja Pucharu.
Podobno na Marcince jest sucho, wiec przybywajcie:).
Tak sobie dzisiaj pojeździlismy z Mirkiem. Po płaskim. tragicznie mało jeździmy w tym roku po górkach.
zmienia się krajobraz wokół Tarnowa, dzięki budowie autostrady. Mirek śmiał się, że na nowo musi sobie wytyczać ścieżki do biegania, bo miał "pomierzone", wytyczone.
a tu nagle rondo, most, wiadukt... nie wiadomo gdzie, dokąd, po co, dlaczego?:)
Mirek powiedział: zmienia się rzeczywitość.
Zmienia się. nie tylko ta autostradowa.
Dzisiaj pojeździlismy po zakamarkach LR, zakamarkach pewnie niewielu znanych.
No ale ja mam to szczęscie, ze czasem jeżdże z mistrzem biegania:), a on ma przemierzone wiele km , wieloma ścieżkami.
No i fajnie było.
Jak na LR czasem naprawdę bardzo, bardzo fajnie.
Zakamarki, zakręty, trwaska, błotska, patyki, korzenie itp.
To są takie chwile, chwilki małe, krótkie, ulotne, ale jednak są, ze czuję że ŻYJĘ.
Po wyjeździe z lasu, ujrzelismy przed sobą kogoś w ubranku Sokoła, więc docisnelismy.
Pan Bogdan.
Jechalismy już razem i zakonczylismy razem na bezdrożach sportu czyli boisku piłkarskim z najlepszym z mozliwych izotoników.
- DST 30.00km
- Teren 12.00km
- Czas 01:22
- VAVG 21.95km/h
- VMAX 35.00km/h
- HRmax 177 ( 94%)
- HRavg 146 ( 77%)
- Kalorie 600kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 15 sierpnia 2012
Wrzosowe nieszczeście?
Dzisiaj kapela tarnowska i chyba jej najlepszy utwór.
Jak bardzo przydałby mi się taka „wyspa”, miejsce do którego mogłabym przynajmniej na chwilę „uciec” od tej przedawkowanej rzeczywistości.
To takie marzenie od jakiegoś czasu…
Ale jest praca, a pracować trzeba, by żyć:). Nic odkrywczego.
A pogoda dalej pokazuje nam swoje gorsze oblicze i nie zachęca za bardzo do wychodzenia z domu, ale przecież nie można całego dnia w domu spędzać, prawda?
Zaległosci domowe więc nadrobiłam, troche poczytałam, trochę tv ( trafiłam na „Nad Niemnem”, lubię ten film) i po obiedzie krótka jazda.
Krótkie te moje tegoroczne jazdy.
Licznik mój roczny pokazuje na razie tylko 3, 5 tys km i średnią prędkość odbiegającą od normy.
Cóż to jest w porównaniu do lat ubiegłych?
Nic niemalże.
Mało zatrważająco dość.
Ale „wyrosłam” już z czasów kiedy moim celem było nabijanie kilometrów.
Cóż.. ze wszystkiego kiedyś chyba się w jakiś tam sposób wyrasta.
Teraz te kilometry staranniej „dobieram”.
Bardziej na jakości mi zalezy niż na ilości, chociaż i ta jakoś w tym sezonie mało satysfakcjonująca.
Ale wciąż jeżdżę na przekór wszystkiemu, a to chyba jest najważniejsze..
Dzisiaj jazda krótka, deszczyk z lekka straszący.
Na górki się nie zdecydowałam, bo jakaś jeszcze słabość pomigrenowa mnie trzyma. A może to takie jakieś ogólne zmęczenie? Nie wiem.
Tak więc delikatnie dzisiaj i uważnie.
Przez Las Radłowski , ale inaczej. Dzisiaj tzw Drogą Królewską, na której dawno mnie nie było.
Potem trochę „wariacji” i szukanie drogi do domu, ze skutkiem dobrym.
Po drodze… aż krzyknełam… bo zobaczyłam wrzosy…
Jakoś nie spodziewałam się, że już są….
Są piękne, ale…. Zapowiadają jesień nieodzownie. Niestety.
Zerwałam kilka i przywiozłam do domu.
Chyba nieszczeście do domu przywiozłam… Kolejny przesąd, ze wrzosy równają się nieszczęsciu.
Zobaczymy.
Zaryzykowałam.
Przeczytałam dzisiaj wywiad z Stanisławą Celińską i taki fragment utknął mi w pamięci:
„ był czas kiedy miałam problem z uśmiechem i wtedy psycholog powiedziala:
„ Pani Stanisławo, kiedy pani ma już wszystkiego dość i kiedy np obiera pani niezliczone ilości ziemniaków, to nawet przy takiej czynności niech pani sprbuje uniesc kąciki ust do góry. Wtedy na pewno pojawi się uśmiech”
Dzisiaj też sobie o tym przypominam. I pomaga”
To co próbujemy?
Kąciki ust w górę, nawet jeśli nieznacznie, to już zawsze coś.

Już zakwitły w okolicach Tarnowa, a za nimi przyjdzie jesień....© lemuriza1972
- DST 32.00km
- Teren 10.00km
- Czas 01:28
- VAVG 21.82km/h
- VMAX 30.00km/h
- HRmax 160 ( 85%)
- HRavg 141 ( 75%)
- Kalorie 608kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 13 sierpnia 2012
O migrenie i butach:)
Piosenka tak a’ propos tego deszczu, który bezustannie sobie popaduje po .. drugiej stronie ( okna).
Jedna z moich ulubionych piosenek Myslovitz ( ale właściwie to ja je wszystkie „wielbię” bezgranicznie, więc ciężko ustalić katalog ulubionych)
A może morze?
Może być tak pojechać dla odmiany nad morze?
Stać byłoby mnie na podjęcie takiego szaleńczego kroku, ale okoliczności są niesprzyjające.
Blisko być muszę w razie czego, a przy tym kto da mi urlop, skoro dopiero niedawno mnie dwa tygodnie w pracy nie było ( chociaż urlopem nazwać tych dwóch tygodni na pewno nie można).
Rzadko mi się zdarza, że nie robię na blogu wpisów na bieżąco, ale wczoraj mi się zdarzyło, więc dzisiaj nadrabiam zaległości.
No bo wczoraj przydarzył się.. wypadek. No i jak tu jednak nie wierzyć w przesądy:), wszka wczoraj 13 był...
Przypadek to czy efekt zmęczenia organizmu i sygnał aby coś ze sobą zrobić?
( myślę, że może być to drugie, ale co mam zrobić… skoro jak pisałam powyżej.. urlop już był). Może sanatorium ? ( w końcu wiek taki bardzo sprzyjający , juz w tv widziałam reklamy dla osób od 40-85 lat , takie pt żeby to sie ubezpieczyć i bliskim nie robić problemów z kosztami za pogrzeb:))
Dzień wczoraj był z gatunku męczących dość , a i pogoda nie zachęcała do wyjazdu na rower, ale w końcu się przemogłam.
A wraz ze mną i Tomek, który napisał mi, że musi się ruszyć, bo cały tydzien przez jakąś niezidentyfikowaną chorobę nie-chorobę nie był na rowerze.
No to wyruszylismy , późno bo chyba jakoś tak ok. 18.30 już było.
Zaplanowałam sobie Lubinke, a dalej miała być jakaś „wariacja-improwizacja” w zależności od chęci i formy.
Nawet nie jechało się najgorzej, chociaż pod Lubinke specjalnie mocno jakos nie jechałam. Cięzko było się zmotywować.
Powiedziałam nawet do Tomka: gdzie się podziała moja ambicja? ( wjeżdzając na jedną górkę i zrzucając na średnią, podczas gdy dawniej nawet bym o tym nie pomyślała, tylko z blatu bym „pociągneła” zapewne).
Na Lubince spotkaliśmy Krysię , więc chwila rozmowy.
I podczas tej rozmowy poczułam znajomą „słabośc” i migotanie przed oczami i cyferki na liczniku rozmazujące się.
- o rany, chyba „łapie” mnie migrena…- powiedziałam.
Nieraz już o tej mojej niefajnej przypadłości pisałam.
Jak się czyta to może wygląda na to , że mam jakieś fanaberie… "globusy" itp.. ze może jakaś hipochondria mnie dopada.
Że mnie głowa zaboli, a ja jęczę.
Ale to nie tak.. kto to ma ( nie głowę a migreny miewa:)), to wie.
Aura i niewidzenie przez jakieś pół godziny , a potem ból głowy, który trwa jakieś dwa dni, ale taki… że slowami opisać go nie potrafię.
Jeszcze liczyłam na to, że może to nie to, ale kiedy zjeżdzalismy do Janowic i spojrzałam na Tomka, ujrzałam twarz rozmazaną i wiedziałam, że.. jednak…
Dobrze, że wielkich podjazdów już nie było, więc jakoś do domu dojechałam, w żółwim tempie się to odbyło, ale odbyło się bezpiecznie.
Zaliczyłam co prawda mały ślizg w błocie nad Dunajcem ( a błota jest ogromna ilość, a ja ma Magnusie i opony nie na błoto), ale nie było to nic groźnego.
Kiedy przyjechałam do domu.. ciemno już było.
Kąpiel, ketonal i do łóżka. Ból rozsadzał czaszkę, wiec nie było mowy o pisaniu na blogu, ani o czymkolwiek innym.
Dzisiaj boli jeszcze.
Czytałam wiele na ten temat, lekarze nie znają przyczyn ( a znam wiele osób, które cierpią na tę przypadłość).. są tylko pewne domniemania co może powodować takie bóle.
U mnie zwykle.. zmęczenie, stres plus .. głód.
Najczęściej zdarzało mi się podczas wysiłku fizycznego.
A może ktoś z Was ma podobnie i zna jakieś skuteczne sposoby, żeby łagodniej to przechodzić? Jesli tak to proszę pisać!!!
Jutro miały być Tatry ( i dość ambitna trasa), albo długa wycieczka rowerowa. Coś mi się zdaje , ze nie będzie ani jednego ani drugiego.
Dobrze, że dotarł dzisiaj do mnie kurier z dwiema książkami zamówionymi, więc jest jakaś alternatywa ciekawa na jutro.
Miałam wypróbować jutro nowe buty w góry ( już doczekać się nie mogę, mam nadzieję, ze będzie mi się duzo lepiej chodziło, bo buty naprawdę fajne)
A jeśli już tak o butach.. to przeczytałam dzisiaj, jakiś wywód kogoś tam… że buty określają człowieka… i wiele o nim mówią.
Zdziwiłam sie jak to przeczytałam.
Hm…ciekawe co ten Ktoś by powiedziałby o mnie oglądając moje buty.
Bo trochę jak to kobieta ich mam, nawet niektóre całkiem fajne, ale nigdy wielkich kwot na buty nie wydawałam i drogich nie kupowałam.. no chybą , że te sportowe.
Więc te sportowe ( na rower i w góry) mam porządne:)
No i co Pan na to Panie KTOŚ, to jak mnie te moje buty określają?:))).
No to udanego wypoczynku jutro dla WSZYSTKICH!
- DST 40.00km
- Teren 6.00km
- Czas 01:59
- VAVG 20.17km/h
- VMAX 50.00km/h
- HRmax 177 ( 94%)
- HRavg 141 ( 75%)
- Kalorie 833kcal
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 12 sierpnia 2012
Niedzielna krótka jazda
Nie rozpieszcza nas pogoda w ten weekend.
Nie planowałam co prawda jakichs dłuższych jazd ze względu na ostatnie „olimpiadowe” transmisje, ale cos tam przejechać się chciałam.
Niestety mecze siatkarzy były o tak „niefortunnych” godzinach, że ciezko było wykroić czas.
Myślałam więc, ze pojadę po finale siatkarzy, po południu.
Ale tuż przed 12 wyszło słońce i pomyślałam, że trzeba się szybko ubrać i przed finałem kawałeczek się przejechać.
To była dobra decyzja, bo udało mi się „wstrzelić" w okno pogodowe. Było przyjemnie, nie za ciepło, nie za zimno - taka komfortowa temperatura jak na jazdę rowerem.
Nie było czasu na kombinowanie z trasą, więc przez Buczynę i niebieskim naddunajcowym ( sporo fajnego błotka, naprawdę sporo, dawno nie wróciłam do domu taka umorusana).
Podjechałam szutrowym podjazdem na Lubinkę, a stamtąd zjechałam sobie Golgotą.
Hm…. Jest co zjeżdzać pomimo, że asfalt.
Bardzo dawno tamtędy nie zjeżdzałam. Właściwie gdyby tak mieć odwagę i puścić hamulce, to pewnie można byłoby bić rekordy prędkości.
Ale tam jest jak dla mnie zbyt duże nachylenie i zbyt kręta, wąska droga. W każdej chwili może „wyskoczyć” auto, więc nie ma co przesadzać.
Wróciłam naddunacjowym i przez Buczynę.
Cieszę się, że się zmobilzowałam i wyjechałam, bo nie znoszę takiego siedzenia w blokowisku w wolne dni ( no chyba, ze obowiązki nie pozwalają „ruszyć się” z domu).
Moja mobilizacja została wynagrodzona.. bo i bocian gdzieś po drodze, i jakiś młodociany jelonek ( niestety uciekł mi zbyt daleko i zdjęcie nie wyszło zbyt wyraźne, wiec go nawet zamieszczać nie będę).
No i dobrze, że wyjechałam jednak w południe, bo teraz po chwilowym przejaśnieniu, znowu się zachmurzyło.
A finał siatkarzy.. prawdziwa siatkarska uczta. Szkoda, tylko , że przegrała Brazylia, której kibicowałam.
Koncówka trzeciego seta to było mistrzostwo świata, jeśli chodzi o grę w obronie. Coś pięknego. Miło było popatrzeć.
Jednak te dwa tygodnie niejeżdzęnia podczas pobytu w Mielcu dają mi się teraz we znaki, niewiele dzisiaj przejechałam, a nogi trochę bolą.
Cóż.. tak to jest .
A w powietrzu czuć już jesień…
Skończy się lato i trzeba mieć nadzieję, że będzie jeszcze kilka ładnych weekendów, w które będzie można się wybrać na rower, albo iść w góry.
A potem zima.
Miejmy nadzieję, że będzie lepsza od poprzedniej. Pod każdym względem.
" W życiu bywają noce i dnie, bywają też niedziele, tylko one zdarzają się rzadko"
( skąd ten cytat? łatwe pytanie:))
Nie planowałam co prawda jakichs dłuższych jazd ze względu na ostatnie „olimpiadowe” transmisje, ale cos tam przejechać się chciałam.
Niestety mecze siatkarzy były o tak „niefortunnych” godzinach, że ciezko było wykroić czas.
Myślałam więc, ze pojadę po finale siatkarzy, po południu.
Ale tuż przed 12 wyszło słońce i pomyślałam, że trzeba się szybko ubrać i przed finałem kawałeczek się przejechać.
To była dobra decyzja, bo udało mi się „wstrzelić" w okno pogodowe. Było przyjemnie, nie za ciepło, nie za zimno - taka komfortowa temperatura jak na jazdę rowerem.
Nie było czasu na kombinowanie z trasą, więc przez Buczynę i niebieskim naddunajcowym ( sporo fajnego błotka, naprawdę sporo, dawno nie wróciłam do domu taka umorusana).
Podjechałam szutrowym podjazdem na Lubinkę, a stamtąd zjechałam sobie Golgotą.
Hm…. Jest co zjeżdzać pomimo, że asfalt.
Bardzo dawno tamtędy nie zjeżdzałam. Właściwie gdyby tak mieć odwagę i puścić hamulce, to pewnie można byłoby bić rekordy prędkości.
Ale tam jest jak dla mnie zbyt duże nachylenie i zbyt kręta, wąska droga. W każdej chwili może „wyskoczyć” auto, więc nie ma co przesadzać.
Wróciłam naddunacjowym i przez Buczynę.
Cieszę się, że się zmobilzowałam i wyjechałam, bo nie znoszę takiego siedzenia w blokowisku w wolne dni ( no chyba, ze obowiązki nie pozwalają „ruszyć się” z domu).
Moja mobilizacja została wynagrodzona.. bo i bocian gdzieś po drodze, i jakiś młodociany jelonek ( niestety uciekł mi zbyt daleko i zdjęcie nie wyszło zbyt wyraźne, wiec go nawet zamieszczać nie będę).
No i dobrze, że wyjechałam jednak w południe, bo teraz po chwilowym przejaśnieniu, znowu się zachmurzyło.
A finał siatkarzy.. prawdziwa siatkarska uczta. Szkoda, tylko , że przegrała Brazylia, której kibicowałam.
Koncówka trzeciego seta to było mistrzostwo świata, jeśli chodzi o grę w obronie. Coś pięknego. Miło było popatrzeć.
Jednak te dwa tygodnie niejeżdzęnia podczas pobytu w Mielcu dają mi się teraz we znaki, niewiele dzisiaj przejechałam, a nogi trochę bolą.
Cóż.. tak to jest .
A w powietrzu czuć już jesień…
Skończy się lato i trzeba mieć nadzieję, że będzie jeszcze kilka ładnych weekendów, w które będzie można się wybrać na rower, albo iść w góry.
A potem zima.
Miejmy nadzieję, że będzie lepsza od poprzedniej. Pod każdym względem.
" W życiu bywają noce i dnie, bywają też niedziele, tylko one zdarzają się rzadko"
( skąd ten cytat? łatwe pytanie:))

Krajobraz prawie jesienny..© lemuriza1972
- DST 32.00km
- Teren 14.00km
- Czas 01:35
- VAVG 20.21km/h
- VMAX 54.00km/h
- HRmax 175 ( 93%)
- HRavg 150 ( 79%)
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 11 sierpnia 2012
Walcząc z leniem
Wyczytałam u Jacka na blogu że zrobili sobie rowerową wyprawę nad morze.
No.. z Poznania to mają trochę bliżej.
Kocham góry, ale morze, zwłaszcza polskie robi na mnie ogromne wrażenie.
Niestety jakoś tak wielkich okazji, żeby go podziwiać nie mam, wiec tym bardziej kolegom z Poznania zazdroszczę i gratuluję dystansu.
Przygoda. Fajna sprawa.
Walczyłam dzisiaj z tzw leniem , albo jak ja go nazywam.. moim wewnetrznym diabłem.
Calutki dzionek właściwie pogoda byle jaka, tzn dośc chłodno i cały czas siąpił deszcz.
Tak więc zrobiłam w domu co miałam zrobić i oglądałam Olimpiadę.
Wyścig xc…
Podobała się Wam ta trasa? Bo mnie nie.
Owszem z punktu widzenia kibica, zwłaszcza tego telewizyjnego super.
Wszystko jak na dłoni, pięknie pokazany wyścig z lotu ptaka.. ale nijaka ta trasa.
Nawiezione kamienie, szuter.. sztuczne przeszkody bez korzeni, koleinek itp.
Nie oglądam Pucharów Swiata, więc nie wiem.. może to taki trend.
Ale fajniejszą i piękniejszą trasę, to można byłoby zrobić na naszej Marcince.
Ola Dawidowicz pięknie pojechała. Brawo.
Po 17 przestało padać, nieśmiało słońce zaczęło wychodzić zza chmur, więc szybko wskoczyłam w ciuchy rowerowe i w traskę.
Czasu mało, bo chciałam zdążyć na finał w siatkówce ( kobiet).
Jak tylko wyjechałam zaczęło znowu siąpić.. ale w granicach normy.
I znowu nowym mostem w Gosławicach, a więc jeden podjazd na płaskiej trasie, ale za to z blatu „pociagnięty”:)i bardzo szybko.
Potem do lasu. W lesie mokro dosyć i niespodzianka. Tyle, ze niekoniecznie miła. No chyba, że dla kolegów szosowców.
Asfalt połozony w jednym miejscu. Swieżutki.
Pojechałam ścieżkami Mirka.
Jechałam ostrożnie bo było b. wilgotno, a tam dużo korzeni, patyków i liści.
Ostatnio Mirek tam zahaczył pedałem o jakiś ukryty pieniek i poleciał malowniczo, więc jechałam uważnie.
Uwielbiam te ścieżki. Bardzo techniczne. Jak na Las Radłowski niewyobrażalnie techniczne.
Ostatnio jak był z nami Grzesiek, to bardzo się zdziwił, ze cos tak fajnego jest w LR.
Dawno nie jeździłam sama i zrobiłam śmieszną rzecz. Gdzieś na zakręcie, w środku lasu ( pustego lasu), wystawiłam rękę sygnalizując gdzie skręcam.
Zupełnie jakby ktoś za mna jechał:).
Śmiałam się sama z siebie.
Nie oszczedzałam się dzisiaj. Na moście w Ostrowie 33 km/h, a więc minimalnie słabiej niż ostatnio.
No.. z Poznania to mają trochę bliżej.
Kocham góry, ale morze, zwłaszcza polskie robi na mnie ogromne wrażenie.
Niestety jakoś tak wielkich okazji, żeby go podziwiać nie mam, wiec tym bardziej kolegom z Poznania zazdroszczę i gratuluję dystansu.
Przygoda. Fajna sprawa.
Walczyłam dzisiaj z tzw leniem , albo jak ja go nazywam.. moim wewnetrznym diabłem.
Calutki dzionek właściwie pogoda byle jaka, tzn dośc chłodno i cały czas siąpił deszcz.
Tak więc zrobiłam w domu co miałam zrobić i oglądałam Olimpiadę.
Wyścig xc…
Podobała się Wam ta trasa? Bo mnie nie.
Owszem z punktu widzenia kibica, zwłaszcza tego telewizyjnego super.
Wszystko jak na dłoni, pięknie pokazany wyścig z lotu ptaka.. ale nijaka ta trasa.
Nawiezione kamienie, szuter.. sztuczne przeszkody bez korzeni, koleinek itp.
Nie oglądam Pucharów Swiata, więc nie wiem.. może to taki trend.
Ale fajniejszą i piękniejszą trasę, to można byłoby zrobić na naszej Marcince.
Ola Dawidowicz pięknie pojechała. Brawo.
Po 17 przestało padać, nieśmiało słońce zaczęło wychodzić zza chmur, więc szybko wskoczyłam w ciuchy rowerowe i w traskę.
Czasu mało, bo chciałam zdążyć na finał w siatkówce ( kobiet).
Jak tylko wyjechałam zaczęło znowu siąpić.. ale w granicach normy.
I znowu nowym mostem w Gosławicach, a więc jeden podjazd na płaskiej trasie, ale za to z blatu „pociagnięty”:)i bardzo szybko.
Potem do lasu. W lesie mokro dosyć i niespodzianka. Tyle, ze niekoniecznie miła. No chyba, że dla kolegów szosowców.
Asfalt połozony w jednym miejscu. Swieżutki.
Pojechałam ścieżkami Mirka.
Jechałam ostrożnie bo było b. wilgotno, a tam dużo korzeni, patyków i liści.
Ostatnio Mirek tam zahaczył pedałem o jakiś ukryty pieniek i poleciał malowniczo, więc jechałam uważnie.
Uwielbiam te ścieżki. Bardzo techniczne. Jak na Las Radłowski niewyobrażalnie techniczne.
Ostatnio jak był z nami Grzesiek, to bardzo się zdziwił, ze cos tak fajnego jest w LR.
Dawno nie jeździłam sama i zrobiłam śmieszną rzecz. Gdzieś na zakręcie, w środku lasu ( pustego lasu), wystawiłam rękę sygnalizując gdzie skręcam.
Zupełnie jakby ktoś za mna jechał:).
Śmiałam się sama z siebie.
Nie oszczedzałam się dzisiaj. Na moście w Ostrowie 33 km/h, a więc minimalnie słabiej niż ostatnio.
- DST 30.00km
- Teren 12.00km
- Czas 01:15
- VAVG 24.00km/h
- VMAX 33.00km/h
- HRmax 175 ( 93%)
- Kalorie 620kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 8 sierpnia 2012
Jazda towarzyska
Lubię ten tekst.
Dzisiaj jazda towarzyska, więcej rozmów niż jazdy, ale co tam.. taki sezon w końcu.
Bez zawodów, a w końcu ludzie wokół nas są w zyciu ważni, prawda?
Dzisiaj z Mirkiem i Grześkiem.
Krótko i płasko po Lesie Radłowskim.
Ale dobrze mi się jechało, chyba sporo glikogenu odłozyło się przez te ponad dwa tygodnie,bo na moście w Ostrowie było 34 km/h czyli naprawdę dobrze.
Zrobili nam też na tej trasce naszej płaskiej jeden podjazd czyli most nad autostradą.
Dzisiaj jechaliśmy tamtędy po raz pierwszy,.
Fajnie!!!
Tradycyjnie zakonczylismy na .. boisku piłkarskim ze złocistym płynem.
Takie tam.. bezdroża sportu:)
A teraz mecz.
Co będzie? Okaże się.
Mam nadzieję, że nasi siatkarze odzyskają tę Pewność swoich umiejetności, którą mieli podczas finału Ligi Światowej.
Bo umiejętności w ciagu dwóch tygodni nie zgubili.
Trzeba tylko psychicznie się odbudować.
Wierzę, że ich na to stać.
Wierzę, że motywacja jest odpowiednia.
I nawet jeśliby nie daj Boże przegrali, to wierzę, że pokażą siatkówke na najwyższym światowym poziomie.
P.S Mirek dał mi dwa lata na przygotowanie się do wyprawy na Matterhorn:)
No i sobie.
Wreszcie będę miała z kim chodzić na ściankę:)
- DST 32.00km
- Teren 12.00km
- Czas 01:23
- VAVG 23.13km/h
- VMAX 36.00km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 7 sierpnia 2012
Powrót na rower
Chyba powinnam zacząć zwracać uwagę na przesądy itp. sprawy:)
Dotąd raczej nie zwracałam.
Jakis czas temu w pracy, gwizdałam…
Moja starsza koleżanka powiedziała: Izieńko, nie gwizdaj!!!
Dlaczego? – spytałam trochę rozbawiona, widząc jej przerażoną twarz.
- Bo kobieta nie powinna gwizdać, to przynosi nieszczęście.
- E tam.. ja do nieszcześć w życiu jestem przyzywczajona.
Popatrzyła na mnie z jeszcze większym przerażeniem.
No i przydarzyło się.
Wypadek Mamy.
I w związku z tym mój dwutygodniowy pobyt w Mielcu, kompletna rezygnacja z planów urlopowych ( czyli wyjazdu do Pragi), rozbrat z rowerem.
Masa stresu,okropnie cięzkie dni, potworne zmęczenie itd.
I z marszu do pracy.
Wczoraj nawet nie miałam siły jechać na rower, zresztą w domu było tyle rzeczy do zrobienia.
A na rowerze nie byłam dawno…
Na swoim rowerze.
Bo pod koniec mojego pobytu w Mielcu udało mi się „wyrwać” na chwilę na rower z moim siostrzeńcem.
Ale cóż to był za rower!!!
Myślałam sobie, że na tym rowerze na którym jadę i w tych ciuchach w których jadę, nie poznałby mnie żaden z mieleckich , rowerowych kolegów:)
Początkowo jechałam na swoim starym, pierwszym rowerze City Best, który jest teraz własnością mojej siostry.
Rowerze dawno nie serwisowanym, bez amortyzatora, z ledwie działającymi hamulcami ( dość ciekawe przeżycie jazda po lesie piaszczystym na takim rowerze).
Był ogromny upał, a mój ambitny siostrzeniec powiedział: jadę bo się muszę zmęczyć..
Słusznie.
Trzeba mu przyznać... ma zacięcie i siłę i wytrzymałość.
No ale w koncu jest sportowcem, trenuje codziennie.
Przejechalismy tak niespodziewanie ok. 40 km.
To było dla mnie zupełne zaskoczenie. Nie wiedziałam gdzie jadę, on prowadził. Nagle wyjeżdzamy z jakiejś drogi, ja patrzę a tu auta z rejestracją RKL czyli powiat kolbuszowski.
Okazało się ze jestesmy od Mielca jakieś 18 km.
A my bez picia ( bo myślałam, że jedziemy tylko do lasu). Słonce grzało niemiłosiernie. Bez zapasu dętek, bez narzędzi.
Do tego jeszcze Patryk „zmusił” mnie do zamiany rowerów i tak jechałam b. długo na jego rowerze.. "makrokeszu" , który dostał w okolicy komunii, wiec dawno dośc temu to było.
Rower ów ( rama zdecydowanie za mała) na mojego oko to nadaje się do wielu rzeczy, ale na pewno nie do jazdy ( i to jest stwierdzenie faktu, bez cienia złośliwości), a wręcz jazda nim to zagrożenie dla życia.
Hamulce nie działają, przerzutki nie działają ( zakładałam łancuch na zębatki ręcznie), wszystko stuka, puka i ma się wrażenie, ze zaraz się rower rozpadnie.
To jest dopiero wyczyn jazda na takim rowerze!
Wobec tego wszystkiego dzisiejsza „przesiadka” na KTM-a to był lekki szok.
Jakoś nie mogłam się na nim początkowo odnaleźć.
Bałam się jak po takiej długiej przerwie zareaguje mój organizm, tym bardziej, że czuję się naprawdę bardzo zmęczona, no i na rozruch zaaplikowałam sobie górki.
Pojechalismy z Tomkiem na Słoną.
Pierwsze podjazdy asfaltowe nie najgorzej. Potem w lesie było nieco gorzej, ale nie jakoś katastrofalnie.
Odkryliśmy troche nowych całkiem fajnych ścieżek.
Jest tam jeszcze sporo do odkrycia i trzeba to robić, bo jeżdząć po mieleckim lesie i okolicach czułam wielką radość… Myślałam sobie: jak to fajnie jeździć po takich nieznanych miejscach.
Jednak jazda w kółko po tych samych szlakach… robi się w pewnym momencie nie do zniesienia i zabiera dużo radości z jazdy.
Na zjeździe ze Słonej zamienilismy się rowerami.
No cóż.. na fullu zdecydowanie nie odczuwa się aż tak nierówności, ale jakos niepewnie jechałam. Pozycja inna, kierownica szeroka. Musiałabym trochę pojeździć, zeby wykorzystać mozliwości fulla.
Jazda była krótka, bo tak sobie dzisiaj załozyłam, chciałam umyć jeszcze rower i pooglądać trochę Olimpiadę:)
Dotąd raczej nie zwracałam.
Jakis czas temu w pracy, gwizdałam…
Moja starsza koleżanka powiedziała: Izieńko, nie gwizdaj!!!
Dlaczego? – spytałam trochę rozbawiona, widząc jej przerażoną twarz.
- Bo kobieta nie powinna gwizdać, to przynosi nieszczęście.
- E tam.. ja do nieszcześć w życiu jestem przyzywczajona.
Popatrzyła na mnie z jeszcze większym przerażeniem.
No i przydarzyło się.
Wypadek Mamy.
I w związku z tym mój dwutygodniowy pobyt w Mielcu, kompletna rezygnacja z planów urlopowych ( czyli wyjazdu do Pragi), rozbrat z rowerem.
Masa stresu,okropnie cięzkie dni, potworne zmęczenie itd.
I z marszu do pracy.
Wczoraj nawet nie miałam siły jechać na rower, zresztą w domu było tyle rzeczy do zrobienia.
A na rowerze nie byłam dawno…
Na swoim rowerze.
Bo pod koniec mojego pobytu w Mielcu udało mi się „wyrwać” na chwilę na rower z moim siostrzeńcem.
Ale cóż to był za rower!!!
Myślałam sobie, że na tym rowerze na którym jadę i w tych ciuchach w których jadę, nie poznałby mnie żaden z mieleckich , rowerowych kolegów:)
Początkowo jechałam na swoim starym, pierwszym rowerze City Best, który jest teraz własnością mojej siostry.
Rowerze dawno nie serwisowanym, bez amortyzatora, z ledwie działającymi hamulcami ( dość ciekawe przeżycie jazda po lesie piaszczystym na takim rowerze).
Był ogromny upał, a mój ambitny siostrzeniec powiedział: jadę bo się muszę zmęczyć..
Słusznie.
Trzeba mu przyznać... ma zacięcie i siłę i wytrzymałość.
No ale w koncu jest sportowcem, trenuje codziennie.
Przejechalismy tak niespodziewanie ok. 40 km.
To było dla mnie zupełne zaskoczenie. Nie wiedziałam gdzie jadę, on prowadził. Nagle wyjeżdzamy z jakiejś drogi, ja patrzę a tu auta z rejestracją RKL czyli powiat kolbuszowski.
Okazało się ze jestesmy od Mielca jakieś 18 km.
A my bez picia ( bo myślałam, że jedziemy tylko do lasu). Słonce grzało niemiłosiernie. Bez zapasu dętek, bez narzędzi.
Do tego jeszcze Patryk „zmusił” mnie do zamiany rowerów i tak jechałam b. długo na jego rowerze.. "makrokeszu" , który dostał w okolicy komunii, wiec dawno dośc temu to było.
Rower ów ( rama zdecydowanie za mała) na mojego oko to nadaje się do wielu rzeczy, ale na pewno nie do jazdy ( i to jest stwierdzenie faktu, bez cienia złośliwości), a wręcz jazda nim to zagrożenie dla życia.
Hamulce nie działają, przerzutki nie działają ( zakładałam łancuch na zębatki ręcznie), wszystko stuka, puka i ma się wrażenie, ze zaraz się rower rozpadnie.
To jest dopiero wyczyn jazda na takim rowerze!
Wobec tego wszystkiego dzisiejsza „przesiadka” na KTM-a to był lekki szok.
Jakoś nie mogłam się na nim początkowo odnaleźć.
Bałam się jak po takiej długiej przerwie zareaguje mój organizm, tym bardziej, że czuję się naprawdę bardzo zmęczona, no i na rozruch zaaplikowałam sobie górki.
Pojechalismy z Tomkiem na Słoną.
Pierwsze podjazdy asfaltowe nie najgorzej. Potem w lesie było nieco gorzej, ale nie jakoś katastrofalnie.
Odkryliśmy troche nowych całkiem fajnych ścieżek.
Jest tam jeszcze sporo do odkrycia i trzeba to robić, bo jeżdząć po mieleckim lesie i okolicach czułam wielką radość… Myślałam sobie: jak to fajnie jeździć po takich nieznanych miejscach.
Jednak jazda w kółko po tych samych szlakach… robi się w pewnym momencie nie do zniesienia i zabiera dużo radości z jazdy.
Na zjeździe ze Słonej zamienilismy się rowerami.
No cóż.. na fullu zdecydowanie nie odczuwa się aż tak nierówności, ale jakos niepewnie jechałam. Pozycja inna, kierownica szeroka. Musiałabym trochę pojeździć, zeby wykorzystać mozliwości fulla.
Jazda była krótka, bo tak sobie dzisiaj załozyłam, chciałam umyć jeszcze rower i pooglądać trochę Olimpiadę:)
- DST 35.00km
- Teren 10.00km
- Czas 01:45
- VAVG 20.00km/h
- VMAX 53.00km/h
- HRmax 175 ( 93%)
- HRavg 150 ( 79%)
- Kalorie 774kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 19 lipca 2012
Lipie
Czysta energia .
Zapowiadali na dzisiaj burze, ulewy, wichury. Wiatr wiał rzeczywiście bardzo mocno, ciemne chmury gdzieś tam się kłębiły
Zjadałam obiad i zastanawiałam się co robić. Deszcz to jeszcze nic, bo ciepło było, ale burze gdzieś w lesie, to już mało fajna sprawa.
W koncu postanowiłam, żę przełożę porzadki z piątku na dzisiaj i tym sposobem jutro będę mieć fajne po południe, pojadę sobie gdzieś w las, w górki.
Jak już zaczęłam sprzątać, to gdzieś w głowie zaczeła się rodzić myśl, żeby może jednak dzisiaj pokręcić samym wieczorem, bo do tego czasu burze pewnie już przejdą.
Było po 19, było ciemno od burzowych chmur i zaczął kropić deszcz, ale wyjechałam.
I akurat tam gdzie postanowiłam jechać czyli do Lipia zanosiło się na najgorsze..
Ołowiane chmury…
Po drodze widziałam masę połamanych gałęzi, wiec chyba jakaś burza jednak musiała być, ale ja sprzatając słuchałam głośno muzyki, więc moglam nie słyszeć.
Trasa: Biała- Klikowa – czerwony pieszy szlak przez pola do Krzyża i dalej czerwonym do Lipia.
W Lipiu pokręciłam się trochę po lasku i wróciłam ta samą drogą, bo przez miasto wracac mi się nie chciało.
Jak dojeżdzalam do domu, świeciło już słonce,i było całkiem fajnie.
Ale wiatr był na trasie spory.
Jak jechalam do Lipia to z wiatrem… prawie nie czułam ze jadę z wyjątkiem drogi przez pola , bo tam jest pod górkę trochę.
Ale za to jak wracałam, to już tak wesoło nie było.
- DST 33.00km
- Teren 15.00km
- Czas 01:29
- VAVG 22.25km/h
- HRmax 170 ( 90%)
- HRavg 146 ( 77%)
- Kalorie 636kcal
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 18 lipca 2012
Spokojnie i płasko
&feature=related
Dwa filmy.
Pierwszy , bo znalazłam przypadkiem i bardzo mi się spodobał.
Jak ten facet ściąga łapę przy ataku!!!
Niesamowite, prawda?
Cytat z wywiadu dla Onetu:
„Ja od dziecka powtarzałem że będę grał w reprezentacji i na pewno mi się uda. A mój ojciec spokojnie mi mówił: w mini siatkówce grupa jest złożona z 40 chłopaków, w młodzikach ich zostaje 18, z młodzików do kadeta ich przechodzi 10, do juniora 5, a do seniora, żeby iść, gdzieś grać, na ławkę do klubu może jeden z całej grupy, więc daj sobie na wstrzymanie (śmiech). Jak wolniej rosłem albo nie zaliczałem jakiegoś testu na 100% to miewałem chwile zwątpienia, ale nie pozwoliły mi się zatrzymać. To mnie jeszcze bardziej mobilizowało. Jeżeli nie jestem dostatecznie dobry, to muszę się albo więcej starać albo przestać. A z drugiej strony jak przestanę to nigdy się nie dowiem, czy byłem dostatecznie dobry”
Imponujące , prawda?
Drugi film, nie bez przyczyny, ale to za chwilę.
Po dwóch dniach mentalnej i fizycznej niedyspozycji, dzisiaj powiedziałam sobie: dość… coś ze sobą zrobić trzeba.
Pomógł mi w tym Mirek, który przed wyjazdem na urlop postanowił, trochę popedałować i zabrał mnie ze sobą.
Pedałowanie, jak w całym sezonie było raczej mizerne, ale za to pogadalismy sobie fajnie.
O górach ( że trzeba w słowackie Tatry zacząć chodzić w lecie, bo w zimie, wiadomo szlaki tam zamknięte).
Zakończyliśmy tradycyjnie już na boisku, popijac złocisty płyn i tam nagle Mirek powiedział:
„ Wiem… Matterhorn….”
„Co?
„Matterhorn! Nie wiesz co to jest? Tam pójdziemy. W przyszłym roku. Tylko trzeba się przygotować. Tak siedzimy na tym boisku, nic nie robimy. Zycie nam ucieka. Coś trzeba zrobić!
No widzisz… jeszcze przed godziną 15 nie miałaś celu, a teraz już masz”
Ha.. przyszłam do domu. Otworzyłam komputer, popatrzyłam na Matterhorn.
Przepiękny, najpiękniejszy szczyt Alp, ale….trudny. Niebezpieczny. Częste załamania pogody. Kamienie, burze…
Obejrzałam filmy.. uśmiechnęłam się i pomyślałam: Mirek… Ty to może byś tam wszedł, ale ja z tym moim chorym kulasem????
No i ile nauki, jeszcze przed nami ( byłoby) Przecież tam trzeba umieć się wspinać, a ja zaledwie dwa razy byłam na ściance, raz na skałkach z miernym efektem.
Ale obraz szczytu Matterhorn w głowie pozostał…
Cudowny!
A jazda spokojna i relaksacyjna.
Jak zdrowie pozwoli, to może jutro w jakies górki się pojedzie.
W końcu.
Dwa filmy.
Pierwszy , bo znalazłam przypadkiem i bardzo mi się spodobał.
Jak ten facet ściąga łapę przy ataku!!!
Niesamowite, prawda?
Cytat z wywiadu dla Onetu:
„Ja od dziecka powtarzałem że będę grał w reprezentacji i na pewno mi się uda. A mój ojciec spokojnie mi mówił: w mini siatkówce grupa jest złożona z 40 chłopaków, w młodzikach ich zostaje 18, z młodzików do kadeta ich przechodzi 10, do juniora 5, a do seniora, żeby iść, gdzieś grać, na ławkę do klubu może jeden z całej grupy, więc daj sobie na wstrzymanie (śmiech). Jak wolniej rosłem albo nie zaliczałem jakiegoś testu na 100% to miewałem chwile zwątpienia, ale nie pozwoliły mi się zatrzymać. To mnie jeszcze bardziej mobilizowało. Jeżeli nie jestem dostatecznie dobry, to muszę się albo więcej starać albo przestać. A z drugiej strony jak przestanę to nigdy się nie dowiem, czy byłem dostatecznie dobry”
Imponujące , prawda?
Drugi film, nie bez przyczyny, ale to za chwilę.
Po dwóch dniach mentalnej i fizycznej niedyspozycji, dzisiaj powiedziałam sobie: dość… coś ze sobą zrobić trzeba.
Pomógł mi w tym Mirek, który przed wyjazdem na urlop postanowił, trochę popedałować i zabrał mnie ze sobą.
Pedałowanie, jak w całym sezonie było raczej mizerne, ale za to pogadalismy sobie fajnie.
O górach ( że trzeba w słowackie Tatry zacząć chodzić w lecie, bo w zimie, wiadomo szlaki tam zamknięte).
Zakończyliśmy tradycyjnie już na boisku, popijac złocisty płyn i tam nagle Mirek powiedział:
„ Wiem… Matterhorn….”
„Co?
„Matterhorn! Nie wiesz co to jest? Tam pójdziemy. W przyszłym roku. Tylko trzeba się przygotować. Tak siedzimy na tym boisku, nic nie robimy. Zycie nam ucieka. Coś trzeba zrobić!
No widzisz… jeszcze przed godziną 15 nie miałaś celu, a teraz już masz”
Ha.. przyszłam do domu. Otworzyłam komputer, popatrzyłam na Matterhorn.
Przepiękny, najpiękniejszy szczyt Alp, ale….trudny. Niebezpieczny. Częste załamania pogody. Kamienie, burze…
Obejrzałam filmy.. uśmiechnęłam się i pomyślałam: Mirek… Ty to może byś tam wszedł, ale ja z tym moim chorym kulasem????
No i ile nauki, jeszcze przed nami ( byłoby) Przecież tam trzeba umieć się wspinać, a ja zaledwie dwa razy byłam na ściance, raz na skałkach z miernym efektem.
Ale obraz szczytu Matterhorn w głowie pozostał…
Cudowny!
A jazda spokojna i relaksacyjna.
Jak zdrowie pozwoli, to może jutro w jakies górki się pojedzie.
W końcu.
- DST 30.00km
- Teren 13.00km
- Czas 01:29
- VAVG 20.22km/h
- VMAX 34.00km/h
- HRmax 168 ( 89%)
- HRavg 143 ( 76%)
- Kalorie 623kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze





